E-book
13.23
Nieswojskie klimaty

Bezpłatny fragment - Nieswojskie klimaty

Obrazki z podróży


Objętość:
207 str.
ISBN:
978-83-65236-29-6

Nieswojskie klimaty


Obrazki i historyjki z tego zbioru to ułamki wspomnień z podróży, które odbyłam w okresie kilkunastu co najmniej lat. Były to podróże możliwie najdalsze, najtańsze, samodzielnie organizowane — a raczej improwizowane. Zawsze uważałam, że wymyślanie podróży przed jej odbyciem nie ma sensu — zawsze i tak jest inaczej, niż to sobie wyobrażałeś, jedziesz tam, gdzie złapiesz transport w odpowiednio niskiej cenie, zdarza się (na szczęście!) mnóstwo sytuacji nieprzewidzianych, a najciekawsze miejsca i historie trafiają się po drodze. Moje podróże były więc improwizowane, bo tak smakują najlepiej.

Z drugiej strony, ten zbiór obrazków powstał w okresach, kiedy potrzebowałam tych wspomnień, żeby przetrwać — po skomplikowanym złamaniu ręki, które zepsuło mi podróż na Madagaskar, i w czasie rekonwalescencji po operacji aorty. Nie ma tu więc historii kryminalnych, analiz społeczno-politycznych ani folderowej egzotyki. To raczej zapis wrażeń, spotkań i rozmaitych smaków podróżowania — ani ważny, ani poważny. W swojskim, polskim klimacie jest coś takiego, że poczucie ważności i powaga rozrastają się zbyt łatwo, od razu nabierając tonów niesmaku i nudy. Ja zaś zawsze wolałam „nieswojskie klimaty”.


MT

Archipelag

Siedemnaście i pół

Siedzieliśmy, Mohammed Ali i ja, w chatce na palach stojącej w ulewnym deszczu.

Deszcz tłukł o dach, miejscami przez niego przeciekał i spadał strużkami na podłogę z desek, przez którą też przeciekał, przenikając chatkę na wylot. Z półmroku patrzyło na nas wiele oczu: oczu dorosłych i dzieci, oczu ludzi i kur, a także dwóch psów i jednej małej kozy.

Byłam jedynym w porze monsunów turystą w Benteng — głównym mieście wyspy Selayar. Mohammed Ali był szyprem jedynej w Benteng łodzi, płynącej w porze monsunów na południe. Szanse były wyrównane.

— Dwadzieścia dolarów.

— Piętnaście.

— Dziewiętnaście i pół.

— Szesnaście.

— Osiemnaście i pół.

— Siedemnaście.

— I pół.

— Zgoda.

Podaliśmy sobie ręce. Przez chatę przeleciał pomruk akceptacji i ulgi, kilka osób zaklaskało nawet w ręce. Indonezyjczycy uwielbiają chwile, gdy dochodzi do kompromisu. W tym przypadku znaczyło to też, że po południu wypływamy. Zebrani w mokrej chatce na palach potencjalni pasażerowie Mohammeda Ali czekali na powrót do domu już od dwóch dni — siedząc z kurami, dziećmi, psami i kiściami zielonych bananów na workach ryżu i pudełkach mie (makaronu sojowego).

Moja droga do chatki na palach, gdzie dobiłam targu z Mohammedem Alim, była, oględnie mówiąc, złożona. Pierwszym, który mnie na nią pchnął, był Maurice, Francuz od kilku lat żyjący w Indonezji na własnoręcznie zbudowanej łodzi, za to bez wizy i paszportu. Maurice opowiedział mi o archipelagu małych wysepek między wyspami Celebes i Flores jako o dobrym miejscu do pływania z maską. Od razu jednak dodał, że tam nie dotrę.

— Monsun. Morze. Wielki fale — wyjaśniał, pomagając sobie gestami (Maurice mówił po francusku i trochę w bahasa indonesia, za to angielski miał w pogardzie). — Teraz zero łodzi. Zero. Nic.

Pokazał mi przy tym miejsce na mapie, gdzie na oko nie było nic: tylko morze, na nim parę kropek, otoczonych zakrętasami, oznaczonymi w legendzie jako rafy. No, cóż… Lubię takie miejsca na mapie. Fakt, że Maurice nie wierzył, by udało się tam dotrzeć, uznałam za dostateczny powód, by spróbować.

Z Celebes na sąsiednią wyspę Selayar dotarłam promem i autobusem. Trwało to cały dzień i część nocy. W środku nocy rozklekotany autobus — na Selayar innych nie było! — wyrzucił mnie przed hotelem o zachęcającej nazwie „Beach View”. Rankiem okazało, że tutejszy „widok na plażę” ma swój podtekst. A nawet wiele… podtekstów.

Hotel istotnie stał na wybrzeżu i miał obszerny widok — na kamienne nadbrzeże i odsłoniętą w porze odpływu, piaszczystą plażę. Na tę plażę zmierzała rankiem cała populacja nadmorskiej części Benteng, głównego miasta wyspy. Wszyscy udawali się tam w celu… zaspokojenia potrzeb fizjologicznych, wezbranych nocą. Na wielu wyspach Indonezji ubikacja jest wciąż niezrozumiałą ekstrawagancją. Czyż nie prościej iść na plażę, gdzie przecież i tak chadzają „za potrzebą” wszyscy, a ślady tych wizyt zmyje przypływ? W hotelu „Beach View” była co prawda bliska europejskim wyobrażeniom toaleta, ale z okien dokładnie można było zobaczyć, jak się bez niej obywać.

Hotelik miał jednak dwie zalety: naturalną klimatyzację, gdy przez okno wpadała świeża (mimo wszystko!) morska bryza oraz Hasima, hotelowego „chłopaka od wszystkiego”. W ramiona Hasima wpadłam — metaforycznie — zaraz po przybyciu do hotelu, a uwolniłam się z nich — dosłownie — dopiero opuszczając wyspę. Hasim sprzątał, przynosił jedzenie, targował się z właścicielami becaków (rowerowych riksz, pełniących rolę taksówek). Zabrał mnie też do miejscowej biblioteki, żebym mogła poczytać o atrakcjach wyspy, a potem — na wycieczkę do swojej rodzinnej wioski na pobliskich wzgórzach. Hasim wytłumaczył mi zasadę działania lokalnych stacji benzynowych — stojących na poboczach drogi drewnianych budek, przypominających karmniki dla ptaków. W takim karmniku na słupku, pod daszkiem, stały butelki z płynem w różnych kolorach. Aby zatankować, należało obudzić śpiącego gdzieś w pobliżu, w cieniu, właściciela. On zaś inkasował należność i wręczał klientowi odpowiednią butelkę, by ten wlał sobie do baku zakupioną porcję paliwa. Z takich stacji benzynowych na Selayar korzystali i motocykliści, i kierowcy ciężarówek czy autobusów — innych po prostu nie było.

Hasim prezentuje stację benzynową

Hasim zaprowadził mnie także do dyrektora Parku Morskiego Taka Bonerate, który to dyrektor — zachwalając rafy na wyspach — spisał starannie moje dane personalne i w ciągu następnych dwóch dni wypełnił za mnie kilkanaście stron formularza, niezbędnego podobno do wydania permit, czyli przepustki do parku morskiego. Zapoznałam się ze statystyką — miałam być ósmym (!) turystą odwiedzającym park od czasu jego powstania.

Z transportem było trudniej. Co prawda w porze suchej do wysp parku morskiego kursowały czasem dwusilnikowe motorówki, ale ja przybyłam w porze deszczowej — morza na południe od Sulawesi nawiedzały monsuny, a fale bywały wyższe, niż motorówka. Nawet na Bali, gdzie pogoda jest zawsze „wakacyjna” — mówiono mi w biurze parku — utonęło w tym czasie dwóch rybaków.

Problem zorganizowania transportu spadł więc na barki Hasima, który na szczęście znał pewnego szanowanego muzułmanina, Mister Arifina, który z kolei był znajomym Mister Adila, ten zaś znał jednego czy dwóch szyprów z sąsiednich wysp, mających drewniane łodzie. W ten sposób w domku na palach spotkałam się z Mohammedem Alim.

Gdy opuszczałam hotel „Beach View”, deszcz padał mniej ulewnie, za to wzmógł się wiatr. Bure fale uderzały o kamienne nadbrzeże Benteng i zalewały ulicę. Zdjęta nagłym strachem, rzuciłam się na szyję odprowadzającemu mnie Hasimowi.

— Hasim, chyba jestem szalona, wsiadając na tę łódź! Utoniemy!

— Jesteś szalona. Wiem to od pierwszej chwili, gdy cię poznałem — uprzejmie przyznał mi rację Hasim. — Ale nie utoniesz. Allach cię ocali.

Nie mogłam nie dostrzec luki w jego optymizmie.

— Jestem z katolickiego kraju, Hasim. Nie modlimy się do Allacha. No, wiesz, jesteśmy dla niego...niewierni.

— Nic nie szkodzi. Ja za to jestem dobrym muzułmaninem — wyznał Hasim. — Będę się modlił za ciebie i twoją bezpieczną podróż. Allach wysłucha — zapewnił.

Wiele razy potem, ilekroć słyszałam lub czytałam o islamskich ekstremistach, myślałam o stosunku Hasima, dobrego muzułmanina, do niewiernych. Cóż — w każdym razie wsiadłam na łódź.

Oblepiliśmy pokład sobą i bagażami. Indonezyjczycy są towarzyscy, zagadywali mnie więc dopóty — nie zważając nie trudności językowe — póki łódź nie wypłynęła i nie zaczęło solidnie kołysać. Wówczas masowo zaczęli mówić “Good night!” i układać się na pokładzie do snu. Sen w czasie podróży jest w Indonezji podstawowym środkiem przeciw chorobie morskiej.

Miss, please!

O zmierzchu, po kilkugodzinnym obijaniu się o fale, dotarliśmy do wyspy Kayuadi. Łódź Mohammeda Alego stanęła w płytkiej wodzie po zawietrznej wyspy. Kto żyw na pokładzie, chwytał swoje bagaże, dzieci, kozy, kurczaki, i po pas w wodzie biegł do brzegu. Prócz mnie, oczywiście, bo ja nie wysiadałam na Kayuadi — ustaliliśmy z Mohammedem Alim, że zawiezie mnie na Tinabo, jedną z wysp archipelagu Taka Bonerate.

Jednak sternik chwycił mój plecak i rzucił się z nim przez płytkie morze do brzegu. Nim zdążyłam podnieść alarm, u moich stóp przy burcie łodzi zmaterializował się sam Mohammed Ali — dość okazały mężczyzna, jak na Indonezyjczyka — stojący w zmurszałym, chybotliwym sampanie (czółnie).

— Miss, please! — zakrzyknął, wyciągając rękę.

A więc wysiadam. Ostrożnie zstąpiłam do sampanu. Wyskoczywszy na brzegu, pędem rzuciłam się za moim plecakiem, który na czyichś bliżej niezidentyfikowanych plecach — nasz sternik witał się z oczekującą na brzegu rodziną — właśnie znikał między chatami.

— Miss, please! — wołał za mną Mohammed Ali.

Okazało się, że plecak jest w drodze do jego domu — sporej chaty na palach w centrum wsi, gdzie miałam nocować. Ładna, pucułowata żona Mohammeda machała już do mnie z werandy, a on sam wypróbował po raz trzeci kwestię „Miss, please!”, zapraszając mnie do mandi — indonezyjskiej łazienki.

Typowe mandi składa się z większego lub mniejszego pojemnika (czasem jest to murowany kwadratowy zbiornik, czasem tylko plastikowa beczka) w którym stoi woda, oraz z czerpaka, którym tę wodę się nabiera i na siebie wylewa. W wiosce na Kayuadi mandi mieściło się na betonowej platformie w centrum wsi — z każdej strony odsłoniętej. Dla Indonezyjczyka to nie problem, bo niepisany obyczaj każe zażywającą kąpieli osobę omijać wzrokiem — niezależnie od tego, czy mandi jest otwarte czy zamknięte. Ja jednak byłam białą turystką — być może pierwszą parambuan putih (białą kobietą) na Kayuadi. Podczas mojej kąpieli wokół mandi zebrała się większa część populacji wioski. Wszyscy — wspinając się na palce i wypychając dzieci do przodu — uważnie mnie obserwowali.

Na szczęście Indonezyjczycy wynaleźli też sarong  kawałek materiału w batikowy deseń, który równie dobrze może służyć jako kołdra, plażowa mata, kompletny strój albo ręcznik. Sarong to jedna z niewielu rzeczy, które naprawdę warto mieć w bagażu podczas podróży przez Indonezję — i w moim plecaku był także, na samym wierzchu. Manewrując sarongiem, udało mi się całkiem nieźle wykąpać. Następnie dość liczne dzieci Mohammeda Ali — które także były w tłumie wokół mandi — zabrały mnie do domu na kolację.

Dzieci z Kayuadi

Dom Mohammeda — jeden z okazalszych w wiosce — składał się z centralnego pomieszczenia, oddzielonego przepierzeniem z desek od prostej kuchni i trzech maleńkich sypialni, do których prowadziły wąskie drzwiczki w bocznych ścianach. Najbardziej reprezentacyjną sypialnię przydzielono mnie: mieściła łóżko z haftowaną pościelą, wiszące lustro, ślubny portret gospodarzy domu — w błyszczących strojach i ozdobnych nakryciach głowy — oraz dwie fotografie Mohammada, pozującego dumnie przy swej łodzi.

Z zewnątrz do domu wchodziło się po przypominających drabinki drewnianych schodkach — od frontu przez dużą werandę, albo od kuchni, z drugiej strony. Niżej, pod podłogą na palach, rozpięty był hamak, stało też kilka drewnianych ław, bo zacieniony i osłonięty od deszczu teren pod domem był w dzień miejscem pracy i towarzyskich spotkań. Na górze, w centralnym pokoju, który pełnił rolę salonu, stał kredens z chińskimi talerzami i zupełnie współczesny „wypoczynek”: dwa fotele, stół typu ława i kanapa, głęboko zapadnięta w środku. Licznie ściągającym do domu Muhammada gościom nie przeszkadzał jednak jej szczególny kształt — lokowali się w zagłębieniach kanapy z promiennymi uśmiechami, a gdy zabrakło miejsca, siadali kręgiem na drewnianej podłodze. Sączyli podaną przez żonę Mohammada herbatę i patrzyli, jak jem. Gospodyni zastawiła bowiem kolację dla mnie i dla swego męża — z ryb, ryżu i gotowanych warzyw — nie na stole, ale, lokalnym zwyczajem, na podłodze.

Po kolacji mój szyper, owinięty w sarong i rozparty w jednym z dwóch foteli (drugi przeznaczono dla mnie), z godnością witał wciąż przybywających gości i pełnił honory domu, częstując papierosami. Tego wieczora przez „salon” Mohammada przemaszerowała chyba cała populacja wsi. Po co najmniej dwóch tuzinach mężczyzn, którzy asystowali przy kolacji, przyszły kobiety — posadziły mnie między sobą, częstowały przyniesionymi ciasteczkami i owocami, przekonywały, że nie warto jeszcze iść spać. Wymknęłam się do sypialni dopiero po północy — nauczywszy się tylu imion, ile tylko zdołałam powtórzyć.

Rankiem, po śniadaniu złożonym z kawy i zapiekanych warzyw, czekały mnie lokalne atrakcje: najpierw sesja w mandi (przy równie licznej publiczności), potem gromada dzieci oprowadziła mnie po plażach wokół wioski. Mohammed Ali zaproponował mi też „looking-looking island”, a gdy wyraziłam zainteresowanie, dał znak swojej pulchnej, roześmianej żonie. Ta chwyciła półlitrowy blaszany garnuszek, i pobiegła do sąsiadów. Nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje, wyjrzałam na zewnątrz — akurat w porę, by zobaczyć dzieci Mohammeda Alego, rozchichotane i wytaczające wspólnym wysiłkiem spod chaty ciężki, staromodny motocykl. Żona gospodarza podbiegła z kubkiem, zawierającym — jak się okazało — pożyczoną od sąsiadów benzynę. Wlała ją do baku, po czym — z błyskiem w oku — przerzuciła nogę przez siodełko i przekręciła kluczyk w stacyjce.

— Miss, please! — zakrzyknął Mohammed Ali.

Usadowiłam się w siodełku za jego zmotoryzowaną małżonką i wyruszyłyśmy.

Wyspiarski dom na wodzie

Zwiedzanie obejmowało dwie wioski z chatami na palach — całkiem podobne do tej, którą znałam, i kilka odleglejszych plaż — piaszczystych, pełnych białych krabów albo pokrytych porowatymi głazami, aż ruszającymi się od ciemnych krabów skalnych. Gwoździem programu był widok na lekko zamgloną, niedaleką wyspę Jampea.

 Kayuadi good? — pytał mnie Muhammed, pakując znowu mój plecak na drewnianą łódź.

Po porannym deszczu niebo wypogodziło się i słońce złociło szczyty fal — turkusowych, choć wciąż wysokich. Ku Taka Bonerate prowadziły nas latające ryby — zrywały się ze szczytów fal i szybowały na sztywno rozpiętych płetwach kilkanaście metrów, by opaść na inną falę. W locie przypominały trochę wróble. W połowie drogi pojawiły się delfiny, połyskując ciemnymi grzbietami w naszym kilwaterze. Mohammed Ali wskazał na nie z szerokim uśmiechem. — Na szczęście! — wyjaśnił.

Godzinę potem Kayuadczycy wskazali mi na horyzoncie pierwszą z wysp archipelagu Taka Bonerate. Spojrzawszy we wskazanym kierunku nie zobaczyłam w zasadzie nic — poza cętką jakiejś palmy, tuż nad falami. Z widokiem górzystych, zielonych wysp, miałam się na jakiś czas pożegnać.

Makan

Rybitwy nad Tinabo

Pierwszy widok na wyspę Tinabo był jak marzenie senne: za burtą łodzi, na linii rozdzielającej biały piasek od morza, unosiło się chmurą stado rybitw morskich. Ptaki wisiały w powietrzu prawie nieruchomo, na lekko drgających skrzydłach. Lazur morza i biel piasku przenikało nierzeczywiste, białe światło przesączonego przez chmury słońca.

Zacumowaliśmy łódź przy piaszczystym cyplu i, brodząc w płytkiej, błękitnej zatoczce, wyszliśmy na ląd. Niewiele było tego lądu — może kilometr wymieszanego z koralami piasku, z pasem rozczochranych palm pośrodku. Między palmami a długim, drewnianym pomostem ciągnącym się w morze czerwieniały dwa blaszane dachy — jagpost, posterunku strażników parku morskiego, i małego hoteliku z drewnianą werandą. Szyper i sternik przed wejściem na posterunek nabrali czerpakiem na sznurku wody z betonowego korytka i starannie opłukali stopy z piasku. Spod podłogi stojącego na palach jagpost przyglądało nam się kilka kotów z kusymi ogonami.

Haeruddin, danpos, czyli dowódca posterunku, rezydujący za odrapanym biurkiem w bluzie mundurowej, lecz na bosaka, długo i z powagą studiował mój permit i list dyrektora parku. W końcu z aprobatą skinął głową. — Nie mówić po angielsku — zaznaczył. — Ale — dodał, otwierając opasły słownik indonezyjsko-angielski — mamy książkę…

Jak się miałam wkrótce przekonać, wysepka nie była miejscem dla turystów „sterylnych” i przyzwyczajonych do cywilizacyjnych wygód. Nie było tu telefonu, energia elektryczna pochodziła z baterii słonecznej. W pochmurne dni, jakie niosła monsunowa pogoda, starczało jej ledwie na „wykarmienie” trzeszczącego radia — jedynej formy łączności między wyspami. W czasie monsunu nie brakowało natomiast słodkiej wody — dach hotelu i posterunku były tak skonstruowane, by zbierały i odprowadzały słodką wodę do dużych i wspaniale pomarańczowych zbiorników pod okapem (wszystkie studnie na archipelagu mają wodę mniej lub bardziej słoną!). Jednak podczas gwałtownego deszczu znaczna część cennej wody słodkiej płynęła po prostu przez dach do wnętrza hotelu.

Monsun nad Tinabo

Mój pokój miał jeszcze dodatkową atrakcję — dwa duże szczury (podejrzewałam, że to małżeństwo), które wykorzystywały każdą chwilę mojej nieobecności, by spenetrować pokój i zgromadzone w nim rzeczy. A były tak głodne — czy pełne badawczej ciekawości — że rozgryzały nawet ołówki. Po sąsiedzku na posterunku rezydowała chuda kotka z parą kociąt o kusych ogonach, trudno jednak było wymagać od niej eksterminacji szczurów — była mniejsza od każdego z nich!

O tym wszystkim miałam się jednak dowiedzieć później. Na początku, czyli w dniu, gdy przybyłam, stałam na deskach pomostu, patrzyłam w morze dookoła wyspy. I trochę burczało mi w brzuchu.

Przed powrotem do domu Kayuadczycy z mojej łodzi pokazali mi, gdzie na Tinabo handluje się jedzeniem. Wysepka była w zasadzie niezasiedlona, jednak na jej końcu stało parę chat. Domki na palach wielkości kurnika, plecione z liści palmowych, służyły za sezonowe schronienie, gdy rybacy z Rajuni i Latondu — większych wysp archipelagu — łowili przy Tinabo. Rybacy z ludu Bajau ( Cyganów morskich) uchodzili za najlepszych specjalistów od wędzenia ryb — toteż rybie tuszki, powiązane w pęczki i osolone, suszyły się stale na plecionych dachach domów. Na rybach połyskliwym płaszczem siedziały muchy — wygłodzone na tej jałowej wysepce nie mniej niż szczury.

Nie bez lekkiego popłochu przyglądałam się, jak marynarze z Kayuadi targowali pęki wysuszonych ryb z niemal równie wysuszonym, starym rybakiem. Przeliczałam w myśli, na jak długo może wystarczyć paczka roti (bułeczek), które miałam jeszcze w plecaku. Na posterunku wysoki, po indonezyjsku uśmiechnięty chłopak dyżurujący przy radiu zapytał mnie co prawda zaraz po przybyciu: „Makan?”(Jeść?) — nie wiadomo jednak, o co pytał: czy chcę jeść, czy też — czy mam własne jedzenie.

Rybacy Bajau, zadowoleni z transakcji, zaprosili Kayuadczyków (i mnie, osobę towarzyszącą) na poczęstunek. W chatce z palmowych liści, na plecionej podłodze, stara kobieta podała herbatę w plastikowych kubkach i ciasto (!) na dwóch talerzykach. Na cieście słodkim, ozdobionym dość obficie różowym lukrem, gęsto siadały muchy. Ciasto niesłodkie było żółte i pełne smakowitych, świadczących o pulchności dziurek. Żyła w nich szczęśliwa populacja drobnych, czarnych mrówek, takich akurat na wymiar każdego otworka. Po krótkim namyśle sięgnęłam zdecydowanie po ciasto z mrówkami. W końcu kiedyś w Ekwadorze jadłam mrówki, i żyję.

Wieczorem okazało się jednak, że nie będę skazana na susz rybny z dodatkiem owadów. Jubir, kucharz i „starszy posterunkowy” na Tinabo, przygotował na maszynce benzynowej pieczoną rybę i górę ryżu gotowanego z czosnkiem. Na deser była słaba, słodka herbata i kokos prosto z drzewa. Jubir, który pochodził z pobliskiej wyspy Rajuni, przyrządził też zupełnie niezłą surówkę z piaskolubnej rośliny o czerwonawych listkach.

Tego wieczora rozwiązaliśmy też problemy językowe. Tono, uśmiechnięty chłopak przy radiu, gestem wezwał mnie do siebie, podsunął mi mikrofon i poinstruował:

— Say: Rama, Rama.

— Rama, Rama? — powtórzyłam odruchowo.

— Yes, miss, can I help you? — odpowiedziało uprzejmie radio.

Rama, czyli Azis Bakri, także strażnik, wiele razy potem służył nam jako tłumacz przez radio. A dwa dni później, gdy pogoda nieco się poprawiła, przybył łodzią z przesiadkami z Sulawesi na Tinabo, by służyć mi całą swoją angielszczyzną.

Neptun? Tak, czytałem…

Wieczór na posterunku strażników rafy, na Tinabo: słodka herbata, pełgające światełka benzynowych lampek, wiatr szarpiący blachy dachu, strażnicy grający na pieniądze w … kartonowe domino! Azis układa obrazki z zapałek, Jubir podkarmia resztkami z kolacji szarą kotkę. Tono przegląda śpiewnik z piosenkami grupy Queen, wystukując na blacie biurka rytm jakiejś piosenki, którą tylko on słyszy. Czasem chwyta mikrofon i mówi coś przez radio, a od jego dźwięcznego „corrrect!” wibruje powietrze.

Czasem, gdy radio nie gra, bo baterie słoneczne nie dość się naładowały, Haeruddin, dowódca posterunku, przypomina sobie o konieczności sporządzenia pilnych dokumentów, których przez najbliższe kilka tygodni nikt nie zobaczy. Azis siada na krześle z kolanami pod brodą, bo w takiej pozycji zawsze pisze na maszynie. Strażnicy coś nucą na zmianę, całkiem melodyjnie. Słuchanie ciszy wyrabia słuch muzyczny.

Czasem przypływają rybacy i wtedy posterunek pachnie goździkowym dymem z papierosów kretek (nareszcie dostawa!). Młodsi strażnicy biorą się za oprawianie świeżych ryb. Robią to sprawnie, jak na taśmie produkcyjnej: Tono szybkimi ruchami odcina płetwy, obracając tuszkę pod dłonią, Azis zgrabnie skrobie łuski łyżką, a Jubir — też za pomocą łyżki — patroszy.

Jubir, Haeruddin, Azis i Tono oprawiają ryby

Czasem przechodzi ulewa, a wtedy pada i w środku, i na zewnątrz, bo dach posterunku po kwadransie przecieka na całej długości i szerokości. Strażnicy składają wszystkie papiery pod biurkiem, materace przykrywają folią, stertę mundurowych butów — miednicą, i ze stoickim spokojem czekają, aż ulewa minie. W najsuchszym kącie pokaszluje Johannes, strażnik pochodzący z gór Celebes, któremu morski klimat nie służy. Johannes jest jedynym (poza mną) na wyspie chrześcijaninem — protestanckiego wyznania. Kiedy Azis albo Jubir, dobrzy muzułmanie, poją nas herbatą i okrywają pelerynami, stanowimy piękny obrazek współistnienia trzech wyznań — w deszczu padającym wewnątrz domu.

Siedzę na Tinabo już drugi tydzień, bo z powodu wysokich fal komunikacja między Taka Bonerate a większymi wyspami ustała. Azis pyta przez radio o łodzie, ale nikt nic nie wie. O pływaniu nad rafą ani marzyć — spienione fale tłuką o schody pomostu, po którym wędrują wielkie kraby. Jak się siedzi i ma dużo czasu na rozmyślania, łatwo wymyślić coś głupiego.

— Azis — zwróciłam się pewnego popołudnia do jedynej osoby, której mogłam wytłumaczyć złożony plan, jaki przyszedł mi do głowy.- Potrzebuję butelkę wina. Jest taki stary żeglarski obyczaj — wlewasz do morza wino, a Neptun, bóg morza, uspokaja fale.

Azis spojrzał niepewnie. Nigdy nie był całkiem pewien, kiedy żartuję, a kiedy mówię poważnie. Poza tym akurat jego, najbardziej prawowiernego muzułmanina na wyspie, uraczyłam równocześnie i żądaniem zakazanego przez Allacha trunku, i rytuałem na cześć obcego boga.

— Neptun? Tak, czytałem. Ale nie mamy wina na Tinabo. Sorry.

Na tym pozornie stanęło. Wieczorem jednak Azis przysiadł się do mnie z miną konspiratora.

— Jutro jest piątek — zakomunikował niezbyt odkrywczo. — Dzień modlitwy w meczecie dla muzułmanów — wyjaśnił na moje pytające spojrzenie. — Raz w tygodniu mamy prawo użyć motorówki, żeby dostać się na którąś wyspę, gdzie jest meczet.

— Aha. I co z tego?

— Na Taka Bonerate nikt oficjalnie nie sprzedaje wina — zagaił Azis z innej beczki. — Ale Jubir pochodzi z Rajuni. To wyspa o godzinę drogi stąd. Jest tam wieś, a Jubir ma tam rodzinę i przyjaciół. On mówi, że niemożliwe, żeby nie znalazł u kogoś wina, jeśli już będzie na Rajuni. Na Rajuni jest też meczet.

— Haeruddin pozwoli wziąć motorówkę? — zapytałam od razu. Perspektywa ruszenia się gdzieś, niechby i na Rajuni, była interesująca. Azis skromnie spuścił oczy.

— Sam popłynie. Jubir obiecał załatwić butelkę wina także dla niego…

Wyruszyliśmy nazajutrz, późnym przedpołudniem, piękną dwusilnikową motorówką, ufundowaną przez australijski program ochrony raf. Wiało mocno, ku Rajuni płynęliśmy pod wiatr i pod falę — łódź unosiła się i spadała z głuchym łoskotem, my z nią, więc śniadanie przypominało mi się nad wyraz nieapetycznie. Strażnicy radzili sobie lepiej, tylko Azis siedział z zaciśniętymi wargami i twarzą lekko poszarzałą. Od czasu do czasu rzucałam więc na niego spojrzenia pełne nadziei, że w razie czego zrobi mi tę uprzejmość i pierwszy skoczy na rufę, złożyć morzu ofiarę — inną od wina. Azis, Lombokańczyk, nigdy nie ukrywał, że choruje na morzu. Za to ja przechwalałam się, że żeglarzowi nie straszny wiatr ani fala…

Droga na Rajuni okazała się w tych warunkach pogodowych znacznie dłuższa, dotarliśmy więc akurat po zakończeniu modlitwy w meczecie — mieszkańcy wsi, wystrojeni w kraciaste sarongi i haftowane czapeczki, wracali właśnie do domów. Wraz z miejscowymi strażnikami poszliśmy więc na herbatę i kue, czyli ciasteczka, do Adila, brata Jubira. Strażnicy z Tinabo przyjęli niepowodzenie z meczetem zupełnie dobrze. Zdaje się, że tylko Azis myślał serio o modlitwie — jako jedyny zabrał ze sobą modlitewny dywanik.

Po ciasteczkach poszliśmy na obiad z ryżu i wędzonych ryb, przygotowany w lokalnym jagpost. Do obiadu podano też dwie butelki czarnego indonezyjskiego wina owocowego, zwanego „Anggur”. Jubir sprawił się dobrze — jedną, dodatkową butelkę, zabezpieczył dla mnie.

Adil, prawowierny muzułmanin, radośnie zdjął kapsel z pierwszej butelki. Przy drugiej, w której opróżnianiu miał duży udział nasz sternik, Jubir, zapytałam, kto poprowadzi motorówkę w drodze powrotnej. Wyjaśniłam, że w moim kraju prowadzenie pojazdów po wypiciu alkoholu jest przestępstwem. Rozgrzany winem Jubir uśmiechnął się szeroko. — In Indonesia tidak apa apa ( nie ma problemu) — odparł.

W drogę powrotną zabraliśmy jednego pasażera więcej. Ali, młody strażnik rodem z Makassaru, największego miasta na Celebes, miał dołączyć do grupy na posterunku. Do motorówki wsiadał z nietęgą miną. Wyjaśnił na migi, że nie umie pływać i boi się wzburzonego morza. Pocieszyłam go, że z powrotem na Tinabo popłyniemy już z falą, nie powinno więc tak rzucać łódką. Było to, oczywiście, rozumowanie błędne.

Ruszyliśmy z wiatrem, i zaraz zaczęły się kłopoty. Wiatr, wiejący od rufy, wpychał do kabiny kłęby deszczu i rozpylonej wody, a fale co chwila nakrywały rufę motorówki, zalewając silniki. Kontrolki przy sterach wyły raz za razem, sygnalizując, że któryś z silników nie pracuje.

— Ini? (który?) — krzyczał Haeruddin.

— Dieri, dieri (prawy, prawy) — odpowiadał uczepiony sterów Jubir. Wystraszony Ali i poszarzały znowu Azis co chwilę wyskakiwali z kabiny, by uruchomić silnik i wylewać wodę. Było coraz trudniej, bo zalewany wodą kokpit dociążał rufę, a fale rosły. Wychlapywaliśmy wodę czerpakami, ale wciąż wlewała się nowa. Haeruddin chrypiał coś w radio, które odpowiadało z rzadka, bo deszcz i wiatr przeszkadzały w łączności. Ali trząsł się jak osika i był już całkiem w kolorze swego zielonego kapoka.

Byłam bodaj jedyną osobą na łódce, która nie zdawała sobie sprawy z grozy sytuacji. Azis tłumaczył mi potem, że gdyby zgasły oba silniki naraz, pierwsza większa fala mogła przewrócić łódkę. Ja tymczasem martwiłam się tylko, żeby nie stłuc butelki wina w plecaku. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że to odpowiednia chwila, by wylać je na fale.

O tym, co przeżywali inni, wyrobiłam sobie jakie takie pojęcie dopiero, gdy opłynąwszy piaszczysty cypel, weszliśmy do błękitnej zatoczki po zawietrznej stronie Tinabo. Kiedy zgasły silniki, Jubir podniósł ręce w górę, a Azis wykrzyknął: — Thanks, God!

Potem nagle wszyscy dostali małpiego rozumu: Haeruddin rzucił mikrofon i, chwyciwszy się dachu kabiny, wyskoczył w górę jak orangutan. Azis dał prawdziwy występ: trzymając kotwicę, zrobił koziołka na dachu motorówki, zeskoczył z relingu, przebiegł po plaży radosnymi susami i wbił kotwicę w piasek, wykonując przy tym pełny szpagat. Ali, któremu spieszyło się bardzo na brzeg, zeskoczył z burty na łachę piasku świeżo naniesionego przez przypływ, i zapadł się w nią po pas. Azis skoczył niby go wyciągać, ale skończyło się na tym, że nawzajem wytarzali się w białym piasku. Haeruddin, który wyniósł tymczasem radio i w kompletnym mundurze stał w wodzie, kazał im się wypłukać przed wejściem do biura.

Euforia po powrocie z wyprawy

Tono, który nie uczestniczył w wyprawie, ale miał pojęcie, co się działo, z rozmów przez radio, wyszedł na werandę posterunku i wymownym gestem koło czoła pokazał wszystkim, co myśli o całej sprawie.

— You are all crazy. Absolutely! (jesteście wszyscy szaleni) — oświadczył dobitnie, zapewne pożyczywszy to zdanie z tekstu jakiejś piosenki. Jubir, roześmiany od ucha do ucha, wepchnął go do środka i teatralnym gestem rzucił się na kolana na progu posterunku.

— Home, sweet home! — wyrecytował.

Jako że podczas podróży nie okazałam strachu (nie byłam na to dość mądra, ale mniejsza o to!), wieczorem pozwoliłam sobie kpić z mego przyjaciela Azisa.

— Przyznaj, że bałeś się bardziej ode mnie, jagawana

(strażniku) — zażądałam.

— Oczywiście — Azis otworzył szeroko oczy, jakbym nie rozumiała czegoś oczywistego. — Ja to wszystko zaplanowałem. Namówiłem ciebie i innych na wycieczkę na Rajuni. Przecież gdybyś się utopiła, gdyby ktokolwiek się utopił, to byłaby moja wina!

Ugryzłam się w język. W końcu nie co dzień ktoś bierze na siebie odpowiedzialność za moje głupie pomysły.

Butelkę wina (no, część, ale za to z garścią ryżu i odpowiednimi zaklęciami) wylałam w morze następnego dnia — co oczywiście nie pomogło.

Widmo głodu

Zjawiło się w postaci zielonego kisielu, który w plastikowych miseczkach podano na śniadanie pewnego pochmurnego ranka. Moje oświadczenie, że nie lubię kisielu — a ten miał w dodatku nadzwyczaj zgryźliwy zielony kolor– wywołało konsternację.

— Oprócz kisielu jest jeszcze tylko czosnek! — powiedział Jubir, nasz kucharz.

Właściwie należało się tego spodziewać. Nad archipelagiem przechodził monsun, od tygodnia silny wiatr piętrzył wysokie, bure fale. Od kilku dni nie docierały łodzie z większych wysp, które dla wysepek Taka Bonerate były „stałym lądem”. Nie przypływali też miejscowi rybacy, którzy — wykupując na posterunku Tinabo pozwolenia na łowienie w parku morskim — dzielili się ze strażnikami ryżem, papierosami, sprzedawali ryby. Poza tym na naszej wysepce bardzo wzrosło ostatnio zaludnienie — najpierw przybyłam ja, później na Tinabo utknęła, też z powodu nagłej zmiany pogody, wracająca do domu załoga posterunku z wyspy Tarupa. W efekcie, zamiast najwyżej czterech strażników z obsady lokalnego jagpost, na wysepce długości niespełna kilometra było do wykarmienia ośmiu mężczyzn. Plus jedna biała turystka, z kisielowstrętem.

Wróciłam do swojego pokoju i poddałam rewizji plecak. Znalazłam paczkę słodkich bułeczek, kupionych jeszcze na Selayar. Zagrzebane były tak głęboko, że nie namierzyły ich nawet szczury, regularnie wizytujące mój pokój. Bułeczki były mocno zgniecione, miały konsystencję gumy i woń pleśni. Ale rzucone na stół na posterunku, wzbudziły owację.

— Roti! — wykrzyknął niemal z nabożeństwem Jubir.

Zjadłam dwie bułeczki, resztę starannie podzielili między siebie strażnicy, którzy zdążyli już wylizać miski po kisielu. W ten sposób skończyliśmy ostatnie (nie licząc czosnku!) zapasy żywności.

Nie wolno jednak nie doceniać Indonezyjczyków. Około południa, gdy zdążyłam już zapomnieć o podejrzanym smaku bułeczek, wezwano mnie na obiad. Szeroko uśmiechnięty Jubir serwował z dużego garnka mocno pachnące czosnkiem danie, wyglądające na… mięsne!

Przeżyłam chwilę lęku o los posterunkowej kotki o kusym ogonie i jej dwóch kociąt. Jubir bardzo lubił co prawda te kociaki, dokarmiał je i dopieszczał w każdej wolnej chwili, ale z głodu robi się różne straszne rzeczy, prawda?

Mięso w potrawce było jednak nietypowe — bez wyraźnego kształtu i kości, jakby galaretowate, ale całkiem smaczne w czosnkowym sosie. Założyłam, że pochodzi raczej z morza, niż z lądu.

Azis przyglądał się z odcieniem zainteresowania, jak pochłaniam swoją porcję czosnkowej potrawki.

— Smakuje ci? — zapytał.

— Tak, niezła ta ryba…

— To nie jest ryba!

Badawczo przyjrzałam się potrawce.

— A co?

Azisowi zabrakło słów.

— Big... shell — wyjaśnił, pokazując rękami rozmiar.

Tym, który znalazł mannę na pustyni — a w każdym razie znalazł coś jadalnego w piasku — był inny strażnik imieniem Azis, nieduży człowieczek z załogi posterunku na Tarupie. Pochodził podobno z ludu Bajau, opisywanego w przewodnikach jako „morscy Cyganie” — ludzie żyjący z tego, co daje ocean. Co zrobił nasz Bajau? Spacerując wokół wysepki, palcami nóg wykrywał głęboko zagrzebane w piasku wielkie małże, potem pracowicie je wydobył. Wraz z Jubirem wyłuskali ze skorup kilkadziesiąt małży, ugotowali i przyprawili naszą jedyną przyprawą. Gdybyście mnie zapytali, jak smakują małże, żyjące do półtora metra pod piaskiem, musiałabym powiedzieć, że czosnkiem.

Na małżach przeżyliśmy dwa dni. Trzeciego dnia wieczorem ucichł wiatr, chmury się rozeszły i w olśniewającym blasku ukazał się księżyc. Jego srebrnej poświacie odpowiedziało delikatne migotanie powierzchni morza. A Haeruddinowi, dowódcy posterunku na Tinabo, zabłysły oczy.

W ciągu kilku minut pojawił się na pomoście, wyekwipowany w dwie miednice oraz kawałek żyłki z hakiem i gumową krewetką na końcu.

— Cumi-cumi! — oznajmił entuzjastycznie na moje pytające spojrzenie. Zrozumiałam, gdy pierwsze ofiary sztucznej krewetki spadły na pomost. Wzdłuż wyspy płynęły kalmary! Musiało ich być naprawdę dużo, bo Haeruddin wyciągał jednego za drugim, a Azis i Jubir napełniali nimi miednice.

Nad ranem pogoda znów się zmieniła — wrócił wiatr, fale i deszcze spadające jak prysznic. Ale głód nam już nie groził. Przez kolejne trzy dni jedliśmy kalmary: gotowane, smażone i duszone, kalmary saute, kalmary w sosie czosnkowym albo we własnym, czarnym sosie…

Rajuni City

Na wyspę Rajuni trafiłam ponownie, gdy po kolejnym tygodniu oczekiwania na zmianę pogody Azis uznał, że zorganizowanie transportu z Tinabo na Celebes będzie zbyt trudne. Przy Rajuni natomiast — jak mnie zapewnił — dość regularnie przystawały publiczne łodzie, kursujące w kierunku większych wysp. Gdy więc pewnego ranka wiatr szarpiący blachami dachu ucichł na trochę, dostarczono mnie i Jubira — jako przewodnika i opiekuna — na wyspę Rajuni.

Rajuni była tylko nieco większa od Tinabo, ale gęsto zamieszkana, bo niemal w całości zabudowana wioską. W wiosce w nierównych proporcjach żyli ludzie Bugis, nacja napływowa, i ludzie Bajau — pierwotni mieszkańcy archipelagu, potomkowie „Cyganów morskich”. Żyli dość harmonijnie, bo niezależnie od osobistych przekonań (ludzie Bugis uważali się za bardziej cywilizowanych, zaś potomkowie „Cyganów morskich” wiedzieli, że byli tu wcześniej i są dużo lepszymi rybakami!), potrzebowali siebie wzajemnie. W części wioski zdominowanej przez nację Bugis był meczet i wszystkie sklepy, sprzedające zupki mie, ryż, pakowane ciastka i szampon w saszetkach. Z kolei po stronie Bugis znajdował się cmentarz i wszystkie studnie ze „słodką”, czyli mniej słoną niż morze wodą. Woda naprawdę słodka spadała na wyspę tylko w postaci deszczu — toteż, gdy zaczynało naprawdę ulewnie padać, cała wioska wylegała z domów z miednicami, garnkami, plastikowymi wiaderkami — kto tam co miał. A kobiety — zarówno Bajau, jak Bugis — korzystały z okazji do umycia włosów, radośnie wyciskając na głowy saszetki szamponu.

Jubir, który przybył wraz ze mną, mówił narzeczem Bugis, ale przyznawał się do mieszanej krwi, co najwyraźniej nie było na archipelagu czymś niezwykłym. Na Rajuni miał rodziców, żonatego brata Adila, a także — jeśli wierzyć plotkom — narzeczoną. Ponieważ przyjechałam z nim, podczas pierwszego przemarszu przez wioskę Jubir nie tylko targał mój plecak — wziął też na siebie ciężar odpowiadania na pozdrowienia i pytania, jakie sypały się na nas z chat na palach. Szczególnie żywo przekrzykiwał się z rozchichotanymi dziewczętami, które witały nas szczególnym gestem — dotykały nosów, jakby próbowały je naciągnąć. Choć obiecałam sobie zachować na gęsto zaludnionej wyspie kolonizatorski spokój, nie wytrzymałam, i zapytałam Jubira, co oznacza ta gestykulacja. On, powoli dobierając słowa i też pomagając sobie rękami, wyjaśnił, że pannom z Rajuni bardzo podoba się mój nos. Są pod wrażeniem jego długości.

Zdziwiłam się. Fakt, że nos mam dość duży, szczególnie w porównaniu do niewielkich, lekko spłaszczonych nosów Indonezyjczyków. Ale nigdzie i nigdy dotąd nie spotkałam się z oznakami admiracji z tego powodu. Jubir, niepewny mojej reakcji, zmobilizował swą szczątkową angielszczyznę, by poprawić wrażenie.

— One na ciebie looking-looking, bo chcą mieć dzieci z takimi nosami!

Parsknęłam śmiechem.

— No, do tego potrzeba im raczej mężczyzny!…

Jubir pokazał zęby w szerokim uśmiechu i chyba przetłumaczył odpowiedź dziewczynom, bo rozchichotały się jeszcze bardziej, zasłaniając twarze chustkami i sarongami.

Wieść o naszym przybyciu najwyraźniej nas wyprzedzała. Na głównym placyku wioski oczekiwała już liczna gromada, złożona z szacownie wyglądających kobiet i mężczyzn. Stojący na przedzie grupy Indonezyjczyk w czarnym fezie a la Sukarno (był to, jak się później dowiedziałam, kepala desa — „głowa wioski”, jakby sołtys) na nasz widok poprawił udrapowany na ramieniu sarong i z powagą podał mi rękę.

— Welcome in Rajuni City! — wyrecytował.

Po niezbędnej wymianie pozdrowień, imion i podstawowych informacji dotarliśmy do lokalnego posterunku strażników parku morskiego, gdzie miałam zamieszkać do czasu pojawienia się łodzi. Załoga była chwilowo nieobecna — korzystając z bezwietrznej pogody wypłynęli podobno na patrol — ale Jubir od razu znalazł klucz, ukryty między belkami. Weszliśmy; Jubir, przyzwyczajony do dyscypliny na Tinabo, od razu zaczął kręcić nosem. W pierwszym pokoju zastał na stole resztki ze śniadania, w „sypialni” — nie pościelone łóżko, na kuchnię za przepierzeniem spojrzał ze zgrozą. Uwinął się jednak zgrabnie — posłał łóżko, brudne naczynia wyrzucił na mandi na podwórku, wytarł stół, zamiótł podłogę, po czym zaprosił mnie na herbatę i ciastka, bo po drodze zdążył wstąpić do sklepiku bratowej.

Strażnicy w liczbie trzech — Bakry, dowódca posterunku, Harun i Malik — zdążyli wrócić, zanim skończyły się ciasteczka. Nie dane im się było jednak nimi nacieszyć, bo Jubir uzmysłowił im dobitnie, że nie są przygotowani na przyjęcie gościa (mnie).Dowódca jeszcze tego popołudnia musiał zabawić się w cieślę i wykonać drzwi do toalety — które wcześniej po prostu nie były potrzebne (posterunek i dom Mr Burra, miejscowego krezusa, były jedynymi budynkami na wyspie, wyposażonymi w ogóle w toalety — pozostali mieszkańcy w tradycyjny sposób korzystali w potrzebie z brzegu morza i przypływu). Malik, starszy posterunkowy, został wydelegowany na targ przy plaży, w celu urozmaicenia menu świeżymi rybami. Harun, najmłodszy na posterunku i przyjaciel Azisa, oddał mi swoje łóżko, normalnie służące strażnikowi dyżurującemu przy radiu.

Na Rajuni miałam zostać parę dni, ale utknęłam na prawie dwa tygodnie, bo już pierwszego popołudnia na archipelag wróciła monsunowa pogoda. Wiatr skłębił morze, a niebo pokryły ciężkie chmury, które przed wieczorem zepchnęły na nas ulewny deszcz. I tak już było — po jako tako pogodnym poranku nadchodziły fale niepogody, więc łodzie nie przypływały i nie wypływały poza obszar osłoniętej rafą wody. Azis, pytany regularnie o możliwości transportu, wzdychał przez radio, Harun robił współczujące miny. Jubir nie martwił się zbytnio, bo Rajuni była dla niego miejscem znacznie bardziej atrakcyjnym, niż Tinabo. Mieli tu nawet bar karaoke, który otwierano wieczorami pod podłogą jednej z chat na palach. Polegało to na ustawieniu kilku wąskich ławek, zapaleniu różowej neonówki, która emitowała światło prawdziwie psychodeliczne i zdjęciu kapsla z wina „Anggur”, które za niewielką opłatą serwowano z colą. Drinki miały nawet strawny smak — trudniej wytrzymać było dźwięki wydawane przez charczącą aparaturę i (ewentualnie) śpiewających przy niej ochotników. Zwykle byli to młodzi ludzie, których zapał do śpiewania bardzo zdecydowanie przewyższał możliwości wokalne. Bywalcem — i postrachem okolicy — był niejaki Roni, który w ograniczonym repertuarze nagrań karaoke upodobał sobie najbardziej rzewne i nastrojowe kawałki — jak latynoski standard „Besame Mucho”. Dręczył nas tym skądinąd całkiem udanym utworem, zawodząc z wielkim przejęciem i nieprawdopodobnym wręcz brakiem wyczucia melodii, rytmu czy czegokolwiek. Jako że karaoke znajdowało się w sąsiedztwie posterunku, gdy tylko Roni zaczynał wydawać — powiedzmy — głos, rozlegał się też chóralny jęk. Muzyczne rekreacje Roniego przypadały akurat w porze naszej kolacji. Niezmiernie wzrosła popularność wieczornych dyżurów przy radiu, jako że radio na posterunku miało jedną parę słuchawek. Czasem z Tinabo łączyli się z nami Azis lub Tono. Przypadkiem „Besame Mucho” była jedną z ulubionych piosenek Azisa. Kiedyś więc perfidnie wystawiliśmy mikrofon za okno, gdy Azis „zadzwonił”, a Roni udowadniał właśnie, że jego brakowi słuchu dorównuje brak głosu. Azis, uprzejmy jak zwykle, poprosił nieco zduszonym głosem, byśmy nigdy więcej tego nie robili.

Pamiętając wieczorne śpiewy a capella strażników z Tinabo, namawiałam Jubira, by wyparł Roniego od mikrofonu, sam próbując sił w karaoke. Jubir z uśmiechem kręcił głową i odpowiadał, że nie mógłby dorównać Roniemu. Niewątpliwie miał rację.

Na szczęście wieczorne atrakcje karaoke nie przeciągały się do późnej nocy — bar zamykano (a raczej demontowano), gdy przestawał pracować agregat, zaopatrujący tę część wioski w prąd. O tej samej porze gasły telewizory, które miało dwóch czy trzech co majętniejszych mieszkańców Rajuni. Zawsze można było jeszcze popatrzyć, jak Harun i Malik grają na werandzie posterunku w szachy przy lampie sztormowej. Był to spektakl sam w sobie. Malik grał z kamienną twarzą, natomiast Harun przeżywał niezwykle intensywnie każdy ruch, to triumfując, to załamując się. Gdy raz udało mu się wygrać, następnego dnia obiegł całą wioskę, opowiadając o zwycięstwie. A ponieważ był ogólnie lubiany, przyniósł z tej plotkarskiej trasy na posterunek kilka świeżych mango i dwa jajka, co zapewniło mu kolejną chwilę triumfu i owacje. Na wyspie żyło stadko może kilkunastu kur. Jajka były towarem cennym i deficytowym.

Malik contra Harun -partia szachów na posterunku

Ponieważ pogoda wciąż była kapryśna, życie towarzyskie było naszą główną rozrywką. Wkrótce po moim przybyciu Harun przyprowadził na placyk przed posterunkiem śliczną młodą dziewczynę. Miała na imię Rosma i przyszła ze mną… poplotkować. Był to oryginalny pomysł, biorąc pod uwagę, że Rosma nie znała ani słowa po angielsku, ja zaś prawie ani słowa po indonezyjsku. Prawdą jest jednak, że do rozmowy tak naprawdę nie jest potrzebny wspólny język, ale wola porozumienia. Więc plotkowałyśmy — rysowałyśmy na piasku serca, wpisując w nie imiona. W serce u stóp Rosmy wpisywałam nieodmiennie, wśród śmiechów całej załogi posterunku, imię Jubira. Rosma zamazywała je pospiesznie, wtedy zaś Jubir wpisywał koślawo imię swojego domniemanego rywala, niejakiego Robbi. Harun z przewrotnym uśmiechem (wszyscy wiedzieli, że mimo młodego wieku jest już żonaty), wpisywał w serca własne imię. Rosma zacierała wszystko i ze śmiechem zastawiała się skrzyżowanymi dłońmi — co miało oznaczać, że nie chce i nie ma żadnego boyfrienda. Była to, oczywiście, nieprawda. Rosma była miejscową ślicznotką, pretendentów miała sporo, a Jubir należał do jej potencjalnych narzeczonych.

Plotkowanie na piasku

Wkrótce poznałam rodzinę Rosmy. Jej ojciec, wysoki, chudy Indonezyjczyk, uchodził zapewne w młodości za niezwykle atrakcyjnego, ponieważ nos miał — to prawda! — dłuższy od mojego. W dodatku był to nos z garbkiem. Z tego powodu ojca Rosmy nazywano „Saudi Arabia”. Córka nie odziedziczyła jego nosa, za to od niego zapewne nauczyła się, że można z kimś rozmawiać bez znajomości jego języka. Saudi Arabia nie mówił po angielsku, ale nie przeszkadzało mu to zupełnie w opowiadaniu mi długich historii, ilustrowanych gestami i mimiką. Niektóre z nich, jak się domyślałam, dotyczyły zapewne jego rybackich zdobyczy. Inne — co mogłam wywnioskować tylko z odpowiednio skierowanych mrugnięć — chyba jakichś zabawnych wydarzeń z życia Rosmy i jej „narzeczonych”. Podczas tych opowiadań Rosma gestykulowała także intensywnie, błagając mnie o nie powtarzanie tych ojcowskich żartów i opowieści. Cóż — z całą pewnością nigdy nie wydałam jej sekretów.

Inną dobrą znajomą była Nuri, która miała własny dom i mieszkała w nim tylko z małym synkiem. Mówiła szkolną angielszczyzną i parzyła najlepszą herbatę na całej wyspie (zawdzięczaliśmy to, jak się okazało, paczce herbaty sprowadzonej aż z Jawy!). Można by ją uznać za kobietę wyzwoloną, gdyby nie fakt, że tak naprawdę była czwartą żoną majętnego Mr Mulisa, pracującego gdzieś na platformach wiertniczych. Nuri miała niespełna dwadzieścia lat, mąż był starszy od niej o ćwierć wieku, ale dziewczyna sprawiała wrażenie całkiem zadowolonej ze swego małżeństwa. Była szczęśliwa, że mąż postawił dom na Rajuni, gdzie żyła cała jej rodzina i przyjaciółki. Mąż odwiedzał ją na wysepce parę razy do roku, bo miał pracę, a poza tym — trzy inne żony z rodzinami na różnych wyspach Indonezji. Trudno powiedzieć, jak w ogóle radził sobie z utrzymywaniem i regularnym odwiedzaniem tak rozrzuconej rodziny, ale Nuri nie czuła się nieszczęśliwa. Twierdziła, że skoro ma własny dom, wszystkich bliskich przy sobie i zawsze otwarty kredyt w miejscowych sklepikach (wszyscy wiedzieli, że Mr Mulis ureguluje rachunki), to czego więcej chcieć od losu? Męża także nie zawiodła, uważała, bo w pierwszym roku małżeństwa urodziła mu zdrowego syna. Synek Nuri urodził się przy brzegu Rajuni, w płytkim morzu i tylko przy pomocy miejscowych kobiet, które także rodziły „od zawsze” w płytkiej, ciepłej wodzie morskiej.

Pytałam Nuri, czy zna pozostałe żony Mulisa. Tylko z opowiadań, odparła z uśmiechem, i to także na tym etapie jej wystarczało. Gdy synek podrośnie, dodała, chciałaby odwiedzić całą rodzinę męża, by mały poznał przyrodnie rodzeństwo.

Podczas pobytu na wyspie wikt miałam na posterunku, ale wkrótce właściwie przestałam go potrzebować. Turystów ostatni raz widziano na Rajuni przed rokiem (podobno Australijczyków), od pierwszego dnia byłam więc popularna. O żadnej porze nie mogłam przejść przez wioskę, nie słysząc po drodze kilku co najmniej wezwań:

— Miss Marta! Please — we have ikan! We have ayam! We have cumi-cumi, kue… (mamy rybę, mamy kurczaka, mamy kalmary, ciastka itd.)

Jeśli nie było ryb czy kurczaka, zapraszano na ryż, słodką herbatę albo orzechy kokosowe — te ostatnie rozbijano na miejscu, świeżo zerwane, albo podawano w formie słodkiej „zupy” z cukrem palmowym. U Hadżi Mensuna, jednego z bogatszych mieszkańców wyspy, zawsze były herbatniki, wypiekane specjalne dla mnie „po angielsku”.

„Miss Marta, we have ikan!”

Cumi-cumi, czyli kalmary dostawałam od Arni, która była żoną rybaka, poza tym — matką dziesięciorga dzieci i najpiękniejszą kobietą na wyspie. Spotkałam ją na plaży pierwszego ranka na Rajuni. Brodziła w płytkiej wodzie, pochylając się co chwila, by zbierać kraby, rozgwiazdy lub wygrzebać z piasku opornego małża. Miała mokry podkoszulek, mokry sarong, wspaniałą sylwetkę, jasnobrązową twarz o delikatnych rysach. Pozdrowiła mnie łagodnym uśmiechem, usiadła przy mnie na piasku i po chwili pokazała na palcach, ile ma dzieci. Nie chciałam wierzyć. Potwierdziła nie bez dumy — dziesięcioro zdrowych dzieci, wszystkie żyją. Pomagając sobie gestami, dodała, że dwóch najstarszych synów studiuje już na muzułmańskich uczelniach w Makassarze. Potem wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do swojego domu, by nakarmić śniadaniem i pokazać dzieci. Potem już odwiedzałyśmy się regularnie. Ja uczyłam Arni angielskich słówek — bardzo jej zależało, by, gdy przyjadą starsi synowie, powitać ich po angielsku — i leczyłam drobne przypadłości jej dzieci maścią antybiotykową i tabletkami na kaszel lub niestrawność. Dzieci Arni nigdy w życiu nie były u lekarza. Z Rajuni do najbliższego lekarza płynęło się prawie dwa dni.

Połowa dzieci Arni

W domu Arni — choć nie brakowało tam nigdy chętnych na dodatkową porcję — zawsze czekał na mnie poczęstunek z ostatniego połowu jej męża, jeśli zaś nie zajrzałam w porze posiłku, dwunastoletnia Estrella — jedna z córek Arni (skąd na małej wysepce ludzie biorą takie imiona?) przynosiła świeże kalmary na posterunek. Harun, przyjaciel Azisa, z opowieści o tym, czym żywiliśmy się na Tinabo w dniach głodu wywnioskował, że lubię kalmary, i widać podzielił się tym przekonaniem z innymi mieszkańcami wioski. Nie narzekałam — Jubir przyrządzał kalmary naprawdę smacznie.

Częstym gościem na posterunku był też Oscar. Był nurkiem, pochodził z Celebes i przyznawał się do holenderskiego dziadka. Istotnie, skórę miał jaśniejszą i budowę nieco cięższą, niż wyspiarze z Rajuni, a oczy w kolorze, który w Europie nazwalibyśmy „orzechowym”. Oscar pracował w australijskim projekcie, w ramach którego powstać miała mapa raf wokół wysepek Taka Bonerate. Szkice, jakie wykonywał, były raczej amatorskie, nurkował jednak dość ofiarnie, nawet przy fali, toteż nosił na ciele sporo śladów po uderzeniach czy otarciach o korale. Był jednym z częstszych użytkowników mojej maści z antybiotykiem., choć, z drugiej strony, sam amatorsko zajmował się leczeniem. Wierzył w akupresurę i dość często widywałam go, jak próbował jej na skarżących się na takie czy inne bóle Rajuńczykach. Co prawda, jego sposób leczenia mojego bolącego ucha nie okazał się skuteczny (polegał na uciskaniu dużego palca u stopy i dał tylko tyle, że dla równowagi trochę bolał mnie potem i palec), ale paru mieszkańców wyspy zapewniało, że czasem potrafił pomóc. Oscar poławiał poza tym muszle porcelanek, na które odbiorcę miał gdzieś w Makassar, i polował na ryby z własnoręcznie zrobionym harpunem. Przy pierwszym spotkaniu próbował nawet sprzedać mi swoje muszle jako turystyczne pamiątki, ale dobrze zniósł odmowę, i podarował mi ładną porcelankę. To była jedna z dwóch muszli, jakie przywiozłam z Rajuni.

Gdy wyjeżdżaliśmy z Tinabo, Azis uprzedzał mnie półżartem, że Rajuni słynie na Taka Bonerate jako „wyspa czarów”. Istotnie, zainteresowanie wszelkimi umiejętnościami magicznymi było tu ogromne. Gdy kiedyś żartem powróżyłam z ręki Rosmie („Trzech cię kocha, a ty nie wiesz którego wybrać…” — łatwizna!), pół godziny później przed posterunkiem stała już kolejka mieszkańców wioski, pragnących poznać zapisaną na dłoni przyszłość.

Nigdy nie byłam specjalistką w chiromancji, ale też na wyspie rozmiaru Rajuni wróżenie nie wymagało wiedzy tajemnej. Po pierwsze, wróżby musiały być oszczędne w słowach i proste, jako że zainteresowanym tłumaczył je Harun, który znajomość angielskiego miał „w porywach podstawową”. Zresztą zakres zainteresowania Rajuńczyków przyszłością skupiał się na kilku zasadniczych kwestiach: jaki będzie przyszły mąż czy żona, ile dzieci się urodzi, i czy kiedyś będą bogaci? Gdy w ciemno powiedziałam synowi Hadżi Mensuna, że będzie miał wkrótce piękną żonę, a on radośnie przyznał, że faktycznie planuje się ożenić, moje notowania jako wróżki skoczyły o trzysta procent.

Plotkarscy mieszkańcy archipelagu chętnie też sami podsuwali informacje o sąsiadach. Kiedy Candra z nieśmiałym uśmiechem wyciągał do mnie rękę, jego przyjaciel podpowiadał z boku:

— On się ożenił w zeszłym roku… żona jest w ciąży. Ma dwóch braci i siostrę, studiował w Makassar…

Długą, białą i pełną ozdobnych kolców muszlę jadowitego ślimaka przyniósł mi stary człowiek z wioski Bajau. Harun, który przyprowadził niewysokiego starca o ciemnobrązowej twarzy, bardzo starał się wytłumaczyć mi, że jest on w swojej społeczności very important person. Dodał, że to człowiek magiczny. W każdym razie inni Rajuńczycy, czekający na wróżbę, chętnie ustąpili mu miejsca w kolejce. Stary Bajau — kimkolwiek naprawdę był — także chciał wiedzieć, jaką mam dla niego wróżbę. Oglądając jego twardą, brązową dłoń, powiedziałam ostrożnie coś w rodzaju, że czeka go jeszcze długie życie i że znajdzie szczęście w morzu. Była to czysta improwizacja, ale na swój sposób uczciwa. W końcu ląd był na Taka Bonerate w mniejszości, morza dookoła znacznie więcej…

Magiczny człowiek Bajau wydawał się zadowolony z wróżby. Dotknął dłonią najpierw swojego czoła tuż nad oczami, potem mojego w tym samym miejscu, i wręczył mi kolczastą muszlę. Harun nie umiał powiedzieć, co mógł znaczyć ten prezent, ale był przekonany, że i muszla może mieć wspólnego z magią. Choć więc ze względu na kształt i długie kolce nie było łatwo zapakować ją do plecaka tak, by się nie uszkodziła, zabrałam ją w dalszą drogę. Na wypadek, gdyby była magiczna.

Piraci i ryba-smok

Na Rajuni czekałam na transport prawie dwa tygodnie. Mieszkałam na posterunku strażników parku, poznałam wszystkich mieszkańców podwójnej wioski ludzi Bajau i Bugis. Od pływania we wzburzonej wodzie zdążyłam też dostać paskudnego zapalenia ucha, w związku z czym strażnicy oddali mi jedyne prawdziwe łóżko na posterunku, a mieszkańcy wioski znosili mi ryby, ciasteczka i owoce. W gruncie rzeczy nie było mi wcale źle.

W tym czasie mój przyjaciel Azis — strażnik z załogi Tinabo, kontaktujący się z nami przez radio — nareszcie znalazł łódź, która miała mnie zawieźć z powrotem na Celebes. Wiadomość przyniósł Harun, który z serca odradzał mi dalszą podróż.

— Jesteś chora, nie jedź! Zostań z nami. Fale są takie duże…

Zapytałam, czy można zakładać, że wkrótce będzie inna łódź „na ląd”? Harun rozłożył ręce. Nie, niestety trudno coś takiego założyć.

— Ombak besar, angin kencang, cuaca buruk ( wielkie fale, silny wiatr, zła pogoda) — w ciągu dwóch tygodni na Taka Bonerate nauczyłam się rozumieć te słowa. Powtarzali mi je wszyscy. Cóż, trzeba było się zbierać. Strażnicy pomogli mi zatargać się z plecakiem na brzeg, gdzie kilkaset metrów dalej, za linią rafy, po stronie zawietrznej wyspy, czekała drewniana łódź o wysokim dziobie, z niebieskim żaglem z ceratowej tkaniny. Przez płytką wodę przeprawiało się do niej z wioski wielu objuczonych bagażami Indonezyjczyków. Drewnianym sampanem (wąską zbijanką) dostarczono do burty także mnie i mój plecak.

Sampan — „taksówka” Rajuni

Była to łódź zbudowana tradycyjną na południu wyspy Celebes metodą– drewniana, budowana „na zakładkę”, napędzana dwoma silnikami domowej roboty, umieszczonymi pod pokładem. Niebieski żagiel, zszyty z płatów foliowej tkaniny, z której robiono worki, pełnił tylko rolę pomocniczą. Tym niemniej jego szoty trzymał kapitan tej jednostki pływającej — drobny, zasuszony jak mumia Indonezyjczyk o wyblakłych oczach, tak brązowy i żylasty, jakby go przez wiele dni wędzono. Jego białe włosy i wąsy robiły przy tej karnacji dość niezwykłe wrażenie. Wszystkie zachowane, pożółkłe od tytoniu zęby kapitan pokazał hojnie w uśmiechu, którym mnie powitał (oczywiście, byłam jedyną turystką na zatłoczonej pasażerami łodzi). Był to uśmiech dla ludzi o mocnych nerwach. Kapitan nosił też ozdobny strój, godny piratów mórz południowych: kolorową balijską koszulę, haftowany sarong z wyspy Flores i gęsto wyszywany złotą nicią fez.

Sternik siedział na skraju dziobowej części pokładu, opierając na kole steru...nogi. Siedział tyłem do dziobu, bo taką pozycję wymuszało umieszczenie koła sterowego na tylnej ścianie dziobówki. Od chwili zaokrętowania zastanawiałam się, jak można sterować umieszczonym tak nisko kołem sterowym. — do sterowania nogami było jednak akurat! Jak się potem przekonałam, było to popularne na tych wodach rozwiązanie techniczne. Dzięki takiej pozycji sternik mógł równocześnie obserwować działanie dwóch silników, kopcących potężnie pod środkowym pokładem. Obracał koło stopami, według wskazówek, które gestami dawał mu siedzący „przodem do przodu” kapitan.

Sternika znałam już z widzenia z Rajuni — był ciemnoskóry, o kędzierzawych włosach i bardzo włoskim wąsie, nosił na czole okulary pływackie, których oprawki wyrzeźbiono domowym sposobem z kawałka drzewa. Pochodził z Timoru i palił okazałą fajkę — w przeciwieństwie do całej reszty Indonezyjczyków, którzy są palaczami pachnących przyprawami papierosów kretek. Sternik wyjaśnił, że dostał tę fajkę od pewnego Francuza — choć błyski w jego lekko skośnych oczach i mafijne wąsy mogły sugerować, że zdobył ją w mniej pokojowy sposób.

Mechanik (a także kuk i steward w jednej osobie, jak się potem okazało) był młody, muskularny, nosił czarny kombinezon roboczy z oderwanymi dla wygody rękawami, a długie włosy wiązał kolorową chustką.

Płynęliśmy nie całkiem zgodnie z zasadami dobrego żeglarstwa, na żaglu i silniku równocześnie, uderzając dziobem wysokie fale. Pogoda była wietrzna i słoneczna, latające ryby fruwały stadami, ale na łodzi mało kto podziwiał widoki — pasażerowie pokładli się spać, by nie mieć choroby morskiej. Mnie także po porcji antybiotyków zmorzył sen. I spałam całkiem dobrze na rozkołysanej łodzi, wklinowana między dwóch znajomych z Rajuni — Oscara i Candrę — a stertę bagaży.

Łódź była pełna pasażerów, tobołków i żywego inwentarza. Po drodze do „toalety” na rufie (jednoosobowa kabinka z połową podłogi i czerpakiem na sznurku do spłukiwania) trzeba było minąć trzy klatki z drobiem, skomlący parciany worek oraz dwóch mężczyzn z wielkim zwojem żyłki. Tych ostatnich siedzący przy mnie Candra obserwował z wielkim zainteresowaniem. Rozpromienił się, gdy zaczęli pospiesznie — na cztery ręce — wybierać żyłkę z wody.

— Fishing! — wyjaśnił na moje pytające spojrzenie. W chwilę potem na rufowym pokładzie tłukła się półtorametrowa, srebrzysta ryba, z długim i bardzo zębatym pyskiem. Candra wskazał na nią radośnie.

— Obiad! oświadczył z satysfakcją.

Obiad był wliczony w cenę rejsu, zresztą umiarkowaną — dwa i pół dolara. Osobiście byłam skłonna zrezygnować z posiłku, ponieważ łodzią kołysało, a pokładowa kuchnia (klitka naprzeciw „toalety”, wyposażona w maszynkę benzynową i miednicę) nie wyglądała przesadnie zachęcająco. Okazało się jednak, że nie ma lekko — zapłaciłam za rejs, obiad mi się należy i zjeść muszę! Negocjacje Oscara i Candry, usiłujących wyjaśnić, że jestem chora, dały tylko tyle, iż długowłosy mechanik-kucharz-steward gotów był nakarmić mnie łyżką. Zjadłam więc mie z lekko zagotowanej wody i kawałek zębatej ryby, która okazała się smaczna. Mechanik-kucharz itd. był usatysfakcjonowany.

Zjedzenie późnego obiadu było zresztą rozsądne, bo gdy wieczorem dotarliśmy do wybrzeża Celebes, okazało się, że nie zdołamy podejść do brzegu. Zaczął się odpływ i woda była zbyt płytka. Stanęliśmy więc na mieliźnie, dobre dwa kilometry od wybrzeża, oglądając z daleka światła przystani. Jeden z pasażerów, zasięgnąwszy języka, przekazał nam, że zostaniemy na łodzi do rana. Noc na twardym pokładzie okazała się trudniejsza do zniesienia, niż rejs po rozkołysanym morzu. Zrobiło się na tyle chłodno, że usnąć na zewnątrz w lekkim ubraniu było trudno, a bagaże były w ładowni. Długowłosy nurek z Moluków dał mi swoją kurtkę, ale dygotał potem tak, że pospiesznie mu ją oddałam.

Wybrzeże Celebes w Bira

Pod pokładem było cieplej, ale tłoczno i duszno od aromatycznego dymu papierosów kretek — palili wszyscy, którzy nie spali. Przetrwaliśmy do świtu, rozmawiając sennie i jedząc słodycze z Rajuni — zawinięte w czerwone bibułki zlepki palmowego cukru, ryżu i kokosu. Nasi „piraci” pracowali w nocy — w miarę, jak woda opadała, przy burtach i na rufie wbijali w dno pale, podtrzymujące pochylającą się łódź.

Tuż przed świtem wokół nas zaroiło się od świateł — to mieszkańcy wiosek na brzegu wyszli na odsłonięte odpływem mielizny, na poranny „połów”. Unosząc nad głowami płonące lampki, brodzili w płytkiej wodzie, zbierając do koszyków i wiaderek małże różnej wielkości i kształtu, kraby, poduszkowate rozgwiazdy, zaskoczone odpływem małe ośmiornice. Z wysokości pokładu patrzyliśmy, jak kręgi światła tańczą na mokrym piasku, i jak w świetle wschodu pochylają się nad różowiejącymi kałużami morza ciemne sylwetki zbieraczy. Widok wart był nocy spędzonej na twardym pokładzie.

Około południa, żeglując po morzu, które wróciło, dotarliśmy do małej przystani w okolicy Bira na południowym końcu wyspy Celebes — popularnego „turystowiska”. Zatłoczonym mikrobusem dojechałam do niezłego hotelu, wzięłam kąpiel i zjadłam obfity obiad. A potem poszłam na plażę, by ogromnie, boleśnie tęsknić do małych wysepek, ledwie wystających ponad poziom morza, i żyjących na nich ludzi.

Zbieraczki małży

Krótkie spięcia

Konyagi

— Jesteście państwo królikami doświadczalnymi — powiedział przy ognisku na skraju krateru Ngoro Ngoro Jacek, przewodnik naszej grupy. — Nie robiliśmy wcześniej wycieczek do tej części świata. Dopiero próbujemy…

— Nie dajcie mu więcej wódki! — poradził ktoś życzliwie.

Dwie lub trzy butelki krążyły wokół ogniska. Cała grupa „odkażała się” po spożyciu przygotowanej przez tanzańskiego kucharza kolacji: gulaszu z fasolą, ugotowanego w kotle nad ogniskiem. Kucharz z dużym zaangażowaniem mieszał to danie własną ręką (dosłownie), zanim stało się zbyt gorące. Potem ułamał sobie gałąź w pobliskim lasku, co wszyscy uznali za poprawę sytuacji. Butelkę jednak otwarto.

Parę godzin wcześniej jedliśmy na terenie Parku Ngoro Ngoro lunch z papierowych toreb, do których beztrosko wrzucono razem nieobrane banany, mandarynki oraz kawałki pieczonego kurczaka. Cześć grupy uznała ten sposób podania za zbyt ryzykowny dla europejskich żołądków. Ja ledwie zauważyłam, co jem.

Hipopotamy lubią podobno czasem popatrzyć, jak ludzie jedzą…

Siedzieliśmy wówczas nad brzegiem jeziora, w którego wodach wzdychało stado hipopotamów, po brzegu zaś spacerowały małymi grupkami antylopy gnu, zebry, gazele Thompsona i strusie. Nad uchodzącym do jeziora strumieniem, w pewnej odległości od nas, z rozkosznie rozrzuconymi łapami wylegiwało się na wilgotnym piasku kilka lwic. W naszym sąsiedztwie, nie dalej jak kilkanaście metrów, dwie pary żurawi koroniastych tańczyły niezwykły taniec, otoczone przez zajęte własnymi sprawami ibisy i barwne bociany żabiru. Jakby tego wszystkiego było mało, tuż nad nami obłąkańcze akrobacje wykonywały kanie, drapieżne ptaki o pięknie wykrojonych ogonach. Przywykłe, że grupy turystów zwykle jadają lunch nad jeziorem, porywały nam jedzenie z rąk, czasem tuż sprzed ust.

Czarnoskórzy przewodnicy biegali od turysty do turysty, namawiając do jedzenia w samochodach, ale było tam zbyt gorąco. Moja sąsiadka skorzystała z tego schronienia dopiero, gdy kania-złodziejka drasnęła ją łakomym dziobem. Ja sama nie miałam powodów, by narzekać na obsługę. Zaledwie skończyłam ogryzać kawałek kurczaka, kania wprost z nieba spadła na moją dłoń, i jednym sprawnym chwytem wybrała mi spomiędzy palców garść drobnych kości — co do jednej! Zrobiła to tak zręcznie, że nie poczułam nawet dotknięcia — tylko powiew skrzydeł.

Przez pół dnia jeździliśmy samochodami z odkrytym dachem po dnie rozległej kaldery Ngoro Ngoro — od zwierzęcia do zwierzęcia. Widzieliśmy lwy wylegujące się w trawie i słonie łamiące gałęzie drzew, pawiany rozgrzebujące popiół na wypalonej sawannie, strusia odganiającego ciekawskie małpy od gniazda, i narodziny małej zebry. Obserwowaliśmy, jak ptak sekretarz, chodzący po sawannie sztywnym krokiem wiktoriańskiego nauczyciela, złapał małego węża i, uderzywszy nim o ziemię, od razu przystąpił do konsumpcji. Nosorożec, do którego podjechaliśmy bliżej, niż teoretycznie wolno, obserwował nas przez chwilę to jednym, to drugim okiem, jakby wahając się, czy zaszarżować na samochód — ostatecznie odwrócił się i odbiegł truchtem.

Nad płytkim jeziorem o zmineralizowanych wodach, gdzie brodziły stada flamingów, oddaliłam się od grupy i, skacząc z łachy na łachę szarobrunatnego błota, starałam się podejść bliżej do ptaków. Wrzaski przewodnika zatrzymały mnie nie dalej jak dziesięć metrów od stada hipopotamów — których wystające z płytkiej, białawej wody grzbiety wzięłam za błotniste wysepki!

Mała trąba powietrzna i dużo flamingów

Tego wieczora na polu namiotowym rozkoszowałam się najbardziej niezwykłym prysznicem w moim życiu. Kabina prysznicowa miała postać glinianej chatki, z której dachu — wprost ze strzechy — sterczała rurka natrysku. Prócz tego w chatce było wysypane piaskiem klepisko, dwa płaskie kamienie do złożenia odzieży i sporo jaszczurek o złotych oczach, spoglądających ze ścian i sufitu. Woda była ciepła, ponieważ chatkę wyposażono w zewnętrzny piec na węgiel drzewny, w którym napalił pracownik pola namiotowego. Zdaje się, że byłam jedyną osobą, która zdecydowała się tego wieczora na prysznic. Reszta grupy poprzestała na „odkażaniu” — a ponieważ zapasy przywiezionego z kraju alkoholu prawie się wyczerpały, następnego dnia, gdy jechaliśmy przez jakieś miasto, podniósł się krzyk, by stanąć przed sklepem monopolowym. Jak się okazało, półki były pełne butelek, nie kojarzących się nam z absolutnie z niczym. — w każdym razie, jeśli chodzi o znane alkohole.

Sprzedawczyni — czarnoskóra dziewczyna o pracowicie wyprostowanych włosach — zaproponowała nam ponad 30-procentowy lokalny specyfik, zwany „Konyagi”. Trunek był w płaskich, długoszyich butelkach, i nawet przez zakrętkę pachniał jak wyrób perfumeryjny. Ściślej — jak kwintesencja przemysłu perfumeryjnego, wliczając rozmaitość geograficzną i rozwój przez epoki.

— Z czego jest ten… koniak? — zapytał ktoś ostrożnie.

Dziewczyna o prostowanych włosach wydęła swe imponujące usta i rzuciła niedomyślnym białym lekko pogardliwe spojrzenie. Chyba tylko zawodowa uprzejmość powstrzymała ją od popukanie się w czoło.

— Z Tanzanii! — odparła z wyraźnym poczuciem wyższości.

Do dziś, niestety, każdy toast kojarzy mi się z zapachem tanzańskiego koniaku.

Kwiatek do Kondora

Człowiek nie jest stworzony do latania — odkryłam tę prawdę po raz kolejny, gdy czteroosobowa awionetka uniosła się z lotniska na skraju pustyni Nazca.

Nazca to pustynia płaska i porysowana. Nie tylko słynnymi liniami „rysunków kosmitów” — także drogami, śladami wyschniętych potoków, tropami zwierząt i ludzi, odciskami opon. Patrząc z góry na te powstałe bez ludzkiego planu ornamenty, nietrudno się domyślić, skąd wziął się pomysł rysowania na pustyni. Słynnym rysunkom Nazca nie ujmuje to tajemniczości — dziesięć czy dwadzieścia wieków temu, na kontynencie nieznanym wówczas Europejczykom, z dużą dokładnością wykreślono na płaskiej równinie figury, które oglądać można tylko z lotu ptaka.

Nasz pilot, szeroko uśmiechnięty Peruwiańczyk imieniem Amerigo, latał nad pustynią kilka razy dziennie. Nie wiem, czy czuł się jak ptak, w każdym razie podczas naszego lotu nie miał nic przeciwko temu, by pokazać, że …umie latać. Przy pierwszym obrazku teatralnym gestem wskazał w dół i — położył samolot na skrzydło. Rysunek na szarożółtej powierzchni pod nami — zdaje się, Wieloryb — z poziomego stał się nagle pionowy, potem płynnie wszedł w ruch wirowy. A mój żołądek niebezpiecznie zbliżył się do oskrzeli.

Po Wielorybie z podobnej perspektywy oglądaliśmy Astronautę — okrągłogłową postać nakreśloną na stoku pagórka. Właściwie nie zapamiętałam, czy była tam głowa. Potem widzieliśmy Psa, Ręce, Drzewo, Pająka… Najsłynniejsze rysunki świata przesuwały się pod nami nie tyle jak w filmie — raczej jak w widoku z karuzeli…

Cóż, zbliżaliśmy się do najokazalszych obrazków- Kolibra, Kondora, Małpy. Figura Małpy ze spiralnie zwiniętym ogonem ma prawie sto metrów długości, rozpiętość Kondora przekracza podobno 130 m. Pilot Amerigo zadbał, byśmy niczego nie przeoczyli. Nad najsłynniejszymi figurami kołował z akrobacjami. Zapewne spiralny ogon Małpy przyczynił się do tego, że mój przełyk też skręcił się w spiralę. Przy Papudze czułam się już naprawdę, naprawdę źle.

Maria Reiche, niemiecka matematyczka, która poświęciła całe życie badaniu rysunków z pustyni, oceniła, że najstarsze figury liczą sobie od dwóch i pół do trzech tysięcy lat. Nowszy rysunek — wykonany na skraju pustyni w XX wieku — to schematyczny kwiatek, taki jak z dziecięcej laurki, tylko odpowiednio duży. Serwują go na deser. Amerigo radośnie pomachał nad nim skrzydłami i, promieniejąc uśmiechem, zwrócił się do mnie:

— Flower for you, miss!

Wszystkie rady właściciela mojego hotelu w Nazca były dobre. Najlepsza ta, by niczego nie jeść przed lotem. Nie funkcjonuję bez śniadania, przed wyjazdem z hotelu przegryzłam więc poranną herbatę dwoma herbatnikami. Nad Kwiatkiem byłam naprawdę o włos od zwrócenia ich na odprasowane spodnie promiennego Amerigo.

Wylądowaliśmy z podskokiem. Anglik na tylnym siedzeniu spazmatycznie złapał oddech.

— Thanks God! Mój żołądek jest znowu na swoim miejscu. — westchnął. — Welcome home!

Herbatniki z herbatą. Niby nic, ale jeśli wielokrotnie wracają człowiekowi do gardła, mają smak, którego nie sposób zapomnieć. I który naprawdę można znienawidzić.

Tysiącletnie rysunki. Naprawdę robią wrażenie.

Na gorąco

Dwa nepalskie wynalazki, z którymi najczęściej mieliśmy do czynienia, idąc przez kilka dni z Birenathi do Annapurna Basecamp, to „gorący stół” i „gorący prysznic”.

„Gorący stół” jest dokładnie tym, na co z nazwy wygląda — masywnym i drewnianym stołem w kuchni-jadalni każdej noclegowni na szlaku. Nazwa praktycznego mebla nie pochodzi jednak od spożywanych na nim gorących potraw (choć i w takim znaczeniu można by jej użyć). Nepalski „gorący stół” ma blat obity od spodu solidną blachą; z boków przybija się zwisające do ziemi koce. Potem wystarczy zawiesić nad stołem lampę sztormową, a pod stołem postawić maszynkę naftową — powszechne w Himalajach wyposażenie kuchni. Dookoła stawia się kilka ław — i oto mamy idealną świetlicę turystyczną, jadalnię i suszarnię mokrych ubrań. Trzy w jednym. A nocą może stać się i sypialnią — na ławach sypiają gospodarze lub tragarze. Natomiast w długie i zimne himalajskie wieczory — już po południu, gdy słońce schowa się za góry, temperatura szybko spada nawet poniżej zera — „gorący stół” służy turystom jako miejsce spotkań, jedzenia, czytania, oglądania map, pisania kartek czy pamiętników, rozmów. Fakt, że dookoła stołu licznie suszą się skarpety, jest tylko dodatkową zaletą tego miejsca (każdemu zależy, by wysuszyć skarpety na kolejny dzień wędrówki!). Za korzystanie z „gorącego stołu” każda lodge pobierała od gości tzw. heater charge w wysokości ok. dolara.

„Gorący prysznic” był w podobnej cenie, ale miał wymiar bardziej… mistyczny. W każdej szanującej się lodge na skraju szeregu drzwi, kryjących proste sypialnie dla gości, było pomieszczenie z tabliczką „Hot shower”. Otworzywszy tak oznaczone drzwi, mogliście za nimi znaleźć małą komórkę o murowanych ścianach i wysypanej drobnymi kamyczkami podłodze. Całkiem schludną, na oko, i …pustą. Nawet bez końcówki gumowego węża, którym doprowadzało się do himalajskich „hoteli” na szlaku lodowatą wodę z górskich strumieni.

„Prysznic” z widokiem na Machapuchare („Rybi Ogon”), świętą górę Nepalczyków

Jak to działało? Idealnie. Na pytanie o prysznic właściciel noclegowni inkasował równowartość około dolara, po czym dostarczał zainteresowanemu pod drzwi komórki wiadro zimnej wody, wiadro wrzątku i mały czerpak. Temperatura kąpieli zależała od tego, w jakich proporcjach amator kąpieli będzie czerpał wodę z obu wiader.

No i byli jeszcze Szerpowie. W zasadzie wszystko tu spoczywało na Szerpach. Byli nie tylko tragarzami do wynajęcia (kiedyś spotkaliśmy na trasie trzech Australijczyków — dużych, zdrowych chłopaków, wędrujących po Himalajach tylko z ręcznymi kamerkami i butelkami wody. Za nimi Nepalczyk o wzroście dwunastoletniego chłopca niósł trzy związane razem, wypchane plecaki — ładunek większy, niż on sam). Byli też jedynymi zaopatrzeniowcami wszystkich lodge na szlaku. Nieustannie kursowali w górę i w dół, nosząc prowiant i wyposażenie — od ryżu, herbaty czy nafty do maszynek, po deski do budowy, cement i gąbkowe materace. Każdy ładunek, jaki się trafił. Z naszej grupy trafiła się kobieta.

Jedna z uczestniczek naszego trekkingu, Bogusia, pewnego popołudnia poślizgnęła się na mokrym kamieniu, i mocno nadwyrężyła sobie kolano. Schodziliśmy z Annapurna Basecamp. Byliśmy o jakieś półtorej godziny marszu od lodge w Dovani, w której mieliśmy tego dnia nocować, i o niespełna dwie godziny od zmierzchu. Bogusia — po kilku próbach stawania na nadwyrężonej nodze — siedziała na kamieniu przy ścieżce ze łzami w oczach, trzymała się za kolano i powtarzała, że boli.

Obok niej przysiedli Ania, pilotka grupy, i Dżagat, miejscowy przewodnik. Martwili się, bo nic innego zrobić nie mogli. W grupie, która wędrowała szykiem mocno rozwleczonym — każdy właściwie osobno — Bogusia szła w końcówce. Silniejsi piechurzy byli już niżej i bliżej noclegu, wokół Bogusi zebrały się głównie kobiety — i współczuły jej, bo mogły niewiele więcej.

Po szybkiej kalkulacji odrzucono pomysł wezwania ekipy ratunkowej z helikopterem — nasz budżet by tego nie wytrzymał. Próby prowadzenia Bogusi przez dwie inne osoby także porzucono — w wielu miejscach ścieżka była zbyt wąska, poza tym trójka musiałaby część drogi przejść po zmroku, bo poruszała się zbyt wolno. Bogusia nie była też w stanie iść, podpierając się zaimprowizowanym kijem-laską. Pozostawało martwić się i czekać.

Rozwiązanie nadeszło ścieżką z góry, przy akompaniamencie gwizdów. Szerpowie na szlaku często porozumiewają się gwizdami. Ci, którzy nas znaleźli, dostarczyli właśnie ładunek i wracali z pustymi koszami. Choć w czasie, gdy byliśmy w Himalajach, zdobywały popularność używane plecaki, sprzedawane przez schodzących z gór turystów w Pokharze, wielu tragarzy z gór nadal jednak nosiło ładunki tradycyjnie — w koszach umocowanych na tkanym pasie, zakładanym na czoło.

Szerpa z tradycyjnie noszonym ładunkiem

Czterech tragarzy stanęło przy nas, by zapytać, co się stało. Dżagat podjął rozmowę. Była krótka — Szerpowie pytali, gdzie idziemy, po czym zaproponowali pomoc. Chcieli wiedzieć, czy ewentualnie coś za to zapłacimy — rzucili cenę czterystu rupii (wówczas była to równowartość 10 -11 dolarów). — Na czterech? — upewnił się Dżagat. Radośnie przytaknęli. Tak oto Bogusia stała się „bagażem”.

Byłam w grupce, która przyglądała się z niedowierzaniem, jak Szerpowie przygotowywali się do „przyjęcia ładunku”. Bogusia nie była kobietą dużą — jak na europejskie standardy. Niewątpliwie jednak ważyła więcej, niż każdy z czwórki Szerpów, reprezentujących lokalne standardy — czyli wzrost i posturę dwunasto-, trzynastoletniego chłopca.

Sama Bogusia była pełna wątpliwości, gdy trzej tragarze założyli podwójny pas na czoło kolegi. Następnie dźwignęli ją z boków i ulokowali w „uprzęży” w ten sposób, by siedziała w pętli pasa, trzymając Szerpę za ramiona, on zaś podtrzymywał ją pod kolanami. Przyjąwszy ładunek, Szerpa ruszył w dół niemal biegiem — i biegł tak długo, aż stracił oddech. Wówczas delikatnie posadził swój „bagaż” na kamieniu, a w pętlę tkanego pasa „zaprzągł się” jeden z jego kolegów. Ten również biegł do zmęczenia — szybko zostawiając nas, grupę maruderów, z tyłu. Potem zmienił go inny. Tak zmieniali się przez ponad godzinę — zanim w końcu Bogusia wjechała na Szerpie na dziedziniec naszej lodge. Grupa Chińczyków, która odbywała tam właśnie wspólną gimnastykę, powitała jej przybycie burzą braw.

Przed niskim budynkiem siedzieli ludzie z naszej grupy, wymieszani z kanadyjskimi i amerykańskimi turystami. Gdy Bogusia została bezpiecznie posadzona na ławce, a Dżagat rozliczał się z Szerpami, podeszła do nas Kanadyjka, która chciała wiedzieć, ile nas to kosztowało.

— Jedenaście dolarów? Mon Dieu! Za te pieniądze sama bym się chętnie przejechała!

Ale i tragarz tragarzowi nierówny. Kilka dni później, gdy ładowaliśmy bagaże na dach autobusu, który miał nas zawieźć do Indii, zrobił się mały problem z plecakiem Marka. Marek, geolog, całą drogę zbierał próbki kamieni. Uczciwie więc uprzedził Nepalczyka, który układał bagaże na dachu, że jego plecak — właśnie podawany z dołu — jest cięższy, niż inne.

Mężczyzna na dachu pokiwał głową, uśmiechnął się szeroko i poklepał po bicepsie, żeby pokazać, że jest silny i ciężar mu niestraszny. Po czym ochoczo chwycił oburącz plecak Marka i… wraz z nim spadł z hukiem z dachu.

Na szczęście tylko się potłukł.

Okej ojek

W kawiarni przy Sosrowijayan w Yogyakarcie Jack, studiujący w Indonezji Australijczyk, wygładza palcem wskazane przeze mnie miejsce na mapie wyspy Jawa.

— Chcesz tam jechać? Na mapie nic tam nie ma. Co tam jest? — pyta.

— Górski las tropikalny, klifowe wybrzeże, plaża z wielkimi żółwiami morskimi — recytuję za przewodnikiem o faunie Indonezji.

— Great! — kiwa głową Jack.

Rezerwat Meru Betiri utworzono w latach siedemdziesiątych, jako ostatnie miejsce na Ziemi dla ochrony wymierającego tygrysa jawajskiego. Dla tygrysa było za późno — od ponad dwudziestu lat nikt go nie widział. Przewodniki zapewniają natomiast, że okolicach górującej nad parkiem góry Betiri (1223 m) żyje jeszcze kilkadziesiąt lampartów, bantengi i sambary, co najmniej trzy gatunki małp, liczne ptaki. Nie mogę z ręką na sercu przyznać, że o wyborze Meru Betiri jako celu ucieczki z Yogyakarty zdecydowały duchy wymarłych tygrysów czy myśl o spotkaniu z lampartem. Wiedziałam już, że na Jawie wielkie drapieżniki nie przechadzają się leniwie na widoku, jak lwy na afrykańskich sawannach. I że — niestety — duch żadnego wymarłego zwierzęcia nie pozostaje, by budzić ludzkie wyrzuty sumienia. Zdecydowała wzmianka o żółwiach. Od czasu przypadkowego spotkania z carettą u wybrzeży Grecji bardzo chciałam poznać inne morskie żółwie. Liczył się też trochę fakt, że według przewodnika Meru Betiri to „one of the most isolated part of Java”.

Do Probolinggo, miasteczka na północnym wybrzeżu Jawy, dotarłam bemo — tanim pasażerskim mikrobusem. Podróżowanie po Jawie jest łatwe, o ile ma się trochę odporności na upał, kurz i tłok. I mocne gardło. Na dworcu w Probolinggo wykrzykuję po prostu nazwę wsi, do której chcę dotrzeć — Sukamade. Kilku ochotniczych „przewodników” radośnie wskazuje mi właściwy autobus. Oczywiście właściwy, to nie ten, który dowiezie mnie prosto do celu, ale coś, co jedzie via Sukamade — do Jember.

Trafia się autobus klimatyzowany i z „drinkiem” (szklanką wody) wliczonym w cenę. Bileter zna kilka słów po angielsku, po naradzie z pasażerami wskazuje mi kolejny punkt na trasie do Meru Betiri — miejscowość zwaną Jacjac (Dżakdżak). Na dworcu w Jember grupa życzliwych przesadza mnie bezbłędnie w local bus do Banyuwangi, jadący przez Jacjac.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.