ze strony ciemności
kochało cię światło
którego nie byłeś wyrzeczeniem
uwielbiała namiętność
bez drogi pobocznej
widziałeś zbyt wiele
aby odkryć
że cisza także może być
przekleństwem
pragnienia
spłoszone w połowie zdania
ciążyły ci niby nieprzerwany deszcz
wyniosłość
do której stóp nie mogłeś upaść
twoja wieczność
mogła konkurować z prawdą
ze zniewoleniem
ze strony ciemności
pewnego dnia kamień
pośród myśli pękł na pół
potoczyła się nadzieja w świat
co przetrwa tę mantrę
byłeś wyrzeczeniem
byłeś życzeniem
którego nie spłoszy obojętność
nie zwycięży przegrana
płomyk świtu
wszystko co okrutnie wzruszało
nie należało
do ciebie
wszystko za czym szedłeś
udawało pragnienie jasności
kochałeś się w zachwycie
w piedestale
na który wniosłeś sercem
zielony płomyk świtu
pewnego razu zapragnąłeś
zbyt wiele
ciało zawiodło cię na manowce
przekleństwa
wszelakie przeciwności
nigdy nie przypominały
twojej obecności
miałeś czelność obudzić się
o niespodziewanej godzinie
pośród echa
wyszeptanych modlitw
zanim odwiedzisz przyszłość
i przyznasz do odwagi
przebudzę się w twoich słowach
w dozgonnym natchnieniu
niebieski blask
szaleństwo nie mogło posiąść
twoich zmysłów
gorycz zsyłana przez jutro
dodawała pragnieniom
pikanterii
jaśniałeś
choć żadna z łez nie była twoja
prosiłeś o odrobinę wytchnienia
ale czas biegł pod własny prąd
milczenie zamieniało się
w wyrzeczenie
nie zdążyłeś zamknąć serca
do środka wdarły się
ciche promienie
niebieski blask
wkrótce twój dom przestał
być twoim
niebawem poranek przebudził się
o niewłaściwej porze
poczułeś z całych sił
tę przestrogę
ten bezkres
dla jakiego mógłbyś jaśnieć
dla jakiego umiałbyś śnić
przepalony krzyk
bałagan wokół
nie oznacza
nieporządku w środku
twoja stuletnia samotność
wyrzekła się kłamstwa
w porę
schwytałeś krzykliwy cień
pragnący uciec
twojemu spojrzeniu
zanim pokonałeś ostatnie słońce
i wyrzekłeś się zachwytu
blask oślepił duszę
wkradł pod powieki
srebrzyste łzy
przepalony krzyk
wszystko okazało się
świadectwem wolności
zmartwychwstania
okazało się
w twoim sercu płonie
ostatnia droga
ku pokonanemu
unicestwiło cię własne życie
pozbawiło własnego cienia
okrutnie
na zawsze
nie był winien
złożyłeś podpis
na niewłaściwym cyrografie
oddałeś pragnienia komuś
kto nie był winien
pękła cienka warstwa snu
wydostała się myśl
tak bezsensowna
że odebrałeś jej
ostatnie westchnienie
twój czas
skazany na dożywocie
usiłował obrócić się
przeciwko tobie
lecz wiem
twoja obecność wystarczy
aby przerazić mrok
obiecać światło odrodzenie
nie warto udawać
smutku
kiedy gwiazd jest tak wiele
zastałeś poranek
zadedykowany wolności
zawierzyłeś zwycięstwu
do zobaczenia
po drugiej stronie światła
warstwa cienia
ten poranek
który zastał twoje serce
na warcie
będzie pierwszym
wieczór
w który przeobraziły się
twoje oczekiwania
pozostanie zapomnianym strachem
lękliwym milczeniem
przez cienką warstwę
cienia
przedarły się złudzenia
bez których nie warto lśnić
tak
twoje serce ginęło
w błękitnym oddechu prawdy
zmysły
napięte jak łuk
wywlekały na wierzch życie
obiecywały zwycięstwo
spotkało cię zbyt wiele
abyś tak zwyczajnie zasnął
nie
ty nie zaśniesz
nie uczyni to za ciebie
żadna gwiazda
dalszy ciąg
żadna gwiazda choćby skradziona
nie mogła dać ciepła
rozkazać
wbrew prawdzie
uśmierzająca bliskość nieba
przekonywała
do najczystszych łez
przesycony nocą
choć otulony poszumem snów
wymknąłeś się poza margines
poza granice
za którymi czeka życie
utraciłeś dość aby przyłapać
oko na kłamstwie
minąłeś się z prostotą
zastępując nieskazitelnym spojrzeniem
pretekstem
któremu łatwo przysiąc
kiedy oddałeś wieczność
kiedy wykradłeś śmierć
pęknięty sekundnik wskazał
dalszy ciąg
ku któremu zmierzasz
powróciłeś zza kotary snu
aby zrozumieć
daleko stąd do nienawiści
oddałeś się wierze w bezczas
którego nie sposób ominąć
twoje wrodzone szaleństwo
twoja próba pokonania
wzbierającej nocy
wszystko to umknęło
ze strachem
między stratowane umysły
przyglądam się z bliska
twoim wspomnieniom
obracam w palcach
gasnący zielony płomyk życia
nie jesteś tym
na kogo czekał wszechświat
jesteś kimś kto zrozumiał
zbyt wiele
w najkrótszym czasie
zrozum całym sobą
ten powiew to westchnienie
ku któremu zmierzasz
pomimo utraty łez
zrozumiałeś wierutną samotność
choć nie dowiedziałeś się
kto złożył ją u twych stóp
zgodziłeś się ujrzeć jeszcze raz
tę ciszę która powraca
do ciebie krętą drogą
stając na ścieżce
ku wzgórzom
walcząc pomimo utraty łez
umknęło ci najdoskonalsze światło
ofiara którą złożyłeś
z własnych marzeń
wiedziałeś że bezsenność
to czas
z którym nie sposób walczyć
przeciwstawić się
wiem że powrócisz choć śmierć
przejęła twój cień
odebrała żar wieńczący bezkres
zaprzeczający wolności
zamknąłeś
za sobą okno
żebyś mógł otworzyć drzwi
jutro to moment
na który wciąż czekasz
choć przeszłość pędzi wstecz
rozrachunek z ciszą
między tobą a światem
nie ma czarno-białych barier
między tobą a życiem
biegnie granica tak cienka
że podobna wieczności
wyśniony przez przyszłość
wyklęty przez wieczność
poszukujesz wytchnienia
w obcych słowach
w rozrachunku z ciszą
pielęgnujesz wciąż
ten sam ból
zadany cierniem północnej róży
twoje łzy choć gasnące
użyźniały pamięć
powstaniesz
po niewłaściwej stronie poranka
uniesiesz zmęczoną powiekę
samotność powróci z cieniem
litość załka raz ostatni
to tylko garść wspomnień
które nie zasłużyły na przeszłość
poddany
nieuległy nienawiści
przeciwny wierze w samotność
zmierzasz się z gwiazdami
których cienie
zdobią twoje myśli
przygarnij niebo
jego serce zdobią przepastne
bujne łzy
twój czas
ukryty w odpowiedzi retorycznej
to tylko smutne spojrzenie
w dal
za granicę posępnego świtu
pozwól
zbliżyć się do pragnień
podsycających duszę
ratujących sumienie
przed nadmiarem litości
zanim dostrzeżesz
swoje wspomnienia
na czarno-białych wrzosowiskach
wypożycz komuś smutek
swój bezbrzeżny zmierzch
prosto w twarz
z prądem wartkiej melancholii
próba generalna
przybyłeś w te strony
z ostatnim nieczułym tchnieniem zimy
jesteś i wciąż nie wierzysz
w odległość myśli
które z pokorą wzrastają
po niewłaściwej stronie cienia
zadbane łzy lśnią uroczyście
choć świat wciąż spodziewa się litości
i choć dostrzegam ślady lęku
na powiekach
pławię się w męczeństwie archipelagów
wybije godzina
ciało rzuci się do ucieczki
marmurowe niebo
złość i pokora powstrzymujące
od wołania o pomoc
cały wewnętrzny świt
na dnie skrytki
to tylko próba generalna
oto ostateczna przymiarka
żeby to co do bólu nieuniknione
zaznało spełnienia
i przebaczenia
nikczemna gwiazda
twoja potęga przebudziła się
o właściwej porze
zanurzyły się w tobie lęki
których się serdecznie wyrzekłeś
pojednany z pragnieniem
skazany na wiekuistą przeszłość
kołaczesz do okna
jak nikczemna gwiazda
którą los wykradł porankowi
zrozumiałam wreszcie
sen choć podatny na zranienia
jest najwyżej sromotną porażką
tchnieniem litości
której wciąż wierzysz
niepocieszony przez zmierzch
uwolniony z oków
przypadkowego oddechu
przypominasz mi o ciszy
o samotności
którą porzuciłam gdzieś po drodze
poczciwa łza
choć w sercu wzbiera wierność
wobec ucieleśnionych łez
a w duszy budzą się przeklęte sny
samotność
nie nadejdzie
nie powstaną sny
z którymi nie możesz walczyć
nie chcesz się przypodobać
ukradkiem
kiedy nie widzi życie
rozkoszujesz się porankiem
co nie czeka na samotność
nie spodziewa się wierności
zaproszony do tańca
z własnym rozbestwionym niebem
wyklęty u stóp najwyższych gór
nie ufasz szeptaniu o pomoc
nie wierzysz w echo
które rozrzuca szept
chodźmy razem
pomóżmy gwiazdom kwitnąć
w naszych myślach
pozwólmy marzyć tym
którym pozostało tak niewiele
los co ucieka
przed śmiercią
to zbyt poczciwa łza
niewłaściwe serce
kielich winy
który musisz wypić jeszcze raz
czarnooka melancholia
czekająca u stóp jutra
to tylko marna opowieść starca
któremu pozostała
wyłącznie śmierć
choć jesteś tak bliski
złudzeniom
choć sprzeciwiasz się
szkarłatnym niebom
twoja wierność nie zagaśnie
nie odnajdzie drogi powrotnej
twój uśmiech ofiarowany
naprędce
to tylko smutna posługa
imię wypowiedziane
niewłaściwymi ustami
ciężar prawdy
zbyt pożądany
zdobi twoje ramiona
dzierży rzeczywistość wykradzioną
piekłu
nie mogę kochać się
w twoich zakazanych myślach
we łzach które płyną za wcześnie
to co nas otacza
to podła bajka
spisana przed niewłaściwe serce
proroctwa
zanurzam się
od niechcenia w wyrzutach
co nie dosięgną sumienia
pogrążam w chwale
jej serce niepokorne postukuje
zostawiając na czole ciszy
bolesne znaki
twój bezsenny świt
rzuca się w objęcia czasu
troszczy się
o ciało które wymsknęło się duszy
pełnokrwista obolała nocy
czy objawisz się tym
co zasłużyli na odrobinę życia
czy nie rozproszysz się
kiedy spróbuję cię oswoić
do nieba przygniata cię
wiara w to
co nie mieści się w almanachu
człowieczeństwa
smutny przypływ
od dawna nieistniejąca
bezpieczna przystań
to tylko garść
wykwintnych złudzeń
i jeszcze mniejszych proroctw
naznaczyć krąg
to co prześlizguje się
między pokrętnymi myślami
jest złudą
której nie można usprawiedliwić
unieśmiertelnione winy
złudzenia
niewłaściwie podsumowane
wszystko jest zbyt ubogie
aby naznaczyć krąg
przybliż się
przejrzyj się w lodowatym zwierciadle
utkanym z samotności
nie udawaj kresu
ostatniej wędrówki
nie walcz z sercem które pragnie
kochać w inną stronę
pobliskie wrzosowiska
łąki od dawna skamieniałe
to wszystko kłębi się
pod kopułą raju
u stóp schodów wiodących
ku płochliwym wizerunkom
świadectwom bez potwierdzenia
na piśmie
powstanę
żeby udowodnić moc
nowoczesnego mitu
niełaskawe dno
kilka chciwych spojrzeń
prosto w twarz
kilka wydartych złudzeń
z kart losu
nie jestem twoją myślą
nie jestem marnotrawnym słowem
co nas dzieli
jest bliższe prawdy
nie chcę krzyczeć
po omacku