E-book
22.05
drukowana A5
61.43
Nieuniknione

Bezpłatny fragment - Nieuniknione

thriller metafizyczny


Objętość:
376 str.
ISBN:
978-83-8351-129-0
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 61.43

Wstęp

Zawsze marzyłem o tym, żeby rozpocząć pisanie książki pierwszego stycznia. No i się udało. Niestety nie udało się równo rok później skończyć, ale… może kiedyś. Fakt faktem, ta opowiastka nieźle mnie przeczołgała — zarówno emocjonalnie, jak i warsztatowo. Długo by zresztą o tym gadać. W tej chwili najbardziej liczy się to, że po postawieniu ostatniej kropki wszelkie trudności zawsze tracą znaczenie, a wspomnienia o nich wyparowują. Zajmijmy się więc czymś innym.

Otóż więc… Jest to już trzecia moja powieść po SpełnieniuDrugim przykazaniu, w której poniekąd zabawiłem się w skrojoną na własną miarę wersję Flauberta. Mam tu na myśli jego słynne, a w każdym razie przypisywane mu, zdanie „Pani Bovary to ja”. Nikt do końca nie wie, co ono znaczy. Jedni uważają, że Flaubert chciał w ten sposób wskazać na to, iż w bohaterce swojej najgłośniejszej powieści zawarł coś z siebie. Inni twierdzą, że ukrył się za fabułą, by poprzez nią wyrazić swoje poglądy na rzeczywistość.

Skłaniam się ku tej drugiej opcji. I to nie tylko w kwestii domniemanych intencji Flauberta, ale również swoich własnych, gdy sięgam po woal fikcji. Owszem, poza samą historią staram się w moich powieściach i opowiadaniach przekazać jakieś głębsze treści, własny punkt widzenia na tematy, które podejmuję.

O tym, o czym właściwie jest Nieuniknione i co chciałem za jego pośrednictwem przekazać, mógłbym się tutaj bardzo długo rozwodzić. Po części robiłem to już na blogu i w mediach społecznościowych. Tak, to jest książka o moim — zdecydowanie negatywnym i krytycznym — stosunku do tego, co niektórzy nazywają pandemią Covid-19, a ja — po prostu koronaświrozą. Bo po prostu uważam, że w 2020 roku świat oszalał i, niestety, jest to jedna z najważniejszych cezur w naszej nowożytnej historii. Cezur, po której — jakże to banalnie brzmi! — nic już nie będzie takie samo. Było życie „przed” i jest życie „po”. Niestety.

Nawet, a może wręcz tym bardziej, jeśli owo „po” w coraz większym stopniu przypomina „przed”, a odpowiedzialni nie dość, że nie ponoszą żadnych prawnych konsekwencji swoich decyzji, to jeszcze jak jeden mąż udają, że właściwie nic się nie stało. Ba, niekiedy można odnieść wrażenie, że wielu ludzi — zarówno polityków czy podtrzymujących koronawirusową paranoję dziennikarzy, jak i tych zwykłych, którzy padli ofiarą ich działań — najchętniej przykryłoby lata 2020—2022 i wszystko, co się w tym okresie wydarzyło, mgłą amnezji.

Wydawałoby się, że tak doniosłe dla całego globu zjawisko powinno wygenerować ożywione dyskusje, spory, analizy, o biorących się z nim za bary tekstach kultury nie mówiąc. Tymczasem wokół „pandemii” panuje dziwna, nieco przerażająca cisza. Cisza złowieszczo podobna do tej, która zalegała na ulicach naszych miast, kiedy zabroniono nam wychodzić, a o szczęściu mogli mówić posiadacze psów, którym żaden obrotowy „ekspert” — jednego dnia klarujący, że wirus nie stanowi większego zagrożenia, a następnego wykrzykujący, że trzeba wprowadzić bezwzględny reżim sanitarny, bo inaczej wszyscy umrzemy — nie wytłumaczy, że muszą się załatwiać do sedesu.

W pewnym sensie więc opowieść, którą za chwilę przeczytasz, jest moją autorską próbą wypełnienia tej pustki. A co za tym idzie — czymś w rodzaju alegorii lub paraboli. Nie takiej typowej, skrojonej według podręcznikowych reguł tego gatunku — uproszczona fabuła, ostentacyjnie sztuczni bohaterowie, będący bardziej nośnikami ważnych dla autora idei niż postaciami z krwi i kości, świat pozbawiony elementów wskazujących na konkretne realia oraz czas akcji itp. — ale jednak.

Przyznam, że zanim usiadłem do Nieuniknionego, próbowałem wyrazić, co myślę o koronaświrozie, w konwencji niefikcyjnej: czymś w rodzaju połączenia publicystycznego eseju z osobistym pamiętnikiem. Pierwsze przymiarki robiłem już kilka miesięcy po ogłoszeniu pandemii, równocześnie pracując nad Spełnieniem, które było dla mnie przede wszystkim ucieczką od ponurej rzeczywistości za oknami, ale poniosłem klęskę i po kilku próbach w końcu się poddałem.

Stało się tak chyba głównie dlatego, że za bardzo spalały mnie emocje. A po drugie… po drugie, by móc coś miarodajnie opisać, dokonać jakiejś syntezy, trzeba zyskać trochę dystansu — bynajmniej nie społecznego (ten niech idzie do diabła). Ponadto okazało się, że kostium fikcji paradoksalnie sprawdza się w niektórych wypadkach o wiele skuteczniej niż bezpośrednie odwoływanie się do własnych doświadczeń.

Co więcej, sztafaż grozy i thrillera, który zazwyczaj wybieram, kiedy udaję się do krainy fikcji, sam w sobie, poprzez swoją quasi-baśniową strukturę, stanowi doskonałe narzędzie do budowania parabol bez konieczności uciekania się do typowych dla nich, wymienionych powyżej, chwytów. Pozwala tworzyć metaforyczne konstrukcje, a zarazem nie tracić nic z pełnokrwistości fabuły i występujących w niej postaci. Pozwala też czasem o pewnych rzeczach powiedzieć wprost o wiele skuteczniej niż w innych gatunkach.

Zatem Nieuniknione jak najbardziej jest tym wszystkim. Ale jest też historią samą przez się. Historią, w której bohaterowie przeżywają własne dramaty i dylematy — zawsze jakoś tam związane z naszkicowanym powyżej głównym przesłaniem i krążące wokół niego, lecz nie podporządkowane mu arbitralnie. A jakby i tego nie było dosyć, również ono nie zostało podane wprost. Odwołanie do wiadomej sytuacji co prawda pojawia się już w pierwszym rozdziale, niemniej trzon akcji wcale nie rozgrywa się w korona-świecie, a kolejne wyraziste nawiązanie do niego pojawia się dopiero dwadzieścia rozdziałów później.

I tu dochodzimy do drugiego piętra mojego flaubertyzmu: samego świata, w którym rozgrywa się historia. Tak jak w dwóch poprzednich wypadkach są to Stany Zjednoczone, czy raczej — jak lubię podkreślać — coś w rodzaju ich fantomowej imitacji, posklejanej z popkulturowych klisz, a nie rzeczywisty kraj, w którym nigdy nie byłem i o którym na dobrą sprawę nie mam przecież zielonego pojęcia. Niemniej właśnie ta proteza pozwala mi — tak jak Flaubertowi kostium historii o prowincjonalnym lekarzu i jego nieszczęśliwej żonie — zyskać niezbędny bufor.

Ale poza miejscem równie istotną, a nawet ważniejszą, rolę w Nieuniknionym odgrywa czas. Główny czas akcji przypadający na końcówkę lat osiemdziesiątych, jak też czas jako taki, stanowiący jeden z kluczowych motywów i koło zamachowe zdarzeń. Mógłbym napisać o nim oraz jego symbolice znacznie więcej, ale nie chcę spojlerować czy narzucać zbyt ciasnych ram interpretacyjnych.

Osobny wstęp mógłbym też poświęcić źródłom i inspiracjom — zarówno literackim, jak i filmowym, które, podobnie jak działo się to w moich poprzednich „amerykańskich” powieściach, pomogły mi zbudować fabułę. Oko wprawnego czytelnika na pewno je wychwyci. Wspomnę tutaj zaledwie o kilku.

Przede wszystkim więc Czerwony smok Thomasa Harrisa i jego pierwsza, chyba raczej niedoceniana, adaptacja pt. Łowca w reżyserii Michaela Manna. Ja też dosyć długo nie mogłem przekonać się do jej z lekka psychodelicznego, a przecież tak ikonicznego dla ducha lat osiemdziesiątych, klimatu. W Nieuniknionym zawarłem kilka scen bezpośrednio nawiązujących do tego obrazu. Mogę ponadto przyznać się, że opisując wygląd mojego głównego bohatera, miałem przed oczami Williama Petersena, fantastycznie kreującego w tym filmie postać agenta Grahama.

No i oczywiście W paszczy szaleństwa Johna Carpentera. To z niego wziąłem, a następnie na własne potrzeby zmodyfikowałem, cały motyw detektywa, który zostaje wynajęty przez wydawcę do znalezienia zaginionego pisarza. Nazwa miasteczka, do którego tropem tegoż pisarza udaje się Jake i asystująca mu redaktorka z Domu Wodnika, też bynajmniej nie jest w tym kontekście przypadkowa. Podobnie jak i narastająca z każdą chwilą atmosfera ni to carpenterowskiego, ni lovecraftowskiego rozpadania się rzeczywistości.

Swoją cegiełkę dołożył też Dean Koontz — a zwłaszcza jego genialna powieść Intensywność, którą przeczytałem tuż przed rozpoczęciem pracy nad Nieuniknionym. Wiele szczegółów dotyczących farmy Delgado to kalka z upiornego domostwa Vessa. Dosłownym mrugnięciem do niego jest nazwisko i osobowość czarnego charakteru z przeszłości Jake’a. A także… stanowiąca jeden z filarów mojej powieści koncepcja ludzkich cyklonów, którą obaj z Koontzem bezsprzecznie zaczerpnęliśmy od Friedricha Nietzschego. Czy raczej, by być precyzyjnym, Martina Heideggera, który, jak wiadomo, dokonał adaptacji filozofii Nietzschego do powszechnie dziś obowiązującej formuły.

A skoro już o filozofii — i ogólnie piśmiennictwie dyskursywnym — mowa, to do inspiracyjnego pakietu niewątpliwie wypadałoby dorzucić Francisa Fukuyamę z jego tyleż legendarnym, co w dzisiejszej sytuacji całkowicie — także zresztą za sprawą koronaświrozy — skompromitowanym Końcem historii i ostatnim człowiekiem. Zawarte w tej książce tezy o ostatecznym triumfie liberalnej demokracji i kresie wielkich ideologii, które przez setki, a nawet tysiące lat rozpierniczały ludziom życie, stanowią mocny fundament znaczeniowej warstwy Nieuniknionego.

I skoro już do tego punktu wróciliśmy, chciałbym na jedną rzecz położyć szczególny nacisk. Otóż niezależnie od tego, co mogłoby wynikać z tego, co napisałem na początku, moja książka nie stanowi wyrazu utkwienia w antycovidowym resentymencie. Wręcz przeciwnie, jest: a) próbą pokonania go; b) ma ambicje uniwersalistyczne i przez ten przykład, traktowany jako alegorię, chce opowiadać o walce człowieka ze złem jako takim. Na dodatek chce to robić z ważnej dla mnie perspektywy chrześcijańskiej.

A zmierzając do konkluzji… przypomina mi się mail, który napisał do mnie pewien znajomy na samym początku całego bajzlu. Dywagował w nim, jak to świat, który dotąd znaliśmy, błyskawicznie się kończy i za miesiąc-dwa obudzimy się już w zupełnie innym — podobnym do tego dawnego, ale odmiennym. „Dobry temat na powieść, co?” — dorzucił niby mimochodem. Ja się na to zjeżyłem i odpisałem, że jeśli chce, może śmiało się za nią brać, bo mnie takie wielkie kwantyfikatory nie jarają.

Tymczasem okazuje się, że jednak jarają. Na dodatek zrodziła się z tego powieść. Powieść, którą niniejszym oddaję w Twoje ręce.

Rozdział 1

Jake Andros wiedział, że umrze. Wiedział i pogodził się z tym. Pragnął tego. Pragnienie to zaś dodatkowo pobudzała w nim absolutna pewność, że potem nie będzie już nic. Jedyne, o czym w tej chwili marzył — o ile w ogóle w jego położeniu mogła być o tym mowa — to po prostu przestać istnieć. Już nic więcej nie wiedzieć, nie widzieć, nie cierpieć.

Ta świadomość rosła w nim w miarę, jak ciemnoniebieski Ford Custom rocznik siedemdziesiąt pięć, za kierownicą którego siedział, opadał po lekkim skosie w otchłań jeziora Michigan, tnąc wciąż działającymi przednimi reflektorami mętną, burą toń. Do uszu Jake’a docierało bezradne stękanie karoserii, zgniatanej milionami ton lodowatej wody napierającej na samochód pod coraz większym ciśnieniem. Wodne bicze wdzierały się do wnętrza i w chwili, gdy Jake odzyskał przytomność — a przynajmniej ocknął się na tyle, by móc trzeźwo ocenić sytuację — ta cuchnąca mułem i zdechłymi rybami ciecz wlewała mu się już do ust.

Właściwie chyba to go ocuciło. Ten ohydny trupi smak. To coś, zarazem zimne jak śmierć i palące mu gardło i przełyk, a za chwilę także płuca, żywym ogniem.

W samochodzie nie był sam. To także wiedział. Na podchodzącej coraz wyżej powierzchni wody falowały jasne loki siedzącej obok niego Kim. I nie tylko one, prawda? Była tam również krew. Kim miała to już za sobą. Chciał jak najszybciej do niej dołączyć. To znaczy chciałby, gdyby wierzył, że jakiekolwiek Tam w ogóle istnieje. Ale tę wiarę utracił dawno temu. Nie było już ani Kim, ani ich dziecka, które przez ostatnie siedem miesięcy nosiła w brzuchu. Za chwilę jego też nie będzie.

Oby jak najszybciej.

Cholera, mieć to wreszcie za sobą!

Jeszcze tylko minuta, może trzy… Jak długo właściwie się tonie?

Zaczął się krztusić.

I nagle odkrył coś przerażającego: jego ciało nie chciało umierać! Strzał adrenaliny, który wypchnął go z półsennego odrętwienia, uruchomił też odruchy obronne. Im bardziej Jake pragnął wreszcie zdechnąć, tym usilniej zaczęły się zaciskać jego usta, nie pozwalając się wydostać nagromadzonemu w płucach powietrzu ani wpuścić do nich tej wstrętnej, niosącej kojącą pustkę cieczy. Z im większą desperacją wyczekiwał nieuniknionego, tym zacieklej jego dłonie orały wodę, choć umysł doskonale zdawał sobie sprawę, że to bezcelowe.

Jak to się nazywało? Ambiwalencja? Nigdy nie był dobry w tych wymuskanych słówkach. Nigdy też nie sądził, że człowiek może odczuwać aż tak głęboką ambiwalencję, dualizm, rozziew, czy jak tam jeszcze się to kurewstwo nazywa.

Ręce w ogóle go nie słuchały. Aż nagle kantem prawej dłoni zawadził o kiwającą się bezwładnie głowę Kim. Cofnął ją z obrzydzeniem, zanim jeszcze w pełni zdążył pojąć, czego tak naprawdę dotknął.

Usiłował zmusić szczęki do rozwarcia, ale one najwyraźniej też miały go tam, gdzie słońce nie dochodzi. Woda piekła go w oczy i zatykała uszy. Mimo to wciąż słyszał ten upiorny zgrzyt karoserii. Zorientował się, że uderza łokciem w szybę po swojej lewej.

Przed oczami zatańczyły mu fioletowe i zielone koła kojarzące się z lunaparkowymi iluminacjami w Grand Rapids, które pamiętał z dzieciństwa. Zaraz potem jego umysł zaczęła ogarniać lepka szarość. A więc jednak! Zaraz będzie po wszystkim. Zaraz… Jego głowa powoli (z ulgą?) opadła na kierownicę. I wtedy w ułamku sekundy został dokądś przeniesiony — zupełnie jakby ktoś zmienił program w telewizorze.

Nie, przeniesiony to niewłaściwe określenie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że cały czas znajdował się w tonącym fordzie obok swojej martwej żony, ale jednocześnie był w…

To była ulica w jakimś dużym mieście. Może Detroit, może Chicago, a może Nowym Jorku lub pieprzonym Kuala Lumpur — nie był w stanie rozpoznać. Po obu stronach ciągnęły się skrzące w słońcu drapacze chmur, a środkiem sunęło barwne morze aut. Dziwnych, jak gdyby… futurystycznych? Znów te wymuskane słówka! Czyżby widział przyszłość? Jeśli tak, musiała być dość odległa, bo choć rozpoznawał niektóre marki, to jednak ich wygląd mógł zrodzić się jedynie w wyobraźni scenografów pracujących przy filmach s-f lub inżynierów w czasach, których nie podjąłby się nawet odgadnąć.

Tylko że z tym światem coś było bardzo nie tak. I bynajmniej nie chodziło o te kosmiczne pojazdy. Już prawie to uchwycił. Już mu się klarowało. Szedł chodnikiem po prawej — czy może raczej szedł ten ktoś, kogo oczami oglądał otoczenie — i mijali go inni ludzie. I nagle pojął, co tu nie gra. Chodziło o nich. Oni… nie mieli twarzy. U dosłownie każdego mijanego przechodnia w miejscu, gdzie powinna się znajdować twarz, ziała dziura. Było widać tylko oczy.

Zaczął krzyczeć. W tej samej chwili z jego szeroko otwartych ust wypłynęła bulgocząca galaktyka pęcherzyków powietrza, a brudna woda z jeziora Michigan z impetem gejzeru wdarła się na ich miejsce. Zaczął się dławić. A gdy próbował ponownie zaczerpnąć powietrza…

Usiadł w skotłowanej, przesiąkniętej jego własnym potem pościeli, łapiąc oddech płytkimi, urywanymi haustami, jakby przed chwilą rzeczywiście się topił. Rozejrzał się półprzytomnie po równie wymuskanej jak słówka w rodzaju ambiwalencja sypialni Beverly. Zarówno pomieszczenie, jak i on rzeczywiście tonęli, lecz nie w mulistej wodzie a w przesączającym się przez bambusowe żaluzje porannym kalifornijskim słońcu. Od dnia, w którym w niepojęty dla siebie sposób wydostał się z forda, minęło osiem lat. Osiem lat, w ciągu których zrobił wszystko, by nigdy więcej nie wspominać Michigan, co w końcu prawie mu się udało.

Kiedy po raz ostatni przyśnił mu się ten koszmar? Pół roku temu? Zwykle wracał, gdy przeżywał silny stres związany ze szczególnie trudną sprawą, nad którą akurat pracował. Afera w Bozeman z pewnością się do nich zaliczała. A jeśli na dodatek potwierdzą się jego podejrzenia… Chociaż równie dobrze powodem mogła być Bev.

Przesunął prawą dłonią po pokrytym szczotkowatym zarostem policzku i ponownie opadł na prześcieradło, jednocześnie sprawdzając, czy Bev leży obok. Oczywiście jej nie było. Spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. O wpół do dziesiątej miał spotkanie z tym… jak mu tam? Rogersem. Powinien jeszcze wpaść do siebie, ogarnąć się, zadzwonić do Doris. Ale przedtem wypadałoby rozmówić się z Bev. Musiał to zrobić i lepiej, jeśli załatwi to szybko. Sprawy zaszły za daleko. No dobrze, to on pozwolił im zajść za daleko. Stracił czujność. Nienawidził takich sytuacji. Co prawda w ciągu minionych ośmiu lat nie zdarzyło się ich zbyt wiele, ale mimo wszystko…

— Niech to szlag — stęknął z niezadowoleniem, po czym nakazał samemu sobie wyleźć z łóżka i ubrać się.

Bev znalazł w kuchni. Parzyła kawę. Była już ubrana. Długi, gruby warkocz kasztanowych włosów spoczywał finezyjnie na jej lewej piersi. Od chwili, kiedy trzy tygodnie temu pojawiła się w jego biurze, oświadczając, że potrzebuje konsultacji do nowej powieści, a Jake jest pierwszym prywatnym detektywem z prawdziwego zdarzenia, na jakiego trafiła, przeszukując książkę telefoniczną, nie widział jej w innej fryzurze. To znaczy widział — ostatniej nocy. Ale to się nie liczyło.

— Hej — powitała go z chłodnym półuśmiechem. Czyżby zamierzała wyprzedzić fakty? To jeszcze gorsze gówno.

— Czuję kawę — zagadnął nieporadnie, uciekając przed nią wzrokiem.

Zdjęła napełnioną filiżankę z tacki ekspresu ciśnieniowego i postawiła ją na marmurowym kontuarze, nadal uśmiechając się w ten szczególny sposób.

— Częstuj się. — To rzekłszy, sięgnęła do szafki po czystą filiżankę i podstawiła ją pod dyszę.

Skorzystał. W ten sposób kupił sobie minutę… lub trzy.

Przysiadł na jednym z jej fantazyjnych taboretów à la klepsydra, z welurowym siedziskiem i stelażem z pomalowanej na złoto nierdzewnej stali. Zaciągnął się zapachem kawy.

— Chyba kiepsko spałeś — zauważyła, naciskając guziczki na panelu ekspresu. — Rzucałeś się. Miałeś jakiś zły sen.

— Przepraszam.

Kawa była gorzka i potwornie mocna. Nie znosił takiej.

— Trudna sprawa?

— Coś w tym rodzaju — odparł wymijająco.

Gdy wtedy zapytał, o jaką powieść chodzi, wyjaśniła, że zamierza napisać thriller, którego bohaterka wynajmuje prywatnego detektywa, by pomógł jej rozwikłać tajemnicę śmierci przyjaciółki. Nie zaskoczyło jej ani nie zbulwersowało, że nazwisko Beverly Knox nic mu nie mówi. W końcu była tylko autorką sprzedających się w umiarkowanych nakładach romansów — może popularnych wśród znudzonych mężatek i rozwódek koło czterdziestki, ale z pewnością nie mogących przyciągnąć uwagi nikogo spoza tego grona. Tak skwitowała jego niewiedzę, nie mogąc powstrzymać rozbawienia.

— Czyli chce pani poszerzyć krąg? — wywnioskował.

— Powiedzmy, że mam trochę dość odgadywania, jakie fantazje mogą mieć te przytłoczone swoją niegodną pozazdroszczenia sytuacją emocjonalną kobiety — wyjaśniła. — A zaczęłam mieć tego szczególnie dość, odkąd sama dołączyłam do tego, jak raczył go pan określić, kręgu — dodała, wzruszając ramionami.

— Znudzona małżeństwem czy rozwiedziona? — ciągnął, mgliście zdając sobie sprawę, że można to zinterpretować jako flirt, i pytając samego siebie, po kiego czorta w to brnie. Może to przez ten warkocz? A może przez frustrację aferą w Bozeman i presją czasu, którą w związku z nią odczuwał.

— To drugie. Niestety odrobinkę za późno zorientowałam się, że pan książę z bajki wodzi maślanymi oczami za moją sekretarką. A potem, zanim się spostrzegłam, nie było ani księcia, ani sekretarki, ani trzech czwartych zawartości naszego wspólnego konta. Takie banalne, co? Tak banalne, że każdy szanujący się pisarz popukałby się w czoło. — Właściwie ona chyba też flirtowała.

— Więc skręcając w bardziej mroczne rejony, chce się pani na nim zemścić — drążył całkowicie wbrew sobie, a jednocześnie z dziwną przyjemnością, o której nie sądził, że kiedykolwiek jej zazna.

— Może trochę — spoważniała. — Ale chyba przede wszystkim po prostu potrzebuję zmiany, jakiegoś nowego impulsu.

Teraz usiadła naprzeciw niego na ustawionym po drugiej stronie kontuaru klepsydrowym stołku. Przez chwilę siorbała w milczeniu swoją kawę. Domyślił się, że prawdopodobnie też kupuje sobie czas. Dopiero teraz zauważył, jak smukłe i kościste ma palce. Musiały idealnie nadawać się do stukania w klawiaturę jednego z tych buczących jak wentylator diabelskich urządzeń, które zapewne stało w jej przytulnym gabineciku na pięterku, a do którego on sam jakoś nie mógł się przekonać mimo usilnych namów Doris.

— Ale fajnie nam się fikcja splata z rzeczywistością — odezwała się wreszcie.

Obdarzył ją pytającym spojrzeniem.

— Mam na myśli — uściśliła, nie przestając obejmować palcami filiżanki, jakby przemarzła i chciała się rozgrzać — że w mojej książce bohaterka w końcu zakochuje się w detektywie. — Zaśmiała się nerwowo. Niemal jak zawstydzona licealistka. Prawie jak Kim, kiedy zaczynali ze sobą chodzić. — Nie przewidziałam tylko epilogu, w którym detektyw łamie jej serce. Cholera, może będę musiała o tym pomyśleć. — W kąciku jej lewego oka zalśniła samotna łza.

Jake skurczył się w sobie.

— To nie tak — spróbował. — To po prostu…

— Wiem, wiem — siąknęła nosem. — Pierdylion razy rozpisywałam takie sceny. — Szybko otarła łzę wierzchem dłoni, po czym natychmiast ponownie przytknęła ją do filiżanki.

— To… to trochę wymknęło się spod kontroli — podjął ze ściśniętym gardłem. — Przepraszam, jeśli… Ja chyba po prostu nie jestem gotowy.

— Nie jestem gotowy — powtórzyła bezbarwnym głosem.

— Moja żona…

— Twoja żona umarła osiem lat temu — przypomniała mu. Znów upiła łyk kawy. — Ja po prostu nie rozumiem. Wydawało mi się, że idziemy w tym samym kierunku. — Ożywiła się nagle. — Byłeś wyluzowany i spontaniczny. Byłeś taki jeszcze wczoraj. Byłeś taki, dopóki nie poszliśmy do łóżka. Ale w nocy wyczułam, że budujesz wokół siebie mur, a mnie wyrzucasz poza jego obręb. Cholera, Jake… ty mnie… ty mnie zwyczajnie odepchnąłeś.

— To nie tak — spróbował jeszcze raz.

— A jak, do licha? — przerwała mu ostro. — Co, nagle zdałeś sobie sprawę, że pieprząc się ze mną, zdradzasz swoją piękną, martwą żonę? Co to ma być? Jakaś psychologiczna nekrofilia? — Zawiesiła głos, a potem dodała już spokojniej: — Przepraszam, nie powinnam. Przepraszam cię, Jake. Nie chciałam zachować się jak jędza.

Wbił wzrok w zawartość swojej filiżanki.

— To nic — usłyszał własny zduszony głos. — Ten mur, o którym wspomniałaś… Tak naprawdę to on jest moim stanem domyślnym. To, że przy tobie poczułem się, jak to ujęłaś, wyluzowany i spontaniczny… właśnie to jest anomalią. Ja po prostu tak nie umiem. Nauczyłem się żyć otoczony tym murem.

— Jake — wyciągnęła do niego prawą dłoń — Jake, tak nie można. I nie mam na myśli tylko tego, co zaczęło się rozwijać między nami. To jest chore. Wiem, że ją kochałeś, ale minęło tyle lat. Nie można tak długo odprawiać żałoby.

Odsunął swoje dłonie poza jej zasięg.

— To nie tylko żałoba. Kim zginęła przeze mnie — wypalił, zanim zdążył ugryźć się w język.

— Co? — nie mogła ukryć szoku.

— To nie był… Zresztą… — Poderwał się z taboretu. — Słuchaj, po prostu uznaj mnie za jeszcze jednego sukinsyna i miejmy to z głowy, okej? Muszę lecieć.

Pół godziny później zamknął za sobą drzwi swojego mieszkania — swojego pod każdym względem pustego mieszkania, mógłby dodać — i głośno wypuścił powietrze. Stopniowo ogarniała go ulga. Beverly Knox mógł chyba śmiało uznać za zamknięty rozdział. W każdym razie nakazał sobie więcej o niej nie myśleć.

W okienku automatycznej sekretarki mrugała czerwona jedynka. Nacisnął guzik odtwarzania.

— Tu Thomas Angstrom z biura szeryfa hrabstwa Gallatin — odezwał się niski męski głos z charakterystycznym zaciągiem. — Otrzymałem ten numer od pańskiej asystentki. Dzwonię, żeby pana zawiadomić, że postanowiliśmy przydzielić panu jednego z zastępców. Wiemy, że jest pan byłym gliną i tak dalej, ale jeśli pańskie podejrzenia co do tego w Bozeman się potwierdzą, lepiej, żeby miał pan policyjne wsparcie. Jeden z naszych ludzi będzie na pana czekał na lotnisku.

Nagranie się zakończyło. Jake zaklął. Podniósł słuchawkę i wystukał numer biura. Doris odebrała po pierwszym dzwonku.

— Musiałaś odsyłać tych wieśniaków do mnie do domu? — rzucił bardziej zrezygnowany niż zły. Zresztą nie umiałby się gniewać na Doris. Tak naprawdę to dzięki niej cały interes jeszcze nie rozbił się o skały.

— Byli bardzo mili — usprawiedliwiła się żartobliwym tonem niewiniątka.

— Chrzanię ich maniery — warknął. — Zresztą nieważne. Dziś nie przyjadę. Za chwilę mam to spotkanie w… jak oni się właściwie nazywają?

— Dom Wodnika — podpowiedziała Doris.

— No właśnie — przytaknął Jake. — No więc pojadę na to spotkanie do Domu Wodnika i zaraz potem lecę do Bozeman. Zadzwonię, jak będę mógł. Miej oko na wszystko, dziewczyno.

— Jak zawsze — zaćwierkała.

Odłożył słuchawkę. Wysunął górną szufladę komódki, na której stał telefon, i z leżącej tam kabury wyjął połyskującego srebrzyście Colta Pythona. Otworzył bębenek i przez chwilę przyglądał się w skupieniu tkwiącym w nim sześciu nabojom. Wreszcie zamknął go z metalicznym trzaskiem i schował broń z powrotem do szuflady. W Domu Wodnika gnat raczej nie będzie mu potrzebny. Za to w innym domu, w Bozeman… W Bozeman będzie na niego czekał ogon. Po jakie licho zgłosił im, że zamierza działać na ich terenie?

— Niech ten bajzel wreszcie się skończy — jęknął błagalnie, ale odpowiedziała mu tylko pustka.

Poszedł wziąć prysznic.

Rozdział 2

Pomylił się. Jeszcze raz tego dnia pomyślał o Beverly Knox. Zrobił to odruchowo, kiedy zamknęły się za nim aluminiowe drzwi windy w wieżowcu Petersen Tower, na którego szesnastym piętrze mieściły się biura Domu Wodnika. Pomyślał więc: Bev byłaby nieźle ubawiona, gdybym jej powiedział, że mam robotę w światku wydawniczym; niby to nie jej branża, ale… Ugryzł się w mentalny język. Podziałało. Bev ze swoim przerzuconym w lewo warkoczem odpłynęła w mrok — tym razem ostatecznie.

Spojrzał na wiszące obok panelu z przyciskami lustro. W jego przydymionej tafli ujrzał faceta o pociągłej, okolonej ciemną brodą twarzy, lekko falistych włosach, w których jaśniało zdecydowanie za dużo pasemek siwizny, i w jakiś sposób głodnych, a może po prostu szczurzo czujnych oczach. Nie podobało mu się to, co widział. Było za bardzo oderwane od niego, za bardzo… autonomiczne. Kolejne wymuskane słówko. Sprawiało ponadto wrażenie gotowego w każdej chwili do ataku i chorobliwie lubiącego samotność. Modelowy wizerunek psychola. A może dzikiego zwierzęcia świadomego, że w otaczającej je dżungli czai się myśliwy.

Poprawił węzeł krawata. Przygaszony błękit dobrze pasował do morskiego koloru koszuli i śliwkowego odcienia marynarki. Nagle zdał sobie sprawę, że w tym samym ubraniu jeszcze dziś znajdzie się w Bozeman. Tego, co tam się zdarzy, nie dało się do końca przewidzieć. I właśnie to sprawiało, że czuł mrowienie w zakończeniach wszystkich nerwów. Nie potrafił tylko określić, czy jest to objaw przejęcia, czy czegoś zgoła innego, bardziej pasującego do twarzy w lustrze.

— Szesnaste piętro — zakomunikował mechaniczny głos.

Drzwi rozsunęły się cicho. Oczom Jake’a ukazał się wyłożony puszystym brązowym dywanem korytarz i kolejne, tym razem przeszklone, drzwi. Umieszczony na nich napis głosił: Wydawnictwo Dom Wodnika — astrologia, zjawiska paranormalne, duchowość — gwarantujemy sto procent rzetelności. Nad literami widniało logo — zodiakalny wodnik wpisany w piramidę — zapewne doskonale znane wszystkim świrom wierzącym, że od koniunkcji gwiazd zależy to, czy używany samochód, który zamierzają kupić, nie rozkraczy się po przejechaniu pięćdziesięciu mil.

Jake chwycił za gałkę i pchnął. Od razu osaczył go zapach suchego, zjonizowanego powietrza, któremu niewiele brakowało do tego, by zachrzęściło mu w zębach jak śrut. Zabawne, że lider na rynku ezoterycznym — tak bowiem sami się reklamowali — skąpił na czymś tak pospolitym i niezbędnym jak nawilżacze. Znów sprawdził węzeł krawata. Zwalczył pokusę rozluźnienia go.

Hoyt Rogers — założyciel i guru Domu, a wcześniej, jak wynikało z przeprowadzonej przez Doris kwerendy, profesor psychologii klinicznej, który najpierw badał zjawiska nadprzyrodzone z pozycji sceptyka, by następnie, pod naporem faktów, całkowicie zrewidować swoje zapatrywania, czym naraził się na anatemę w środowisku naukowym — był zasuszonym, prawie zupełnie łysym gnomem o zmęczonych oczach skrytych za okularami połówkami, zwiędłych policzkach i z wydatną grdyką sterczącą nad kołnierzykiem śnieżno białej koszuli. Prawie niknął w ogromnym skórzanym fotelu.

— Może pan śmiało palić — zachęcił, spostrzegłszy, że Jake łapczywie łypie na stojącą na biurku popielniczkę. — Ja sam niestety musiałem rzucić. Trzymam ją tu jako pamiątkę po czasach, w których miałem słabszą wolę. — Popchnął popielniczkę bliżej gościa.

Jake’a korciło, by zapytać go — oczywiście z niezbędną dozą ironii — czy pociągu do nikotyny pozbył się w wyniku stosowania medytacji transcendentalnej, kontaktów z bytami astralnymi, porwania przez obcych lub czegoś w tym stylu. Miał jednak do czynienia z klientem. Pięć lat w interesie to z pewnością wystarczający okres, by pozbyć się gliniarskich nawyków. A do tych najbardziej irytujących bez wątpienia należało rytualne poniżanie człowieka po drugiej stronie biurka. Zwłaszcza gdy miało się wobec niego jakiekolwiek podejrzenia. Jake zaś w stosunku do Rogersa żywił ich całkiem sporo.

Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki paczkę pall malli i zapalniczkę.

— No więc czym mogę służyć? — zapytał, wypuszczając wonny dym z niekłamaną rozkoszą. Z tyłu głowy cały czas siedziało mu Bozeman. Cały czas miał wrażenie, że słyszy tykanie zegara. Fajki przynosiły chwilową ulgę i pozwalały przeładować umysł.

Rogers zdjął z namaszczeniem swoje „połówki” i odchrząknął.

— No cóż, panie Andros. Sprawa jest prosta jak przysłowiowy drut. Zaginął jeden z naszych autorów. Właściwie — poprawił się natychmiast — nasz obecnie najbardziej dochodowy autor, jeśli chce pan poznać obraz sytuacji od tej strony. Czy nazwisko Alex Hawks coś panu mówi?

— Obawiam się, że nie — pokręcił głową Jake.

— Mimo wszystko trudno mi w to uwierzyć — zareagował z wyraźnym rozczarowaniem Rogers. — Alex Hawks to obecnie jeden z najgłośniejszych amerykańskich jasnowidzów. Naprawdę gorący towar, jeśli wolno mi użyć reklamiarskiego żargonu. Zresztą jego sława dotarła także za ocean. Niedawno rozpisywały się o nim największe gazety. Ale o Edgarze Caycem, tak zwanym śpiącym proroku, na pewno musiało się panu coś obić o uszy. — Utkwił w Jake’u wyczekujące spojrzenie, a kiedy ten potwierdził, uchwycił się tego jak tonący brzytwy. — Hawks jest od niego większy. Cayce to przy nim wioskowy szaman, panie Andros. I nie zmienia tego fakt, że Hawks to pseudonim, a jego twarzy nikt nigdy nie widział ani nie utrwalił na zdjęciu czy wideo.

Jake poczuł, jak cały się spina.

— Skąd więc pewność, że ten wasz jastrząb zaginął? — W głowie mimo wszystko kołatało mu to cholerne Bozeman. Psiakrew, mieć to wreszcie za sobą!

— Ponieważ zerwał kontakt i nie przysłał maszynopisu najnowszej książki, którą obiecał nam trzy miesiące temu — wyjaśnił Rogers. — I od razu uprzedzam pańskie kolejne pytanie: my też nigdy nie spotkaliśmy go osobiście. Kontaktuje się z nami wyłącznie drogą pocztową i przez zastrzeżony numer. Zwykle to on dzwoni. Ewentualnie sam wyznacza dzień i godzinę, o której my mamy zatelefonować do niego.

Jake, słuchając wywodu Rogersa, przypomniał sobie jedną ze swoich wczesnych spraw, prowadzonych zaraz po zainstalowaniu się w San Diego. Facet, który się u niego zjawił, podejrzewał żonę o to, że uciekła z kochankiem. Błagał Jake’a, by ją odnalazł. Jake już podczas pierwszej rozmowy z nim miał niemal stuprocentową pewność, że tamten kłamie, a jego żona prawdopodobnie nie żyje. Wykombinował sobie, że wynajmując prywatnego detektywa, uwiarygodni się w oczach policji i prokuratora okręgowego. Jednak był to klient i Jake musiał schować gliniarskie nawyki do szafy, jeśli chciał mieć pieniądze na czynsz i zapełnienie lodówki.

— Nie bardzo to kupuję — orzekł, zasłaniając się kurtyną z dymu. — Musicie przynajmniej znać jego prawdziwą tożsamość. Chyba że nie podpisujecie z nim żadnych umów.

— To tajemnica firmy, panie Andros — zareplikował natychmiast, i zgodnie z oczekiwaniami Jake’a, Rogers.

— A ja jeszcze dziś muszę być w innym stanie, gdzie prawdopodobnie znajdę kogoś, kogo personalia znam — zrewanżował się Jake. — Jestem detektywem, a nie medium.

Rogers przygryzł dolną wargę. Zaraz jednak wziął się w garść.

— Chwileczkę — westchnął pojednawczo, po czym sięgnął po słuchawkę. — Panno Sands, proszę pozwolić do mnie — powiedział do kogoś po drugiej stronie.

Po chwili do gabinetu weszła kobieta około trzydziestki w nienagannie białym żakiecie i dopasowanym do niego spodniumie.

— To jest Julie Sands — przedstawił nowoprzybyłą Rogers. — Julie zajmuje się Hawksem. To jej jedyne zadanie, odkąd po raz pierwszy przysłał nam swoje przepowiednie.

— Dzień dobry — odezwała się Julie Sands. Miała latynoską karnację kontrastującą z ubiorem i proste ciemne włosy obcięte na wysokości karku.

Jake wstał i podali sobie dłonie.

— Pan Andros chciałby wiedzieć — zwrócił się do niej szef, akcentując ostatnie słowo.

Nie okazała zaskoczenia.

— Alex Hawks naprawdę nazywa się Gordon Baterman — wyjawiła, dosiadając się do Jake’a i Rogersa. — Nazwisko Hawks wymyślił sobie sam. Na cześć reżysera Howarda Hawksa, którego uwielbia. Tak mi przynajmniej wyjaśnił. Alex to mój wkład w kreację — uśmiechnęła się skromnie. — Uznałam, że brzmi chwytliwie i dobrze komponuje się z nazwiskiem. Wszystkie paczki z maszynopisami mają stemple z Arizony. Konkretnie z miasteczka o nazwie Sutter’s Church. To pipidówka licząca niecałe dwa tysiące mieszkańców.

— A pani uważa, że on wcale tam nie mieszka — zaryzykował Jake.

— Owszem — potwierdziła. — Domyślny pan. Więc tak, sądzę, że on tam nie mieszka. Być może w ogóle nie jest z Arizony. Po prostu przyjeżdża tam nadawać paczki. Ktoś, kto pragnie za wszelką cenę zachować anonimowość, jest gotów zrobić wiele, by tak się stało. Włącznie z przebywaniem wielkich odległości, by nadać paczkę w zapyziałym urzędzie pocztowym, w którym prawdopodobnie nadal mają przedwojenny telegraf.

— Pytanie, dlaczego tak bardzo zależy mu na jej zachowaniu — skonstatował sucho Jake.

— Może ma sporo do stracenia — odparła Julie Sands. — Na przykład reputację albo nawet życie. Co pan na to?

— Może — przytaknął Jake, po raz enty nakazując sobie nie myśleć o Bozeman.

— Wyczuwam sceptyka — stwierdziła z odcieniem ironii Julie.

— Po prostu nie wierzę w horoskopy — oświadczył Jake i włożył do ust kolejnego pall malla.

— Hawks to nie żaden autor gazetowych horoskopów, panie Andros — włączył się Rogers. — Wiem, że wielu ludzi uważa nas za szarlatanów. Nie przeczę, że zdarza nam się publikować niektóre pozycje dla zysku. Cóż, takie realia. Ale w wypadku Hawksa… Batermana… — spojrzał na Julie, najwyraźniej oczekując, że ponownie przejmie inicjatywę.

— Jesienią zeszłego roku cały świat śledził z zapartym tchem spotkanie Regana z Gorbaczowem w Reykjaviku, zapewne pan to pamięta — powiedziała. — Baterman przewidział je półtora roku wcześniej. Opisał je z najdrobniejszymi szczegółami, włącznie z kolorem garnituru Gorbaczowa, w pierwszym przysłanym do nas maszynopisie. Opisał też geopolityczne konsekwencje ich rozmowy, których części rzeczywistość jeszcze nie potwierdziła, ale nie wątpię, że się sprawdzą. Twierdzi, że za dwa lata zostanie zniszczony Mur Berliński, a niedługo później rozpadnie się Związek Radziecki. I wie pan co, panie Andros? Wierzę mu.

W pokoju zapadła kłopotliwa cisza.

— No właśnie — podjęła w końcu z wyraźnym triumfem Julie. — Właśnie o czymś takim tutaj mówimy. Większość przepowiedni, na czele z tymi Caycego, o którym Hoyt zapewne nie omieszkał panu wspomnieć, jest wieloznaczna, często alegoryczna lub warunkowa na zasadzie, że jeśli ludzkość zrobi coś, to nie stanie się coś innego. Proroctwa Hawksa są super dokładne. Pojawiają się w nich konkretne daty, nazwiska, szczegóły w rodzaju filmów, które będą królować na ekranach w nadchodzących latach. Część z tego już się spełniła. Dlatego wiemy, że to nie podpucha.

Jake był pod wrażeniem. Chyba nawet większym, niż byłby gotów przyznać. Na chwilę zapomniał nawet o Bozeman.

— Proszę mi powiedzieć coś więcej.

Julie Sands tylko na to czekała. Z roziskrzonymi oczami, pełnym podniecenia głosem wprowadziła go w szczegóły.

Wczesną wiosną tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego na adres wydawnictwa przyszła brązowa koperta zawierająca niemal sześćsetstronicowy maszynopis opatrzony tytułem Kroniki przyszłości. Do tekstu dołączono list, w którym autor wyjaśniał, że książka stanowi zapis wizji dotyczących tego, co zdarzy się na świecie w najbliższych latach, jakich zaczął niedawno doświadczać. Tak po prostu. Żadnych rozwlekłych wyznań, jak to został pochwycony na statek kosmiczny obcych, którzy pokazali mu przyszłość, albo jak przeżył śmierć kliniczną i trafił do Nieba, gdzie Jezus przykazał mu wrócić i ostrzec planetę przed nuklearną zagładą lub czymś takim.

Prawdopodobnie domyślając się, że zostanie potraktowany jak wariat, zastrzegł jedynie, że w książce znajdują się przepowiednie kilku bliskich wydarzeń, rzuconych — jak to ujął — na zachętę, które pozwolą sprawdzić, czy miał rację.

— I? — ponaglił ze słabo maskowanym napięciem Jake.

— Kopertę dostaliśmy chyba w pierwszym tygodniu kwietnia — odparł Rogers. — Pierwszą rzeczą, z którą trafił, był… nie uwierzy pan… wynik konkursu Eurowizji. Napisał, że wygra go Norwegia. Pisał też o porwaniu przez Hezbollah tego samolotu z Aten do Rzymu. Tego TWA coś tam.

— Lot osiemset czterdzieści siedem — uzupełniła Julie, po czym kontynuowała wyliczankę. — Było tam ponadto o katastrofie samolotu Delty w Dallas. Podał dokładną liczbę ofiar. Dokładną, co do jednej, panie Andros. Sto trzydzieści siedem. Te zapiski obejmowały w sumie siedem lat. Kończyły się na wyborach prezydenckich, które jakoby ma wygrać obecny gubernator Arkansas. I to nie był tylko suchy spis wydarzeń, panie Andros. To czytało się jak… cholera, jak podręcznik historii, która się jeszcze nie zdarzyła. Podręcznik szczegółowo opisujący konteksty i konsekwencje poszczególnych zdarzeń. Nawet gdy teraz o tym mówię, mam gęsią skórkę.

Rzeczywiście pobladła, a jej wargi drżały lekko. Jeśli grała, robiła to wybornie. Jake musiał niechętnie przyznać, że atmosfera niezwykłości udzieliła się również jemu.

— Większość z tego, o czym tam napisał, jeszcze się nie wydarzyła, ale ja wiem, że będzie dokładnie tak, jak w jego tekście — skonkludowała Julie nagle dziwnie zmatowiałym głosem, a przez jej twarz przemknęło coś na kształt przejęcia, a może nawet… przerażenia. — Wiem, że nasz kraj zostanie wciągnięty w kolejną operację militarną, podobną do tej w Wietnamie, tyle że w Iraku. Znam jej nazwę… Pustynna Burza. Pustynna Burza — powtórzyła głucho, jakby to było jakieś magiczne zaklęcie przywołujące demony.

Jake chciał odruchowo sięgnąć po kolejnego papierosa, ale powstrzymał się. Już i tak wystarczająco nadymił.

— I co dalej zrobiliście? — zapytał tylko dziwnie ochryple.

— Po tym, jak zaczęły się sprawdzać pierwsze przepowiednie — ponownie przejął pałeczkę Hoyt Rogers — oddelegowałem Julie do tego projektu. Julie uznała, że pewne rzeczy powinniśmy zamaskować, żeby ich dosłowność nie przeraziła ludzi. Poinformowaliśmy o tym Batermana. Zgodził się. Przeredagowaliśmy więc nieco tekst i wydaliśmy. Oczywiście nie cały. Nasza wersja kończy się na tym spotkaniu w Reykjaviku. Książka sprzedała się w ośmiuset tysiącach egzemplarzy. Po Reykjaviku wypuściliśmy resztę. Tu nakład przekroczył milion. Psiakrew, nie mogę uwierzyć, że nic pan o tym nie słyszał.

— Jak już powiedziałem: nie interesują mnie horoskopy — demonstracyjnie rozłożył ręce Jake, mając nadzieję, że dobrze ukrywa narastające zaciekawienie. Bozeman zaczynało się niebezpiecznie oddalać.

Julie mówiła dalej.

— Przedstawiliśmy mu propozycję, żeby pisał tak, jak przedtem, a my to będziemy redagować do wersji nieszokowej. Tak zaczęliśmy to nazywać. — Zaśmiała się nerwowo. — Nie miał nic przeciwko temu. Kolejna paczka przyszła na początku tego roku. — Zawahała się. Jeszcze bardziej pobladła. — Nie wiem, czy mogę panu zdradzić, co zawiera. W każdym razie kończy się na… — Znów zawiesiła głos.

— Na jesieni dwa tysiące pierwszego roku — wyręczył ją Rogers. — Poprzestańmy na tym, że Baterman przewiduje w niej coś… coś katastrofalnego, co, jak twierdzi, całkowicie zmieni bieg historii. Jeszcze tego nie wydaliśmy. Julie właśnie łamie sobie głowę, jak to złagodzić.

— A ta, którą miał przysłać, ale nawalił? — dociekał Jake, czując, jak lodowacieją mu palce.

— Naturalnie miała opisywać konsekwencje tego wydarzenia — odpowiedziała Julie. — Twierdził, że tekst jest gotowy. A potem…

— Urwał się kontakt, wiem — podsumował Jake.

— No i co pan o tym myśli? — przeszedł do rzeczy Rogers.

Jake przeczesał palcami brodę. To, co rzeczywiście myślał jeszcze przed chwilą, zaczynało stopniowo blaknąć tak samo jak Bozeman. Nie podobało mu się to, próbował to za wszelką cenę zatrzymać, ale nie był w stanie. Postarał się jednak zachować pokerową twarz i powiedział:

— Podejrzewam, że zniknięcie pana Hawksa, Batermana czy jak mu tam to marketingowy chwyt. Szykujecie wielką premierę jego kolejnych proroctw i historyjka o tym, jak rzekomo zniknął, doda całemu wydarzeniu odpowiedniej aury. Przypuszczam, że wasza klientela uwielbia takie zagrywki, nawet jeśli wie, że to lipa.

Zabawne, ale powiedziawszy to głośno, poczuł się lepiej. Poczuł się… jak mógłby to scharakteryzować? lub też jak scharakteryzowałaby to pewna autorka umiarkowanie popularnych romansów dla nieszczęśliwych czterdziestolatek, o której postanowił nigdy więcej nie myśleć? przywrócony rzeczywistości? jakby świat wrócił do właściwych proporcji? Jedno z dwojga. Cóż, trochę uległ rozsnuwanej przez tę dwójkę aurze niesamowitości — byli w tym zresztą wyjątkowo przekonujący, zwłaszcza ona — ale już zaczynał się otrząsać.

Bozeman… teraz priorytetem jest Bozeman.

— Aż tak nisko nas pan ocenia? — żachnęła się szczerze poirytowana Julie. — Po wszystkim, co właśnie pan usłyszał?

— Szanowna pani — zaripostował, krzywiąc się, wkurzony tym, że dał im się tak łatwo podejść — kiedyś zjawił się u mnie mężczyzna, który chciał, żebym znalazł jego żonę. Wyglądał na szczerze zrozpaczonego. W czasie, gdy ze mną rozmawiał, ta kobieta rozkładała się zamurowana w piwnicy ich domu, a jej kochaś robił dokładnie to samo z dziurą po kuli w potylicy w samochodzie porzuconym w Redwood.

— Wow, nie dość, że taki zdroworozsądkowy, to jeszcze niezwykle subtelny! — zadrwiła Julie.

— Ostrożny — zaoponował Jake.

— Nie dajmy się ponieść emocjom — zainterweniował Rogers. — Jeżeli nie zdecyduje się pan wziąć naszej sprawy, możemy oczywiście zwrócić się do kogoś innego. Stwarza to pewien kłopot, gdyż wyjawiliśmy panu kilka… hm, newralgicznych szczegółów.

— Gwarantuję stuprocentową dyskrecję — zapewnił Jake przekonany, że spotkanie właśnie dobiegło końca, i niezwykle z tego faktu rad.

— Nie w tym rzecz — pokręcił głową Rogers. — Przyznam, że wybraliśmy pana nieprzypadkowo. — Zauważył, że zrobiło to na Jake’u wrażenie, więc postanowił chwycić byka za rogi: — Specjalizuje się pan w odnajdywaniu zaginionych ludzi. A ponadto ma pan świetne wyniki. Sprawa z Redwood jest mi doskonale znana. Tamten facet wyprowadził w pole wszystkich. Wszystkich poza panem. Pan jakimś cudem wiedział. — Wymówił to słowo z identycznym naciskiem, z jakim zrobił to, gdy przyszła Julie. — Prawie zupełnie jakby…

Jake parsknął niepohamowanym śmiechem.

— Byłem gliną, panie Rogers. Gliną w Detroit. To ma określone konsekwencje. Zjawiska paranormalne, czy jak wy je tam nazywacie, nie mają tu nic do rzeczy. Wyłącznie żmudna i na ogół mało spektakularna robota.

— Oczywiście pozwoliłem sobie na drobny sytuacyjny żart — usprawiedliwił się Rogers, unosząc dłonie w obronnym geście. — Fakty są takie, że ma pan świetne referencje. Proszę przynajmniej spróbować. Nie pożałuje pan.

Jake zmarszczył czoło.

— Mam do skończenia trudną sprawę, panie Rogers.

— Rozumiem — przytaknął skwapliwie szef Domu Wodnika.

Nastąpiła dłuższa chwila ciszy.

— Zastanowię się — skapitulował Jake.

— Tylko o to proszę — powiedział pojednawczo Rogers. Julie już się nie odzywała.

Żadne z nich nie odprowadziło go do windy. Kiedy tylko do niej wsiadł, rozpiął górny guzik koszuli i rozluźnił krawat. Znalazłszy się na zalanej słońcem i wypełnionej gwarem przechodniów oraz szumem pędzących samochodów ulicy, poczuł się, jakby właśnie opuścił tunel strachu w wesołym miasteczku. Tunel wypełniony niezwykle realistycznymi maszkarami, o których doskonale się wie, że są z lateksu i drutów, a jednak nie jest się w stanie powstrzymać przyspieszonego bicia serca i dreszczy. Może tak się czuje normalny człowiek po wizycie na oddziale psychiatrycznym.

Uczucie powróciło znów na chwilę, kiedy wsiadł do swojego Firebirda. Zaraz jednak wyparła je myśl o Bozeman, przed którą nie stawiał już żadnej tamy. Sprawiła ona, że po jego plecach przebiegły ciarki, choć były to z pewnością ciarki zupełnie innego rodzaju niż te, jakie mogą wywołać opowieści o jasnowidzach potrafiących bezbłędnie wytypować ilość ofiar katastrofy lotniczej. Powodowały je dwa słowa pulsujące teraz ostrzegawczą czerwienią w jego mózgu: czas ucieka.

Pojechał do domu po broń, a zaraz potem, z pythonem w torbie podróżnej, popędził na lotnisko.

Rozdział 3

Jego bose stopy zapadały się w drobnym, ciepłym piasku plaży. Na sobie miał tylko szorty i przewieszony przez szyję ręcznik. Po lewej łagodnie marszczył się ocean, a zachodzące słońce sprawiało, że czesana przedwieczorną bryzą woda wyglądała jak roztopione złote szkło. Nieliczne rozpryśnięte po szafirowym niebie cumulusy barwił delikatny, czysty róż.

Widział je nadchodzące z przeciwka. Kim w żółtych szortach i wzdymającej się niczym żagiel białej trykotowej bluzce bez rękawów, a obok jej niemal idealna kopia w pomniejszeniu. Obie cudownie opalone, promieniejące i uśmiechnięte. Ich włosami, tak samo wełnistymi, bawił się wiatr. Dziewczynka — bo to zawsze miała być dziewczynka, wiedzieli to od pierwszej chwili — miała na imię Sadie. Zaraz wpadną w jego objęcia i całą trójką pójdą sprawdzić, jak sobie radzą żółwiki, które właśnie się wykluły.

Sadie martwiła się, że psy mogą w nocy wygrzebać jaja, więc zrobił siatkowe ogrodzenie, które wkopał głęboko w piach, zapewniając ją, że są bezpieczne. Sadie kazała mu obiecać. Uczynił to bez wahania.

Nie było żadnego tonięcia w jeziorze. Tuż po narodzinach Sadie zamienili forda na rodzinnego dodge’a kombi. Niedługo potem zapakowali do niego cały swój dobytek — wcale nie tak duży, jak początkowo sądzili — i na zawsze opuścili brudne, zadymione Detroit. Oboje zgodnie doszli do wniosku, że to nie miejsce do wychowywania dzieci — zwłaszcza gdy jest się policjantem w wydziale narkotyków i każda szumowina zamieszana w obrót białym śmiercionośnym proszkiem marzy o wyrównaniu z tobą rachunków. Odznakę oddał bez żalu.

Uznali, że mogą pojechać dokądkolwiek. Choćby i na Florydę. Choćby do którejś z tych turystycznych mieścin w rodzaju Marathon czy St. Pond. Jake zatrudni się w biurze szeryfa. Z takim przebiegiem służby przyjmą go z pocałowaniem ręki. Z czasem może sam zostanie szeryfem. Albo… do licha, albo zajmie się naprawianiem łodzi! Wszystko jedno. Tak czy siak, najpoważniejszym problemem, z jakim przyjdzie im się mierzyć, będą podpite wyrostki szpanujące swoimi podrasowanymi brykami w sobotnią noc.

Jake oczywiście wiedział o jeziorze. Doskonale pamiętał wszystko, co się zdarzyło — nawet tę dziwną wizję o mieście przyszłości i ludziach pozbawionych twarzy, którą z niewiadomych powodów wyprodukował jego niedotleniony mózg. Ale wiedział też, że to stało się w innej, równoległej wersji rzeczywistości.

Kiedyś chyba o tym czytał. A może słyszał w telewizji? Nieważne. W każdym razie naukowcy uważali, że takie rzeczy są możliwe. Nazywali to równoległymi wszechświatami czy jakoś w ten deseń. Jedni twierdzili, że każda rzecz naprawdę wydarza się w nieskończonej ilości swoich wariantów i każdy z nich stanowi rzeczywistość w którymś z tych wszechświatów (a może wymiarów? nieważne — chrzanić wymuskane słówka), inni zaś — że dzieje się tylko to, co sami wybierzemy, a alternatywne możliwości pozostają co najwyżej niewykorzystanymi potencjalnościami. Nie znał się na tym i nie zamierzał się w tym babrać. Miał ciekawsze zajęcia.

Liczyło się tylko to, że dokonał właściwego wyboru. Kim i Sadie żyły, a jeśli nawet w innej wersji rzeczywistości sprawy potoczyły się odmiennym torem i przybrały tragiczny obrót, dla niego nie miało to znaczenia. Uszczęśliwiony tą myślą zaczął biec w ich kierunku.

Ich radosne, promienne twarze coraz bardziej wypełniały mu pole widzenia. I gdy już wydawało się, że zasłonią sobą cały świat, że staną się nim, zaczęły się rozmywać. Zupełnie jak obraz w kamerze wideo, kiedy zrobi się zbyt gwałtowne zbliżenie. Wkrótce były już tylko poruszającymi się rytmicznie kolorowymi bohomazami.

Poderwał głowę, jednocześnie zdając sobie sprawę, że po policzkach ciekną mu łzy. Siedział w wypełnionym najwyżej do połowy samolocie, a z fotela po przeciwnej stronie przejścia bezczelnie gapiła się na niego otyła, obsypana piegami dziesięciolatka, której matka pogrążona była w lekturze magazynu pokładowego. Otarł oczy i poprawił marynarkę. Na opuszczonym plastikowym stoliku przed nim leżały rozłożone notatki, które przeglądał, zanim zmorzyła go drzemka. Wciąż był roztrzęsiony snem, a pod powiekami czuł zawstydzające pieczenie.

Skupił spojrzenie na papierach. Pokrywało je jego niedbałe pismo upstrzone licznymi skreśleniami i dopiskami między linijkami lub na marginesach. Na samym wierzchu, przypięta spinaczem do pliku kartek, spoczywała fotografia uśmiechniętej szatynki w granatowej bluzce z białym, zaokrąglonym na rogach kołnierzykiem. Dziewczyna, o ile jeszcze żyła — a Jake był tego pewien w niemal dziewięćdziesięciu procentach, choć oczywiście musiał założyć margines błędu — miała w tej chwili dwadzieścia sześć lat. Zaginęła pół roku temu. Nazywała się Mary Schwartz.

Przed dwoma miesiącami jej odnalezienie, lub przynajmniej ustalenie, co mogło się z nią stać, zlecili Jake’owi jej rodzice. Richard Schwartz — weteran z Korei, który po opuszczeniu armii dorobił się małej fortunki na dostarczaniu wojsku systemów informatycznych — nie należał do ludzi przyzwyczajonych do tego, iż cokolwiek mogłoby pozostawać poza ich kontrolą. Kiepsko znosił bezradność policji wobec zaginięcia jego córki, a sama myśl, że miałby być zdany na łaskę prywatnego detektywa, do tego eks-gliniarza, który porzucił służbę z tak błahego powodu jak śmierć żony, budziła w nim ledwie skrywaną furię. Mimo to nie szczędził funduszy. A sprawa Mary pochłaniała ich sporo.

— On w ten sposób kamufluje strach, panie Andros, ukrywa go przede wszystkim przed samym sobą — usprawiedliwiała męża Cynthia Schwartz, kobieta niegdyś zapewne wytworna i głodna życia, a obecnie stłamszona wewnętrznie niczym dzika klacz, którą zdołał ujarzmić treser koni.

To między innymi dla takich kobiet Beverly Knox wystukiwała na swoim buczącym ustrojstwie z bulwiastym ekranem te wszystkie bajki o szarych myszkach, które nagle, najczęściej dzięki spotkanemu przypadkiem czułemu przystojniakowi, potrafiącemu docenić ich niedostrzegane przez świat zalety, odkrywają w sobie lwice i krzeszą siłę do walki o marzenia.

Resztki tej dawnej dzikości — tym bardziej dojmującej, że podsycanej bezradnością i rozpaczą — skrzyły w ciemnozielonych oczach Cynthii Schwartz na myśl o losie córki. To ona dała Jake’owi zdjęcie, które teraz miał przed sobą, i od niej dowiedział się wszystkiego, czego potrzebował na początek. Richard podczas całej rozmowy siedział w ciasnym biurze Jake’a jak spętany buchaj, który tylko czeka, aż ktoś podejdzie dostatecznie blisko, by mógł zdzielić go rogami. Jake wysunął zdjęcie spod spinacza i popatrzył na znajdującą się pod nim kartkę w linie, na której w punktach wynotował to, co powiedziała mu Cynthia.

Mary Schwartz najwidoczniej nie odpowiadał ani cieplarniany klimat, w którym mogłaby się pławić dzięki rodzinnym pieniądzom, ani despotyczny charakter ojca. Dwa lata przed zniknięciem ukończyła pedagogikę, ale nie, jak można by się spodziewać po kimś z jej sfery, w Berkeley czy Los Angeles, tylko na stanowym uniwerku w Oregonie. Czesne opłacała, dorabiając jako kelnerka.

— Mary zawsze była ambitna, pod absolutnie każdym względem — zaznaczyła jej matka, a Richard na te słowa jeszcze bardziej się zaperzył. — Chciała pracować z niepełnosprawnymi dziećmi. Zaraz po obronie dyplomu dostała pracę we Fremont. Wie pan, w tej szkole dla niewidomych. Zorganizowała tam sobie całe życie.

Niewerbalna część informacji, którą Jake bez trudu odczytał z min ich obojga, brzmiała: wstydziła się nas, a może nawet nami pogardzała; chciała być inna od nas tak bardzo, jak tylko się dało, i postanowiła zrobić wszystko, żeby zerwać jakiekolwiek więzi. Wiele prowadzonych przez niego spraw opierało się na podobnym schemacie. Ludzie zazwyczaj znikali, bo chcieli rozpocząć nowe życie, a kiedy w końcu ich znajdował, błagali go, by nie zdradzał zdesperowanym współmałżonkom — bo najczęściej chodziło właśnie o małżeństwa — miejsca ich obecnego pobytu. Prosili jedynie o przekazanie, że żyją i są zdrowi. Chyba że akurat byli martwi.

O tym, że Mary zaginęła, Schwartzowie dowiedzieli się od jej najlepszej przyjaciółki Beth. Mary miała spędzić Wielkanoc z Beth i jej rodziną w Napa Valley — tu niewerbalny komunikat też był nadzwyczaj klarowny: wolała obcych od nas — ale kiedy w czwartek przed świątecznym weekendem Beth przyjechała po nią do jej mieszkania, nie zastała jej tam. Mary nie zostawiła wiadomości ani nie skontaktowała się z Beth przez całe święta. Beth, choć rozżalona, nie podejrzewała niczego złego. Zaniepokoiła się dopiero, gdy Mary po świętach nie zjawiła się w pracy.

W ciągu minionych ośmiu tygodni Jake poznał życie Mary lepiej, niż kiedykolwiek będzie to dane jej rodzicom. Prześwietlił trzech mężczyzn, z którymi spotykała się od czasu ukończenia studiów — ostatni był menadżerem w 7-Eleven, miał trzydzieści pięć lat, piwny kałdun, żonę i trójkę dzieci. Przyciśnięty przez Jake’a przyznał, że zerwała z nim, gdy rozwiał jej złudzenia co do rozwodu. To było niecałe dwa tygodnie przed Wielkanocą. Tak czy siak, żaden z nich nie miał możliwości — ani, szczerze mówiąc, jaj — by w jakikolwiek sposób przyczynić się do jej zniknięcia. Poza tym żadnych rewelacji: nudne i przewidywalne w każdym calu życie nauczycielki, która jakoś nie miała passy do facetów.

Dowiedział się także kilku innych rzeczy, które swoimi krętymi meandrami doprowadziły go do tego pustawego samolotu. Na myśl o tym, co prawdopodobnie czeka go w Montanie, przeniknął go zimny dreszcz. Oczywiście cały czas istniał cień szansy, że trop okaże się mylny, a Jake bezustannie — nawet teraz, przeglądając po raz tysięczny notatki, by się upewnić, że niczego nie pominął — wmawiał sobie, że tak naprawdę leci do Bozeman po to, żeby go sprawdzić i wykluczyć, a nie po to, by potwierdzić to, co w sposób nieunikniony wyłaniało się z zawiłego arrasu śladów, którymi podążał przez ostatnie tygodnie.

Cień szansy jak trzepot skrzydełek ćmy, którą może zdmuchnąć każde gwałtowniejsze poruszenie powietrza.

Ponownie włożył fotografię w spinacz. Mary Schwartz szczerzyła do niego równe, choć nie najbielsze zęby świadczące, że wlewa w siebie zbyt dużo kofeiny i używa raczej tańszych niż droższych past. Dla jej uczniów stan jej uzębienia i tak nie miał żadnego znaczenia. Jake byłby gotów obstawiać u bukmachera, że do tej bluzki założyła szarą spódnicę do połowy łydek i proste pantofle na niskim obcasie. A oczy? Oczy miała po matce. Po ojcu za to odziedziczyła wysokie, łukowato sklepione czoło.

Ale, jak na ironię, również nieustępliwy charakter. Choć postanowiła nadać mu krańcowo przeciwny wektor. Z równą determinacją, z jaką Richard Schwartz budował swoją pozycję, ona dążyła do unieważnienia i zatarcia w sobie wszystkiego, co reprezentował. Gdyby była w stanie, zapewne zmieniłaby też kształt czoła. W Bozeman ta naturalna charyzma mogła jej w równej mierze napytać biedy, jak i pozwolić przetrwać. Gdyby Jake w coś wierzył, modliłby się teraz o to drugie. Modliłby się cholernie żarliwie.

Popatrzył na przesuwające się za oknem zwały perłowo szarych chmur. Czuł na całej skórze i we włosach dziwne mrowienie. Zbliżał się nieubłaganie do czegoś, z czym za żadne skarby nie chciał się konfrontować, a zarazem próbował siłą woli przyspieszyć czas — zupełnie jak wtedy, gdy był dzieckiem i nie mógł się doczekać kolejnego odcinka Jeźdźca znikąd. Czas. Czas jest tu kluczowy. Oby Mary jeszcze go miała.

Niecierpliwie zabębnił palcami o krawędź stolika, jakby grał na niewidzialnym fortepianie. Szybciej, na litość boską! Ląduj wreszcie! Niech ma to już za sobą. Kiedy (jeśli) trop okaże się ślepą uliczką, pojedzie do hotelu, w którym Doris na wszelki wypadek zarezerwowała mu pokój, a jutro wróci do San Diego i na nowo podejmie poszukiwania, łudząc się, że Mary po prostu postanowiła rzucić wszystko w diabły, a on w końcu znajdzie ją, całą i zdrową, w jakiejś dziurze w Wisconsin czy Minnesocie. Palnie jej umoralniającą mówkę, że nie warto tak okrutnie karać bliskich, weźmie od niej zdawkowy list, do napisania którego uda mu się ją w końcu namówić, i zamknie sprawę.

A potem rzeczywiście zajmie się tym całym jasnowidzem, tym… jak mu tam? Batermanem. Dlaczego nie. To może być nawet zabawne.

Chyba że to, co skierowało jego instynkt ku Bozeman, jednak okaże się prawdą.

— Tamten facet wyprowadził w pole wszystkich. Wszystkich poza panem. Pan jakimś cudem wiedział. Prawie zupełnie jakby… — Usłyszał głos Rogersa tak wyraźnie, jakby założyciel Domu Wodnika siedział tuż obok niego.

Odpowiedział mu, nie bez odcienia dumy, którą zawsze mimowolnie odczuwał, podbijając swoje kwalifikacje przed klientami, że był gliną, jakby to wszystko wyjaśniało. Owszem, implikowało bardzo określone skojarzenia: znajomość profesjonalnych technik śledczych, ułatwiony dostęp do informacji, do których nie każdy prywatny detektyw potrafi dotrzeć równie skutecznie, umiejętność radzenia sobie w sytuacjach stresowych i tak dalej. I właściwie było z grubsza prawdą. Nawet bez szerokich uprawnień, jakie dawała odznaka, radził sobie wyśmienicie.

Oczywiście w tej robocie równie ważny jak umiejętności jest nos, intuicja, zdolność niestandardowego łączenia faktów i odwaga, by czasem postawić wszystko na jedną kartę. Jako detektyw mógł pod tym względem szarżować w nieco szerszym zakresie niż wówczas, gdy obowiązywały go sztywne policyjne procedury. Mógł i robił to. Tak zagrał w sprawie Redwood i jeszcze w kilku innych — na przykład podążając śladem niezrównoważonego psychicznie i skrajnie zdesperowanego ojca, który uprowadził swoją dziewięcioletnią córkę prosto spod szkoły i uciekł z nią do Puerto Vallarta.

W tamtej sprawie zagrał podwójnie. Gość, choć szalony, był na swój sposób sprytny. Potrafił dobrze zacierać ślady i szansa trafienia z miejscem była jak, powiedzmy, jeden do stu. A jednak Jake wycelował bez pudła. Sporo ryzykował też, decydując się na otwartą konfrontację z tamtym. Chociaż facet bezsprzecznie kochał małą, Jake ani przez sekundę nie wątpił, że gdyby coś poszło nie tak, byłby w stanie strzelić jej w skroń, a potem ukatrupić siebie. A mimo to znów zaryzykował i ponownie wygrał. Prawie zupełnie jakby…

Nie myśl o tym, do licha! Nie teraz. Wyrzuć tych poławiaczy duchów z głowy. A jednak nie mógł. Nie mógł, bo…

Gdyby jego zleceniodawcy domyślali się, jak często idzie na żywioł — na ślepo, jak orzekłby jego ojciec, sumienny księgowy, który całe życie przepracował w oddziale Northern Trust w Grand Rapids — od dawna miałby zszarganą reputację. Chroniło go jednak to cholerne alibi pod tytułem byłem gliną. Dowiadywali się o tym — od niego samego lub pocztą pantoflową — i nie drążyli. Wierzyli, że skrupulatnie analizuje każdą wskazówkę, korzysta z jakichś magicznych kontaktów i inne takie. I, do licha, na ogół robił to.

Tylko że czasem, gdy opór materii stawał się zbyt duży, wykonywał skok, uruchamiał koło fortuny, stawiał na czarną trzynastkę i…

W przypadku Bozeman też się do tego posunął. I niech go szlag, jeśli potrafił uczciwie rozsądzić, czy bardziej przeraża go perspektywa, że tym razem mógł przelicytować, czy ta, że kulka ponownie zatrzyma się na trzynastce. Obydwie możliwości stały teraz przed nim otworem jak ziejące kosmicznym mrokiem pieczary.

Bzdura. Doskonale wiesz, jak będzie, i właśnie to cię przeraża.

Rozdział 4

Człowiekiem wyznaczonym przez biuro szeryfa do asystowania Jake’owi okazał się sam Thomas Angstrom. Czekał na niego w przypominającej nieco szkolne boisko do koszykówki i pokrytej rustykalnie drewnianym sufitem hali przylotów. Był masywnym, łysiejącym mężczyzną po pięćdziesiątce, a na sobie, ku rozczarowaniu Jake’a, miał służbowy mundur w kolorze khaki wraz z kaburą, z której wystawała rękojeść czterdziestki piątki. Na „dzień dobry” zażądał od Jake’a pokazania licencji i zapytał szorstko, czy Jake ma w bagażu broń.

Kiedy zmierzali do pneumatycznych drzwi prowadzących na parking, Jake obrzucił przelotnym spojrzeniem stanowisko wypożyczalni samochodów Hertza, do którego udałby się teraz bez przeszkód, gdyby nie był takim zafajdanym legalistą. Natrafiwszy w swojej pogoni za Mary na wątek Bozeman i odkrywszy, z czym potencjalnie mógłby się wiązać, zadziałał nieomal odruchowo jak dawna wersja siebie — ta, która widząc, że sprawa może zataczać szersze kręgi, w pierwszej kolejności konsultuje się z kumplami ze stosownych wydziałów, a następnie łączy z nimi siły, czego podstawą zawsze jest wzajemne zaufanie i sprawny przepływ informacji.

Siły porządkowe to w ogóle zabawna struktura. Funkcjonariuszy poszczególnych z nich cechują różne śmieszne antagonizmy. Policjanci miejscy nie przepadają za stanowymi, stanowi nie trawią federalnych, bo irytuje ich, że tamci zawsze zgrywają ważniaków i włażą wszystkim w kompetencje, a wszyscy zgodnie gardzą szeryfami jako postawionymi najniżej w hierarchii, a do tego w zasadzie na ogół pół cywilami, którzy bardziej bawią się w policjantów, niż faktycznie nimi są, jednak w sytuacjach podbramkowych niezawodnie uruchamia się międzygatunkowa solidarność. Jake wiele razy się o tym przekonał.

Tylko że odkąd oddał odznakę, nie miał już kumpli w policji. Ci, którzy odchodzili z niej w inny sposób niż na emeryturę, byli — świadomie lub nie — traktowani jak nielojalni pracownicy wynoszący tajemnice firmy i gotowi je sprzedać każdemu, kto odpowiednio sypnie forsą. O tym również miał parę okazji się przekonać. Podobnie jak o tym, że jeszcze większą niechęć w oczach stróżów prawa budzili ci renegaci, którzy po odejściu ze służby dalej udają twardzieli. Takimi mógł swobodnie pomiatać byle wsiowy szeryf czy konstabl.

Angstrom najwyraźniej postanowił obficie korzystać z tego przywileju. Demonstrował to całą swoją pełną protekcjonalizmu postawą. Każdym ruchem starał się dać Jake’owi odczuć, że zabłąkał się na nie swój teren. A Jake postanowił mieć to w dupie. Nie tylko dlatego, że przez lata się uodpornił, ale przede wszystkim dla Mary. Oczywiście jeśli miał rację.

Drzwi rozsunęły się i w twarz Jake’a chlusnął przenikliwie zimny powiew przedwieczornego jesiennego powietrza, przesyconego wilgotnym zapachem opasujących miasto zaoranych rżysk i nieustępliwością piętrzących się na zachodzie, zapewne pokrytych już pierwszym śniegiem Gór Skalistych. Wydał się Jake’owi równie niepokojący jak powód, który go tu przywiódł. Właściwie go w sobie zawierał. I Jake nagle zrozumiał, dlaczego tak naprawdę zadzwonił do biura szeryfa hrabstwa Gallatin, a potem tak skwapliwie przefaksował im to, co zdołał ustalić. Nowy odcień trwogi, który wdarł się do jego wnętrza wraz z tym podmuchem, przeniknął go aż do samego dna trzewi.

Jeśli kiedykolwiek żywił wątpliwości co do Bozeman, to ów lodowaty dotyk go ich pozbawił. Znajdował się dokładnie tu, gdzie powinien. I niech go szlag, jeśli nie. Mary… czas…

— Tam u was pewnie cieplej, co? — zagaił Angstrom, wskazując prawą ręką na połyskującego chromem zderzaków beżowego Caprice z gwiazdami na przednich drzwiach i czerwono-niebieskim kogutem na dachu.

— Czy to jest konieczne? — rzucił Jake nieco bardziej oschle, niż zamierzał.

— To, czyli wóz? — upewnił się Angstrom.

— Nieważne — dał za wygraną Jake. — Jedźmy.

Otworzył drzwi po stronie pasażera, wrzucił swoją torbę podróżną pod fotel i wsiadł. W samochodzie pachniało jodłowym odświeżaczem, miętówkami i jakimś płynem po goleniu, którego nie potrafił zidentyfikować. Na desce rozdzielczej leżał kapelusz, a przy lusterku na przedniej szybie dyndał wisiorek z drobnych muszelek, który podczas jazdy musiał rytmicznie podzwaniać. Angstrom obszedł maskę i wgramolił się za kierownicę, czemu towarzyszyło jęknięcie zawieszenia. Wnętrze samochodu zostało ostatecznie odcięte od chłodu, ale Jake cały czas czuł go w sobie.

— To jak to mówią w tych filmach? — sapnął Angstrom. Gdy siedział, jego wysunięty do przodu brzuch prawie muskał kierownicę. — Skoro mamy razem pracować, to przejdźmy na ty? — Obrzucił Jake’a spojrzeniem, w którym, wbrew wysyłanym pierwotnie sygnałom, zaigrało coś na kształt sympatii.

— Pewnie tak mówią — wzruszył ramionami Jake.

— Taaak — przytaknął flegmatycznie Angstrom. — Tom — przedstawił się i wykręciwszy się niezdarnie w fotelu, wyciągnął do Jake’a wielką owłosioną łapę. Jake odwzajemnił się tym samym. — Wybacz, jeśli byłem trochę… szorstki — podjął Angstrom, jednocześnie wkładając kluczyki do stacyjki. — To, co nam przekazałeś, nie brzmi za dobrze.

— To wciąż tylko podejrzenie — przypomniał Jake.

Silnik zamruczał i Angstrom wrzucił wsteczny. Zaczęli powoli wycofywać się z parkingu. Angstrom miękko manewrował kierownicą. Na serdecznym palcu jego wielkiej jak bochen prawej dłoni lśniła gruba obrączka.

— To jest jakieś trzy mile z hakiem na północny zachód za miastem — oznajmił swoim jowialnym głosem, który już nie brzmiał jak głos starego wygi pragnącego pogonić kota rekrutowi. — Tylko nadal nie rozumiem, skąd u ciebie taka cholerna pewność, że ta dziewczyna tam jest. Dobra — uprzedził rodzącą się już w ustach Jake’a ripostę — wiem, że to tylko podejrzenia, ale ty się zachowujesz jak ktoś, kto nie podejrzewa, lecz wie.

Włączyli się w niemrawy ruch.

— To jest podejrzenie bardzo bliskie pewności — odparł Jake, rozglądając się nerwowo. — Jak szybko tam dotrzemy?

— Kwadrans do śródmieścia i mniej więcej drugie tyle na miejsce — podliczył na gorąco Angstrom. Jake wychwycił w jego głosie napięcie, którego wcześniej tam nie było. — Ten facet… ten cały… Delgado… — mówił dalej. — Sprawdziliśmy go jeszcze raz. Rzeczywiście kupił tę farmę jakieś sześć lat temu i handluje nawozami. Mały biznes, ale dobrze mu prosperuje. Zaopatruje co najmniej połowę okolicznych ranczerów.

— I dużo jeździ w interesach — zawtórował mu ponuro Jake. Siedział sztywno z dłońmi przyciśniętymi do ud i głową wbitą w oparcie tak mocno, że koniuszkami włosów niemal muskał metalową siatkę oddzielającą przód od przeznaczonej dla aresztantów tylnej części. Istniał margines szansy — znikomej, choć mimo wszystko do wyobrażenia — że jeszcze dzisiejszego wieczoru za tą siatką znajdzie się Ralph Delgado. Lub Mary Schwartz, choć bynajmniej nie w roli zatrzymanej.

Zjechali z otoczonej rzadko rozrzuconymi zabudowaniami Gallatin Field Road. Muszelkowa ozdóbka rzeczywiście podzwaniała, czy raczej wydawała suchy klekot. Jak obrane z tkanki kości — przemknęło Jake’owi przez myśl. — Kości Mary rozpuszczonej w kwasie, a może ugotowanej żywcem we wrzątku. Skąd, do cholery, brały mu się takie kretynizmy? Powinien się opanować. Będzie potrzebował sporo zimnej krwi. To przez to niebo. Przez to fioletowe, napuchnięte i w jakiś sposób organiczne niebo z poszarpanym pasem płomieni na zachodzie, jak gdyby ktoś tam rozlał roztopione żelazo. Przymknął powieki.

— Słuchaj, Jake — odezwał się nagle Angstrom, wyrywając Jake’a ze stuporu, w który zaczynał stopniowo popadać — obaj wiemy, że masz ograniczone pole manewru. Możesz zadzwonić do jego drzwi i liczyć, że dobrowolnie cię wpuści. Jeśli tego nie zrobi, lub jeśli nikogo tam nie zastaniemy, będziemy musieli się wycofać. Mam nadzieję, że nie zamierzasz robić numerów. Twoje przypuszczenia i poszlaki, które nam przesłałeś, to trochę mało, żeby wiercić dziurę w dupie prokuratorowi. Póki co Delgado nie jest o nic podejrzany. Do cholery, gość nigdy nawet nie dostał mandatu za przekroczenie prędkości. Jest czysty.

— Wiem — burknął obcesowo Jake.

— A swoją drogą — podjął Angstrom z tym samym ledwie skrywanym napięciem w głosie — co ty właściwie zamierzasz? Jaki masz plan?

Jake z wysiłkiem rozwarł powieki, które nagle zrobiły się jak z ołowiu, i wyprostował się. Strzeliło mu w karku.

— Zamierzam przedstawić się jako prywatny detektyw z Kalifornii, pokazać mu zdjęcie Mary Schwartz i zapytać, czy wie coś na jej temat — wyłożył. — Jasne sytuacje czynią przyjaciół. Mój ojciec lubił tak mawiać. Myślę, że miał cholerną rację.

— A potem co? — dociekał Angstrom. — Bo chyba nie oczekujesz, że się załamie i zalany łzami skruchy przyzna się, że ją porwał. Taki naiwny to nawet ja nie jestem. Zakładając, rzecz jasna, że w ogóle ma z tym coś wspólnego. Do diabła, że w grę w ogóle wchodzi uprowadzenie, a nie po prostu danie w długą i spalenie za sobą mostów. Przecież takie przypadki się zdarzają, no nie? — Ostatnie zdanie sformułował jak ktoś, kto ze wszystkich sił pragnie podtrzymać w sobie wiarę, że statystycznie wisielcy częściej urywają się z pętli, a po tym doświadczeniu zmieniają zamiar, nie przyznając się nikomu, że w ogóle spróbowali.

Pędzili przez lokalną dwupasmówkę I 90. Po obu jej stronach — tak jak wcześniej — migały pojedyncze budynki, najczęściej wyglądające na jakieś magazyny lub warsztaty, i całe rozległe połacie pofałdowanych łąk, poprzecinanych odbijającymi w różnych kierunkach bocznymi dróżkami, piaszczystymi ugorami lub niewielkimi zgrupowaniami sosen wydmowych. W szerokiej panoramie przed nimi majaczyły okryte przygaszonym błękitem góry.

— Chcę się przekonać, jak zareaguje, czy się z czymkolwiek zdradzi — wyjaśnił Jake.

— Na przykład? — nie ustępował Angstrom.

— Po prostu, z czymkolwiek — skwitował ze wzruszeniem ramion Jake. — Kiedy to zobaczę, będę wiedział. A kiedy będę wiedział, oficjalnie złożę meldunek o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Wtedy będziecie musieli zareagować.

Angstrom niespiesznie pokręcił głową, jakby miał już na końcu języka, że cały ten interes nie za bardzo mu się klei, ale jeśli rzeczywiście planował wygłosić jakiś komentarz, ostatecznie postanowił zachować go dla siebie. Jake oparł łokieć o tapicerowany wałek pod szybą w drzwiach po swojej stronie i podparłszy brodaty policzek zwiniętą pięścią, starał się skupić na kontemplowaniu pejzażu. Jednak myśl, że gdzieś tam, już bardzo niedaleko, najprawdopodobniej jest Mary, przetrzymywana na odludnej farmie przez byłego żołnierza Piechoty Morskiej, który jakimś cudem tuż przed Wielkanocą zawitał swoim kamperem do Fremont, wypierała z jego mózgu wszelkie zachwyty.

Czas. Czas jest kluczowy. Wszystko sprowadza się do jego morderczo nieubłaganego upływu. Czas dla Mary znaczy teraz tyle, co insulina dla cukrzyka lub biała laska dla jej uczniów. Prawdopodobnie i tak zmarnowano go już za wiele. Dopóki linia czasu nie przepłynie w czarną jak martwy bezmiar kosmosu wieczność, jest nadzieja. Nadzieja, której ślepy los odmówił Kim i Sadie, nie wspominając o milionach, a może miliardach innych ludzi, rozrzuconych po całej historii tej planety, którym nikt nie przyszedł w porę z pomocą.

A już zwłaszcza tych, których jedyną winą było to, że znaleźli się w niewłaściwym miejscu, prosto na drodze cyklonu o nazwie Delgado, Hitler, Neron, Berkowitz, Edgler lub dowolnej innej, choć opisującej dokładnie to samo zjawisko: pieprzonego skurwysyna, któremu wydaje się, że ma prawo niszczyć komuś życie, bo jest walnięty, posiada polityczną władzę lub odpowiednio wielką spluwę.

— Lub wszystko to naraz — wymknęło mu się.

— Co? — zainteresował się Angstrom.

— Nic takiego, po prostu głośno myślałem — zbył go Jake. Przez ułamek sekundy chciał nawet podzielić się z Angstromem tymi refleksjami, ale moment chyba nie był odpowiedni. A poza tym wciąż poruszali się w przestrzeni domysłów. Przynajmniej oficjalnie.

W duchu jednak roztrząsał dalej.

Kiedy ginie się w katastrofie naturalnej — powodzi, tornadzie czy nawet cholernym wypadku samochodowym — ma to zupełnie inny ciężar niż wtedy, gdy przyczyną twojej śmierci lub trwałego wywrócenia życia do góry nogami jest człowiek. I nawet nie chodzi o samą przyczynę: o to, że w przypadku tragedii spowodowanej ludzką ręką kluczową rolę odgrywa czynnik świadomości, celowości oraz czyjejś złej woli. Najgorsze jest to, że również życie ofiary przed tym zdarzeniem zostaje w jakiś sposób naznaczone, zdeterminowane. Przestaje być po prostu życiem, a zmienia się w nieuchronne dążenie do tego jednego kulminacyjnego punktu.

Tak jak na przykład życie Jezusa, które od dwóch tysięcy lat poznaje się nie dla niego samego, lecz od razu z ukierunkowaniem na wieńczący je krzyż. Albo życie tego kretyna, Andrew McCalluma, który w nielicznych głowach tych, co zachowają go w pamięci, już na wieki wieków utrwali się jako dzieciak z college’u, który pewnie miał szansę zostać niezłym prawnikiem, ale skończył z kulą w mózgu, bo zadał się ze starszą o siedemnaście lat mężatką. We wszystkim, czego dokonał — a nie było tego wiele — będą się dopatrywać symptomów przepowiadających jego ostateczny los.

Jake aż się wzdrygnął na wspomnienie napuchniętych od nagromadzonych gazów zwłok McCalluma w żółtym camaro. Jadąc tamtego dnia autostradą sto jeden, dostrzegł je, ukryte wśród grubych jak katedralne kolumny sekwoi i poprzetykanych krwistymi rododendronami paproci, właściwie cudem. Pomógł jaskrawy kolor karoserii i refleks słońca w przednim zderzaku. McCallum siedział z rozwaloną głową opartą na kierownicy, a po szybie łaziły muchy zwabione nieomal namacalnym smrodem rozkładu i chyba dość mocno sfrustrowane tym, że nie mogą się dostać do łupu.

Pamiętał, jak przedarłszy się przez gęste krzaki i okrążywszy przód camaro, podszedł do zamkniętych drzwi od strony kierowcy i po prostu stał tam dłuższą chwilę, wpatrując się w swoje zdeformowane odbicie w szybie nakładające się na tkwiącego w środku sino zielonego trupa. Nie czuł ani obrzydzenia, ani strachu. Jedyne, co był w stanie czuć, to solidarność z tym durniem. Zarówno dlatego, że kilka lat wcześniej sam omal nie skończył martwy za kierownicą jednego z wytworów amerykańskiej myśli technicznej, jak też dlatego, że obaj znaleźli się w tej sytuacji, bo mieli nieszczęście napatoczyć się na ludzki cyklon.

Na dodatek obaj wpakowali się w swoje kabały, bo w głębi duszy wierzyli, że zło, zwłaszcza powodowane przez ludzi, zawsze przytrafia się gdzie indziej i komu innemu. Napompowany testosteronem McCallum sądził, że może bezkarnie pukać żonę gościa, który wszystko, do czego doszedł, zbudował na bezwzględności, a w ramach hobby zajmował się zakładaniem pluskiew w domowych telefonach. Natomiast Jake… zresztą mniejsza z tym.

W tej niechlubnej ekipie naiwniaków znajdowała się też Mary, czyż nie? Mary, która mimo całej swojej charyzmy była zapewne święcie przekonana, że przemierzający kraj w wozach kempingowych byli żołnierze, w których aktach widnieje adnotacja wojskowego psychologa o nadmiernej skłonności do przemocy i których byłe żony opowiadają odwiedzającym je prywatnym detektywom o sadystycznych upodobaniach mężów w sypialni, co do zasady nie planują nikogo porywać i wywozić na odludzie. Po prostu zrywać boki, co nie, kłółiku?

— To dlatego to robisz? — niespodziewanie zerwał nić jego rozważań Angstrom.

— Co? — bąknął półprzytomnie Jake, odrywając twarz od pięści.

Posuwali się przez centrum miasta. Jego gęsta zabudowa i duże natężenie ruchu ulicznego wymownie kontrastowały z pustką szosy I 90 i terenu wokół niej. Wyglądało to tak, jakby tym nadmiarem tutejsi chcieli w swoich umysłach sztucznie zatrzeć poczucie izolacji i peryferyjności. A może przekonać przyjezdnych, że tutaj też toczy się normalne życie, a ludziom nie odbija od nadmiaru pustej przestrzeni i ani im w głowach uprowadzać naiwne dziewczyny.

— To, czym się teraz zajmujesz, szukanie zaginionych, determinacja, żeby za wszelką cenę namierzyć tę Schwartz — uściślił Angstrom. — Po odejściu z policji zająłeś się akurat tym ze względu na to, co się stało z twoją żoną?

Jake ponownie odchylił głowę na oparcie.

— Widzę, że nie tylko Delgado prześwietlaliście — westchnął. Zaczynało go ogarniać znużenie. Dzisiejszy dzień już nieźle dał mu w kość, a główna atrakcja dopiero przed nim.

— Masz nam to za złe? — rzucił z przekąsem Angstrom.

— A gdzie tam — skłamał Jake.

Odczucie miejskiej ciasnoty zniknęło równie szybko, jak się pojawiło, gdy tylko caprice skręcił w jedną z bocznych przecznic. Minęli kilka otoczonych żywopłotami domów, jakiś sklep z mydłem i powidłem i znaleźli się na zapiaszczonej asfaltówce, która niknęła w tunelu sosnowego lasu.

— Skoro sam już to rozgryzłeś, to po kiego chuja mnie pytasz? — odwinął się wreszcie Jake.

— Masz rację, przepraszam — speszył się Angstrom.

— Nie ma sprawy — ozięble wystawił gałązkę oliwną Jake.

— Jego farma jest za tym lasem — oznajmił nagle Angstrom zmienionym głosem.

Jake jakby tylko na to czekał. Całe zmęczenie prysło jak bańka mydlana. Schylił się do swojej torby, odsunął zamek błyskawiczny i wyjął pythona. Angstrom obrzucił go szybkim spojrzeniem.

— Nie wydaje mi się, żebyś tego potrzebował — wyraził zastrzeżenie.

Ale Jake zdawał się go nie słyszeć.

— Jake, do cholery! — zniecierpliwił się Angstrom.

— Tak, robię to ze względu na to, co stało się w Detroit — nieoczekiwanie wydusił z siebie Jake, odbezpieczając i ponownie zabezpieczając broń, by mieć pewność, że w krytycznym momencie mechanizm nie zawiedzie.

— Jezu — wyjęczał Angstrom. — Błagam cię, człowieku. Nie chcę tu kłopotów. Bez względu na to, co się wydarzy u Delgado, chcę mieć to już za sobą. Chcę cię zaprosić gdzieś na piwo. Albo możemy wpaść do mnie i wysuszyć parę browarków w salonie przed telewizorem. Moja Foczka nie będzie miała nic przeciwko temu. Kurwa, słyszysz?

Słyszał. Ale myślami, a zwłaszcza wspomnieniami, był teraz bardzo daleko.

Rozdział 5

Daleko w czasie i przestrzeni. W świecie, w którym osiemnastoletnia Mary Schwartz prawdopodobnie już buntowała się przeciwko rodzicom, jednocześnie z całą naiwnością dziewczyny z dobrego domu wierząc, że zło to tylko migawki na telewizyjnym ekranie i na dłuższą metę nie mogą cię skrzywdzić. I w którym z grubsza podobne przeświadczenie żywiła Kimberly Andros, ciesząca się, że po dziesięciu latach bezowocnych prób wreszcie zaszła w ciążę, i powtarzająca sobie oraz mężowi, że jeśli nawet z tym złem nie jest do końca tak, jak ma nadzieję, to uda im się ochronić ich maleństwo przed utratą złudzeń najdłużej, jak tylko się da.

Oczywiście nie będzie to łatwe, biorąc pod uwagę fakt, że jego tata codziennie się o to zło ociera, i nie zanosi się, żeby miało się to w najbliższym czasie zmienić. Wręcz przeciwnie: istnieje spora szansa, że po akcji z Kinky Bobem — o której Kim wie tylko tyle, ile musi, czyli właściwie nic — detektyw Andros otrzyma propozycję przejścia z policji miejskiej do DEA. Jeśli tak się stanie, państwo Andros prawdopodobnie przeprowadzą się do Waszyngtonu. Kim wiąże z tym spore nadzieje. A przede wszystkim jedną — że w agencji federalnej więcej siedzi się za biurkiem. Mąż nie chce wyprowadzać jej z błędu. W ogóle nie chce za wiele o tym wszystkim myśleć.

Chce mieć to jak najszybciej za sobą. Później będzie się martwił o to, co stanie się dalej. Sprawa Kinky Boba jest wyjątkowo śliska — tak bardzo, że tego deszczowego wieczoru oblepiający ją wstrętny śluz zdaje się przesiąkać przez całe jego ubranie.

— Facet nie lubi tej ksywki — poinformował sześć tygodni temu Launds z obyczajówki podczas nadzwyczajnej międzywydziałowej odprawy, w której brał udział również Crawford z DEA: przepustka Jake’a do federalnej kariery, jeśli uda im się gnoja przyskrzynić. — Wymyślili ją jego goryle i szybko przyjęła się na mieście. Gdyby odkrył, kto go tak ochrzcił, pewnie zrobiłby temu biedakowi mniej więcej to samo, przez co sobie na nią zapracował. Los nie do pozazdroszczenia.

W wypełnionej szkolnymi ławkami sali odpraw panował półmrok. Jedyne źródło światła stanowiła opalizująca smuga z umieszczonego na jednej z nich projektora z automatycznym podajnikiem slajdów. Przed oczami zgromadzonych w pomieszczeniu funkcjonariuszy rozpościerał się rozjaśniony nią ekran, na którym widniało powiększone przez soczewkę rzutnika zdjęcie mężczyzny koło pięćdziesiątki. Był wysoki, szczupły i miał problem z nadmiernym łysieniem. Stał w lekkim rozkroku z dłońmi wciśniętymi w szare spodnie. Rozchylona niedbale marynarka w tym samym odcieniu odsłaniała czarną koszulę. Na jego nosie tkwiły druciane okulary, a efektu dopełniał bezczelnie pogodny uśmieszek.

Launds — krępy, niski, w wymiętym garniturze, z niesforną czupryną i wieczyście podkrążonymi oczami świadczącymi, że robota „na ulicy” nieubłaganie wpycha go w objęcia alkoholizmu — trzymał się tuż na krawędzi światła i próbował nieudolnie manewrować wskaźnikiem, jednocześnie patrząc na słuchaczy.

— I to jest właśnie, moi panowie, Robert Winston Edgler — kontynuował. — Jeszcze dwa lata temu drobny sutener o sadystycznych upodobaniach. Lubił osobiście testować dziewczyny przed puszczeniem ich na miasto. Dodam tylko, że po jego sprawdzianie niektóre musiały długo do siebie dochodzić, a te, które wytrzymały, były w stanie obsłużyć nawet najbardziej wymagających klientów. Wsławił się tym, że kilku, które próbowały od niego zwiać, odgryzł sutki. Stąd ksywka — podsumował ponuro Launds. — Żadna nigdy nie zdecydowała się nam go wystawić — zakończył z kwaśną miną.

Z ustaleń DEA, które z kolei przedstawił Crawford, zastąpiwszy zniszczonego brudem ulic Laundsa na stanowisku prelegenta, wynikało, że przed rokiem kontakt z Edglerem nawiązali emisariusze największego narkotykowego gangu z Zachodniego Wybrzeża; powiązanego z Kolumbijczykami, a właściwie — jak stwierdził Crawford — stanowiącego ich główny amerykański przyczółek. Szukali nowych, bezpiecznych kanałów przerzutu towaru na północ: do Wisconsin, Minnesoty i dalej do Kanady. Roztoczyli przed Edglerem świetlaną wizję, w której całe Michigan, dzięki swojej wodnej osnowie i bezpośredniemu połączeniu z Kanadą, staje się kluczowym węzłem dystrybucyjnym, a on, przy błogosławieństwie przyjaciół z Medellin, mógłby położyć na tym interesie łapę.

— Waszemu zboczonemu chłoptasiowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać — skonkludował Crawford. — W wyobraźni od razu ujrzał siebie jako kokainowego barona i z tego, co wiemy od naszych wtyczek w LA i Sacramento, jest na dobrej drodze ku temu.

Operacja skasowania rozkwitającego przemytniczego interesu Kinky Boba to właśnie jeden z przykładów idealnej współpracy służb, o której Jake będzie rozmyślał za osiem lat w Bozeman, a dla niego samego, jako jej koordynatora, być może trampolina do kariery na szczeblu federalnym. Crawford, z którym w ciągu następnych tygodni zawarł bliską znajomość, dawał mu to wystarczająco jasno do zrozumienia, uskarżając się, jak bardzo sześć lat od powołania wciąż brakuje im kompetentnych ludzi, co blokuje im rozwój struktur terenowych i skuteczne konkurowanie z tymi ważniakami z Pensylvania Avenue.

— Tamci — utyskiwał pewnego wieczoru, gdy po robocie wpadli na drinka do Ponny’s — zajmują się tylko zbieraniem haków na polityków. Gówno ich obchodzi cokolwiek innego. Teraz sprawili sobie tę nową zabawkę. Tę całą sekcję behawioralną w Quantico, co to ma niby za pomocą jakichś psychologicznych czarów-marów ścigać seryjnych morderców. Ale jeśli chcesz znać moje zdanie, tak naprawdę wisi im to i powiewa. Chodzi tylko o to, żeby się wykazać przed dziennikarzami i tuszować swój smród ciągnący się za nimi od czasów Nixona. Dzieciaki umierające od tego białego syfu też mają w dupie. A ja wiele ich widziałem, zbyt wiele, Jake.

— Tak, ja też — zgodził się z nim nieco bełkotliwie Jake, odruchowo kierując myśli ku Sadie (bo to zawsze miała być dziewczynka) rosnącej w brzuchu Kim. — A będzie tego więcej — dodał, dopiwszy trzeciego Granta. — Między innymi przez takich posrańców jak Edgler. Pieprzony smakosz sutków.

— Tak — pokiwał smętnie głową Crawford. — Musimy go dorwać, stary.

Jedną z rzeczy, o których Kim nie wie, jest to, że do przyskrzynienia Kinky Boba postanowiono wykorzystać prowokację. Przez ostatni miesiąc Jake, Crawford i Launds — który chyba rzeczywiście pił coraz więcej, i jeśli tak dalej pójdzie, za rok nie będzie dawało się tego kryć — dwoili się i troili, żeby przekonać tego sukinsyna o istnieniu pewnego łebskiego gościa z Ontario, zainteresowanego kupnem większej partii kolumbijskiego pyłku. Wymagało to uruchomienia kilku haków na ludzi z otoczenia Boba — w tym na jednego, który załatwiał nieletnich chłopców dla nadzianych pedziów z połowy stanu — ale udało się. I właśnie dziś ma nastąpić pierwszy kontakt.

Kim nie wie też, że tajniakiem, który tego wieczoru ma odegrać rolę kanadyjskiego łącznika, jest jej mąż. Jej mąż, który właśnie wysiada z taksówki przed usytuowanym przy Adams Ave 25 nocnym klubem o jakże poetyckiej nazwie Suspiria — główną kwaterą Kinky Boba. Neonowy szyld nad wejściem zalewa krwistoczerwonym blaskiem cały chodnik, nie pozostawiając wątpliwości co do charakteru miejsca i tym samym eliminując przypadkowych poszukiwaczy wrażeń. Tutaj trafia się albo za specjalnym zaproszeniem, albo pod warunkiem, że naprawdę wiesz, czego chcesz, i jesteś gotów dobrze sypnąć za to zielonymi. Jake odruchowo kuli się pod chłostą deszczu.

Zaraz po wejściu zatrzymuje go łysy jak kolano grubas ze złamanym nosem i ogromnymi, odstającymi uszami. Jak wynika z informacji Laundsa, ma na imię Siergiej i jest rosyjskim imigrantem — oczywiście nielegalnym. W Sowietach zostawił żonę i trójkę dzieci. W Stanach jest gotów zrobić wszystko, czego Bob od niego zażąda. Jego mina dostatecznie jasno to Jake’owi komunikuje.

— Zgubiłeś się, kolego? — zagaja z tym śmiesznym rosyjskim akcentem, zastępując Jake’owi drogę do tonącej w purpurowej poświacie i wypełnionej jakąś dudniącą pseudomuzyką sali. Wygląda jak utoczony z granitu.

— Jestem umówiony — odparowuje hardo Jake.

— Tak? — Rosjanin wyszczerza w obrzydliwym uśmiechu wielkie zęby, wśród których błyszczy srebrna korona. — Ten, z kim masz się spotkać, na pewno czeka gdzie indziej — mówi, jakby recytował wyuczony tekst.

— Twój szef na mnie czeka, Ivan, więc przestań rżnąć głupa i idź mnie zapowiedzieć — odpowiada Jake, patrząc tamtemu prosto w oczy.

Żart z Ivanem nie przypada Siergiejowi do gustu. Jego bandycki pysk tężeje, oczy się zwężają, a lewa noga wykonuje pół kroku w przód. Jake nie ma ochoty ani stracić jedynek, ani wylądować plecami na mokrym chodniku, więc uchyla poły marynarki i pokazuje rosyjskiemu niedźwiedziowi to, co ma pod spodem. Widok kolby rewolweru nieco studzi Siergiejowi krew, a na jego twarzy pojawia się niepewność — grymas, za którym z pewnością nie przepada.

Odsuwa się, zapewne dochodząc do wniosku, że zrobił to, co leżało w zakresie jego kompetencji, a resztą niech się martwią ważniejsi.

— Wypastuj sobie buty, Ivan — rzuca Jake i zanurza się w pulsującej purpurze.

Mimo iż to środek tygodnia, a zegarek Jake’a wskazuje za kwadrans północ, większość stolików i stołków przy barze jest zajęta. Przy rurach wije się kilka prawie zupełnie nagich dziewczyn. Kilku nabuzowanych kokainą frajerów dopinguje je do pozbycia się resztek bielizny. Kilku innych awansowało już do drugiej bazy i bez najmniejszych oporów obmacują siedzące im okrakiem na kolanach striptizerki. A jeden wyciągnął nawet sterczącego kutasa i próbuje nadziać na niego zabawiającą go najwyżej piętnastoletnią blondynkę. Jake przypuszcza, że co najmniej połowę obecnych na sali dałoby się za coś zamknąć, jednak nakazuje sobie o tym nie rozmyślać. Podobnie jak o tym, że ktoś mógłby go rozpoznać. Szanse na to są zresztą znikome.

Chwilę stoi niezdecydowany, rozglądając się. Zauważa go jedna z krążących po sali hostess: rudowłosa, w obcisłym czarnym kostiumie i o niemal dziecięcej twarzy. Zaczyna iść w jego kierunku. Nagle tuż obok niej jak spod ziemi wyrasta przyjemniaczek w skórzanej marynarce, bawełnianym golfie i z nażelowaną fryzurą a la Presley. Dziewczyna zmywa się. Elvis podchodzi do Jake’a.

— W czymś pomóc? Nasz bramkarz, którego, nawiasem mówiąc, obraziłeś bez żadnego powodu, mówi, że szukasz czyjegoś szefa. Czy my tu wyglądamy na pieprzone biuro?

— Jestem od Stavrosa — nie daje się zbić z pantałyku Jake.

Elvisowi chwilę zajmuje przetrawienie tej informacji. Gdy w końcu jego zwoje mózgowe dają sobie z nią radę, przytakuje i wskazuje ufryzowaną głową w lewo. Jake rusza za nim. Wymijają tańczące striptizerki i napalonych na nie klientów, okrążają bar i przez znajdujące się w rogu sali niepozorne drzwi wchodzą do ciasnej pakamery na zapleczu. Właściwie — jak od razu orientuje się Jake — pokój jest całkiem spory, tyle że jego część zasłania kurtyna z nabitych złotymi i rubinowymi koralikami frędzli. Nie widać, co znajduje się za nimi.

W części frontowej stoi najzwyklejsze biurko z równie pospolitą lampką. Zapaloną. Na ustawionym bokiem do niego krześle, opierając się lewym łokciem o blat, siedzi facet, który z pewnością nie jest Kinky Bobem. Gość ma około trzydziestki, czarne wąsy i ulizaną, sczesaną na wysokie czoło grzywkę. Na sobie ma idiotyczną hawajską koszulkę, a na szyi połyskuje mu złoty łańcuch z krzyżykiem. Za nim stoi jeszcze jeden — umięśniony, ostrzyżony na rekruta i w skórzanej marynarce podobnej do tej, jaką nosi Elvis.

— Ty jesteś Bob? — podejmuje wyzwanie Jake.

Podejrzewa, że Edgler siedzi ukryty za kurtyną. Niemal czuje na sobie jego świdrujące, lisie spojrzenie wyrachowanego psychola. Ciekawe, czy się ujawni. Jake sądzi, że nie. Tacy lubią się czaić. I umieją czekać. Bo mają więcej wspólnego z cholernymi tygrysami niż z ludźmi. I to sprawia im przyjemność niemal tak wielką jak frontalny atak na zagonioną w kozi róg ofiarę.

Cóż, ten już długo się nie nacieszy.

Masz to u mnie jak w banku, spryciarzu — przysięga sobie w duchu Jake.

— A kto pyta? — rewanżuje się gość w hawajskiej koszulce.

— Przysłał mnie Stavros — powtarza swoją kwestię Jake.

Na właścicielu wąsów i hawajskiej koszulki nie robi to najmniejszego wrażenia.

— Serio? — uśmiecha się. — A przypadkiem nie… Rohas? — rzuca rozbawione spojrzenie mięśniakowi, który odwzajemnia się głośnym i brzmiącym niezbyt inteligentnie gulgotem.

— A może Morales — dorzuca niezwykle dumny ze swojej elokwencji i dowcipu mięśniak.

— Albo Burritos — dołącza do przekomarzanki Elvis.

— W takim razie ty musisz być Bruno — ryzykuje Jake, udając, że też świetnie się bawi.

Ten od koszulki szczerzy się jak głupi do sera.

— O, słyszałeś o mnie?

— Nie, ty po prostu wyglądasz jak Bruno z tą ciotowatą koszulką — oddaje Jake.

Uśmiech na twarzy tamtego zamiera, a potem znika.

I w tej chwili Elvis, stojący dotąd obok Jake’a, chwyta go w pasie, sięga pod jego marynarkę i wyciąga ukrytą tam broń. Jake’a ogarnia strach. Albo przeholował, albo jakimś cudem został zdekonspirowany, a ci postanowili po prostu zabawić się z nim, zanim położą go trupem z jego własnej — to znaczy wypożyczonej z policyjnego magazynu na dowody — broni. Tak czy siak perspektywa, że nie zobaczy więcej Kim, o Sadie nawet nie wspominając, nabiera w tej chwili niepokojąco realnych kształtów. Gorączkowo rozpatruje różne scenariusze, jednocześnie starając się nie dać nic po sobie poznać. Akcja rodem z filmów z Charlesem Bronsonem raczej nie wchodzi w grę.

Elvis rzuca rewolwer temu od koszulki. Tamten łapie go z zadziwiającą sprawnością, jakby nic nie ważył. Chwilę obraca go w rękach, przyglądając mu się bez większego zainteresowania, po czym otwiera bębenek i wytrząsa naboje na otwartą dłoń. Zaciska ją i potrząsa. Naboje grzechoczą nieprzyjemnie.

— Myślałem, że robicie tu poważne interesy, a nie urządzacie sobie gówniarskie zabawy — obrusza się Jake, usiłując nadać głosowi zniecierpliwione brzmienie.

Gość od koszulki wkłada jeden z wyjętych wcześniej pocisków do bębenka i zatrzaskuje go. Pozostałe naboje kładzie na biurku. Znów chwilę przygląda się rewolwerowi, a następnie kręci bębenkiem. Kiedy terkot ustaje, kieruje lufę prosto w pierś Jake’a.

— I jak myślisz, Burritos, wylosowałem pustą komorę, czy naładowaną? — zwraca się do Jake’a lodowatym tonem.

— Myślę, że widok tej lufy podnieca cię z zupełnie innych powodów niż ten, że mógłbyś mnie z niej stuknnąć — stawia wszystko na jedną kartę Jake. — Kojarzy ci się z miłymi chwilami w burdelu dla ciot w Laredo albo Nogales, co? Słyszałem, że tacy jak ty lubią tam obciągać lachy dwunastolatkom.

Na kilkanaście sekund zapada ciężka jak ołów cisza.

— Burritos ma jaja, co nie, Bruster? — cedzi w końcu z ledwie maskowaną wściekłością ten od koszulki, ale cofa broń.

— No więc? — Jake czuje, że odzyskał kontrolę nad sytuacją. — Kim ty, kurwa, jesteś? Nie mam całej zasranej nocy na przepychanki.

— Luz, człowieku — odpuszcza wąsacz i odkłada rewolwer na biurko, a następnie popycha go w kierunku Jake’a. — Jestem księgowym. Bierz swoją pukawkę i siadaj. Pogadamy. Szef upoważnił mnie do wstępnych ustaleń. Sam niestety nie mógł przyjść. Jest trochę… no, sam rozumiesz, zajęty. Bruster, weź no, skocz po jakieś szkło. Na koszt firmy — dorzuca, puszczając do Jake’a porozumiewawcze oczko. — Gdybyś miał ochotę na którąś z naszych dziewczyn…

— Do rzeczy, Bruno — ucina niecierpliwie Jake i zgarnia z biurka swoją broń oraz amunicję, zdając sobie sprawę, że potencjalnie naprawdę mógł tej nocy zginąć.

Godzinę później wezwana przez Brustera taksówka odwozi Jake’a do hotelu Shinola. Po jej odjeździe Jake, tak jak było ustalone, odczekuje kwadrans w przyciemnionym lobby, wprawiając przysypiającego dotąd recepcjonistę w nerwowe zakłopotanie, po czym specjalnie wytyczoną okrężną trasą rusza pieszo do domu. Jedyną dobrą rzeczą jest to, że deszcz ustał. Poza tym Jake czuje się zmęczony, podpity i unurzany — tak, to chyba najtrafniejsze określenie — w brudzie Suspirii i wszystkiego, co się z nią wiąże. Przypomina mu się to zdanie — bodaj z Hemingwaya — że świat to wspaniałe miejsce i warto o niego walczyć.

Dochodzi do wniosku, że zgadza się tylko z jego drugą częścią. A i to w sumie nie za bardzo, bo tak naprawdę walczymy nie o świat, lecz o złudzenie, że da się na nim spokojnie i bezpiecznie żyć, a takie bydlaki jak Edgler i jego kolesie należą do jakiejś innej, nie do końca połączonej z naszą rzeczywistości, w którą wpadają tylko ci, co sami się o to proszą. A to przecież bujda na resorach i on wie o tym najlepiej. Bo prawda przedstawia się tak, że ci, którym dano w ten sposób przeżyć życie, po prostu mieli kosmicznego farta. Ludzkie cyklony akurat szalały gdzie indziej. Spokój i szczęście to raczej odstępstwo niż reguła.

Bo tak naprawdę to tamci ustalają zasady gry. I nie ma tu większego znaczenia, czy akurat handlują prochami i oszpecają niepokornym dziewczynom piersi, czy trzymają swój zasrany paluch na guziku atomowym. Wszyscy są z tej samej gliny. Świat to ich żerowisko, a tak zwani zwykli ludzie, z którymi tej nocy Jake wyjątkowo silnie się utożsamia, zwierzyna łowna.

To poczucie jeszcze bardziej w nim narasta, gdy znajduje Kim zwiniętą w ubraniu na kanapie w salonie i drzemiącą przy śnieżącym telewizorze. Wyłącza telewizor. Kim się budzi.

— Czekałaś na mnie? — niezbyt przekonująco udaje zdziwienie Jake.

— Skąd, oglądałam Kojaka i film musiał mi się urwać — kłamie jak z nut Kim. Na jej opuchniętej od snu twarzy maluje się niewysłowiona ulga. — Jezu, gdzieś ty był? Jedzie od ciebie wódą i dymem. Marsz pod prysznic. — Ziewa i mruczy: — Tak naprawdę wcale nie chcę wiedzieć. Po prostu cieszymy się, że już jesteś.

On kuca i gładzi z czułością jej nabrzmiały brzuch. Wydaje mu się, że pod palcami wyczuwa delikatne ruchy. Walczyłem o złudzenia dla ciebie, mała — myśli, ale nie odważa się wypowiedzieć tego na głos. Zamiast tego rzeczywiście idzie się wykąpać. I robi to nieprzyzwoicie długo.

Rozdział 6

— Jesteśmy. — Angstromowi już drugi raz tego coraz bardziej przechodzącego w wieczór popołudnia udało się wybić Jake’a z rozkojarzenia. — Dojechaliśmy — powtórzył głośniej, widząc, że Jake nadal ma nieco mętny wzrok.

— Jasne, przepraszam — przywołał się do porządku Jake.

Angstrom wyłączył silnik. Kiedy Jake przebywał w swoim prywatnym sanktuarium wspomnień, caprice zjechał z asfaltówki na wąską polną drogę, biegnącą wprost ku zachodzącemu słońcu i majaczącej na horyzoncie czarnej linii lasu. Tu, gdzie zaparkowali, od drogi odbijał w prawo prywatny podjazd Ralpha Delgado. Oznajmiała to tabliczka zawieszona na solidnej bramie zrobionej ze stalowych rurek i drutu kolczastego rozpiętego na metalowych słupkach umocowanych w betonowych fundamentach. Na jednym ze słupków zamontowano domofon.

— Niezła twierdza — ocenił Angstrom. — Schowaj tę armatę, dobra? — zwrócił się do Jake’a.

Jake wyjął z torby kaburę, wsunął do niej broń i całość zapiął sobie na koszuli pod marynarką doskonale wyćwiczonym policyjnym gestem.

— Nie do końca to miałem na myśli — westchnął bezradnie Angstrom.

— Nic lepszego ode mnie nie dostaniesz — ofuknął go Jake.

Wysiedli. Jake’a przeniknął chłód, który z całą pewnością nie był wynikiem zbyt lekkiego ubioru. Angstrom też się denerwował i już nawet nie próbował tego ukrywać. Jake pomyślał, że zobaczywszy tę bramę, prawdopodobnie zaczął na poważnie dopuszczać możliwość, że Delgado mógł porwać Mary i przywieść ją tu. Nie odzywając się do siebie więcej, ruszyli.

Kiedy doszli do bramy, Angstrom nacisnął guzik domofonu. W okrągłym głośniczku rozległo się przerywane metaliczne buczenie. Raz, drugi, trzeci… żadnej odpowiedzi. Po siódmym sygnale urządzenie automatycznie się rozłączyło. Angstrom ponowił próbę. Efekt był dokładnie taki sam. Popatrzył na Jake’a.

— Może go nie ma — bąknął zbity z tropu.

— Chcesz przekonać mnie, czy siebie? — odgryzł się Jake. — Próbuj dalej.

— Bo jak nie, to wyjmiesz tę swoją giwerę i rozwalisz zamek? — prychnął Angstrom. — Możemy wrócić tu jutro i…

Jake odepchnął go i sam nacisnął guzik.

— Przegiąłeś, kolego! — zdenerwował się Angstrom.

I właśnie w tej chwili rozległ się chrobot podnoszonej słuchawki.

— Tak? — rozbrzmiał niski, jakby lekko zakatarzony głos.

Angstrom opanował gniew i nachylił twarz do głośniczka.

— Panie Delgado, tu Thomas Angstrom z biura szeryfa. Muszę z panem pilnie porozmawiać.

— Ze mną? — głos w urządzeniu wyraził autentyczne zaskoczenie.

— Tak — potwierdził Angstrom. — Przyjechałem bez nakazu i w związku z tym ma pan pełne prawo mnie nie wpuścić, ale radziłbym tego nie robić. Poza tym nie jestem sam. Przyjechał ze mną prywatny detektyw, który chciałby zadać panu kilka pytań w mojej obecności. Panie Delgado?

Brama szczęknęła. Obaj odruchowo odskoczyli. Ale brama, jak można było oczekiwać, zaczęła się otwierać do wewnątrz. Ścieżka wiodąca do domu miała długość około stu sześćdziesięciu stóp. Nie była wyasfaltowana. Cienka górna warstwa gleby została natomiast zdjęta aż do znajdującego się pod spodem łupka. Po jej obu stronach rosły świerki doskonale zasłaniające posiadłość przed oczami ciekawskich, którzy nieopatrznie by się tu zapuścili. Angstrom i Jake przekroczyli betonowy próg i zaczęli iść ku majaczącemu w cieniu świerków domowi. Jake odniósł wrażenie, jakby po wkroczeniu na teren Delgado na jego umysł spadła dziwna zasłona. Po minie Angstroma poznawał, że tamten poczuł dokładnie to samo.

Podjazd płynnie przechodził w rozległe, częściowo porośnięte trawą, a częściowo wyłożone płaskimi kamieniami podwórze. Dom nie był przesadnie duży, ale sprawiał wrażenie solidnego. Zbudowano go z bali połączonych zaprawą murarską. Całość była prawie czarna od warstw smoły. Jedynie kilka jaśniejszych plam świadczyło o stosunkowo niedawnych naprawach. Na frontowym ganku stał fotel z giętego drewna — idealny do przesiadywania w letnie noce z butelką schłodzonego piwa i delektowania się blaskiem gwiazd, którego tu nie zakłócały żadne łuny cywilizacji. Albo do rozpamiętywania chorych wyczynów — przemknęło Jake’owi.

Na podwórzu ani na ganku nie było nikogo. W dalszej perspektywie na lewo od domu Jake dostrzegł wzniesioną na cementowym fundamencie z podmurówką z kamienia stodołę. Jej ściany pokrywała srebrzysta patyna.

— Gdzie on jest, do cholery? — rzucił Angstrom. Jego nerwy były tak napięte, że w ciemnozielonym cieniu świerków niemal było widać ich iskrzenie.

W tej samej chwili, jakby w odpowiedzi, zza lewego węgła domu tuż przy ziemi wyłoniła się czarna i lśniąca jak kula głowa z nastawionymi uszami. Po chwili dołączył do niej grzbiet, a wraz z nim — gardłowe warczenie. Doberman wcale nie wybiegł, ani nie wystrzelił jednym susem. On majestatycznie wkroczył na spotkanie intruzom. Choć jego uchylony podpalany pysk i obnażone kły z nitkami śliny nie pozostawiały wątpliwości co do jego intencji. Niemal natychmiast pojawił się kolejny, a potem jeszcze jeden. W końcu trzy psy utworzyły zwarty kordon, który miarowo zbliżał się do osłupiałych przybyszów.

— Niech to szlag! — wydusił przez ściśniętą nagłym atakiem paniki krtań Angstrom. — Nawet nie próbuj się ruszać, bo nas tu od razu rozszarpią. Niech to jasny szlag!

Jake bardzo ostrożnie odchylił połę marynarki i dotknął palcami kolby pythona, gotów najszybciej, jak tylko będzie w stanie, wyciągnąć go i ubić przynajmniej jednego z tych stworów. Pozostałe, o ile nie były specjalnie tresowane, powinny przestraszyć się huku i uciec. Niech potem ten psychol go skarży. W tej chwili był pewien jednego: psy zostały wypuszczone specjalnie i stanowiły nadzwyczaj czytelną wiadomość dla niego i Angstroma.

— Ani mi się, kurwa, waż! — syknął ostrzegawczo Angstrom.

— Kiki, Leo, Butch! — rozległo się w przetykanym pojedynczymi klingami słonecznego światła półmroku. — Zostać!

Psy jak na komendę znieruchomiały, po czym przysiadły na zadach. Więc jednak były tresowane.

Zza stodoły wynurzył się wysoki, barczysty mężczyzna w drelichowej roboczej bluzie, poplamionych smarem płóciennych spodniach i niegdyś zapewne żółtych, a obecnie bezbarwnych trzewikach. Na głowie miał zieloną czapkę z daszkiem, który zasłaniał twarz. Spod czapki wystawały kępki przydługich jasnych włosów. Kiedy Jake widział jego zdjęcie w aktach Marines, był ogolony niemal do zera, a na sobie miał galowy mundur z rangą kaprala.

Delgado zagwizdał. Na ten dźwięk psy podniosły się z tą samą upiorną synchronizacją i niczym czarne strzały bezgłośnie czmychnęły w gęstniejący z każdą sekundą mrok.

— Bardzo przepraszam, zawsze je wypuszczam, kiedy sobie dłubię w warsztacie na tyłach — usprawiedliwił się, według Jake’a średnio przekonująco. — Niby bramę zawsze zamykam, jak wracam, ale licho tam wie. Za to, że nie od razu odpowiadałem, też przepraszam. Mam w warsztacie domofon, bo faktycznie spędzam tam sporo czasu — cholera, nawet chyba więcej niż w domu — ale włożyłem słuchawki. Lubię ostre brzmienia. Dobrze mi się przy nich myśli. Tylko nie żaden tam dzisiejszy syf jak ten cały Mercury czy inne natapirowane lakierem do włosów i powystrajane w lateks pedalstwo. Stonesi, wczesny The Clash, Hendrix, boska Janice, eksperymentalne kapele z lat sześćdziesiątych… to są moje klimaty.

Strasznie dużo słów — pomyślał z niesmakiem Jake. Jak na jego gust za dużo. I wypowiadanych za bardzo w stylu wiejskiego głupka, którym ten sadysta z pewnością nie był. I co on tam dłubał w tym swoim warsztacie?

— Panie Delgado — wrócił do właściwego wątku Angstrom, wskazując lewym kciukiem na Jake’a — to jest prywatny detektyw Jake Andros z San Diego. Przyleciał do Montany, by zadać panu kilka pytań w związku ze sprawą, nad którą teraz pracuje. Czy mógłby nam pan poświęcić kilka minut?

Nie zamknął psów — myślał dalej Jake. — Kazał im odejść, ale cały czas są na wolności i zapewne gotowe zaatakować, jeśli uznają, że ich pan i władca znalazł się w niebezpieczeństwie, lub na jakiś tajny sygnał, który im wpoił. A teraz rżnie wsiowego melomana z ilorazem inteligencji osiemdziesiąt trzy. Gdzie ją schowałeś, sukinsynu! O ile nie zdążyłeś jej już pochować. Nie, coś mu jednak mówiło, że nie. Mary Schwartz była tutaj — żywa, choć jak amen w pacierzu daleka od stanu, w którym była widziana ostatni raz.

Zrobił krok w przód, żeby Delgado mógł mu się lepiej przyjrzeć.

— Aż z Kalifornii? Rany! — nadal odstawiał kretyna Delgado. Nawet podrapał się w ucho i szarpnął się za kosmyk włosów. Brakowało tylko tego, żeby zaczął nawijać go sobie na palec.

— Pracuję na zlecenie rodziny pewnej kobiety, która pół roku temu zaginęła — przemówił głośno, wyraźnie i, miał przynajmniej taką nadzieję, autorytatywnie Jake. — Nazywa się Mary Schwartz. Mam powody sądzić, że… — zawahał się, nieprzyjemnie porażony sztucznością tej gliniarskiej gadki — że może pan wiedzieć coś o jej losie — dokończył, walcząc z pokusą rzucenia się temu zboczeńcowi do gardła i wyduszenia z niego całej prawdy.

— Ja? — Delgado wymownie uderzył się otwartą dłonią w pierś.

— Ma pan wóz kempingowy, panie Delgado? — nie ustępował Jake.

— Wóz… kempingowy?

— Tak — zaczynał powoli tracić cierpliwość Jake — kampera, dom na kółkach, model Winnebago Horizon z osiemdziesiątego drugiego.

— No tak, mam takie cacuszko — zgodził się z ociąganiem Delgado i pokazał na stodołę. — Tam stoi. Sporo podróżuję w interesach. Właściwie jedną trzecią roku spędzam w trasie. Kupiłem, żeby nie musieć się kisić po hotelach. To naprawdę cholernie wygodne — zapewnił, prawie nie brzmiąc już jak wsiowy idiota.

— A co z psami? — wtrącił rzeczowo Angstrom.

— A co ma być? — wzruszył najniewinniej w świecie ramionami Delgado. — Kupiłem im te zautomatyzowane podajniki żarcia, a poza tym mogą polować. Tutaj jest spory teren — zatoczył ręką łuk — prawie osiemdziesiąt akrów. Co znajdą, to ich. Zresztą jednorazowo i tak nie wyjeżdżam na dłużej niż trzy-cztery dni. Ja kocham te bydlaki. Zwierzęta są lepsze od ludzi. Jak tylko wyjadę za Bozeman, zaczyna mi się do nich tęsknić. Tak sobie tu razem żyjemy. Cicho i spokojnie, nie wchodząc nikomu w paradę. Dożyjemy tutaj reszty naszych dni.

— A jednak tuż przed Wielkanocą udało się panu zawitać do Fremont — przerwał jego słowotok Jake. — To szmat drogi, że ośmielę się zauważyć.

— Właśnie dlatego, że śpię w samochodzie, mogę zaoszczędzić nie tylko kupę forsy, ale i sporo czasu — pospieszył z wyjaśnieniami Delgado. — Fremont, mówi pan, tak? No… możliwe. Faktycznie byłem wtedy w Kalifornii. To zresztą była jedna z moich najdalszych wypraw. Faktycznie trochę dłuższa niż większość. Moje czarne diabły miały mi to za złe — zachichotał.

— Pański wóz został tam dobrze zapamiętany — oznajmił Jake. — Wóz, a jeszcze bardziej tablice rejestracyjne — dodał z naciskiem. — Chciałbym pokazać panu zdjęcie Mary Schwartz. Może pan ją tam widział. Może nawet ją pan podwiózł lub coś w tym rodzaju. A może nawet… na pewno — przeciągnął ostatnie słowa, dając Delgado do zrozumienia, że wie więcej, niż tamten dotąd sądził.

Angstrom rzucił mu szybkie, na poły pełne uznania, a na poły ostrzegawcze, spojrzenie.

— Jasne — przytaknął z tym samym śliskim ociąganiem Delgado — to znaczy… możliwe. Nie pamiętam już za bardzo. Często kogoś biorę na łebka. Lubię czasem pogadać w drodze. Ale wtedy spieszyłem się do mojej nieświętej trójcy. Tylko to miałem w głowie. Chodźmy do domu. Tam jest jaśniej. Usiądziemy, pan pokaże tę fotkę, a ja spróbuje wysilić mózgownicę. — Wyminął ich i machnął ręką w zapraszającym geście. Jake dokładnie na to liczył. — To mówi pan, że zaginęła, tak? — trajkotał dalej. — Straszna sprawa. Co za czasy się zrobiły, nie?

Angstrom z niechętnym westchnieniem powlókł się za Jake’em.

Frontowy pokój zajmował całą szerokość parteru. Prosto z niego na górę wiodły dębowe schody. Na jego umeblowanie składały się dwa fotele obite ciemnozieloną skórą, sofa na grubych, toczonych nogach, dwa dębowe stoliki w rustykalnym stylu i regał wypełniony od podłogi do sufitu książkami. Na palenisku kominka zbudowanego z otoczaków lśnił mosiężny ruszt, a na gzymsie stał zegar rodem z pchlego targu z dwoma kozłami z brązu wspinającymi się na tylnych racicach. W rogach wznosiły się bycze kolumny z połyskującymi metalicznie obręczami, w których zamocowane były membrany głośników. Cały system musiał być podłączony do stojącej gdzieś poza polem widzenia wieży lub czegoś podobnego.

Lecz na Jake’u największe wrażenie zrobiło to, co znajdowało się dokładnie na wprost drzwi wejściowych oraz umiejscowionego na lewo od nich panoramicznego okna, które w tej chwili stanowiło jedyne źródło nikłego, choć pozwalającego dostrzec sporo szczegółów światła. Była to zasłaniająca prawie całą szerokość pomieszczenia ściana w całości pokryta fototapetą przedstawiającą rafę koralową. Wąziutki przesmyk między jej bokiem a schodami prawdopodobnie prowadził do tylnego korytarza i znajdującej się tam kuchni, spiżarni oraz, być może, do jakichś pomniejszych pomieszczeń i… piwnicy.

Delgado nacisnął kontakt. Pod sufitem zabłysła ogromna kula z gęsto rżniętego szkła, zalewając pokój dżunglową plątaniną lekko tęczujących świetlnych arabesek. W tej aurze rafa koralowa prezentowała się jeszcze bardziej niesamowicie.

— Jasny gwint! — cmoknął z uznaniem Angstrom.

— Niezłe, co nie? — podchwycił wyraźnie zadowolony z efektu Delgado. — To moja świątynia dumania. Tak jak mówiłem: lubię posunąć potencjometr do dechy. A na tym odludziu nikomu nie przeszkadzam. A co do tego… — wskazał palcem na rafę — powiedzmy, że kryje się w tym pewna filozofia. Z tym tu cudem natury jest trochę jak z ludzką duszą. Powstaje, nawarstwiając się i stopniowo piękniejąc. Dusza tak samo. Nabiera kształtu i żywotności w miarę zdobywania doświadczeń. — Zmierzył ich uważnym spojrzeniem. — Takie tam amatorskie rozmyślania samotnika.

Zdjął swoją czapkę z daszkiem. Od czasu wykonania zdjęcia, które widział Jake, linia włosów znacząco przesunęła mu się bliżej czubka głowy. Z tym przesadnie wysokim czołem i dyndającymi wokół uszu przetłuszczonymi strąkami wyglądał bezradnie, a właściwie w jakiś sposób żałośnie. I to mimo gabarytów sylwetki. Sprawiał wrażenie przerośniętego, niezbyt rozgarniętego dzieciaka, który… jak najbardziej byłby zdolny wyrządzić krzywdę dziewczynie, którą zabrał do swojego domu na kółkach, a nawet ją uprowadzić i… co on tu z nią robił? Jak długo to robił? Czy wciąż to robił?

Jake mimowiednie nastawił uszu. Dom sprawiał jednak wrażenie pogrążonego w niezmąconej ciszy. Wymienił spojrzenia z Angstromem. W oczach zastępcy szeryfa zobaczył odbicie własnych myśli niemal jeden do jednego.

Delgado wskazał w kierunku foteli.

— No to co panowie dla mnie macie? I od razu uprzedzam: mam kiepską pamięć.

Jake, nie siadając, wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki fotografię Mary, którą wcześniej odpiął od swoich notatek. Wręczył ją Delgado. Tamten omiótł ją spojrzeniem, jakim zazwyczaj obdarza się zeszłotygodniową gazetę. Powoli pokręcił głową i oddał kartonik Jake’owi. Na jego nieprzeniknionej, choć zarazem w jakiś sposób tępej twarzy nie drgnął choćby jeden mięsień.

— Nawet się pan dokładnie nie przyjrzał — zaoponował Jake.

— Nie muszę — stwierdził Delgado. — Nic mi ta fotka nie mówi. Nie znam tej małej.

— A jednak ją pan podwoził — powtórzył Jake.

Delgado rozłożył ręce.

— Może podwoziłem, a może nie. A może pyknęliśmy szybki niezobowiązujący numerek i potem każde poszło w swoją stronę. Nie muszę się tłumaczyć — burknął. W jednej chwili resztki dobrego humoru uleciały z niego jak powietrze z przedziurawionego balonu.

— Jeszcze nie — odparł nieustępliwie Angstrom.

Jake przypomniał sobie rozmowę z byłą żoną Delgado, Melanie. Namierzył ją w Big Stone Gap w zachodniej Virginii, dokąd przeprowadziła się po rozwodzie. Próbowała jakoś wiązać koniec z końcem, harując po dwanaście godzin na kasie w hipermarkecie, ale było po niej widać, że nie za dobrze sobie radzi. Przede wszystkim emocjonalnie. Kiedy opowiadała Jake’owi, co Delgado z nią wyczyniał podczas ich trwającego zaledwie rok małżeństwa, paliła jednego papierosa za drugim i co rusz wybuchała przeraźliwym neurotycznym śmiechem.

— Przykuwanie kajdankami do łóżka, oddawanie moczu na twarz czy zmuszanie do chodzenia na czworakach i walenie konia, kiedy na to patrzył, dawało się jeszcze znieść. Wie pan, początkowo to nawet mi się podobało. Ale kiedy doszedł do wniosku, że będzie najszczęśliwszym mężczyzną na świecie, jeśli zobaczy, jak pieprzę się z knurem, i że już ma na oku jakiegoś odpowiednio wytresowanego, spakowałam się i uciekłam. To jest zwierzę, panie Andros. Zasrane zwierzę. On żyje tylko dla jednego celu: zaspokajać swoje chore, zboczone fantazje. Nic innego ani nikt inny się dla niego nie liczy.

Potem dodała coś jeszcze, co go zmroziło:

— Ale największą przyjemność czerpał wcale nie z tych zabaw. Nie, one były tylko środkiem. Naprawdę podniecało go to, że w ten sposób niszczy człowieka wewnętrznie. Dostawał umysłowych orgazmów, obserwując, jak z dnia na dzień tracę do siebie resztki szacunku. Wiedząc, że zdołał mnie upokorzyć i że nawet jeśli od niego odejdę, to on już zawsze we mnie będzie. Zawsze. I że będę się wstydziła komukolwiek o tym opowiedzieć. Zwłaszcza rodzicom. To dlatego wolałam zadekować się w tej pipidówie, niż do nich wrócić.

Nie wyjawił jej, że szuka Delgado w związku z podejrzeniem o uprowadzenie, a być może i zabójstwo. Uznał, że chyba by tego nie zniosła. Na szczęście nie dopytywała. Może się domyślała? Jednak przede wszystkim chyba czekała na kogoś, komu mogłaby się zwierzyć, zrzucić z siebie ten cały brud — kogoś obcego, co do kogo miałaby absolutną pewność, że już nigdy go nie spotka. Miał nadzieję, że chociaż w minimalnym stopniu jej ulżył.

— Trochę kiepsko to zaczyna wyglądać — kontynuował Angstrom. — Dowody na pana obecność we Fremont, które zdobył detektyw Andros, są dość mocne. Po kiego czorta pan tam w ogóle pojechał?

— Już mówiłem! — zaperzył się Delgado. — Handluję nawozami. Miałem tam ugadane spotkanie z jednym kontrahentem, który miał mi pokazać próbki czegoś nowego prosto z Brazylii. Można to sprawdzić. Mam do faceta numer.

— Już z nim rozmawiałem — podsunął Jake. — Potwierdził fakt waszego spotkania. Widzieliście się we wtorek czternastego. W środę piętnastego pana kamper nadal był w mieście. Nie uważa pan, że to trochę osobliwe? Zwłaszcza że podobno tak pan tęskni za swoimi psami.

Delgado zagryzł dolną wargę. W tej chwili wyglądał, jakby dostał cios w brzuch. Albo jak przyszpilony i wciąż żywy motyl.

— Nigdy wcześniej nie byłem w Kalifornii — wykrztusił. — Chciałem się trochę rozejrzeć. Fajnie tam u was — dodał, zwracając się bezpośrednio do Jake’a jako reprezentanta słonecznej Kalifornii. — Stwierdziłem, że jeden dzień zwłoki nie zrobi moim maleństwom różnicy.

— I Mary służyła ci za przewodniczkę? — dociskał Jake.

Nagle Delgado klapnął na brzeżku sofy, oparł łokcie na udach, a brodę na splecionych dłoniach. Siedział tak może z pół minuty, nie odzywając się. Jake i Angstrom nie ponaglali go, choć Jake wątpił, by Delgado zamierzał się do czegokolwiek przyznać. Co więcej, bliskie pewności przypuszczenie, że Mary żyje, które stanowiło dla niego źródło psychicznych tortur, kiedy tu leciał, zaczynało go opuszczać. Może przynajmniej uda się znaleźć zwłoki.

Wreszcie Delgado westchnął ciężko i powiedział:

— Załóżmy, że jednak spotkałem tę małą. To jeszcze nie znaczy, że wiem, gdzie teraz jest, albo że coś jej zrobiłem. Bo w to chyba próbujecie mnie wrobić.

— Zamieniamy się w słuch — zawyrokował beznamiętnie Angstrom.

Delgado nadal siedział w tej samej pozycji.

— Wieczorem po spotkaniu z tym gościem od nawozów wpadłem na piwo do jednej knajpy. Ona tam siedziała. Była już dobrze zaprawiona. Postawiłem jej. Nie będę ukrywał, że liczyłem na… no, kurde, sami wiecie. Samotna podpita dziewczyna przy barze — kto by się nie skusił. Zaczęła mi wstawiać jakieś łzawe kawałki o kochasiu, co to ją zranił, bo nie chciał się dla niej rozwieźć. Przed północą była już ugotowana. Zaproponowałem, że ją odwiozę. Wszedłem z nią. Chciała tego, kapujecie? Nie zrobiłem nic wbrew jej woli. Nic, cholera.

Jake założył ręce na piersi.

— Rano powiedziała mi, że chce z tym wszystkim skończyć. Rzucić wszystko w diabły i wyjechać dokądkolwiek. Powiedziałem jej, że przecież może w każdej chwili. Na to ona się zaśmiała, że ma pracę. Ja jej na to, że jak coś takiego ją powstrzymuje, to znaczy, że gówno chce, a nie uciekać. No to zaczęła się ze mną droczyć. Od słowa do słowa zaoferowałem, że mogę ją zabrać, bo popołudniu będę wyjeżdżał z miasta. No to ona, że okej. I że jak mi się chce, to mogę po nią podjechać do tej szkoły, w której pracuje. Żartowała, że wszyscy padną, jak zobaczą, że wsiada do takiego potwora.

— I zobaczyli — potwierdził Jake.

— Co było dalej? — ponaglił Angstrom.

— Dalej było to, że dojechała ze mną do Carson City, a potem dała w długą. Tyle ją widziałem. Jak na mój gust nie była przekonana do tej ucieczki. Myślałem, że wróciła do Fremont. Dziwna z niej była laska. Sama nie wiedziała, czego chce.

— Tak — mruknął z namysłem Jake. — Problem w tym, że nie ma jak tego sprawdzić.

— To już nie moja broszka — zastrzegł ponuro Delgado. — Ale wiecie co? — Ożywił się nagle. — Ona coś mi dała. — Wstał, strzelając ścięgnami. — Coś, co może naprowadzi was na jakiś ślad. Cholera, że też dopiero teraz sobie o tym przypomniałem. Muszę tego poszukać. Pokażę wam. Poczekajcie. — I zanim zdążyli o cokolwiek zapytać, zniknął w szczelinie utworzonej przez bok ściany z rafą koralową i schody. Usłyszeli tylko szybkie dudnienie kroków.

Wymienili zdezorientowane spojrzenia.

— Kupujesz ten kit? — rzucił sucho Jake.

Angstrom chwilę się zastanawiał, drapiąc się po skroni.

— W sumie… licho wie. Faktycznie brzmi na nieźle naciągane. Taka historyjka jakby z jakiegoś filmu. No i dziwne, że tak nagle zrobił się taki pomocny.

— Śmierdzi mi to — orzekł Jake. — Wydaje mi się, że powinniśmy…

I w tej chwili kolumny ryknęły z całą przewidzianą przez producenta mocą, uderzając w ich uszy przesterowanym gitarowym riffem podbitym perkusją i organowym podkładem. Obaj niemal równocześnie podskoczyli. Jake przez ułamek sekundy miał wrażenie, że ta potworna fala dźwięków rozrywa mu bębenki, i odruchowo sięgnął do uszu, by je zakryć. Twarz Angstroma wykrzywił grymas prawdziwego bólu. Jake jednak szybko wziął się w garść i nie myśląc, co robi, całkowicie pozwoliwszy się poprowadzić instynktowi, zaczął sięgać po broń. Miał wrażenie, że ta piekielna muzyka spowalnia czas, a powietrze zmienia w nylonową pończochę, która się napina, ale nie pozwala jego palcom dotrzeć do kolby.

Zaraz potem wydarzyło się kilka rzeczy równocześnie. Rozpościerająca się przed oczami Jake’a rafa koralowa pękła zygzakowato od podłogi aż po sufit, z hukiem, który choć głośny, ledwie przedarł się przez łomot perkusji i rytmiczne poskrzekiwanie gitar. Głos brzmiący, jakby jego właściciel cierpiał na chroniczne zapalenie zatok lub miał złamaną przegrodę nosową, zaczął śpiewać: I w ogrodzie Edenu, kochanie, chwyć za rękę mnie. Krawędzie pęknięcia rozchyliły się i we wznieconym przez to obłoku białego pyłu z otworu wynurzył się Delgado — wielki, szalony i z wyglądającą jak gromowładny kij na dzikusów strzelbą w prawej ręce.

Jake zachował na tyle przytomności umysłu, by dostrzec, że jest to mossberg — prawdopodobnie model z magazynkiem na osiem nabojów. Delgado uniósł broń, jakby nic nie ważyła, i wypalił w kulisty żyrandol. Grzmot wystrzału i brzęk tłuczonego szkła, który nastąpił niemal równocześnie, zrównoważył jazgot z głośników. Posypały się błękitne iskry i deszcz grubszych i cieńszych odłamków.

W tym migotliwym świetle twarz Delgado wydawała się trupio blada i całkowicie nieruchoma. Niczym oblicze cyborga z któregoś z tych kiczowatych filmów s-f, których Jake nie trawił dokładnie tak samo jak komputerów osobistych.

— Angstrom! — wrzasnął Jake, usiłując przekrzyczeć muzykę.

Ale Angstrom nadal stał jak sparaliżowany, z tak głupią, pełną niedowierzania i zaskoczenia miną, że w innych okolicznościach Jake’owi zrobiłoby się go żal.

Delgado jednym płynnym ruchem opuścił mossberga i przeładował. Jake zobaczył miedziany błysk wyskakującej z komory łuski. Potem przestał widzieć prawie cokolwiek.

— I w ogrodzie Edenu, kochanie, czy nie wiesz, jak ja kocham cię — śpiewał, a raczej melorecytował, wokalista z problemami zatokowymi.

Lufa ponownie plunęła ogniem. Jake, wciąż nie mogąc uchwycić kolby swojego Pythona, zobaczył w panującym teraz w pokoju półmroku, jak górna część czaszki Angstroma została dosłownie zdmuchnięta. W powietrzu przetykanym resztkami i tak słabo docierającego tu słonecznego światła zamigotała rubinowa fontanna z kropel krwi i fragmentów kości z przylepionymi do nich strzępami skóry. Ciało zastępcy szeryfa wyprężyło się, ale nie upadło od razu.

Jake’owi wreszcie udało się wyszarpnąć pythona. Upiorne uczucie spowalniania czasu — które jednak jakimś cudem nie dotyczyło tej piekielnej piosenki — nadal krępowało mu ruchy, kiedy odbezpieczał rewolwer. W międzyczasie martwy już Angstrom jednak zdecydował się ulec prawu grawitacji i runął jak długi twarzą — lub raczej tym, co z niej pozostało — w zaścielające podłogę szkło. Delgado skierował lufę na Jake’a. Jego spowalnianie czasu najwyraźniej również nie dotyczyło. Jake uniósł colta, który zdawał się ważyć tonę.

Mossberg po raz kolejny chlusnął piorunem. Kopnięcie odrzutu nie zrobiło na Delgado najmniejszego wrażenia. Niewidzialna dłoń z tytaniczną siłą pchnęła Jake’a w tył. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak Delgado robi krok w jego stronę, jednocześnie przeładowując strzelbę. I w tej samej sekundzie w jego umyśle znów otworzyły się tajemne drzwi do sanktuarium wspomnień.

Rozdział 7

I znów, dokładnie tak jak osiem lat temu, przenika go zimny wiatr od skrytego w porannej mgle jeziora. Ciężkie, przesycone wilgocią niebo, w którym nie mieszka żaden Bóg (no bo przecież gdyby mieszkał, nie dopuściłby do tego, aby po świecie grasowały kreatury pokroju Kinky Boba), znowu ma barwę brudnej stali, a rozmazane, nisko zawieszone słońce świeci matowym różem. Nad wybetonowanym nadbrzeżem leniwie krążą mewy i rybitwy. Na wprost majaczy pusty dok i magazyn. To w nim ma się odbyć spotkanie.

Ostatnią godzinę z hakiem Jake spędził w towarzystwie milczącego jak sklepowy manekin Brustera. Facet wyglądał identycznie jak trzy dni temu. Jake — trochę dla wyciszenia napiętych jak postronki nerwów — zaczął się nawet zastanawiać, o której musiał wstawać, żeby sobie wymodelować tę idiotyczną fryzurkę. Kto wie — może go o to zapyta, kiedy już obaj zajmą właściwe miejsca: on na krześle dla przesłuchiwanych, a Jake po przeciwnej stronie biurka, przekonując, że jeśli zdecyduje się dobrowolnie opowiedzieć o wszystkich powiązaniach szefa, to może będzie musiał uważać przy schylaniu się po mydło w więziennej łaźni rok lub dwa krócej. Może ta okazja trafi się jeszcze przed końcem miesiąca.

W każdym razie Jake wyczekuje tej chwili jak kania dżdżu.

— Chryste, musisz jechać o tak nieprzyzwoitej porze? — jęknęła dziś sennie Kim, gdy w końcu udało jej się zablokować terkoczący budzik.

— Przy odrobinie szczęścia niedługo będziemy mieli to za sobą — zapewnił ją, zmuszając się do wytaszczenia tyłka z pościeli.

Wyrażający chęć spotkania cynk od Kinky Boba przyszedł na adres hotelu wczoraj popołudniu. Gdyby nie Kim, Jake rzeczywiście zameldowałby się w pokoju kontaktowym i w pełni wcielił w rolę kanadyjskiego łącznika. Nawet to rozważał, ale po przemyśleniu wszystkich „za” i „przeciw” uznał, że dla jej bezpieczeństwa — także tego rozumianego jako niestresowanie jej na obecnym etapie ciąży — będzie mimo wszystko lepiej, jeśli metę obstawi dubler. Negatywnym efektem tego wyboru była konieczność przebycia całej zmyłkowej trasy na tyle wcześnie, by o umówionej godzinie czekać już na Brustera.

W Continentalu, do którego wsiedli, waliło miętówkami i jakąś mdląco słodką wodą kolońską. Bruster początkowo włączył radio, ale po kwadransie rozmyślił się i resztę drogi przebyli w ciszy. Jake, najpierw spięty, stopniowo zaczynał popadać w marazm. Każda jego komórka domagała się jeszcze co najmniej trzech godzin snu lub solidnej dawki kofeiny. Znużenie i odpierana najwyższymi wysiłkami woli pokusa drzemki w towarzystwie bandyty, który prawdopodobnie bezwzględnością niewiele ustępował swojemu zboczonemu bossowi, nie prezentowały się zbyt profesjonalnie.

Ucieszył się, kiedy wreszcie dojechali. Wiatr od jeziora nieco go otrzeźwił. I przywrócił czujność, która w samochodzie zaczynała przygasać.

— Tam — wskazał na magazyn Bruster. Jego elvisowa czupryna ani drgnęła. Ruszyli — Jake przodem, Bruster pół kroku za nim.

W środku jedynym źródłem światła jest wychodzące na jezioro szerokie okno. Hala jest nieomal całkowicie opróżniona, jeśli nie liczyć kilku palet pod ścianami, no i oczywiście krzesła, na którym z nogą założoną na nogę siedzi Robert Winston Edgler. Jego łysiejącą głowę spowija dymny całun z cygara, którym się delektuje. Jake wie, że ten magazyn to główny punkt przeładunkowy działający pod przykrywką firmy drobiarskiej.

— A więc to jest nasz kanadyjski przyjaciel — odzywa się Kinky Bob, wypuszczając kolejny kłąb dymu. W jego głosie wibruje ten szczególny rodzaj bezczelnej ironii, tak typowy dla ludzi mających wszystkich i wszystko za nic.

Za osiem lat, na pewnej położonej w odludnej okolicy farmie w Montanie, sądząc, że strzał z mossberga rozorał mu klatkę piersiową albo brzuch, uświadomi sobie, że dokładnie ten sam ton słyszał w głosie Ralpha Delgado, gdy ten przepraszał jego i Angstroma (obecnie martwego — biedna Foczka), że wypuścił krwiożercze dobermany, bo musiał sobie posłuchać muzyczki przy dłubaninie w warsztacie. Pod pewnymi względami oni wszyscy są do siebie podobni. Ludzkie cyklony, nowotwór, który toczy ciało tej i tak wystarczająco podłej i godnej jedynie tego, by na nią splunąć, planety.

— Nie jestem Kanadyjczykiem, Stavros jest — prostuje Jake.

— Aha — przyjmuje do wiadomości z tą samą bezczelną ironią Kinky Bob. — Dziwne trochę. Nawet bardzo.

— Nie zaglądam ludziom w papiery — ripostuje Jake.

— Nazwisko jest dziwne jak na Kanadyjczyka — uściśla Kinky Bob. Jego twarz rozświetla kolejny rozbłysk żarzącego się cygara.

— Skoro tak mówisz — wzrusza ramionami Jake.

Pojawia się Bruster z krzesłem. Stawia je naprzeciwko Kinky Boba.

— Tak mówię — potwierdza tamten. — Ale w sumie… pieprzyć to, co nie? — Wybucha skrzekliwym, żabim rechotem. — Jak byłem mały, na naszej ulicy mieszkała taka jedna babka, która nazywała się… zaraz, jak ona się nazywała? zresztą, nieważne. W każdym razie na tyle dziwnie, że chyba się jej bałem. Siadaj, przyjacielu, i opowiedz mi, co ten twój Stavros ma do zaoferowania. — Wykonuje zapraszający gest.

Jake siada i przez kilkanaście kolejnych minut wstawia Bobowi ten sam kit, który wcześniej sprzedał jego gorylom, podczas gdy — jest tego coraz bardziej pewien — Bob przysłuchiwał się wszystkiemu ukryty za kotarą z paciorków. Bob zaś udaje, że słucha, jednocześnie bez pośpiechu pykając cygaro. Prawdziwy pieprzony koneser.

Kiedy Jake kończy, przytrzymuje cygaro w ustach nieco dłużej, przez co zasłona dymu staje się tak gęsta, że drażni Jake’a w oczy. Wreszcie przerywa napawanie się.

— Brzmi interesująco — kwituje lakonicznie.

— Pytanie, czy jesteś w stanie sprostać oczekiwaniom Stavrosa — rewanżuje się Jake.

Kinky Bob ponownie się uśmiecha.

— Chcesz mnie obrazić, przyjacielu? Nie radzę. Kilku, którzy tego próbowali, gorzko pożałowało. — Podnosi cygaro do ust. Przez kilka milczących i ciągnących się w nieskończoność chwil namyśla się. A przynajmniej próbuje sprawiać takie wrażenie.

W końcu z zewnątrz dobiega słabo przebijający się przez ściany magazynu, ale dostatecznie wyraźny, żeby Jake mógł go usłyszeć, szum samochodowego silnika. Jake nagle zaczyna się zastanawiać, dlaczego Bobowi towarzyszy tylko Bruster. Jadąc tu, spodziewał się, że natknie się na dwóch pozostałych przydupasów tego zwyrodnialca, ale kiedy okazało się, że ich nie ma, całkiem naturalnie przeszedł nad tym do porządku dziennego. Teraz, nie wiedzieć czemu, fakt ich nieobecności wydaje mu się znaczący, a to, że najprawdopodobniej właśnie się pojawili, uruchamia w jego mózgu słabe, choć nie dające się zignorować dzwonki alarmowe.

— Coś nie tak? — rzuca rozbawiony Kinky Bob.

— Nie sądziłem, że jeszcze ktoś się pojawi — stara się zachować zimną krew Jake.

— Zrelaksuj się, przyjacielu. — Kinky Bob, wciąż nie przestając się uśmiechać, rozkłada ręce. — To tylko moi chłopcy. Poznałeś ich. Przywieźli coś. Pomyśleliśmy, że będziesz sam chciał sprawdzić jakość naszego towaru. Możesz go też pokazać swojemu Stavrosowi. Mamy dla ciebie próbkę. Nie lubię robić z gęby cholewy.

Za plecami Jake’a rozlegają się kroki. Są… dziwne. Brzmią, jakby coś — lub kogoś — wleczono. Zdecydowanie bardziej kogoś niż coś. Kogoś, kto stawia opór, ale nie ma szans wobec przeważającej siły przeciwnika. Jake, wiedziony nagłym impulsem, podrywa się z krzesła i, nie zważając na szczerzącego się jak głupi do sera Kinky Boba, odwraca się.

W tej samej sekundzie cała krew ucieka mu z twarzy. Za sobą słyszy niezmiennie pogodny głos człowieka, który zniszczy resztę jego życia. Który właściwie sprawi, że Jake na kilka lat stanie się chodzącym trupem, a gdy się w końcu jako tako pozbiera, zostanie emocjonalnym kaleką, niezdolnym do tworzenia trwałych relacji, czego ofiarą padnie biedna Beverly Knox. Ten człowiek mówi:

— Przypomniałem sobie, jak tamta babka się nazywała. Andros, z domu Spruce.

Kim ma zaklejone taśmą izolacyjną usta, paskudnie podbite lewe oko i wykręcone do tyłu ręce — pewnie również skrępowane taśmą lub czymś podobnym. Na jej opuchniętych, zaczerwienionych policzkach lśnią łzy. Zaskoczyli ją w jej ostatnio ulubionym porannym stroju — luźnej bawełnianej bluzie i starych dresach z lampasami. Jej wełniste włosy wyglądają, jakby strzelił w nie piorun. Kiedy ją wloką, próbuje wierzgać i targa głową, usiłując krzyczeć, ale taśma skutecznie blokuje jej głos, a brutalna siła trzymających ją za łokcie chłopców Kinky Boba bez trudu przełamuje jej opór.

Ten z wąsami i grzywką nie założył dziś swojej pedalskiej koszulki. Obaj z mięśniakiem mają na sobie czarne skórzane ramoneski. Lewy policzek tego od koszulek żłobią trzy głębokie, wypełnione świeżo zaschniętą krwią bruzdy, świadczące, że Kim nie dała się uprowadzić bez walki. Jake ma jeszcze czas uświadomić sobie, że siniec wokół jej oka jest prawdopodobnie tego bezpośrednim efektem.

— Ale cię załatwiła! — gwiżdże nieskończenie ubawiony Kinky Bob.

W tej samej chwili Bruster potężnym kopniakiem w kość ogonową posyła Jake’a na deski. Upadając, Jake uderza skronią o kant krzesła, na którym przed chwilą siedział. Czuje mokre ciepło na uchu. Cementowa podłoga zderza się z jego twarzą z tak potworną siłą, że na chwilę, która równie dobrze mogłaby trwać godzinę, ciemnieje mu zarówno w oczach, jak i w umyśle. Ma wrażenie, że połamały mu się wszystkie zęby. Później okaże się, że stracił tylko dolną prawą jedynkę, którą po dwóch latach zastąpi porcelanowym implantem.

To, co mimo zamroczenia go przepełnia, stanowi paradoksalną — i paraliżującą — mieszaninę rozpaczy, wściekłości, upokorzenia i desperacji. W utworzonym przez nie chaosie klarownie rozbrzmiewa tylko jedna myśl: podeszli mnie, wiedzieli cały czas; od początku zaaranżowali to przedstawienie, a teraz ofiarą mojej nieostrożności padła Kim. Chryste, co oni z nami zrobią? Nie mam broni, jesteśmy skazani na ich łaskę… dziecko… Mroczki zaczynają się rozwiewać. Widzi stopy Kim w lekkich białych tenisówkach — niezasznurowanych: musiała je zakładać w pośpiechu, być może z lufą przy skroni lub nożem pod brodą — i ich zakurzone martensy.

I nagle pole widzenia zasłaniają mu inne stopy — w brązowych, idealnie wypastowanych pantoflach. Kinky Bob kuca, a Bruster szarpnięciem za włosy unosi Jake’owi głowę. Księżycową twarz Edglera nadal rozciąga ten obrzydliwy, pyszałkowaty uśmieszek przerośniętego smarkacza, dla którego cały świat jest jednym wielkim placem zabaw stworzonym specjalnie dla jego rozrywki.

— No i co, Burritos? — Jego głos wręcz promieniuje triumfem. — A tak dobrze ci szło. Tak sprytnie wyprowadzałeś mnie w pole. Aż tu nagle taki klops. Pewnie już śnił ci się awans. Ty i ta twoja nadmuchana suka pewnie już planowaliście, jak będziecie go świętować, podczas gdy stary Bobby będzie gnił w mamrze. — Zaciąga się cygarem. — A, i pewnie też zastanawiasz się, od jak dawna wiem i jak do tego doszedłem. A może ktoś cię sprzedał? Ktoś z twoich?

To ten degenerat, Launds! — przemyka Jake’owi przez myśl i natychmiast uczepia się tego jak tonący brzytwy. Tak, to musiał być on. Alkoholikom nie wolno ufać. Kiedy wóda zamąci im w mózgu, sprzedadzą cię za parę centów.

— Hej, Stackhouse — Edgler zwraca się tymczasem ponad głową Jake’a do któregoś ze swoich goryli — przeleciałeś ją?

— Trochę za bardzo się rzucała — odpowiada mięśniak. — Ale może teraz będzie bardziej skora. Może jej stary by popatrzył. Może by się czegoś nauczył. Oczywiście jeśli pożyłby wystarczająco długo, żeby tę wiedzę wykorzystać.

— A powstrzymałbyś swojego ptaka, gdyby wylizał mi buty? — podsuwa Edgler. — Co myślisz, dałbyś radę?

— No… — waha się mięśniak — nie powiem, ostra jest. Podobno babki w ciąży wcale nieźle się pierdolą. No ale gdyby ci wylizał…

— Albo obciągnął Myersowi — wtrąca Bruster. — Spodobał mu się.

— Zamknij mordę, Bruster, co? — obsobacza tamtego Edgler. — Wiesz, kurwa, jak nienawidzę pedalstwa. — Wraca do sparaliżowanego ze strachu i upokorzenia Jake’a. — To co, liżesz, czy Stackhouse ma zerżnąć twoją panią tutaj na naszych oczach? Potem my też się nią zajmiemy. Oczywiście nawet jak mi wyliżesz, też niczego nie gwarantuję, bo Stack to prawdziwy pies na pizdy, ale…

I Jake wysuwa język. Edgler z zadowoleniem podnosi się z klęczek i podsuwa Jake’owi lewy pantofel. I Jake go liże. Tak łapczywie, jakby był pokryty czekoladą. Czuje słonawy posmak rozgrzanej, nasączonej pastą skóry oraz but Brustera na swoim kręgosłupie. Edgler i pozostali śmieją się. Kim nie wydobywa z siebie żadnego dźwięku, bo uniemożliwia jej to taśma, ale emanujące od jej ciała fale bezgłośnego szlochu docierają do Jake’a.

W galimatiasie przelewających się przez jego wnętrze odczuć pojawia się nowe: ostateczność. Przypomina sobie terkot budzika i zaspane narzekanie Kim. I myśli: to była nasza ostatnia noc. Pewność tego przenika go jak ostrze chirurgicznego skalpela. I myśli też, dziwiąc się samemu sobie, że w ogóle jest do takich refleksji zdolny: tak musi się czuć świnia w rzeźni, gdy prowadzą ją na ubój, a ona nagle zaczyna Rozumieć. I jeszcze coś: nie udało ci się! Nie udało ci się utrzymać iluzji, że świat potworów i tak zwane normalne życie można od siebie oddzielić. Iluzji, że… posiadasz jakąkolwiek realną sprawczość, że coś od ciebie zależy.

Jednocześnie w jakiś niepojęty sposób czuje się oddzielony od samego siebie. Jakby to nie on lizał but temu zboczeńcowi, a kobietą z zaklejonymi taśmą ustami nie była Kim. Jakby to wszystko majaczył w gorączce lub oglądał na hiperrealistycznym trójwymiarowym filmie. Jakby nagle wpadł w strefę mroku. Jakby… czuje się oddzielony, bo tak naprawdę jego część (na ile duża?) nie dowierza, że to wszystko dzieje się naprawdę. Że to MOGŁOBY się wydarzyć jemu!

To musi się jakoś przełamać. Po prostu, cholera, musi! Zaraz wpadnie tu oddział SWAT albo Crawford z giwerą.

W odpowiedzi słyszy w głębi mózgu własny głos.

— Nie, żadnych ogonów. Za duże ryzyko, że się pokapują. Dam sobie radę. Nie możemy sobie pozwolić, żeby cokolwiek spieprzyć.

W odpowiedzi na to Edgler gwałtownie cofa stopę, po czym wymierza Jake’owi soczystego kopniaka w nos. Jake czuje, jak chlusta mu krew. Całe morze krwi.

— Dość, kundlu! — prycha Edgler poirytowany. — Skurwiel wyślinił mi cały but. I jeszcze się zlał w pory. — Doprawia kolejnym kopnięciem, tym razem w czubek głowy, od którego Jake niemal traci przytomność. — Dość tego! Podnieś go!

I Bruster podrywa ledwie świadomego, oszalałego z przerażenia Jake’a — rzeczywiście z plamą moczu w kroku — do parodii pozycji stojącej. Przez purpurową mgłę Jake widzi równie oszalałą jak jego własna twarz Kim. Już nie targa głową. Teraz spazmatycznie nią podrzuca, prawdopodobnie nawet tego nie kontrolując.

— Jeszcze bardziej od pedalstwa nienawidzę psów — oświadcza Edgler. — Dam ci, jebany psie, lekcję tego, co spotyka tych, którzy brużdżą mi w interesach. Myślisz, że to, co urządziłem ci do tej pory, to był szczyt moich możliwości? Tak myślisz? No to zobacz.

W jego dłoni nie wiadomo skąd pojawia się połyskujący srebrzyście Desert Eagle. Daje głową znak Stackhouse’owi i Myersowi. Myers zadziera bluzę Kim. Oczom Jake’a ukazuje się nagi, napęczniały gruszkowato, popstrzony archipelagami błękitnych żyłek brzuch jego żony — ten sam, który tyle razy głaskał i całował z czułością, odkąd dowiedzieli się, że zamieszkuje go tak bardzo wyczekany owoc ich miłości. I nagle Jake uświadamia sobie, co zamierza zrobić ten wariat.

Rzuca się do przodu i prawie udaje mu się wyrwać z żelaznego uścisku Brustera. Prawie. Rozlega się huk wystrzału. U wylotu lufy rozbłyskuje płomień. Ułamek sekundy później masywny pocisk Magnum trzysta pięćdziesiąt siedem — dokładnie taki sam, jakimi w przyszłości będzie ładował pythona — rozrywa brzuch Kim, czemu towarzyszy gejzer wyrzuconej pod ciśnieniem krwi. Choć oczywiście rana wlotowa to i tak pikuś w porównaniu z kraterem, w który zmieni się lędźwiowy odcinek jej pleców. Ale ta rana w zupełności wystarczy. Kim wypręża się, jakby przepuszczono przez nią prąd, jej twarz robi się prawie czarna, a oczy niemal wychodzą z orbit. Mimo to wciąż żyje, a Myers i Stackhouse cały czas podtrzymują ją za łokcie.

— Przywitaj się ze swoim szczeniakiem, psie! — cedzi Edgler.

Tymczasem Kim w obustronnym żelaznym uścisku zbirów Kinky Boba wpada w niewyobrażalny paroksyzm. Jej białe tenisówki, teraz zbryzgane krwią, ryją konwulsyjnie, a głowa wydaje się jak gdyby pęcznieć. Ale najgorsze jest to, co wysącza się z rany na brzuchu. Jest to krwawa miazga przypominająca mięso wychodzące z maszynki do mielenia. Gdzieś w tej organicznej pulpie na posadzkę ześlizgują się też rozerwane pociskiem szczątki ich Sadie. Ich ślicznej Sadie, która w innej wersji rzeczywistości będzie się martwić o małe żółwiki.

Tyle że znajdują się w tej wersji. Tamta już na zawsze pozostanie tylko niewykorzystaną potencjalnością.

Jake — a przynajmniej ta jego część, która jakimś niepojętym sposobem wydostała się z ciała, podczas gdy reszta pogrąża się w szaleństwie — obserwuje to z zupełnym spokojem. Z tym samym przerażającym spokojem dochodzi do wniosku, że wrażenie pęcznienia, któremu teraz podlega głowa Kim, zostało spowodowane tym, że pod blokującą jej usta taśmą dławi się własną krwią, dosłownie topi się w niej. Ale to, co następuje później, jest jeszcze bardziej nie do wyobrażenia: astralna projekcja Jake’a zaczyna czuć obrzydzenie, zwykły biologiczny wstręt, jaki niektórzy normalni ludzie czują, patrząc na ladę chłodniczą na stoisku mięsnym w hipermarkecie.

To coś z rozerwanym brzuchem i dyndającymi flakami nie jest już jego żoną. Strzał obnażył, czym było tak naprawdę zawsze. Żadnych wyższych uczuć, po prostu kawał mięcha, który dotąd funkcjonował dzięki złudzeniu, że jest czymś więcej, a które to złudzenie teraz zostało przekłute.

Za osiem lat, sądząc, że został trafiony pociskiem z mossberga, zrozumie, że właśnie to uniemożliwiało mu zbliżenie się do jakiejkolwiek kobiety. Nie żadne emocjonalne traumy czy żal po miłości życia, której nic nie jest w stanie zastąpić — nie, po prostu podświadomie będzie przypominał sobie to, co widzi teraz. Patrząc na odsłonięty kobiecy brzuch, będzie widział poszarpany, chlustający wnętrznościami krater i będzie do niego docierać, z czego tak naprawdę jest zrobiona. I z czego zrobiony jest on sam.

Człowiek — korona stworzenia!

Bydlaki pokroju Edglera i Delgado znają prawdę. Są wolni od złudzeń. Dlatego to oni panują nad tym posklejanym z mięsa, kości i błon tłuszczowych światem.

Teraz wypadki toczą się jeszcze szybciej. Edgler daje swoim chłopakom znak głową, a oni puszczają podrygującą jak półtusza porażona elektrycznym pastuchem Kim. Wciąż bryzgające krwią i krztuszące się bezgłośnie ciało upada ze stłumionym plaśnięciem na posadzkę. Edgler zbliża się nieomal niedbale, jakby zamierzał rzucić pływającym po rzece łabędziom garść okruszków, i dobija Kim strzałem w pierś. W umyśle Jake’a z hukiem tnącym ostatecznie jego życie na to sprzed sprawy Kinky Boba i to po niej — o ile w ogóle można to jeszcze nazwać życiem — zapada kurtyna.

Kiedy ponownie odzyskuje świadomość — a w każdym razie coś nieudolnie ją imitującego — nie pamięta, jak się nazywa, gdzie się znajduje, ani co się stało. Wie tylko, że chce, aby to, czymkolwiek jest, jak najszybciej się skończyło. I wie też, że za chwilę jego pragnienie zostanie spełnione. Gwarantuje mu to łysiejący mężczyzna z okrutnie pogodnym uśmiechem. Ten mężczyzna trzyma w prawej dłoni… co? strzykawkę? tak, to jest strzykawka — tyle ta ogołocona z osobowości jaźń kojarzy.

Walcowaty pojemnik strzykawki jest wypełniony jakąś przeźroczystą cieczą. Jej niewielka, połyskująca niczym łza kropla dynda na końcu wystającej ze strzykawki długiej igły.

— Co, psie, myślałeś, że ciebie też tak po prostu kropnę? — dobiega rozmyty głos. — Nie, ty umrzesz jak kapuś. Jest taki stary numer. Zobaczysz, spodoba ci się. Albo nie. Zresztą… chuj mnie to obchodzi. Ty i twoja suka będziecie przestrogą.

Igła zostaje bezceremonialnie wbita w tętnicę szyjną Jake’a… albo raczej tego kogoś, kim jeszcze niedawno był, a kciuk mężczyzny naciska tłoczek. Żyły i mózg ciała, które jeszcze niedawno zamieszkiwał zlepek złudzeń identyfikujący się jako Jacob Andros, wypełnia cudowne chemiczne zatracenie prosto z apteczki Kinky Boba. Na dodatek darmowe.

Rozdział 8

— Stąpaj po tej ziemi i weź za rękę mnie, tam w rajskim ogrodzie, kochanie! — ryczał obłąkańczo wokalista o nosowym głosie. Dzięki efektowi spowolnienia czasu Jake zdołał pomyśleć: chyba się czymś naćpał, zanim zaczęli to nagrywać. A także: cholera, skądś kojarzę ten kawałek; zespół, który to wylansował, ma w nazwie motyla, a może… ćmę?

Rytmiczny łomot gitary basowej wydawał się miażdżyć jego czaszkę jak kowalski młot, a towarzyszący mu pisk organów rozdzierał bębenki.

Oczywiście kula go nie trafiła. Przeleciała z brzękiem tuż obok jego szyi i zniknęła gdzieś z tyłu. Sądząc po metalicznym chrupnięciu, wbiła się w jedną z byczych kolumn. Co niestety nie zmniejszyło natężenia tego potwornego, psychodelicznego jazgotu. Zaś moc, która cisnęła Jake’em, była jego własnym instynktem samozachowawczym, dodatkowo wytrenowanym w policji. Co niestety feralnego dnia nie ocaliło życia Kim oraz ich nienarodzonej córeczki, i za co będzie się obwiniał do końca życia, choć policyjny psycholog z uporem godnym lepszej sprawy klarował mu, że w okolicznościach, jakie zaistniały w tym magazynie, nie miał absolutnie żadnego pola do manewru.

Z coltem w dłoni, zdołał uskoczyć w bok. Delgado, choć nabuzowany adrenaliną, był mimo wszystko ociężały i ruszał się znacznie wolniej. Jake miał teraz dobrą pozycję do strzału. Tylko ta przeklęta muzyka… Delgado zdążył się odwrócić. W półmroku, który zapadł po zgruchotaniu żyrandola, Jake wciąż niewiele widział. Wystrzelił, starając się mierzyć w klatkę piersiową. Odrzut poderwał mu dłoń, jednocześnie znosząc ją w lewo. Delgado się odchylił. W prawym rękawie jego bluzy na wysokości bicepsa nastąpiła mała implozja.

Delgado znieruchomiał. Przypominał teraz groteskowego, zaskoczonego obrotem wypadków i jakby z nagła przyhamowanego w biegu goryla. Jego ręka zwisła bezwładnie, a zranione ramię dymiło, ale wciąż nie wypuścił strzelby. Jake zaczął się przymierzać do kolejnego strzału. Delgado chwycił drugą ręką za lufę i podźwignął strzelbę. Jake znów wypalił. I znów niewystarczająco precyzyjnie. Za bardzo trzęsły mu się dłonie. Kula przeleciała tuż przy uchu Delgado i z trzaskiem przebiła okno, tworząc na szybie srebrzystą pajęczynę.

— Tam w ogrodzie Edenu, kochanie… — nadal wył ten kretyn, doprowadzając Jake’a na skraj obłędu i dekoncentrując.

Mossberg ponownie ożył, a Jake, poczuwszy gorący podmuch przy swoim lewym boku, po raz kolejny był zmuszony odskoczyć. Nie zauważył, że na drodze ma jeden z foteli. Zawadził o niego stopą i runął jak długi. W ostatniej chwili zamortyzował upadek lewą dłonią, krzywiąc się z bólu, gdy wbił się w nią jeden z odłamków szkła z rozbitego żyrandola. Jednocześnie z prawej wypuścił colta. Widząc, jak uderza o podłogę, doznał dokładnie tego samego poczucia ostateczności co osiem lat temu w magazynie. Misja zakończona, Jake.

Mimo to spróbował unieść się do pozycji klęczącej. W dłoni tkwił mu zakrzywiony, choć na szczęście niezbyt duży kawałek szkła. Kapała krew. Potrząsnął nadgarstkiem i kawałek bez najmniejszego problemu wypadł. Rzucił szybkie spojrzenie na Delgado. Bydlak składał się do oddania następnego strzału — według niego prawdopodobnie kończącego sprawę. Według Jake’a niestety też, jeśli jakimś cudem nie okaże się szybszy. Rzucił się z całym impetem w stronę porzuconej broni i natychmiast, nie zdoławszy jej dosięgnąć, rozpłaszczył się o podłogę, gdy tuż nad jego głową gruchnął strzał. Zdał sobie sprawę, że gdyby Delgado nie był ranny, celowałby o wiele precyzyjniej. Pieprzone szczęście w nieszczęściu.

Zupełnie jak wtedy, co? — przemknęło mu. — Wtedy ocalałeś, żeby zdychać na raty, a teraz?

— Jake, co tak naprawdę najbardziej cię dręczy? Oczywiście poza zupełnie zrozumiałą rozpaczą z powodu utraty żony i dziecka — zapytał go raz ten psycholog, w sumie całkiem porządny facet — zdeterminowany, by mu pomóc, ale równocześnie w jakiś trudny do określenia sposób nieporadny, czego główną przyczyną z pewnością nie była jego tusza.

Jake, wciąż ze sporym, choć już wyblakłym, siniakiem na skroni, wbił wzrok w swoje paznokcie i milczał. W ciągu trzech miesięcy, jakie upłynęły od wydarzeń na nabrzeżu, w ogóle niewiele mówił. Nie sądził też, by ta sytuacja miała ulec zmianie w przewidywalnej przyszłości.

Tymczasem psycholog (jak on się, u licha, nazywał? Loomis? Loomel?) położył swoje serdelkowate palce na otwartym notatniku, który miał rozłożony na biurku, i obdarzył Jake’a spojrzeniem, które w jego mniemaniu miało zapewne uchodzić za przenikliwe, ale w rzeczywistości było jedynie idiotycznym wybałuszeniem oczu.

— Podstawową rzeczą, na której ludzie opierają swoją równowagę psychiczną, jest poczucie sprawczości — oznajmił sapiącym, zduszonym przez zwały tłuszczu głosem. — Sprawczość to świadomość, że ma się pełną kontrolę nad własnym życiem i środowiskiem wokół nas. U policjantów ta świadomość jest szczególnie wyostrzona, ale mamy ją wszyscy. Każdy lubi czuć się panem własnego losu. Kiedy to poczucie jest mu odbierane, szczególnie w wyniku przestępstwa, gdy to ktoś inny przejmuje kontrolę, rodzi się dyskomfort.

— Szczególnie u policjantów — domyślił się Jake.

— Dokładnie tak — potwierdził z wyraźnym zadowoleniem tamten… Loomis lub Loomel. — Masz wyrzuty sumienia, bo pozbawiono cię sprawczości. Upokarza cię to, poniża, w pewnym sensie nawet odbiera podmiotowość jako człowieka… ba, mężczyzny. Nie chcesz się do tego przyznać, bo na razie na pierwszym planie jest śmierć twojej żony i waszego dziecka, lecz gdzieś w głębi serca cierpi twoja urażona duma. Zastanawiasz się nad tysiącami rzeczy, które, jak dziś sądzisz, mogłeś wtedy zrobić, ale ich nie zrobiłeś, bo odebrano ci to najbardziej podstawowe poczucie, że kierujesz własnym życiem.

To była jego ostatnia sesja z Loomisem czy Loomelem.

Sprawczość…

Poczucie, że ma się kontrolę nad własnym losem…

Własnym i… innych.

Tak, zwłaszcza innych.

Kim… Sadie… Mary… Angstrom…

Kiedy Angstrom zapytał go w samochodzie, czy robi to ze względu na to, co stało się w Detroit, odparł w zasadzie bez wahania, że tak, choć na poziomie świadomości nigdy tego nie roztrząsał. A jednak to było najzupełniej oczywiste, czyż nie? Siedziało w nim od samego początku. Poszukiwał zaginionych, bo w ten sposób wstrzykiwał sobie namiastkę sprawczości. I czy nie z tego właśnie powodu wyjechał do San Diego? Nie dlatego, żeby uciec od bolesnych wspomnień, a w każdym razie nie tylko. Wyjechał z nadzieją, że w nowym miejscu, wśród obcych ludzi, zmyje przynajmniej część hańby.

I teraz to miało się skończyć. Kres iluzji — tym razem, jak się zdawało, ostateczny — miał położyć kolejny zwyrodnialec, kolejny ludzki cyklon, któremu wydaje się, że ma prawo decydować o losie innych. Nie, jemu się nie wydaje. On wie, że ma to prawo, bo ma wystarczającą siłę, żeby arbitralnie sobie je przyznać. Jak lis w kurniku korzystający z uniwersalnych prawideł porządku rzeczy. Bo kury są od tego, by je dusić, a ludzka biomasa od tego, by używać jej do zaspokajania swoich żądz.

Nim zdał sobie w pełni sprawę, co robi, przewrócił się na plecy i na oślep sięgnął po broń. Kiedy palce musnęły kolbę, czym prędzej ją przyciągnął. Delgado próbował przeładować strzelbę, ale zraniona ręka zaczęła mu drżeć. Jake tymczasem ujął colta, przeturlał się na bok, opierając ciężar ciała na prawym przedramieniu, i przełożył pythona do lewej ręki. Następnie, starając się uwzględnić siłę odrzutu i fakt, że nie był mańkutem, wycelował w brzuch przeciwnika. Nacisnął spust. U wylotu lufy błysnął płomień, a odrzut, dokładnie tak, jak się spodziewał, niemal wyrwał mu broń z ręki.

Delgado wyprężył się jak struna i zarzucił głową, jakby niewidzialna pięść wymierzyła mu cios w podbródek. Drelich jego bluzy pękł na wysokości wątroby. Jake strzelił jeszcze raz. Nieco poniżej poprzedniego rozdarcia pojawiło się kolejne, a Delgado zabawnie rozrzucił ręce, jak gdyby miał przymocowane do nich skrzydła i zamierzał za ich pomocą wzbić się w powietrze. Mimo to w prawej nadal trzymał mossberga niczym jakieś groteskowe berło lub kij od transparentu. Kolejny strzał wygiął go w tył i w końcu sprawił, że palce ściskające strzelbę rozwarły się, a broń upadła na zasłaną szklanymi odłamkami podłogę tuż obok ciała Angstroma.

Jake uniósł się na łokciu (sprawczość! sprawczość! to jest właśnie sprawczość, dziecino!) i oddał jeszcze trzy strzały, krzywiąc się z bólu, gdy wibracje odrzutów przenikały mu w kości, co w tej nienaturalnej pozycji mogło grozić nawet złamaniem. Delgado, spowity obłokiem szaro błękitnawego dymu, strzykając krwią z ran, został odrzucony prawie pod uszkodzone okno. Jake tymczasem uniósł się do klęku, z ulgą — o ile w ogóle można było w zaistniałych okolicznościach mówić o czymś takim — przełożył gorący rewolwer do prawej dłoni, jednocześnie podtrzymując jej nadgarstek lewą, i gdy Delgado się wyprostował, posłał mu ostatnią pozostałą w bębenku kulę w krtań.

Ogromne cielsko, naszpikowane ołowiem i z bluzgającym szkarłatnymi fontannami kraterem w miejscu szyi, zwaliło się na plecy z rozkrzyżowanymi ramionami i podkurczoną lewą nogą. Jego upadkowi towarzyszyła kanonada bębnów i przesterowanych gitar z głośników. Coraz bardziej nakręcony wokalista, który pewnie miał się za pieprzonego Adama, ponownie błagał swoją Ewę, by chwyciła jego dłoń i kroczyła z nim przez tę ziemię.

Sprawczość…

Jake zwiesił głowę i przez chwilę — może sekundę, a może godzinę — trwał w tej dziwacznie parareligijnej pozycji, ciężko dysząc. Dzwoniło mu w uszach, a do nozdrzy zaczynał docierać drażniący zapach kordytu i miedziana woń krwi. Także jego własnej. Zorientował się, że ma zraniony lewy policzek. Nie wiedział, jak to się stało, ale piekło jak cholera — nawet bardziej niż skaleczona dłoń, z której też nieźle się lało.

— Pieprzona sprawczość, doktorze Loo… chuj cię wie, co dalej — wykrakał, po czym zwymiotował kwaśną brunatną cieczą.

W końcu stanął na chwiejnych nogach i omiótł spojrzeniem pobojowisko, w które zmienił się salon Delgado. Szkło migotało w nikłych słonecznych promieniach wciąż przesączających się przez okno. Angstrom leżał twarzą do ziemi z odstrzeloną górą czaszki, z której wylewał się zapewne zaczynający już krzepnąć mózg. Wokół tułowia leżącego pod oknem Delgado utworzyła się już kałuża krwi wyglądająca jak… rozpostarte skrzydła motyla?

Ten zespół — pomyślał nagle Jake — ta banda naćpanych wyjców nazywała się Żelazny Motyl.

Wymierzył z pythona w jedną z ryczących kolumn, ale przypomniał sobie, że skończyły mu się naboje. Jego wzrok padł na mossberga, lecz uznał, że nie chce dotykać niczego, o co choćby otarły się paluchy tego popaprańca. Ostatecznie mógłby skorzystać ze spluwy Angstroma, jednak powstrzymał go szacunek dla zabitego… partnera? Tak, właściwie czemu nie. On i Angstrom byli w tych ostatnich tragicznych chwilach partnerami. Jak za starych dobrych czasów w policji, co, Jakie?

Sztywnym, niepewnym krokiem zbliżył się do Delgado. Wydawało się to nieprawdopodobne, ale bydlak wciąż żył. Łapał chrapliwie powietrze, którego bulgoczące pęcherzyki zbierały się w ranie na szyi. Z ust wytryskiwała mu krwawa piana. Przewracał oczami. Kiedy Jake stanął nad nim z opuszczonym rewolwerem, spróbował skupić na nim wzrok i nawet mu się udało.

— Gdzie ona jest, skurwysynu? — zapytał hardo Jake, choć oczywiście wiedział, że umierający Delgado nie jest w stanie mu odpowiedzieć. — Jeśli tu jest, znajdę ją — powiedział drżącym z emocji i szoku, ale pewnym głosem. — znajdę ją, choćbym miał przekopać tę śmierdzącą ruderę do fundamentów. Znajdę ją. Martwą lub żywą. Żyje? Mrugnij, jeśli tak. Choć na sam koniec przydaj się na coś, ty żałosna, zboczona kupo łajna.

Delgado rozciągnął pokryte pianą wargi w groteskowej parodii uśmiechu, a jego oczy… jego gasnące oczy wyrażały triumf. Kpił sobie. Nawet teraz był panem sytuacji. Ci faceci zawsze mają ostatnie słowo. Nawet gdy nie mogą już mówić.

— A zdychaj — wysyczał Jake z całą pogardą, jaką mógł z siebie wykrzesać wobec tego śmiecia. Wobec ich wszystkich.

Ciałem Delgado wstrząsnęły ostatnie agonalne drgawki. Jake patrzył na to całkowicie beznamiętnie. W tej chwili nie był w stanie wydobyć z siebie nic: ani wściekłości, że ten wieprz go ograł, ani gorzkiej satysfakcji, do której mimo wszystko miałby prawo. Nic poza tępą obojętnością. Dokładnie taką samą, jaką poczuł siedem miesięcy po zdarzeniach na nabrzeżu, kiedy przyjaciele z Medellin — prawdopodobnie niezadowoleni z zamieszania wywołanego akcją z żoną gliniarza — postanowili jednak zrezygnować z usług Kinky Boba, a wypowiedzenia umowy dokonali na jego prywatnym jachcie za pomocą kilku puszczonych z motorówki serii z uzi, które zrobiły z niego i jego chłopców sita.

Jedyną rzeczą, na jaką wtedy Jake się zdobył, była przelotna myśl o tym, jak przekomicznie musiała podskakiwać nażelowana grzywka Brustera, kiedy grad wypluwanych z szybkością czterystu metrów na sekundę pocisków siekał jego flaki na miazgę.

Delgado wypuścił ostatni rzeżący wydech i wreszcie skonał.

Jake przeniósł spojrzenie na przestrzelone okno. Jego wzrok napotkał brązowe ślepia jednego z dobermanów. Ich cała nieświęta trójca skrobała teraz zajadle przednimi łapami o spękane szkło, czego Jake oczywiście nie mógł usłyszeć przez huk muzyki. Nie słyszał też ich ujadania. Widział tylko migające wśród wieczornych cieni żółtawe kły. Nie pozostawiały złudzeń, że jeśli psom uda się wedrzeć do środka, zanim czegoś nie wykombinuje, to za kilka godzin promienie porannego słońca oświetlą trzy trupy.

Odrzucił bezużyteczny rewolwer i mimo wszystko schylił się po mossberga. Dwie sekundy później łeb środkowego dobermana rozprysł się jak arbuz, a dwa pozostałe przy życiu psy umknęły w panice przed wodospadem szkła. Nie wątpił, że prędzej czy później wrócą. Wtedy będzie się o to martwił. Na razie musiał unieszkodliwić tego wyjącego ćpuna i jego bandę.

Już podnosił strzelbę, kiedy w rogu tuż nad podłogą dostrzegł tkwiący w gniazdku zasilacz. Z ulgą opuścił strzelbę i ruszył w tamtym kierunku, uświadamiając sobie, że będzie musiał przestąpić nad zwłokami Angstroma. Wybacz, Tom, to naprawdę miało wyglądać inaczej — pomyślał, po czym przeszedł nad ciałem, unosząc wysoko najpierw lewą, a potem prawą stopę, jakby wysnuwał się z niego jakiś żrący opar, i starając się nie patrzeć na to, co pozostało z jego głowy.

Wyszarpnął rozgrzaną kostkę ze ściany. Nagła cisza, która nastała w tej samej chwili, uderzyła w niego z nieomal identyczną siłą jak wcześniej dudnienie gitar, po czym rozdzwoniła mu się w uszach i mózgu tysiącami piekielnych dzwonów. Musiał się szybko otrząsnąć. Psy mogły wrócić lada moment. Odwrócił się gotów do strzału, ale póki co żadna z bestii nie odważyła się wskoczyć do pokoju.

— Mary! Mary Schwartz! — zawołał w gęstniejący mrok, zanim w pełni zdał sobie sprawę, co robi, i że jego głos może ośmielić rozjuszone psy. — Delgado nie żyje! Jesteś już bezpieczna! Znajdę cię! Słyszysz?! Słyszysz mnie, Mary?!

Ale odpowiedziała mu tylko ta dzwoniąca cisza i rześki podmuch wieczornego wietrzyku, który wdarł się przez roztrzaskane okno i musnął jego pokiereszowaną twarz. Daj spokój, nie ryzykuj — zganił sam siebie w duchu. Telefon — przede wszystkim powinien znaleźć jakiś działający telefon i zawiadomić policję. Delgado musiał gdzieś mieć aparat, skoro prowadził interesy. O skorzystaniu z radia w wozie patrolowym nie mogło być mowy, dopóki żyły te czworonożne kreatury. Rozejrzał się, marszcząc brwi.

W tym momencie podłużny czarny kształt przesadził z nienawistnym warczeniem postrzępione resztki szyby i wylądował na podłodze tuż obok ciała Angstroma. Niemal natychmiast dołączył do niego drugi. Nie ma co, szybko się pozbierały — pomyślał Jake z rozpaczliwym sarkazmem, ale i z coraz większym zmęczeniem. Jednak psy, zamiast od razu go zaatakować, stanęły niezdecydowanie na sztywnych łapach, strzygąc uszami i poruszając nosami. Może oceniały sytuacje, a może… Nie, Jake, one węszą! A zapachu, który przyciągnął ich uwagę, bynajmniej nie wydzielasz ty. To zapach świeżych zwłok i krwi. To on je rozproszył.

Jake wykorzystał tę chwilę do przeładowania strzelby. Metaliczny trzask odciąganego kurka wytrącił z odrętwienia jednego z dobermanów. Jak porażony prądem wyprysnął w powietrze i gładkim łukiem przeleciał nad ciałem. Drugi też się otrząsnął, ale wciąż stał jak wryty, intensywnie węsząc i zapewne tocząc dramatyczną walkę między naturą a wpojoną mu przez Delgado powinnością.

Jake wysunął przed siebie broń, starając się manewrować tak, by wcelować w pysk szarżującego zwierzęcia. Psie zęby stuknęły o metal, kiedy mordercze szczęki zacisnęły się na lufie. Ciężar miotającego się cielska ściągnął strzelbę w dół i niemal wybił ją Jake’owi z rąk. Ale Jake nie dał za wygraną. Przez dwie, może trzy sekundy między nim a psem, którego pazury desperacko ślizgały się na pokrytej szkłem i krwią posadzce, trwała szamotanina ze strzelbą w charakterze jedynego bufora bezpieczeństwa. Aż w końcu Jake nacisnął spust.

Wystrzał został oczywiście stłumiony przez kości i okrywające je zwały mięśni. Doberman zesztywniał i rozdął się w absurdalnie kreskówkowy sposób — zupełnie jakby był narysowaną postacią, która połknęła bombę z zapalonym lontem i w jej brzuchu nastąpiła detonacja. A potem jego zad po prostu rozdarł się, wypluwając pod potwornym ciśnieniem fontannę gorącej krwi i poszarpanych jelit. W powietrzu rozszedł się ohydny smród odchodów i żywego mięsa. Zmasakrowane truchło zwisło bezwładnie, lecz mimo to jego szczęki wciąż zaciskały się na lufie mossberga.

Jake poczuł, że fala kwaśnych wymiocin podchodzi mu do gardła, jednak tym razem zdołał się jakoś powstrzymać. Spojrzał na swoje dzieło. Zanim udało mu się wcisnąć mentalny hamulec, przypomniał sobie, jak w bardzo podobny sposób rozdęła się zakneblowana twarz Kim, kiedy Edgler strzelił jej w brzuch. W jej brzuch, który miał być bezpiecznym schronieniem dla Sadie, lecz stał się jej grobem. I stał się nim przez ciebie, Jake. Przełknął to, co chciało się wydostać z jego ust. Na ułamek chwili pociemniało mu przed oczami i był pewien, że zemdleje, ułatwiając robotę ostatniej pozostałej przy życiu zabawce Delgado.

I może tak byłoby lepiej — przemknęło mu.

Ale nie zemdlał.

Strzelba była już bezużyteczna, więc rzucił ją z obrzydzeniem pod nogi. Tylne łapy uczepionego do niej martwego dobermana wciąż podrygiwały.

Popatrzył na jedynego żywego psa. Zwierze cofnęło się kilka kroków i z uszami położonymi po sobie wbijało świdrujący wzrok w Jake’a. Nie szczerzyło już kłów, choć wciąż miało uchylony pysk. Tyle że teraz zamiast groźnego powarkiwania dochodziło z niego bezradne, przestraszone skomlenie.

— Wynoś się! — spróbował krzyknąć Jake, ale z jego obolałej, jak gdyby wyścielonej metalowymi opiłkami krtani wydobyło się jedynie udręczone krakanie. — Spieprzaj stąd, zanim zrobię z tobą to samo, co z resztą twoich posranych kumpli! No już, won!

Pies jeszcze bardziej się cofnął.

— Wynocha! — wrzasnął resztkami sił Jake.

I pies nagle rzucił się w bok, po czym skomląc tak żałośnie, że Jake’owi prawie zrobiło się go szkoda, przeskoczył nad resztkami szyby i czmychnął w ciemność. Gdyby nie to pieprzone skuczenie, w którym było coś błagalnego i przez to nieomalże ludzkiego, Jake pożałowałby, że spanikowane bydlę nie rozorało sobie bebecha o najeżone, ostre szpikulce.

— Twoja szczęśliwa noc, skurwielu — wykrztusił, po czym jednak zwymiotował, mając nieodparte wrażenie, że gwałtowne skurcze mięśni wypruwają z niego wszystkie wnętrzności i że trwa to w nieskończoność.

I poczuł coś jeszcze. Łzy. Już drugi raz tego upiornego, niewiarygodnie długiego dnia z jego oczu popłynęły łzy. Tyle że w przeciwieństwie do tych wywołanych snem w samolocie były obfite i równie niepowstrzymane jak torsje. Cóż, nie musiał się hamować, prawda? W końcu świadkami jego słabości byli tylko zmarli.

No więc płakał. A potem to wydzierające się prosto z jego złamanego serca łkanie przerodziło się w pełne dzikiej rozpaczy wycie. Następnie do rozpaczy dołączyła furia i niesiony nią zaczął okładać gradem kopniaków zabitego psa, jeszcze bardziej go masakrując.

Rozdział 9

Wciąż oddychał z trudem, kiedy wcisnął się w przejście między rozwaloną ścianą działową i schodami. Tylne pomieszczenie, które powstało w wyniku przegrodzenia nią ogromnej parterowej izby, było wąskie i długie — przypominało raczej korytarz niż pełnowymiarowy pokój. Miało trzy okna, ale ponieważ po tej stronie podwórza panowała już noc, niemal całkowicie tonęło w mroku. Niemal, bo wśród zlewających się cieni jarzyła się nikła zielono-żółta poświata z ustawionego na przylegającej do ściany etażerce stereo.

Pęknięcie biegło tuż obok. Jake wyobraził sobie, jak Delgado włącza muzykę, po czym, wziąwszy niewielki rozpęd, całym impetem swojego zwalistego cielska taranuje cienką gipsową płytę, dodatkowo torując sobie drogę lufą strzelby. Odpowiedni efekt to podstawa. Musiał ich jakoś zaskoczyć, żeby nie zdążyli zorientować się w sytuacji i nie zaczęli się skutecznie bronić.

Znajdował się tam też okrągły stół z podstawą wykonaną z nieokorowanego sosnowego pnia. Jake był gotów iść o zakład, że to właśnie z jego blatu Delgado wziął strzelbę. Nie wiedział, skąd to wie, ale podskórnie czuł, że dokładnie tak to wyglądało. Delgado zapewne miał gdzieś stojak na broń, ale kiedy prowadzi się takie życie jak on, trzeba być zawsze gotowym na konfrontację z intruzem. Zupełnie jakby przeczuwał, że prędzej czy później ktoś się zjawi. Zresztą co najmniej kilka sztuk broni prawdopodobnie ukrył jeszcze w kilku innych zakamarkach, do których w razie nagłego zagrożenia mógłby łatwo dopaść.

To Jake również wiedział. A raczej… przeczuwał.

Tak jak przeczuwałeś, że znajdziesz tu Mary Schwartz? — parsknął sardonicznie jakiś głos w głębi jego umysłu. — Nie sądzisz, że cholernie dużo postawiłeś na szali jak na zwykły przebłysk intuicji? A jeśli masz wątpliwości, jak dużo, wróć do salonu i przypomnij sobie, co za sprawą twoich tak zwanych przeczuć zostało z głowy Toma Angstroma. Biedna Foczka. Nikt nie montuje takiej akcji pod wpływem zwykłego przeczucia. Zwłaszcza jeśli jest eks-gliną i zdaje sobie sprawę z potencjalnego ryzyka. No chyba że…

Wiedział, czyj to głos. Słyszał go dziś rano i to, że nie od razu był w stanie go zidentyfikować, wynikało z prostego faktu, iż wobec wszystkiego, co się wydarzyło w ciągu ostatnich godzin, spotkanie w Domu Wodnika zmieniło się w jego wspomnieniach w element zamierzchłej przeszłości. Tak bardzo zamierzchłej, że ledwie przypomniał sobie nazwisko Julie Sands. Ale ów głos bezsprzecznie należał do niej. A z chwilą, gdy to sobie uświadomił, dołączył do niego inny, należący do jej ekscentrycznego szefa. Plótł coś o Redwood. „Tamten facet wyprowadził w pole wszystkich. Wszystkich poza panem. Pan jakimś cudem wiedział. Prawie zupełnie jakby…”

A Jake odwinął się, że żadne zjawiska paranormalne nie mają z tym nic wspólnego. Zupełnie nic. Ot, żmudna gliniarska robota poparta odrobiną niezbędnej w tym fachu intuicji. Tak samo jak w przypadku tamtego uzbrojonego po zęby świra w Puerto Vallarta i jeszcze paru innych, przy których Jake’owi po prostu się poszczęściło. W tym fachu po prostu czasem trzeba zagrać va banque, a to wiąże się z postawieniem na przeczucie. Dokładnie tak, jak postąpił w sprawie Mary. A postąpił tak, bo…

Bo nie miał innego wyjścia. Bo trop z Bozeman po prostu wydawał się jedynym sensownym.

Podszedł do etażerki. Na zestaw psychopatycznego melomana składał się stereofoniczny gramofon i deck magnetofonowy marki Sony. Kable łączące go z kolumnami były dyskretnie wpuszczone w listwę przypodłogową. Szpulki tkwiącej w decku kasety wciąż się obracały. Jake nacisnął STOP. Taśma posłusznie zamarła. W tej samej chwili otaczająca go cisza stała się jeszcze bardziej przeszywająca, wręcz grobowa. Nic dziwnego, w końcu ten dom był jednym wielkim cmentarzyskiem. Pytanie tylko, jak wielkim. Ile ciał ofiar Delgado — lub ich szczątków — rzeczywiście się tutaj znajdowało? I co ważniejsze: czy oprócz Jake’a był tu jeszcze ktoś żywy?

— Mary?! — zawołał ponownie w mrok. Gardło piekło go jak wszyscy diabli. Pomasował sobie szyję.

Musiał znaleźć telefon. Teraz to było najważniejsze. Wyprawa do samochodu wciąż była obarczona sporym ryzykiem. Pies co prawda zwiał, a gdy to robił, nie był skory do ataku, lecz mógł się już pozbierać. Jake nie sądził, by po tym, co spotkało jego kumpli, miał na tyle ikry, aby ponownie szturmować wnętrze domu, ale na otwartej przestrzeni — licho jedno wie. Delgado dobrze je wyszkolił.

Rozejrzał się za włącznikiem światła. Nie znalazł żadnego, ale za to na prawo wyłowił jaśniejszą plamę, która prawdopodobnie była kuchnią. A kuchnie mają to do siebie, że zwykle można w nich zapalić światło. Czasem też trafia się w nich ścienny aparat telefoniczny. A przynajmniej bywa tak w domach zamieszkałych przez normalnych ludzi. Szaleńcy mogą się kierować zupełnie inną logiką. Mimo to Jake uznał, że warto spróbować, i pobrnął przez zwały tej oleistej, jakby osiadającej na nim ciemności w stronę plamy.

Okazał się nią poblask przefiltrowany przez cztery prostokątne mleczne szyby w drzwiach, za którymi rzeczywiście znajdowała się kuchnia. Źródłem tego widmowego światła był elektroniczny zegar w okapie nad lśniącą od czystości sześciopalnikową płytą. Fosforyzujące cyfry na wyświetlaczu obwieszczały, że dochodzi za sześć ósma.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 61.43