Nieswojskie klimaty
Obrazki i historyjki z tego zbioru to ułamki wspomnień z podróży, które odbyłam w okresie kilkunastu co najmniej lat. Były to podróże możliwie najdalsze, najtańsze, samodzielnie organizowane — a raczej improwizowane. Zawsze uważałam, że wymyślanie podróży przed jej odbyciem nie ma sensu — zawsze i tak jest inaczej, niż to sobie wyobrażałeś, jedziesz tam, gdzie złapiesz transport w odpowiednio niskiej cenie, zdarza się (na szczęście!) mnóstwo sytuacji nieprzewidzianych, a najciekawsze miejsca i historie trafiają się po drodze. Moje podróże były więc improwizowane, bo tak smakują najlepiej.
Z drugiej strony, ten zbiór obrazków powstał w okresach, kiedy potrzebowałam tych wspomnień, żeby przetrwać — po skomplikowanym złamaniu ręki, które zepsuło mi podróż na Madagaskar, i w czasie rekonwalescencji po operacji aorty. Nie ma tu więc historii kryminalnych, analiz społeczno-politycznych ani folderowej egzotyki. To raczej zapis wrażeń, spotkań i rozmaitych smaków podróżowania — ani ważny, ani poważny. W swojskim, polskim klimacie jest coś takiego, że poczucie ważności i powaga rozrastają się zbyt łatwo, od razu nabierając tonów niesmaku i nudy. Ja zaś zawsze wolałam „nieswojskie klimaty”.
MT
Archipelag
Siedemnaście i pół
Siedzieliśmy, Mohammed Ali i ja, w chatce na palach stojącej w ulewnym deszczu.
Deszcz tłukł o dach, miejscami przez niego przeciekał i spadał strużkami na podłogę z desek, przez którą też przeciekał, przenikając chatkę na wylot. Z półmroku patrzyło na nas wiele oczu: oczu dorosłych i dzieci, oczu ludzi i kur, a także dwóch psów i jednej małej kozy.
Byłam jedynym w porze monsunów turystą w Benteng — głównym mieście wyspy Selayar. Mohammed Ali był szyprem jedynej w Benteng łodzi, płynącej w porze monsunów na południe. Szanse były wyrównane.
— Dwadzieścia dolarów.
— Piętnaście.
— Dziewiętnaście i pół.
— Szesnaście.
— Osiemnaście i pół.
— Siedemnaście.
— I pół.
— Zgoda.
Podaliśmy sobie ręce. Przez chatę przeleciał pomruk akceptacji i ulgi, kilka osób zaklaskało nawet w ręce. Indonezyjczycy uwielbiają chwile, gdy dochodzi do kompromisu. W tym przypadku znaczyło to też, że po południu wypływamy. Zebrani w mokrej chatce na palach potencjalni pasażerowie Mohammeda Ali czekali na powrót do domu już od dwóch dni — siedząc z kurami, dziećmi, psami i kiściami zielonych bananów na workach ryżu i pudełkach mie (makaronu sojowego).
Moja droga do chatki na palach, gdzie dobiłam targu z Mohammedem Alim, była, oględnie mówiąc, złożona. Pierwszym, który mnie na nią pchnął, był Maurice, Francuz od kilku lat żyjący w Indonezji na własnoręcznie zbudowanej łodzi, za to bez wizy i paszportu. Maurice opowiedział mi o archipelagu małych wysepek między wyspami Celebes i Flores jako o dobrym miejscu do pływania z maską. Od razu jednak dodał, że tam nie dotrę.
— Monsun. Morze. Wielki fale — wyjaśniał, pomagając sobie gestami (Maurice mówił po francusku i trochę w bahasa indonesia, za to angielski miał w pogardzie). — Teraz zero łodzi. Zero. Nic.
Pokazał mi przy tym miejsce na mapie, gdzie na oko nie było nic: tylko morze, na nim parę kropek, otoczonych zakrętasami, oznaczonymi w legendzie jako rafy. No, cóż… Lubię takie miejsca na mapie. Fakt, że Maurice nie wierzył, by udało się tam dotrzeć, uznałam za dostateczny powód, by spróbować.
Z Celebes na sąsiednią wyspę Selayar dotarłam promem i autobusem. Trwało to cały dzień i część nocy. W środku nocy rozklekotany autobus — na Selayar innych nie było! — wyrzucił mnie przed hotelem o zachęcającej nazwie „Beach View”. Rankiem okazało, że tutejszy „widok na plażę” ma swój podtekst. A nawet wiele… podtekstów.
Hotel istotnie stał na wybrzeżu i miał obszerny widok — na kamienne nadbrzeże i odsłoniętą w porze odpływu, piaszczystą plażę. Na tę plażę zmierzała rankiem cała populacja nadmorskiej części Benteng, głównego miasta wyspy. Wszyscy udawali się tam w celu… zaspokojenia potrzeb fizjologicznych, wezbranych nocą. Na wielu wyspach Indonezji ubikacja jest wciąż niezrozumiałą ekstrawagancją. Czyż nie prościej iść na plażę, gdzie przecież i tak chadzają „za potrzebą” wszyscy, a ślady tych wizyt zmyje przypływ? W hotelu „Beach View” była co prawda bliska europejskim wyobrażeniom toaleta, ale z okien dokładnie można było zobaczyć, jak się bez niej obywać.
Hotelik miał jednak dwie zalety: naturalną klimatyzację, gdy przez okno wpadała świeża (mimo wszystko!) morska bryza oraz Hasima, hotelowego „chłopaka od wszystkiego”. W ramiona Hasima wpadłam — metaforycznie — zaraz po przybyciu do hotelu, a uwolniłam się z nich — dosłownie — dopiero opuszczając wyspę. Hasim sprzątał, przynosił jedzenie, targował się z właścicielami becaków (rowerowych riksz, pełniących rolę taksówek). Zabrał mnie też do miejscowej biblioteki, żebym mogła poczytać o atrakcjach wyspy, a potem — na wycieczkę do swojej rodzinnej wioski na pobliskich wzgórzach. Hasim wytłumaczył mi zasadę działania lokalnych stacji benzynowych — stojących na poboczach drogi drewnianych budek, przypominających karmniki dla ptaków. W takim karmniku na słupku, pod daszkiem, stały butelki z płynem w różnych kolorach. Aby zatankować, należało obudzić śpiącego gdzieś w pobliżu, w cieniu, właściciela. On zaś inkasował należność i wręczał klientowi odpowiednią butelkę, by ten wlał sobie do baku zakupioną porcję paliwa. Z takich stacji benzynowych na Selayar korzystali i motocykliści, i kierowcy ciężarówek czy autobusów — innych po prostu nie było.
Hasim zaprowadził mnie także do dyrektora Parku Morskiego Taka Bonerate, który to dyrektor — zachwalając rafy na wyspach — spisał starannie moje dane personalne i w ciągu następnych dwóch dni wypełnił za mnie kilkanaście stron formularza, niezbędnego podobno do wydania permit, czyli przepustki do parku morskiego. Zapoznałam się ze statystyką — miałam być ósmym (!) turystą odwiedzającym park od czasu jego powstania.
Z transportem było trudniej. Co prawda w porze suchej do wysp parku morskiego kursowały czasem dwusilnikowe motorówki, ale ja przybyłam w porze deszczowej — morza na południe od Sulawesi nawiedzały monsuny, a fale bywały wyższe, niż motorówka. Nawet na Bali, gdzie pogoda jest zawsze „wakacyjna” — mówiono mi w biurze parku — utonęło w tym czasie dwóch rybaków.
Problem zorganizowania transportu spadł więc na barki Hasima, który na szczęście znał pewnego szanowanego muzułmanina, Mister Arifina, który z kolei był znajomym Mister Adila, ten zaś znał jednego czy dwóch szyprów z sąsiednich wysp, mających drewniane łodzie. W ten sposób w domku na palach spotkałam się z Mohammedem Alim.
Gdy opuszczałam hotel „Beach View”, deszcz padał mniej ulewnie, za to wzmógł się wiatr. Bure fale uderzały o kamienne nadbrzeże Benteng i zalewały ulicę. Zdjęta nagłym strachem, rzuciłam się na szyję odprowadzającemu mnie Hasimowi.
— Hasim, chyba jestem szalona, wsiadając na tę łódź! Utoniemy!
— Jesteś szalona. Wiem to od pierwszej chwili, gdy cię poznałem — uprzejmie przyznał mi rację Hasim. — Ale nie utoniesz. Allach cię ocali.
Nie mogłam nie dostrzec luki w jego optymizmie.
— Jestem z katolickiego kraju, Hasim. Nie modlimy się do Allacha. No, wiesz, jesteśmy dla niego...niewierni.
— Nic nie szkodzi. Ja za to jestem dobrym muzułmaninem — wyznał Hasim. — Będę się modlił za ciebie i twoją bezpieczną podróż. Allach wysłucha — zapewnił.
Wiele razy potem, ilekroć słyszałam lub czytałam o islamskich ekstremistach, myślałam o stosunku Hasima, dobrego muzułmanina, do niewiernych. Cóż — w każdym razie wsiadłam na łódź.
Oblepiliśmy pokład sobą i bagażami. Indonezyjczycy są towarzyscy, zagadywali mnie więc dopóty — nie zważając nie trudności językowe — póki łódź nie wypłynęła i nie zaczęło solidnie kołysać. Wówczas masowo zaczęli mówić “Good night!” i układać się na pokładzie do snu. Sen w czasie podróży jest w Indonezji podstawowym środkiem przeciw chorobie morskiej.
Miss, please!
O zmierzchu, po kilkugodzinnym obijaniu się o fale, dotarliśmy do wyspy Kayuadi. Łódź Mohammeda Alego stanęła w płytkiej wodzie po zawietrznej wyspy. Kto żyw na pokładzie, chwytał swoje bagaże, dzieci, kozy, kurczaki, i po pas w wodzie biegł do brzegu. Prócz mnie, oczywiście, bo ja nie wysiadałam na Kayuadi — ustaliliśmy z Mohammedem Alim, że zawiezie mnie na Tinabo, jedną z wysp archipelagu Taka Bonerate.
Jednak sternik chwycił mój plecak i rzucił się z nim przez płytkie morze do brzegu. Nim zdążyłam podnieść alarm, u moich stóp przy burcie łodzi zmaterializował się sam Mohammed Ali — dość okazały mężczyzna, jak na Indonezyjczyka — stojący w zmurszałym, chybotliwym sampanie (czółnie).
— Miss, please! — zakrzyknął, wyciągając rękę.
A więc wysiadam. Ostrożnie zstąpiłam do sampanu. Wyskoczywszy na brzegu, pędem rzuciłam się za moim plecakiem, który na czyichś bliżej niezidentyfikowanych plecach — nasz sternik witał się z oczekującą na brzegu rodziną — właśnie znikał między chatami.
— Miss, please! — wołał za mną Mohammed Ali.
Okazało się, że plecak jest w drodze do jego domu — sporej chaty na palach w centrum wsi, gdzie miałam nocować. Ładna, pucułowata żona Mohammeda machała już do mnie z werandy, a on sam wypróbował po raz trzeci kwestię „Miss, please!”, zapraszając mnie do mandi — indonezyjskiej łazienki.
Typowe mandi składa się z większego lub mniejszego pojemnika (czasem jest to murowany kwadratowy zbiornik, czasem tylko plastikowa beczka) w którym stoi woda, oraz z czerpaka, którym tę wodę się nabiera i na siebie wylewa. W wiosce na Kayuadi mandi mieściło się na betonowej platformie w centrum wsi — z każdej strony odsłoniętej. Dla Indonezyjczyka to nie problem, bo niepisany obyczaj każe zażywającą kąpieli osobę omijać wzrokiem — niezależnie od tego, czy mandi jest otwarte czy zamknięte. Ja jednak byłam białą turystką — być może pierwszą parambuan putih (białą kobietą) na Kayuadi. Podczas mojej kąpieli wokół mandi zebrała się większa część populacji wioski. Wszyscy — wspinając się na palce i wypychając dzieci do przodu — uważnie mnie obserwowali.
Na szczęście Indonezyjczycy wynaleźli też sarong — kawałek materiału w batikowy deseń, który równie dobrze może służyć jako kołdra, plażowa mata, kompletny strój albo ręcznik. Sarong to jedna z niewielu rzeczy, które naprawdę warto mieć w bagażu podczas podróży przez Indonezję — i w moim plecaku był także, na samym wierzchu. Manewrując sarongiem, udało mi się całkiem nieźle wykąpać. Następnie dość liczne dzieci Mohammeda Ali — które także były w tłumie wokół mandi — zabrały mnie do domu na kolację.
Dom Mohammeda — jeden z okazalszych w wiosce — składał się z centralnego pomieszczenia, oddzielonego przepierzeniem z desek od prostej kuchni i trzech maleńkich sypialni, do których prowadziły wąskie drzwiczki w bocznych ścianach. Najbardziej reprezentacyjną sypialnię przydzielono mnie: mieściła łóżko z haftowaną pościelą, wiszące lustro, ślubny portret gospodarzy domu — w błyszczących strojach i ozdobnych nakryciach głowy — oraz dwie fotografie Mohammada, pozującego dumnie przy swej łodzi.
Z zewnątrz do domu wchodziło się po przypominających drabinki drewnianych schodkach — od frontu przez dużą werandę, albo od kuchni, z drugiej strony. Niżej, pod podłogą na palach, rozpięty był hamak, stało też kilka drewnianych ław, bo zacieniony i osłonięty od deszczu teren pod domem był w dzień miejscem pracy i towarzyskich spotkań. Na górze, w centralnym pokoju, który pełnił rolę salonu, stał kredens z chińskimi talerzami i zupełnie współczesny „wypoczynek”: dwa fotele, stół typu ława i kanapa, głęboko zapadnięta w środku. Licznie ściągającym do domu Muhammada gościom nie przeszkadzał jednak jej szczególny kształt — lokowali się w zagłębieniach kanapy z promiennymi uśmiechami, a gdy zabrakło miejsca, siadali kręgiem na drewnianej podłodze. Sączyli podaną przez żonę Mohammada herbatę i patrzyli, jak jem. Gospodyni zastawiła bowiem kolację dla mnie i dla swego męża — z ryb, ryżu i gotowanych warzyw — nie na stole, ale, lokalnym zwyczajem, na podłodze.
Po kolacji mój szyper, owinięty w sarong i rozparty w jednym z dwóch foteli (drugi przeznaczono dla mnie), z godnością witał wciąż przybywających gości i pełnił honory domu, częstując papierosami. Tego wieczora przez „salon” Mohammada przemaszerowała chyba cała populacja wsi. Po co najmniej dwóch tuzinach mężczyzn, którzy asystowali przy kolacji, przyszły kobiety — posadziły mnie między sobą, częstowały przyniesionymi ciasteczkami i owocami, przekonywały, że nie warto jeszcze iść spać. Wymknęłam się do sypialni dopiero po północy — nauczywszy się tylu imion, ile tylko zdołałam powtórzyć.
Rankiem, po śniadaniu złożonym z kawy i zapiekanych warzyw, czekały mnie lokalne atrakcje: najpierw sesja w mandi (przy równie licznej publiczności), potem gromada dzieci oprowadziła mnie po plażach wokół wioski. Mohammed Ali zaproponował mi też „looking-looking island”, a gdy wyraziłam zainteresowanie, dał znak swojej pulchnej, roześmianej żonie. Ta chwyciła półlitrowy blaszany garnuszek, i pobiegła do sąsiadów. Nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje, wyjrzałam na zewnątrz — akurat w porę, by zobaczyć dzieci Mohammeda Alego, rozchichotane i wytaczające wspólnym wysiłkiem spod chaty ciężki, staromodny motocykl. Żona gospodarza podbiegła z kubkiem, zawierającym — jak się okazało — pożyczoną od sąsiadów benzynę. Wlała ją do baku, po czym — z błyskiem w oku — przerzuciła nogę przez siodełko i przekręciła kluczyk w stacyjce.
— Miss, please! — zakrzyknął Mohammed Ali.
Usadowiłam się w siodełku za jego zmotoryzowaną małżonką i wyruszyłyśmy.
Zwiedzanie obejmowało dwie wioski z chatami na palach — całkiem podobne do tej, którą znałam, i kilka odleglejszych plaż — piaszczystych, pełnych białych krabów albo pokrytych porowatymi głazami, aż ruszającymi się od ciemnych krabów skalnych. Gwoździem programu był widok na lekko zamgloną, niedaleką wyspę Jampea.
— Kayuadi good? — pytał mnie Muhammed, pakując znowu mój plecak na drewnianą łódź.
Po porannym deszczu niebo wypogodziło się i słońce złociło szczyty fal — turkusowych, choć wciąż wysokich. Ku Taka Bonerate prowadziły nas latające ryby — zrywały się ze szczytów fal i szybowały na sztywno rozpiętych płetwach kilkanaście metrów, by opaść na inną falę. W locie przypominały trochę wróble. W połowie drogi pojawiły się delfiny, połyskując ciemnymi grzbietami w naszym kilwaterze. Mohammed Ali wskazał na nie z szerokim uśmiechem. — Na szczęście! — wyjaśnił.
Godzinę potem Kayuadczycy wskazali mi na horyzoncie pierwszą z wysp archipelagu Taka Bonerate. Spojrzawszy we wskazanym kierunku nie zobaczyłam w zasadzie nic — poza cętką jakiejś palmy, tuż nad falami. Z widokiem górzystych, zielonych wysp, miałam się na jakiś czas pożegnać.
Makan
Pierwszy widok na wyspę Tinabo był jak marzenie senne: za burtą łodzi, na linii rozdzielającej biały piasek od morza, unosiło się chmurą stado rybitw morskich. Ptaki wisiały w powietrzu prawie nieruchomo, na lekko drgających skrzydłach. Lazur morza i biel piasku przenikało nierzeczywiste, białe światło przesączonego przez chmury słońca.
Zacumowaliśmy łódź przy piaszczystym cyplu i, brodząc w płytkiej, błękitnej zatoczce, wyszliśmy na ląd. Niewiele było tego lądu — może kilometr wymieszanego z koralami piasku, z pasem rozczochranych palm pośrodku. Między palmami a długim, drewnianym pomostem ciągnącym się w morze czerwieniały dwa blaszane dachy — jagpost, posterunku strażników parku morskiego, i małego hoteliku z drewnianą werandą. Szyper i sternik przed wejściem na posterunek nabrali czerpakiem na sznurku wody z betonowego korytka i starannie opłukali stopy z piasku. Spod podłogi stojącego na palach jagpost przyglądało nam się kilka kotów z kusymi ogonami.
Haeruddin, danpos, czyli dowódca posterunku, rezydujący za odrapanym biurkiem w bluzie mundurowej, lecz na bosaka, długo i z powagą studiował mój permit i list dyrektora parku. W końcu z aprobatą skinął głową. — Nie mówić po angielsku — zaznaczył. — Ale — dodał, otwierając opasły słownik indonezyjsko-angielski — mamy książkę…
Jak się miałam wkrótce przekonać, wysepka nie była miejscem dla turystów „sterylnych” i przyzwyczajonych do cywilizacyjnych wygód. Nie było tu telefonu, energia elektryczna pochodziła z baterii słonecznej. W pochmurne dni, jakie niosła monsunowa pogoda, starczało jej ledwie na „wykarmienie” trzeszczącego radia — jedynej formy łączności między wyspami. W czasie monsunu nie brakowało natomiast słodkiej wody — dach hotelu i posterunku były tak skonstruowane, by zbierały i odprowadzały słodką wodę do dużych i wspaniale pomarańczowych zbiorników pod okapem (wszystkie studnie na archipelagu mają wodę mniej lub bardziej słoną!). Jednak podczas gwałtownego deszczu znaczna część cennej wody słodkiej płynęła po prostu przez dach do wnętrza hotelu.
Mój pokój miał jeszcze dodatkową atrakcję — dwa duże szczury (podejrzewałam, że to małżeństwo), które wykorzystywały każdą chwilę mojej nieobecności, by spenetrować pokój i zgromadzone w nim rzeczy. A były tak głodne — czy pełne badawczej ciekawości — że rozgryzały nawet ołówki. Po sąsiedzku na posterunku rezydowała chuda kotka z parą kociąt o kusych ogonach, trudno jednak było wymagać od niej eksterminacji szczurów — była mniejsza od każdego z nich!
O tym wszystkim miałam się jednak dowiedzieć później. Na początku, czyli w dniu, gdy przybyłam, stałam na deskach pomostu, patrzyłam w morze dookoła wyspy. I trochę burczało mi w brzuchu.
Przed powrotem do domu Kayuadczycy z mojej łodzi pokazali mi, gdzie na Tinabo handluje się jedzeniem. Wysepka była w zasadzie niezasiedlona, jednak na jej końcu stało parę chat. Domki na palach wielkości kurnika, plecione z liści palmowych, służyły za sezonowe schronienie, gdy rybacy z Rajuni i Latondu — większych wysp archipelagu — łowili przy Tinabo. Rybacy z ludu Bajau ( Cyganów morskich) uchodzili za najlepszych specjalistów od wędzenia ryb — toteż rybie tuszki, powiązane w pęczki i osolone, suszyły się stale na plecionych dachach domów. Na rybach połyskliwym płaszczem siedziały muchy — wygłodzone na tej jałowej wysepce nie mniej niż szczury.