PROLOG
Dziesiąty brudnopis.
Nie chcę wybiegać za bardzo w przyszłość, ale czasu zostało mi niewiele — bardzo niewiele, by opowiedzieć ci wszystko, co widziałem i słyszałem.
Nie jestem pisarzem, a i narrator ze mnie marny. Ale jeśli istnieje historia — trzeba ją opowiedzieć. Tak uważam. Powinna zostać opowiedziana przynajmniej garstce ludzi, do której należysz także ty.
Teraz siedzę na dworcu i o tym myślę. Dworce często się romantyzuje — nie wiem, czy słusznie — ale właśnie tutaj, siedząc na ławce w starej, podartej kurtce i z naciągniętym kapturem, po raz pierwszy od dawna mam wolną godzinę, by czekać na swój pociąg i odtworzyć w głowie wszystko, co się wydarzyło.
Czy zawsze tak było? A może coś poszło nie tak?
Chciałbym powiedzieć, że zdarzyło się coś, co podzieliło moje życie na „przed” i „po”, ale to nie byłaby prawda. Bo nic takiego nie miało miejsca.
Urodziłem się już taki. Moi rodzice też. I ich rodzice. I ty również. To wszystko są tylko związki przyczynowo skutkowe — żadne „przed” ani „po” nie istnieje.
Choć pewien moment mimo wszystko uznałem za przełomowy — dzień, w którym poznałem swoich przyjaciół. Myślę, że to właśnie on był punktem zwrotnym. Gdyby nie oni…
Podniosłem wzrok i spojrzałem na kobietę, która powoli przeszła obok.
Gdyby nie oni, nie siedziałbym tu teraz. Gdyby nie oni — tej książki by nie było.
Niech cię nie przeraża ponury początek. Ta książka nie jest o duchach. I nie pozostanę jednym z nich do końca tej historii.
To opowieść nie tyle o mnie, co o przyjaźni — i o tajemnicach, jakie skrywa ten świat.
ROZDZIAŁ I
Jestem martwy. To pierwsza myśl. Ciało mnie nie słucha, na piersi czuję ciężar. Wokół wilgoć, kurz i cisza. Z trudem podnoszę się i próbuję przypomnieć sobie cokolwiek.
To mój pokój? Dlaczego umarłem? Dlaczego jestem tego taki pewien? Głupota. To pewnie tylko koszmarny sen — przecież człowiek nie może tak po prostu obudzić się i zrozumieć, że nie żyje.
Wstałem, w oczach pociemniało i znów usiadłem. Dobra próba. Głęboki wdech, wydech — spróbowałem ponownie, tym razem z powodzeniem. No, nieźle.
Podszedłem do stołu i usiadłem na krześle. Zacząłem pocierać skronie, by uciszyć ból głowy. Z ulicy dochodziły dźwięki silników samochodów i trzask otwieranych drzwi sklepów. Spomiędzy zasłon przedzierały się promienie południowego słońca. Nie pamiętałem ani wczorajszego dnia, ani — chyba — całego poprzedniego tygodnia. Ale to nie obchodziło mnie najbardziej. Męczyła mnie tylko jedna, uporczywa myśl, która, przyznaję, niepokoiła mnie coraz bardziej — moje ciało jest martwe.
Nie wiem, która część mózgu odpowiada za instynkt samozachowawczy, ale u mnie włączyła się wyjątkowo nie w porę. Wraz z tą natrętną — nawet nie myślą, lecz przekonaniem o własnej śmierci — pojawił się strach przed śmiercią. To zaczynało przypominać paranoję.
Dobrze. Trzeba dowieść sobie, że to nieprawda.
Rozejrzałem się po pokoju: długopis i książki na stole, naprzeciwko ogromna szafa, może z dwa metry wysokości. Wszędzie porozrzucane ubrania. Ciemne, grube zasłony sięgały od sufitu do podłogi i szczelnie zakrywały okno.
Brak pamięci dało się łatwo wytłumaczyć faktem śmierci — ale to wyjaśnienie przyjmowała tylko jedna część mojej głowy. Druga uparcie powtarzała, że żyję — i wystarczy to udowodnić.
Wstałem i podszedłem do okna. Promienie słońca uderzyły mnie w oczy, zmusiły do zmrużenia powiek i odwrócenia wzroku.
Może nie umarłem, tylko śpię?
Ostrożnie podniosłem filiżankę ze stołu.
No dobrze, skoro potrafię podnosić przedmioty, to znaczy, że żyję. Trzeba z kimś porozmawiać.
Pamięć powoli wracała — przypomniałem sobie kilka szczegółów z życia.
Przypomniałem sobie jednego przyjaciela: rudego chłopaka z piegowatą twarzą. I jeszcze to, że mieszkam w Wielkiej Brytanii. Moi rodzice byli gdzieś daleko — od dawna żyli za granicą. Wydało mi się, że tak właśnie powinno być, że tak było zawsze.
Świetnie, — pomyślałem z zapałem, przynajmniej coś pamiętam. Ale po chwili zrozumiałem, że nie mam pojęcia, gdzie właściwie jestem. Nie, rozumiałem to logicznie — to mój pokój. Ale gdzie jest ten pokój? Co to jest za dom?
Wpatrywałem się w podłogę i wysilałem pamięć, próbując przypomnieć sobie cokolwiek. Minęło może z dwadzieścia minut, na próżno. Całkowita amnezja.
Może po prostu spadłem z łóżka?
Był tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić.
Zebrałem siły i małymi krokami powlokłem się w stronę korytarza, a stamtąd — prosto do drzwi wejściowych. Wyszedłem do małego przedsionka, na którego końcu znajdowały się jedne, ciężkie, metalowe drzwi.
Wyszedłem z mieszkania i zszedłem po schodach — spiralnych, jak w latarni morskiej — aż na ulicę. Listopadowe słońce chowało się za chmurami. Pogoda była szara i pochmurna — lada chwila miał zacząć się deszcz.
Świadomość śmierci przyszła w momencie, gdy rowerzysta na chodniku przejechał prosto przez moje ciało.
„A więc jednak nie żyję”, pomyślałem spokojnie, a po plecach przeszedł mi chłodny dreszcz. Ale strach mnie nie sparaliżował. Do tego czasu uporczywa myśl o śmierci dawno już wyparła wszystkie inne. Raczej pogodziłem się z faktem własnej śmierci, choć wydało mi się dziwne, że kubek potrafię podnieść, a roweru zatrzymać — nie.
Stałem może minutę pośrodku drogi, pozwalając przechodniom przenikać przez moje ciało i rozmyślałem, co dalej. Nie opuszczało mnie wrażenie, że śnię, i to bardzo zły sen.
Albo że zwariowałem i przydałaby mi się pomoc porządnego psychologa.
Na latarni przy drodze usłyszałem krakanie wrony. Patrzyła na mnie i głośno krakała.
— Widzisz mnie! No, przynajmniej ktoś — ucieszyłem się, ale zaraz zamilkłem. — Jak to możliwe, że mnie widzisz? — Szkoda, że wrony nie mówią.
Ptak dalej krzyczał, potem wzbił się w górę i przesiadł na latarnię nieco dalej. Tam usiadł i znów zaczął krakać, patrząc na mnie. Próbowała mnie gdzieś zaprowadzić. Na początku odrzuciłem tę myśl, ale z drugiej strony — co innego miałem robić? Stać tak pośrodku ulicy?
Jeszcze raz spojrzałem na wronę. Patrzyła na mnie nieprzerwanie i dalej krakała. No dobrze — ruszyłem w jej stronę. Kiedy zbliżałem się do latarni, wzlatywała i siadała na następnej — i tak dalej, aż doszliśmy do zaułka, gdzie nie było żadnych latarni. Wtedy przeleciała na środek ulicy i usiadła na ziemi, dalej kracząc.
W ten sposób szliśmy chyba z pół godziny. Musiałem przyspieszać, żeby za nią nadążyć. Ulice, którymi szedłem, zaczynały wydawać mi się znajome — jakbym już kiedyś po nich chodził, i to całkiem często. Może chociaż tak wróci mi część pamięci.
— Dokąd ty mnie prowadzisz? — pytałem ją co jakiś czas, ale nie odpowiadała. Nie miałem wyboru: ludzie nadal przechodzili przeze mnie, pogody nie czułem — nie było ani zimno, ani ciepło. Było dziwnie komfortowo, jakby tak właśnie miało być.
Przebyliśmy już dobrych kilka kilometrów, a ja musiałem złapać oddech. Ale ona miała inne plany — raz po raz zmuszała mnie, bym z szybkiego kroku przechodził w bieg, żeby jej nie stracić z oczu.
W końcu usiadła przy starym, odrestaurowanym domu. Zbliżyłem się do niej — zostało może dziesięć metrów — i wtedy po prostu wzbiła się w powietrze i odleciała.
Dysząc, stałem oszołomiony i patrzyłem jej w ślad. Ot tak — odleciała? Prawie godzinę goniłem za głupią wroną, która zaprowadziła mnie Bóg wie dokąd — i po prostu odleciała. Głupia wrona, wszystkie pióra bym jej powyrywał.
Teraz byłem Bóg wie gdzie. Gdzie ja w ogóle jestem? Mój wzrok przyciągnęły drzwi po prawej stronie. No tak — tu mieszka mój przyjaciel, Patryck. Ten sam rudowłosy chłopak.
Jeszcze raz spojrzałem wysoko, w pochmurne niebo, w stronę, w którą odleciała wrona.
— No dobrze, dzięki ci — podziękowałem jej w myślach.
Wiedziałem, że nie usłyszała moich podziękowań, ale mimo to zrobiło mi się spokojniej.
Dziwne to wszystko, pomyślałem.
Drzwi do domu okazały się otwarte. Zacząłem wspinać się po piętrach, próbując intuicyjnie zgadnąć, do których drzwi powinienem zapukać. Droga, metalowa — nie. Zwykła biała z popękaną farbą — też nie. Stara, drewniana… pewnie ta. Tak, to były drzwi jego mieszkania. Pamiętałem je po bożonarodzeniowym dzwoneczku, który wisiał tam przez cały rok, czekając na swój czas.
Zapukać? A może… spróbować przejść przez nie? Dotknąłem dłonią drzwi — nie, nie da się. Zapukałem. Patryck zwykle spał o tej porze — przemknęło mi przez głowę — albo włóczył się gdzieś po mieście.
Po minucie zapukałem ponownie. Potem zacząłem walić mocniej, aż usłyszałem nerwowe burczenie zza drzwi.
— Idę… — wymamrotał chłopak ochrypłym głosem. — Kto tam?!
— To ja, Jake! — krzyknąłem w odpowiedzi.
— Kto tam, pytam?! — było oczywiste, że mnie nie słyszy.
Oczywiście, jak niby mógł usłyszeć ducha.
Mimo to Patryck ostrożnie uchylił drzwi, a w progu najpierw pojawiła się jego lewa ręka z kijem bejsbolowym. Wyszedł na klatkę schodową i krzyknął:
— No kto tu jest, do diabła?!
— To ja, Patryck, to ja… — moje próby wciąż były bezskuteczne.
— Cholerni gówniarze… kiedyś was dorwę — mruknął Patryck i już miał wracać do mieszkania.
— Nie wątpię — powiedziałem szybko i przemknąłem przez niego, zanim zdążył zamknąć drzwi.
W tym mieszkaniu pachniało smażonym mięsem z przyprawami. Przypominało trochę moje mieszkanie, ale tutaj było znacznie jaśniej i czyściej.
— Kto tam, synku? — rozległ się kobiecy głos z sąsiedniego pokoju.
— Znowu dzieci się bawią. Wszystko w porządku, mamo — odpowiedział Patryck.
— I dla nich wziąłeś kij bejsbolowy?
Rudy chłopak podrapał się po karku, spojrzał z zakłopotaniem na kij i odstawił go na bok.
— Mhm… — mruknął i wszedł do środka.
Nie pamiętałem jego mamy. A właściwie pamiętałem, że istniała, ale nie pamiętałem jej samej. Wszedłem do pokoju, z którego dochodził kobiecy głos. To była kobieta około czterdziestu, może czterdziestu pięciu lat, o kasztanowych włosach. Drobne zmarszczki przecinały jej twarz. Kołysała się spokojnie w fotelu bujanym, przewracając w dłoniach motek włóczki i oglądając jakiś program w telewizji. Jej wygląd wydawał mi się znajomy, miałem wrażenie, że za chwilę ją sobie przypomnę — ale nie mogłem. Dobrze, trzeba iść do Patrycka.
Uczucie radości z tego, że cokolwiek sobie przypomniałem, rozpierało mnie. A to, że znalazłem przyjaciela — jeszcze bardziej.
Bezszelestnie wszedłem do jego pokoju. Ubrania, książki, jakieś kartki z notatkami leżały rozrzucone po podłodze. Patrycka mało obchodziło miejsce, w którym mieszkał, a jego mama dawno już poddała się w walce o porządek. Ściany od dawna nie były malowane, miejscami pożółkły, a pod sufitem zebrało się morze pajęczyn. Pokój przypominał mój — nic dziwnego, że się zaprzyjaźniliśmy.
Przypomniałem sobie, że interesował się naukami ścisłymi — nic innego nie fascynowało go tak bardzo. A przypomniałem to sobie, bo zastałem go przy biurku, jak nerwowo coś pisał na kartce. Kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem, że to jakieś równania z fizyki.
Nie był podobny do mamy: rude włosy, mnóstwo piegów, piwne oczy, pulchne policzki z dołeczkami, do tego lekko przygarbiony — cały zestaw cech charakterystycznych. Z zapałem coś notował.
— Patryck — powiedziałem cicho.
Odwrócił się gwałtownie i zmarszczył brwi.
— Patryck! — tym razem krzyknąłem, ale tylko podłubał w uchu i wrócił do biurka.
Próbowałem jeszcze kilka razy, ale nic się nie stało. Mógłbym wziąć jakiś przedmiot, ale bałem się, że uznałby to raczej za poltergeista niż za mnie — i jutro razem z mamą już by się stąd wynieśli.
Wypowiedziałem jego imię cichym głosem — i, o bogowie, znów się odwrócił.
— Patryck, słyszysz mnie? — zapytałem.
Zmarszczył brwi jeszcze mocniej.
— Co jest, do diabła? — powiedział surowo.
— Tak, tak, to ja — starałem się mówić jak najspokojniej i jak najciszej.
Widać było, że mnie słyszy, ale bardzo słabo — i pewnie nie wszystko, co mówię. W końcu postanowiłem zaryzykować… Wyciągnąłem rękę po jego długopis. Musiałem to zrobić szybko i ostrożnie, żeby się nie przestraszył i nie uciekł. Albo nie krzyknął. Naprawdę nie chciałem, żeby przyszła jego mama.
Po sekundzie wahania gwałtownie chwyciłem długopis i zacząłem pisać:
„Nie bój się. To Jake. Umarłem. Jestem duchem.”
Patryck odwrócił się w stronę biurka, a na jego twarzy pojawiło się zdziwienie. I to nie zwykłe zdziwienie — prawdziwe, nerwowe napięcie. Przez chwilę siedział, cicho oddychając i wpatrując się w napis.
Pomyślałem, że powinienem dopisać coś jeszcze:
„To naprawdę ja. Nie bój się. Umarłem. Nie wiem jak. Nie zrobię ci krzywdy.”
Siedział tak jeszcze minutę.
— To ty mówiłeś? — wyszeptał ledwie poruszając wargami.
— Tak, tak — powtórzyłem powoli, dwa razy.
— Słyszę… Jak umarłeś? — zapytał.
„Nie wiem” — napisałem długopisem na kartce. — „Straciłem pamięć. Nie pamiętam nikogo poza tobą. Nawet rodziców.”
— A pamiętasz, jaki mamy teraz miesiąc i rok? — powiedział cicho.
O nie. A jeśli umarłem pięćdziesiąt lat temu, i to syn Patrycka? Przeszedł mnie zimny dreszcz. „Jesteś synem Patrycka?” — napisałem.
— Co?! Nie, to ja — Patryck. Po prostu spytałem, mamy teraz 2025. — odpowiedział.
Poczułem ulgę. Po kilku sekundach milczenia powoli obrócił się na krześle.
— Gdzie jesteś? — zapytał nieśmiało.
— Tuż przed tobą — powiedziałem cicho.
Patryck przeżegnał się trzy razy i odmówił jakąś dziwną modlitwę, którą chyba sam wymyślił:
Boże, Boże, pomóż mi,
Od duchów mnie uchroń dziś.
Boże, Boże, pomóż mi,
Daj mi przeżyć jeszcze chwilę.
Co dziwne, nigdzie nie zniknąłem.
— Modlitwa ci nie pomoże — powiedziałem spokojnie.
— Wynoś się do diabła! Wiem, że to nie Jake, i wcale się ciebie nie boję, cholerny poltergeiście! — twarz Patrycka przybrała gniewny wyraz.
— Jak mam ci udowodnić, że to ja? — zapytałem, ale Patryck mnie nie usłyszał, więc napisałem to na kartce.
Patryck podrapał się po głowie.
— Napisz… — zamyślił się. — Coś, co wiemy tylko ty i ja.
„Straciłem pamięć, niczego nie pamiętam” — napisałem. — „Ale mogę mówić, poznasz mnie po głosie.”
— Diabeł potrafi naśladować głosy.
— Cholera, Patryck! Gdybym był diabłem, już dawno bym cię zabił! Po co miałbym udawać Jake’a?!
Patryck uniósł brwi.
— Dobrze. Skoro nic nie pamiętasz, to jak mnie znalazłeś?
— Przyleciała po mnie wrona — wyszeptałem, sam rozumiejąc absurd tego, co mówię.
— Mhm — skinął głową Patryck.
— To prawda! — powiedział z goryczą.
— A gdzie cię pochowali? — kontynuował przesłuchanie Patryck.
— Nie wiem, obudziłem się chyba u siebie w pokoju. — Patryck nie zmienił sceptycznego wyrazu twarzy. — Nie wierzysz mi?
— Nie wiem… — mój przyjaciel zamyślił się. — Wydaje mi się, że diabeł wymyśliłby coś mądrzejszego niż wrona.
Patryck odchrząknął w pięść.
— Dobrze, załóżmy, że ci wierzę — skrzywił się. — Czego chcesz?
„Opowiedz mi wszystko o mnie. Niczego nie pamiętam” — napisałem.
Powiedział mi to, co już wiedziałem: że jesteśmy uczniami, że mieszkamy w Wielkiej Brytanii. O moich rodzicach nie wiedział nic, bo nigdy o nich nie opowiadałem. Mieliśmy po szesnaście lat i prowadziliśmy zwyczajne, nudne, nastoletnie życie — aż do chwili, gdy mnie zabito.
Moja śmierć wydarzyła się jakieś sześć miesięcy temu. Pochowano mnie na miejskim cmentarzu. Rodziny miałem niewiele, więc przyszła tylko cała klasa.
Nogi się pode mną ugięły, usiadłem na stojącym obok łóżku. Myślałem, że to stało się wczoraj… no, może kilka dni temu. Ale sześć miesięcy?
— Kto mnie zabił? — wyszeptałem.
— Nie wiem. Nikt nie wie. Byliśmy na imprezie u Tommy’ego, w jego mieszkaniu.
Poszedłeś z jakimś facetem do osobnego pokoju, ale sam rozumiesz — nam wtedy nie było do tego. Kiedy zauważyliśmy, że długo cię nie ma, poszliśmy sprawdzić, czy wszystko w porządku. Leżałeś martwy, dziwnie skrzyżowawszy ręce na piersi, a żadnego faceta obok nie było.
Słuchałem i próbowałem przypomnieć sobie choćby najmniejszy szczegół, ale nie pamiętałem ani tego faceta, ani imprezy, ani nawet tamtego wieczoru. Patryck ciągnął dalej:
— Wezwaliśmy karetkę. Mill próbował ci robić masaż serca, ale bez skutku. Lekarze powiedzieli, że doszło do zatrzymania akcji serca — nie wiadomo, dlaczego. Tak się czasem zdarza. Nie wierzyliśmy w to i próbowaliśmy znaleźć tamtego faceta albo dowiedzieć się czegokolwiek — kim był, jak się tam dostał. Ale jakby się rozpłynął w powietrzu. Cholera, nikt nawet nie wiedział, jak był ubrany.
Siedząc na łóżku, pochyliłem się i splótłem dłonie za głową. Facet, impreza, zatrzymanie serca… Powtarzałem w myślach jego opowieść raz po raz, próbując odtworzyć choć jedno wspomnienie, ale nie widziałem nic — tylko absolutną ciemność.
— Hej, jeszcze tu jesteś? — zapytał Patryck.
Podniosłem się i napisałem na kartce:
„Tak, przepraszam, zamyśliłem się. Uwierz mi — to naprawdę ja, i potrzebuję twojej pomocy. Nie chcę takim zostać.”
Patryck siedział, w milczeniu patrząc na kartkę.
— Dobra, załóżmy, że naprawdę wierzę. Co mamy robić?
Chciałem jak najszybciej wrócić do swojego ciała — jeśli to w ogóle możliwe, bo przecież jest pochowane i pewnie już zaczęło się rozkładać.
Patryck o czymś myślał i patrzył, jak mu się wydawało, na mnie, ale w rzeczywistości gdzieś obok. Po chwili zapytał:
— Stary, widzisz innych duchów?
„Na razie żadnego i mam nadzieję, że nie zobaczę” — napisałem. Naprawdę nie chciałem spotkać innych duchów — nigdy nie wiadomo, co mogłoby z tego wyniknąć.
Patryck wstał.
— Zróbmy ci zdjęcie. Mówią, że duchy widać na fotografiach.
Nie czekając na moją odpowiedź, wziął ze stołu swój telefon, włączył aparat i zrobił zdjęcie. Poczułem lekki dreszcz i ciarki na ciele.
— Nic. Niczego nie ma — powiedział. — No, zobacz sam.
Pokazał mi zdjęcie — nie było tam nic, ale chciałem spróbować jeszcze raz.
— Spróbuj jeszcze raz — wyszeptałem.
Zrobił kilka kolejnych zdjęć. Z każdym razem czułem lekki dreszcz, ale na fotografiach znów nie było mnie widać.
— Nagraj wideo — poprosiłem.
— Co? — nie dosłyszał.
— Wideo, wideo — powtórzyłem spokojnym tonem.
— A, chcesz wideo? Dobrze, zaczynam nagrywać.
Zaczęło mną lekko trząść — drżenie było nieustanne, raz się nasilało, raz uspokajało. Po minucie przypominało fale na morzu: podchodzą i cofają się — tak samo to uczucie. Spróbowałem je uchwycić i zatrzymać w najintensywniejszym momencie. Zrozumiałem, że mogę je kontrolować, więc postanowiłem je wzmocnić.
— Cholera, Jake, tu widać twój zarys! — krzyknął Patryck.
Próbowałem wzmacniać drżenie jeszcze bardziej, ale zabierało to zbyt dużo sił.
Po chwili całkowicie się poddałem i przestałem próbować.
— Wystarczy — wyszeptałem.
— Dobrze. Chcesz zobaczyć? — zapytał Patryck.
— Tak, pokaż mi.
Wyciągnął telefon i pokazał mi nagranie. Przez pierwszą minutę nie było tam nic — tylko pusty pokój. I nagle, znikąd, zaczął pojawiać się ledwo widoczny zarys postaci. To byłem ja, ale poza czarnym konturem nie było widać nic.
— Jake, to cholernie mocne!
— Nie jestem pewien — powiedziałem.
W końcu byłem martwy. Uśmiech na jego twarzy zniknął tak szybko, jak się pojawił.
— Zadzwońmy do Milla, może będzie wiedział, co zrobić.
— Kto to, Mill?
— Nasz dobry przyjaciel, jeśli nie pamiętasz.
— Można mu ufać?
— Tak, — powiedział Patryck z przekonaniem, — można mu ufać.
— Dobrze. Tylko nie mów, że tu jestem. Umów się z nim na spotkanie — wtedy wszystko mu wyjaśnimy.
— Dobra, — Patryck zaczął dzwonić do Milla. Po kilku sygnałach ten odebrał.
— Mam nadzieję, że dzwonisz, żeby oddać mi te pięćdziesiąt funtów, które pożyczyłeś w zeszłym tygodniu — w telefonie rozległ się szorstki głos chłopaka, w tle słychać było jakąś dziwną muzykę.
— Eee, prawie. Mill, musimy się spotkać, to pilne.
— Co znowu się stało? Mów po prostu. — powiedział, przeżuwając coś między zdaniami.
— Tak nie mogę, i tak byś nie uwierzył. To ma związek z Jake’em.
— Znalazłeś tego drania, który to zrobił?! — krzyknął Mill po sekundzie milczenia.
— Nie, coś lepszego. Jesteś teraz wolny? Możemy przyjechać?
— My?
— Znaczy… ja.
— Dobra, czekam na ciebie. — Mill się rozłączył.
— Załatwione. No to co, ruszamy?
— Tak, — powiedziałem i skierowałem się do drzwi, ale Patryck mnie zatrzymał.
— Poczekaj chwilkę, jeśli nie masz nic przeciwko, — rzucił i szybko usiadł przy biurku.
Zrozumiałem, że moje wspomnienia o tym chłopaku się potwierdziły — nic nie było dla Patrycka ważniejsze niż nauki ścisłe. W szkole zawsze był najlepszy w tej dziedzinie, czego nie można było powiedzieć o przedmiotach humanistycznych. Gdyby musiał wybierać między uratowaniem życia człowieka a rozwiązaniem nierozwiązywalnego równania, bez wahania wybrałby to drugie. Dlatego, kiedy w jego drzwiach stał dosłownie żywy duch, z którym mógł rozmawiać, wybrał… fizykę.
Pogodziłem się z tym, że muszę po prostu czekać, więc padłem na łóżko i zacząłem czekać.
Leżąc, coraz głębiej zanurzałem się w swoim umyśle, próbując poruszyć drobne odłamki wspomnień — których, prawdę mówiąc, wcale nie było. Może moi rodzice coś wiedzą? — przemknęło mi przez myśl. — Dlaczego nie było ich na pogrzebie? Wątpię, by w ogóle coś wiedzieli. Może jest ktoś jeszcze, kto za mną tęskni? Może mam dziewczynę? Też wątpię. Gdybym pamiętał Patrycka, pamiętałbym i ją. A może Patryck…
— Jesteś tu? — przerwał moje myśli Patryck.
Wstałem i podniosłem ze stołu długopis oraz kilka kartek, dając mu znać, że tu jestem i możemy iść.
Patryck zmrużył oczy:
— Daj, poniosę to ja. Latający w powietrzu długopis i kartki wyglądają dość dziwnie. — Podałem mu je.
ROZDZIAŁ II
Wyszliśmy z domu i ruszyliśmy ulicą. Miałem wrażenie, że moje zmysły się wyostrzyły: słońce podpalało horyzont, niebo różowiało. Patryck szedł przodem. Zrozumiałem, że zupełnie nie pamiętam drogi do Milla — ani jego samego.
Miasto zdecydowanie mi się podobało: setki lokali, sklepów, tętniące życiem ulice. Wydało mi się jednak dziwne, że nie widziałem ani jednego psa, ani kota. Chciałem zapytać Patrycka, gdzie się podziali, ale postanowiłem poczekać, aż dojdziemy do Milla — w tym hałasie i tak by mnie nie usłyszał.
Skręciliśmy w mniej uczęszczaną ulicę, wsiedliśmy do tramwaju i dojechaliśmy do końcowej stacji.
— Co to za miasto? — zapytałem.
— A to, to nasz ukochany, deszczowy Londyn. I nie ma nic lepszego na świecie.
— A gdzie są wszystkie psy i koty?
— Eee… — Patryck podrapał się po głowie. — Przyznam, nie wiem. Może je wyłapali i zjedli.
„Nieźle” — pomyślałem.
— Od dawna ludzie jedzą psy i koty?
— Żartuję, no co ty — uśmiechnął się Patryck.
— Daleko jeszcze?
— Z pół godziny drogi, co najmniej.
Przechodzący ludzie dziwnie spoglądali na chłopaka, który szedł samotnie ulicą i rozmawiał sam ze sobą, ale ciekawość, która go ogarnęła, była silniejsza.
— Czujesz pragnienie? — zapytał Patryck.
— Nie.
— A głód?
— Też nie.
— To co w ogóle czujesz?
Zastanowiłem się. Wydawało mi się — nic.
— Nic właściwie. Przecież jestem duchem. — Zastanowiłem się chwilę. — Czasem trudno mi oddychać.
— Może to nie było zatrzymanie serca, tylko uduszenie? — uniósł brwi Patryck.
Dotknąłem ręką szyi.
— Oby nie.
Szliśmy jeszcze ze dwa kilometry, aż wyszliśmy poza miasto.
Nie mogłem sobie wyobrazić, że Mill mieszka tak daleko i codziennie dojeżdża do miasta — jeśli w ogóle dojeżdża.
Zrobiło mi się nieswojo na myśl, że niczego nie pamiętam — i, jak się teraz okazało, nic nie czuję. Oczywiście wcześniej też niczego nie czułem, ale kiedy zostało to wypowiedziane na głos, zrobiło się dwa razy bardziej nieprzyjemnie. Podeszliśmy do odpowiedniego domu, a Patryck zaczął dzwonić do drzwi właściwego mieszkania, aż w końcu ktoś otworzył. To był stary, kamienny budynek, chłodny. Zauważyłem, że czuję lekki chłód — i zapach wilgoci.
Na ścianach wisiały tanie obrazy, kupione pewnie w przejściu podziemnym — symbol tego, że dom wciąż żyje, że nie jest opuszczony.
— Tak, temu domowi przydałby się remont, inaczej ta rudera się zawali.
A propos, nadal tu jesteś? — zapytał Patryck.
— Tak, tak, — powtórzyłem dwa razy.
— Dobrze, chciałem się upewnić, że nie zwariowałem.
— Nie martw się. Pierwszy, kto zwariuje — to ja, — odpowiedziałem.
— Ha, ha, — nerwowo się zaśmiał Patryck. — To ja słyszę duchy, nie ty.
Weszliśmy na trzecie piętro, a Patryck zapukał do drzwi. Otworzył nam chłopak o jasnych włosach, niezwykle bladej cerze i uśmiechu od ucha do ucha.
— Patryck! Wchodź, cieszę się, że cię widzę! — powiedział i mocno go przytulił.
— Wchodzę, wchodzę — zaśmiał się Patryck, zdejmując buty.
Przeszliśmy do przedpokoju. Mieszkanie wyglądało dokładnie tak, jak reszta budynku — stare, ale pełne ciepła. Widać było, że lokatorzy starają się nadać mu odrobinę przytulności: tu jakaś figurka, tam pamiątka z podróży, na ścianach tanie wydruki z targu. Mimo wszystko panowała tu domowa atmosfera.
— Jak się masz? — zapytał Mill, gdy Patryck ściągał buty.
— Świetnie, mam dobre wieści — odparł, sapnąwszy. — Mówiłeś, że twoi rodzice pojechali na wakacje?
— Tak, i zostaną tam jeszcze dwa tygodnie, więc… — szeroko się uśmiechnął. — Mieszkanie jest całkowicie do mojej dyspozycji.
— Doskonale — wyprostował się Patryck. — Chodźmy do twojego pokoju, muszę ci coś pokazać.
— Znowu twoja fizyka? — Mill spojrzał na papiery w jego rękach i przewrócił oczami.
— Tym razem nie — westchnął Patryck.
Weszliśmy do pokoju Milla. Ten od razu wskoczył na krzesło, prawie je przewracając, po czym kopnął drugie w stronę Patrycka, żeby usiadł.
— Mówiłeś, że to ma coś wspólnego z Jakiem. O co chodzi? — jego ciekawość rosła z każdą chwilą.
— Cóż… on tu jest — powiedział Patryck.
— Co? Jak to możliwe?
— Łatwiej będzie pokazać — odparł Patryck, położył kartkę i długopis na stole. — Napisz coś, Jake.
Podniosłem długopis i napisałem: „Cześć, Mill, tu Jake.”
Oczy Milla natychmiast zrobiły się wielkie jak spodki.
— Cholera, stary, to niesamowite! Jak ty to robisz? — wpatrywał się w Patrycka.
— To nie ja. To naprawdę Jake — odpowiedział Patryck.
— Och, daj spokój, nie żartuj sobie. Jaki to trik? — nie ustępował Mill.
— Mill, cześć — powiedziałem.
Zamarł, wpatrując się w miejsce, gdzie stałem.
— Co to jest?
Podniosłem znowu długopis i napisałem: „Jestem duchem.
— Co to, do diabła, ma znaczyć?! — Mill nerwowo wstał z krzesła, rozglądając się po pokoju.
— Mill, spokojnie — próbował go uspokoić Patryck, wyciągając ręce przed siebie.
„Mill, wszystko w porządku” — napisałem na kartce.
Mill gwałtownie porwał ją w dłonie i rozerwał.
— To diabeł — wyszeptał drżącym głosem. — Albo poltergeist.
— Nieee — przeciągnął Patryck — sprawdzałem, to naprawdę Jake.
— Sprawdzałeś? Jak niby?
Patryck na chwilę się zawahał.
— No… zadawałem pytania kontrolne.
— Jakie?
— To Jake. Kropka.
— Ale jak?! — nie dawał za wygraną Mill. — Przecież duchy nie istnieją!
— W takim razie jestem głosem w twojej głowie — powiedziałem.
I tak, nie powinienem był tego mówić. Mill zupełnie nie zrozumiał żartu i wpatrywał się we mnie jeszcze szerzej niż wcześniej.
Podniosłem z podłogi porwane kawałki kartki i napisałem:
„Mill, żartowałem. Potrzebujemy twojej pomocy. Umarłem i straciłem pamięć. Patryck, powiedz mu.”
Patryck zaczął opowiadać wszystko od początku do końca, z naciskiem na to, że przeczytał modlitwę — i to nic nie dało.
Mill powoli zaczynał pojmować, o co chodzi. Na dowód Patryck pokazał mu film nagrany telefonem, na którym byłem ja.
— To naprawdę Jake. Nasz Jake. Nie jakiś zły duch Jake’a, nie diabelskie wcielenie Jake’a — po prostu zwyczajny Jake.
Dziwne, że Patryck tak bardzo mnie bronił. Miałem prawdziwe szczęście.
— Kurczę, niesamowite… A widzisz innych duchów? — zapytał Mill po długiej chwili.
— Na razie żadnego.
— Już o to pytałem. Szkoda, co? Może moja babcia zakopała gdzieś sztabki złota na podwórku i zapomniała powiedzieć — zamyślił się Patryck.
— Czyli to znaczy: nie? — dopytał Mill.
Patryck mnie usłyszał, ale Mill nie.
Nagle zrozumiałem, że im dłużej ktoś przebywa obok mnie, tym łatwiej go do siebie „dostroić”.
Próbowałem regulować swój głos — raz ciszej, raz głośniej, czasem szeptem — żeby znaleźć ton, przy którym Mill mnie usłyszy.
— Jeszcze żadnego — powtórzyłem spokojnie.
— A na cmentarzu? — nie ustępował Mill.
— Nie byliśmy tam. I nie sądzę, żeby to był dobry pomysł — odpowiedziałem.
— Dlaczego?! — krzyknęli jednocześnie.
— Nie chcę być przewodnikiem między światami ani spełniać ostatnich próśb duchów. W filmach to się nigdy dobrze nie kończy.
— Jake ma rację — powiedział Mill, odchylając się na krześle. — Ale wiesz, moglibyśmy tam znaleźć pomoc. Może oni wiedzą, co robić w sytuacjach takich jak twoja.
Zamyśliłem się. Nie podobał mi się ten pomysł — iść na cmentarz.
— Kto, oprócz duchów, potrafi rozmawiać z duchami? — zapytał Patryck.
— No nie wiem… czarodzieje, jasnowidze, różni szarlatani, wiedźmy… my dwaj — zaczął wyliczać Mill.
— Właśnie! Jake! — Patryck aż podskoczył. — Twoja ciotka!
— Co? — zdziwiłem się.
— No, przecież ona jest kimś w rodzaju czarownicy albo wróżki.
— Co? Jaka ciotka? — Patryck chyba zapomniał, że niczego nie pamiętam.
— No twoja ciotka! Opowiadałeś o niej, o tej, co wróży z kart.
— Patryck, pozwól, że ci przypomnę: ja nic, absolutnie nic nie pamiętam.
— Cholera, racja, przepraszam… ale gdybyś sobie przypomniał, mogłaby nam pomóc.
— Nie trzeba — wtrącił się Mill. — Moja siostra pamięta ją. Chodziła do niej na wróżby.
— Masz siostrę? — zapytałem.
Patryck i Mill spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się. Czułem się, jakbym poznawał ich na nowo.
— Tak, mam. Jest teraz z rodzicami. Napiszę do nich, ale nie wiem, kiedy odpiszą. Tam przecież jest noc — spojrzał na Patrycka, potem na mnie — więc musimy poczekać przynajmniej do wieczora. Co robimy w międzyczasie?
— Pobawimy się w chowanego? — uśmiechnąłem się.
— Nie. Zdecydowanie nie — uciął Patryck. — To byłoby straszne: grać w chowanego z duchem.
— Nie wiem jak wy, chłopaki, ale ja idę spać — powiedział Mill i padł na łóżko. — Całą noc pracowałem. Muszę odpocząć, jeśli wieczorem mamy coś planować.
— Nie wiem, Jake, co wolisz? Możemy obejrzeć jakiś film albo zagrać w szachy, jeśli pamiętasz jak.
Pamiętałem. Ale chciałem jak najszybciej pozbyć się tego duchowego stanu. Wydawało mi się, że im dłużej to trwa, tym większe mam szanse zostać takim na zawsze. Zgodziłem się na szachy i usiedliśmy grać.
— Wszystko z tobą w porządku? — zapytał Patryck.
— Tak, wszystko okej — odpowiedziałem.
Siedzieliśmy w tym starym domu aż do wieczora — z popękanymi ścianami i przeciągami z każdego kąta. Wkrótce, po kilkudziesięciu przegranych przeze mnie partiach, Patryck oznajmił, że ze mną jest nudno i idzie rozwiązywać swoje równania.
Zostałem sam na sam z szachownicą i figurami. Może ja też byłem pionkiem… a może chociaż hetmanem. Nie chciałem być ani jednym, ani drugim, a tym bardziej duchem. Choć — pomyślałem — to ma swoje plusy: nikt mnie nie widzi. Nie zamierzałem rabować banków ani kraść, więc szybko zrozumiałem, że to żaden plus. Mogę skradać się bezszelestnie, ale nie zamierzałem nikogo straszyć. Chociaż… mógłbym raz nastraszyć Milla, gdy śpi.
Moje myśli przerwał dźwięk powiadomienia z telefonu Milla — ktoś do niego napisał. Pobiegłem do jego pokoju. Patryck już tam był.
— Och-ho-ho! Spójrzcie na to! — Patryck roześmiał się sarkastycznie. — Nasz chłopak się zakochał! Kto to jest? — odskoczył od łóżka, pokazując telefon Millowi. Ten zeskoczył z łóżka i rzucił się na Patrycka.
— Oddaj! — krzyknął Mill. — To nie twoje!
— Jake, łapiesz? Gdzie jesteś?! — zawołał Patryck, rozglądając się po pokoju i broniąc jedną ręką przed Millerem.
— Dawaj, tu jestem! — powiedziałem, a Patryck rzucił telefon po podłodze w kierunku mojego głosu.
Podniosłem telefon. Strasznie ciekawiło mnie, kim ona jest i o czym pisali z Millem, ale szacunek do przyjaciela okazał się silniejszy niż ciekawość. Podałem telefon biegnącemu w moją stronę Millowi.
— Proszę — powiedziałem.
Mill jednak nie zdążył się zatrzymać i, z krzykiem „Niech cię diabli wezmą!”, runął na mnie całym ciężarem. Upadliśmy razem. Mill podniósł swój telefon i wstał.
— Ale to dziwne… leżeć w powietrzu. Wybacz, Jake — sapnął Mill, podając mi rękę. Podniosłem się z jego pomocą i nagle mnie olśniło.
— Na ulicy wszyscy przechodzili przeze mnie. Jak ty mogłeś mnie dotknąć?
Mill spojrzał na mnie zdezorientowany.
— Nie wiem, to przecież ty jesteś duchem.
— Kto to ona? — zapytał figlarnie Patryck, podbiegając do nas.
— To nie wasza sprawa, dwa tumany.
— Mogę być twoim drużbą na ślubie? — zaśmiał się Patryck.
— Wynajmę specjalną ochronę, żeby cię samego tam nie wpuścili — mruknął Mill.
— No dobra, przecież żartuję.
W naszej paczce tak się żartowało. Patryck nigdy w życiu nie przeczytałby wiadomości Milla, więc jego obraza szybko minęła. Nasza ciekawość jednak nie. Usiadłem z Patryckiem na łóżku, podkładając nogi pod siebie. Patryck zaczął wymieniać imiona wszystkich dziewczyn ze szkoły, które znał Mill, żeby odgadnąć tę zagadkę stulecia.
— Erika? Może Erika? — zapytał Patryck, jakby sam siebie. — Nie, Erika jest zbyt ładna dla niego.
— Zamknij się — uciął Mill i pokazał nam telefon. — Rodzice napisali.
Zerwaliśmy się z łóżka i podbiegliśmy do niego.
— No i co tam? — zapytaliśmy jednocześnie.
— A nic, u nich wszystko w porządku.
— A co z ciotką Jake’a?
— Nie wiem, zaraz zapytam — powiedział zirytowany Mill i zaczął stukać w klawiaturę. Po kilku minutach ciszy odezwał się znowu: — Tak, siostra ją pamięta. Ma zapisany adres. Mieszka na ulicy Wody 44, mieszkanie 11.
— Co to w ogóle za ulica Wody? — zapytałem.
— A skąd ja mam wiedzieć? Myślisz, że to ja im wymyślam nazwy? To wszystko przez tych głupich liberałów — powiedział Mill.
— Nie ma pojęcia, kim są liberałowie. Po prostu lubi tak mówić — wyjaśnił Patryck, spoglądając na mnie.
— Dobra, a daleko to jest?
— W naszym mieście nie ma takiej ulicy — odpowiedział Mill.
— Bo jego ciotka jest z Liverpoolu.
Zapadła niezręczna cisza.
— Pojadę tam i znajdę swoją ciotkę — powiedziałem.
— Jadę z tobą — dodał Mill.
— Cholera, obiecałem mamie, że spędzę z nią wakacje — Patryck się skrzywił. Widać było, że chciałby jechać, ale nie może.
— Wakacje i tak już prawie się kończą — odezwał się Mill — a jak często ma się okazję podróżować z duchem?
— Mhm, masz rację, Mill. Ale i tak muszę do niej zadzwonić. Mogę z twojego stacjonarnego?
— Pytasz? Oczywiście, że możesz — po tych słowach Patryck poszedł do kuchni.
— Jake, a przypadkiem nie wiesz, gdzie moja babcia zakopała rodzinne złoto?
— Co? Nie, a niby skąd?
— To pojedziesz bez biletu — zaśmiał się Mill.
— Zgoda — odpowiedziałem zadowolony.
Mill usiadł przy biurku i zaczął szukać biletów w laptopie.
— Pojedziemy nocnym ekspresem. Rano już tam będziemy. Nie chcesz uprzedzić ciotki o przyjeździe?
— Dobry pomysł, ale nie mam do niej numeru.
— Już pytałem Niki — ona też nie ma — Nika to siostra Milla.
— Może ma swoją stronę internetową — zaproponowałem.
— Może. Poszukam — powiedział zamyślony Mill i zaczął przeglądać strony. Po kilku minutach pokazał mi właściwą. — No proszę, to nie było trudne. Dzwonimy?
Spojrzałem na stronę. Pośrodku widniało zdjęcie ciotki, a resztę ekranu zajmowały jakieś runy, magiczne symbole i czarny kot w lewym dolnym rogu, który patrzył prosto na odwiedzającego.
— No to dzwoń. Co powiemy?
— Jak to co? Że jesteś tutaj! Ucieszy się — zaśmiał się Mill, wyciągnął telefon i po chwili w słuchawce rozległy się sygnały.
— Halo, dzień dobry. Czy rozmawiam z panią Lorą?
— Tak, dzień dobry — odezwał się kobiecy głos. — W czym mogę pomóc?
— Eee… — Mill zawahał się. — Tu Mill, przyjaciel Jake’a, pani siostrzeńca.
— Ach, Mill, witaj. Czekałam na ten telefon. Możecie przyjechać — powiedziała spokojnym, pewnym głosem. Mill spojrzał przed siebie zaskoczony.
— Dobrze, dziękuję. Będziemy jutro rano. Czy to pani odpowiada?
— Jak najszybciej, mój drogi Mill, jak najszybciej — odpowiedziała ciotka Lora i rozłączyła się.
— Wow, ona naprawdę coś wie — powiedział Mill.
— Co masz na myśli?
— Coś mistycznego. Skąd wiedziała, że zadzwonimy?
Zamyśliłem się.
— Wkrótce się dowiemy.
Mill spojrzał na monitor.
— Jake, brakowało nam ciebie, naprawdę. Twoja śmierć wszystkich zszokowała.
— Rozumiem — odpowiedziałem. Nie pamiętałem nikogo, a byłem martwy, więc nie tęskniłem. — Chciałbym jak najszybciej odzyskać ludzką postać.
— Tak, zdecydowanie.
— Jadę z wami! — z kuchni wrócił Patryck, oznajmiając nam tę radosną nowinę.
— No i świetnie! Nasz pociąg odjeżdża o jedenastej wieczorem z dworca głównego. Wezmę coś do jedzenia — powiedział Mill, chwycił plecak i pobiegł do kuchni. — Czekają nas cudowne dni, cudowne! — krzyknął z korytarza.
Mill nie kochał niczego tak bardzo jak podróży i nie nienawidził niczego tak bardzo jak nudy i bezczynności.
— Nie martw się, przywrócimy ci ludzką postać — zwrócił się do mnie Patryck. — Mam nadzieję — dodał po chwili namysłu.
O dziesiątej wieczorem wyszliśmy z mieszkania Milla, zabierając jedzenie i jakieś tabletki, na których Mill bardzo nalegał. Jak mówił: „Lepiej, żeby były, niż żeby ich nie było”, a zaraz po tym dodawał: „Wszystko genialne jest proste” i „Przynajmniej nikt nie umrze”. Obecność węgla aktywowanego nie gwarantowała, że nikt nie umrze, ale skoro Mill w to wierzył — niech będzie.
Ruszyliśmy w dół pustej ulicy. Przyjemny, ciepły wiatr owiewał twarz — ja też to czułem. Nad miastem zapadał wieczór. Małe sklepy prywatne były już pozamykane, witryny pogrążone w ciemności. Szybkim krokiem przeszliśmy kilka ulic.
W oddali zobaczyliśmy sylwetkę, która powoli szła przed nami.
— Chłopaki, chyba to Emma — powiedział Patryck.
— Tak, to ona — potwierdził Mill.
— Kto to Emma? — zapytałem.
— Uczymy się razem — odpowiedział Mill.
— Mmm… — skrzywił się Patryck. — Nie mam ochoty nikogo spotykać.
— Daj spokój, nie ma innej drogi. Chodźmy.
Szybko dogoniliśmy sylwetkę — była to dziewczyna w naszym wieku, radośnie idąca chodnikiem i coś nucąca. Miała na sobie stare sukienki, brązowe włosy sięgające ramion, była naszego wzrostu. Zwróciłem uwagę na jej zielone oczy i błyszczące kolczyki.
— Cześć, chłopaki — odezwał się znajomy mi dziewczęcy głos.
— Cześć, Emma! — zawołał Patryck.
— Dlaczego krzyczysz? — zdziwiła się dziewczyna, spoglądając na nich. — A wy, dokąd to?
Mill i Patryck spojrzeli po sobie.
— No, eee… na wystawę — wymamrotał Mill.
— Na jaką wystawę?
— Słynnych malarzy — odparł Mill. — Udało mi się namówić Patrycka, żeby poszedł ze mną.
— Tak późno?
— To zamknięta wystawa, tylko dla prawdziwych koneserów, takich jak ja. A my się już spóźniamy, więc pa! — powiedział Mill, i szybko oddaliliśmy się od niej.
— Wystawa? Serio? Nic mądrzejszego nie mogłeś wymyślić? — uniósł brwi Patryck.
— To wymyśl sam, geniuszu — cmoknął Mill. — Chodźmy, nie chcę spotkać jeszcze kogoś.
Odwróciłem się — sylwetka w oddali zaczynała się rozmywać. Dziewczyna wydawała się dziwnie znajoma.
Dotarliśmy na dworzec. Do odjazdu pociągu zostało piętnaście minut. Usiadliśmy na ławce i czekaliśmy.
— Uff, jestem zmęczony — powiedział Patryck, przeciągając się. — Dlaczego to my mamy jechać do ciotki Jake’a, a nie ona do nas? Przecież to my mamy ducha — powinna być zachwycona!
— Przeszedłeś tylko czterdzieści minut, to nie tak dużo — zauważył Mill.
— Czterdzieści pięć, tak w ogóle — poprawił go z powagą Patryck.
Dworzec był opustoszały o tej porze. Ogromne kolumny, postawione sto lat temu, podtrzymywały wysoki sufit. Na ścianach widniały kamienne ornamenty i marmurowe twarze. Przypomniałem sobie, jak będąc dziećmi, lubiliśmy tu przychodzić i dorysowywać im wąsy. Małoletni wandale — tak nas nazywała ochrona dworca.
— Kiedyś to potrafili budować z rozmachem — powiedział Mill. — A teraz ten cały minimalizm, modernizm… Nie podoba mi się.
— Teraz wcale nie jest gorzej — wtrącił Patryck. — To kwestia gustu i rozwoju społeczeństwa.
— Nie macie wrażenia, że dworzec jest jakiś… pusty? — zapytałem.
— Tak — Mill rozejrzał się dookoła. — Tak, ale to nawet lepiej — przynajmniej nie jest duszno od ludzi, czy coś.
— Znowu witajcie, chłopcy — za naszymi plecami rozległ się znajomy dziewczęcy głos. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy Emmę.
— Cześć — powiedzieli jednocześnie Patryck i Mill, wymieniając spojrzenia.
— A wy na tę wystawę… przypadkiem nie do Liverpoolu?
— Tak, właśnie do Liverpoolu. A ty za nami się ciągniesz? — zapytał Patryck.
— Po twoją duszę — spojrzała na niego z przymrużeniem oka. — Też tam jadę. Pojedziemy razem — powiedziała i usiadła na ławce obok nas.
— To nawet dobrze, w trójkę będzie weselej — odezwał się Mill i przełknął ślinę.
Zanim zaczęła pytać o wystawę i znajomość chłopaków ze sztuką współczesną, trzeba było skierować rozmowę na inny tor. Miałem nadzieję, że ktoś z nich na to wpadnie.
— Jak mijają wakacje? — zapytał Patryck.
— Och, nieźle. Nie wychodziłam z domu przez ostatnie dwa tygodnie. Wczoraj moi rodzice nalegali, żebym się „uspołeczniła”, wyszła gdzieś i — jak to ujęli — w końcu popełniła jakąś pieprzoną pomyłkę.
— Jaką pomyłkę? — zapytał Mill.
— No wiesz… taką, która dałaby mi cenne doświadczenie — jak żyć to życie właściwie.
— Aaa — przeciągnął Mill — i jak idzie?
— Was właśnie spotkałam. To można uznać za pomyłkę? — Emma spojrzała na niego krzywo.
— No eee… — chłopcy patrzyli na nią z tępym wyrazem twarzy — nie, dlaczego?
— Co tu robicie? — zapytała, nie odrywając od nich wzroku.
— Czekamy na pociąg. Przecież już mówiliśmy — powiedział niepewnie Patryck.
— Nie kłam. Jaka jeszcze wystawa słynnych malarzy? Ty od piątego roku życia nie potrafiłeś utrzymać pędzla w ręku — skąd nagle takie zainteresowanie malarstwem?
— Nie muszę umieć malować, żeby interesować się twórczością na przykład Van Gogha — odparł Mill.
— Tak, nie musisz. Ale nigdy się nim nie interesowałeś. Wymień trzy jego najsłynniejsze obrazy. Liczę do dziesięciu — powiedziała Emma i zaczęła odliczanie.
— Jeden.
— „Gwiaździsta noc”… — Mill się zawahał. Widać było, że jej odliczanie zaczyna go denerwować.
— Dwa — powiedziała głośniej Emma. — Trzy — jeszcze głośniej.
— Dobrze, wygrałaś — powiedziałem, patrząc na Milla. — W takim razie przyjmujemy pozycję wszystkich winnych amerykańskich podejrzanych.
— Jaką niby?
— Będziemy milczeć — odparł Mill, skrzyżował ręce na piersi i wbił wzrok przed siebie.
Chłopcy wybuchnęli śmiechem.
— No dobrze, ty milcz — powiedziała Emma — a ty, Patryck, co powiesz?
— Och, będę solidarny z moim kolegą i też zamilknę.
— I tak będziecie milczeć całą drogę do Liverpoolu?
— Długo, ale damy radę — odpowiedział Mill, prostując nogi i zakładając ręce za głowę.
W oddali rozległ się gwizd — nadjeżdżał nasz pociąg. Wstaliśmy i podeszliśmy do krawędzi peronu.
— Jaki macie wagon?
— Dziewiąty — odpowiedział Mill.
— No cóż, w takim razie do zobaczenia, ja mam pierwszy — powiedziała dziewczyna i odeszła.
Zajęliśmy miejsca w naszym wagonie. Usiadłem przy oknie, żeby nikt z przechodzących nie chciał usiąść obok pustego miejsca. To był zwykły wagon z miejscami siedzącymi — po trzy fotele z każdej strony, obite schludną, niebieską tkaniną, która była tak często prana, że pachniała proszkiem do prania. Przed nami samotnie pochrapywał mężczyzna, oparty o szybę, a kilku innych pasażerów, wpatrzonych w telefony, słuchało muzyki w słuchawkach. Podróż zapowiadała się spokojnie. Pociąg ruszył, a stary głośnik zaskrzypiał: „Pociąg odjeżdża…”.
— Co sądzicie o niej? — zapytałem.
— Jest nieskończenie ciekawska — wyszeptał Patryck.
— Możemy jej ufać?
— Nie wiem, Jake. Wydaje mi się, że im mniej ludzi o tobie wie, tym lepiej.
— Mill, a ty co myślisz?
— Myślę, że skoro i tak jedziemy do twojej ciotki, żeby ją wtajemniczyć, i wy dwaj nie baliście się powiedzieć wszystkiego mnie, to nic złego się nie stanie, jeśli dowie się jeszcze jedna osoba. Wiecie, im więcej głów myśli nad problemem, tym lepiej dla nas — Mill zrobił pauzę i spojrzał na nas. — A poza tym, jeśli ktoś mnie obudzi, będziemy mieli jednego ducha więcej. Dobranoc — dodał, po czym odwrócił się i zasnął.
***
Nie mogłem zasnąć przez całą podróż — nie wiem, czy duchom w ogóle wypada spać. Raz mnie kołysało, raz puszczało. Wstałem i postanowiłem przejść się po wagonie. Pociąg kołysał się z boku na bok, ludzie spokojnie spali na swoich miejscach. Za oknem zmieniały się pejzaże: słońca jeszcze nie było widać, ale jego pierwsze promienie już przecinały horyzont, mieszając się z wciąż widocznymi gwiazdami. Hipnotyzujący widok. Mgła przykrywała rozległe pola. Usiadłem na pustym miejscu, oparłem się o stolik i wpatrywałem się w piękno naszego świata, dopóki nie usłyszałem dźwięku otwierających się drzwi między wagonami.
Z głośnym trzaskiem zamknął je młody mężczyzna w kapturze, z tatuażem pająka na twarzy, w brudnej, szarej bluzie. Śmierdziało od niego jak ze śmietnika. Ruszył między rzędami w stronę końca wagonu, chwiejąc się razem z pociągiem. Co chwilę zerkał na ludzi, jakby oceniał ich wygląd, stan i możliwą zawartość kieszeni. Jego wzrok padł na moich przyjaciół — i od razu zrozumiałem, co się zaraz stanie. W dwóch susach znalazłem się obok niego. Tymczasem jego ręka zaczęła powoli zsuwać się do kieszeni Milla, gdzie leżał jego telefon.
— Na pewno chcesz to zrobić? — powiedziałem cicho.
Chłopak gwałtownie się wyprostował, wsunął ręce do kieszeni i zmrużył oczy, rozglądając się po wagonie, próbując ustalić, skąd dochodził głos. Przez chwilę stał w miejscu, po czym potrząsnął głową, jakby chciał strząsnąć natrętne myśli i znowu pochylił się nad Millem.
— Jesteś pewien, że naprawdę tego chcesz? — powiedziałem.
Chłopak jeszcze bardziej nerwowo się wyprostował i spojrzał wzdłuż wagonu. Podszedł do siedzeń z przodu i zajrzał za nie — nikogo tam nie było.
— Chłopaki, obudźcie się — powiedziałem i spróbowałem kogoś dotknąć, ale na próżno: mówiłem zbyt cicho, a moje dotknięcia były zbyt słabe.
— Co do cholery… — mruknął chłopak w szarej bluzie.
W tej chwili drzwi między wagonami otworzyły się ze skrzypieniem i w przejściu pojawiła się Emma, wpatrzona w chłopaka. Ten parsknął nosem, szybko się odwrócił i ruszył w stronę wyjścia. Dzięki Bogu, ona potrafi pojawiać się w odpowiednim momencie. Emma podeszła do chłopaków, a widząc, że śpią, usiadła na miejscu obok nas.
Liverpool przywitał nas deszczem. Wyszliśmy z pociągu i ruszyliśmy brukowaną ulicą, rozglądając się po jeszcze śpiącym mieście. W to wczesne, wolne od pracy poranne godziny nie było słychać ani hałasu samochodów, ani stukotu tramwajów, ani ludzkiego gwaru.
ROZDZIAŁ III
Podeszliśmy do przystanku autobusowego, żeby wsiąść do autobusu i pojechać pod wskazany adres.
Chłopcy kilkakrotnie podziękowali Emmie za to, że uratowała ich rzeczy. Najbardziej wdzięczny był Patryck:
— Umarłbym, gdyby nie ty — powiedział, trzymając swoje notatki jak najcenniejsze skarby świata.
— Pojadę z wami — oznajmiła nagle Emma. — Czy wam się to podoba, czy nie.
Chłopcy spojrzeli na nią, wyraźnie czekając na wyjaśnienia.
— Mam wrażenie, że z wami będzie ciekawiej niż na tej nudnej wystawie. Poza tym uratowałam wam tyłki i wasze cenne rękopisy — powiedziała z sarkazmem. — Więc dokąd się wybieramy?
Chłopcy nie próbowali się sprzeciwiać, wiedząc, że i tak nie zdołają powstrzymać ciekawskiej dziewczyny.
Jedynym problemem pozostawało to, jak jej o mnie opowiedzieć.
— Do ciotki Jake’a. Nazywa się Lora. Może ci o niej wspominał? — zapytał Mill.
— Nie przypominam sobie. Kto to?
— Wróżka.
— Wróżka? — zdziwiła się Emma.
— No… wróży z kart.
— I co chcecie się od niej dowiedzieć?
— Czegoś o Jake’u.
— Czego dokładnie?
— Dowiesz się, kiedy tam dotrzemy. I bez zbędnych pytań — odparł Patryck.
— Nienawidzę czekać — mruknęła Emma.
Nie wiedziałem, jak się o tym dowie i jak zareaguje. Swoim przyjaciołom wciąż mogłem ufać, ale jej nie pamiętałem w ogóle. A jednak — skoro oni jej ufali, może i ja mogłem.
Do autobusu zostało około dziesięciu minut. Usiedliśmy na ławce pod wiatą przystanku, która chroniła ich przed deszczem. Drżeli lekko z zimna, ale nie ja — nie czułem chłodu tak jak oni. Krople deszczu po prostu przenikały przeze mnie.
***
— Ciotka Jake’a ma gust — powiedział Patryck, wpatrując się w odrestaurowany, piękny budynek z czerwonej cegły, z kamiennym wykończeniem parapetów i nowymi oknami. Przypominał miejsce, w którym powinni mieszkać znamienici arystokraci albo bardzo bogaci i wpływowi ludzie, ale na pewno nie czarownice.
— Masz rację — zamyślił się Mill. — Ciekawe, ile kosztuje tu wynajem? Czy naprawdę z pieniędzy zarobionych na wróżeniu można by kupić tu mieszkanie albo chociaż wynająć?
— Będziecie mieli okazję zapytać — oznajmiła Emma. — Chodźmy już do środka, zimno i mokro.
Podeszliśmy do domu z szeroko otwartymi drzwiami i weszliśmy do środka. Wewnątrz pachniało starymi książkami, panował półmrok. W holu stał ogromny zegar z wahadłem, zatrzymany na wpół do jedenastej rano.
Drzwi mojej ciotki wyglądały raczej jak płyta z klamką niż jak drzwi — nie było na nich nic oprócz tej klamki i dwóch cyfr oznaczających numer mieszkania: trzynaście.
— Trochę tu upiornie — mruknął Patryck, rozglądając się po przestronnym pomieszczeniu.
— A czego się spodziewałeś? — zdziwiła się Emma. — Przyszliśmy przecież do wróżki.
Zapukała. Odpowiedzi nie było.
— Może jeszcze za wcześnie? — zasugerował Patryck.
— Powiedziała: „Przyjdźcie o każdej porze” — odpowiedział Mill i zapukał ponownie, tym razem głośniej.
Usłyszeliśmy huk za drzwiami, jakby coś ciężkiego spadło, potem — szelest, ciche mamrotanie i kliknięcie zamka. Drzwi gwałtownie się otworzyły.
— No nareszcie! Gdzie was nosiło?! — zawołała kobieta, niemal wyskakując na nas zza drzwi. Miała na sobie stare, ciemnoczerwone ubranie i zieloną chustę, która podkreślała jej krzykliwy makijaż.
— Przyjechaliśmy prosto z pociągu, naprawdę — wymamrotał niepewnie Mill.
— A kto to z wami? — ciotka Lora rzuciła spojrzenie na Emmę. Ta chciała już coś powiedzieć, ale nie zdążyła. — A, zresztą nieważne, szybciej wchodźcie, przeciąg jak na cmentarzu!
W środku mieszkanie wydawało się niezwykle luksusowe: drogie meble, świeży remont, kwiaty na każdym parapecie, przestronny salon, mnóstwo światła. Odnosiło się wrażenie, że jesteśmy nie w siedzibie wróżki i magii, lecz w apartamencie finansisty na Manhattanie.
— No już, nie stójcie tak z otwartymi buziami! Wchodźcie! — oburzyła się ciotka. Wyglądała, jakby bardzo się spieszyła i na coś się spóźniała. Przyjaciele szybko zdjęli buty i stanęli w korytarzu, czekając na wskazówki.
— Chodźcie — rozkazała ciotka i ruszyła szerokim krokiem w stronę jednych z licznych drzwi.
Dopiero gdy weszliśmy do bardzo ciemnego pokoju, pojawiło się wrażenie, że naprawdę jesteśmy w miejscu magii. Płonące tu i ówdzie świece, brak okien — zauważyłem w myślach, że nie ma tu żadnych luster. Z sufitu zwisało wiele wietrznych dzwonków, splecionych ze szkła i drewna, z kolorowymi rureczkami i prostymi dzwoneczkami, pomalowanymi w stylu azjatyckim i indyjskim. Co jakiś czas wydawały delikatne, dźwięczne tony, gdy ktoś z nas przypadkiem ich dotknął. W powietrzu unosił się zapach kadzidła i czegoś słodkiego.
— Siadajcie — wskazała ciotka na cztery małe stołki. Gdy usiedliśmy, nasze kolana niemal dotykały klatki piersiowej. Usiadłem na skrajnym stołku po prawej stronie, obok Patrycka, który powoli rozglądał się po pokoju.
— No dobrze, zaczynajmy — powiedziała głośno ciotka Lora, siadając na takim samym stołku naprzeciwko nas. — Przyszliście do mnie, żeby czegoś się dowiedzieć o Jake’u? — zapytała.
— Tak — odezwał się cicho Mill.
— Co was dokładnie interesuje?
— Właściwie… Jake jest z nami — odpowiedział Mill.
Ciotka wpatrywała się w niego, jakby próbowała rozpoznać, czy mówi prawdę.
— No to niech się pokaże — powiedziała.
Po chwili wziąłem długopis i kartkę, które Patryck położył na małym stoliku między nami a ciotką, i zacząłem pisać:
„Cześć, tu Jake. Chyba jestem duchem.”
Ciotka Lora nie odrywała wzroku od kartki, a na jej twarzy nie pojawił się nawet cień zdziwienia — czego nie można było powiedzieć o Emmie. Patrzyła na zapisane linijki jak na ósmy cud świata, przenosząc wzrok to na kartkę, to na Milla i Patrycka siedzących obok
— Tego się spodziewałam — powiedziała spokojnie ciotka. — Jak stałeś się duchem?
— No… umarłem — odpowiedziałem cicho.
— To oczywiste — przewróciła oczami. — Jake, jak umarłeś? — zapytała z oburzeniem, patrząc na mój stołek.
— Tego nie pamiętam — odpowiedziałem.
— Dobrze, co ty właściwie pamiętasz?
Opowiedziałem jej to niewiele, co pamiętałem: Milla, Patrycka, jakieś zarysy szkoły — i chyba tyle. Dowiedziała się, że nie pamiętam ani jej, ani rodziców.
— Może wiesz coś o moich rodzicach? — zapytałem.
— O mojej siostrze, twojej matce — powiedziała ciotka ze współczuciem, westchnęła i podniosła na mnie wzrok. — Jake, już od dawna uczysz się w internacie. Twoi rodzice po prostu się ciebie wyrzekli.
Nie byłem zaskoczony tą wiadomością, ale zrobiło mi się trochę smutno.
— Nic strasznego — powiedział Patryck. — Mój ojciec też od nas odszedł.
— Nie o tobie mowa — przerwała mu ciotka — tylko o Jake’u.
— To niesamowite… — wyszeptała Emma, która milczała przez cały czas. — To naprawdę on? — spytała.
— Tak, kochanie. Naprawdę on — skinęła głową Lora. — A teraz zrobimy tak…
Nagle zamilkła i przez chwilę patrzyła przed siebie. Atmosfera była do granic napięta; zbierała myśli, a potem kontynuowała:
— Musimy udać się na miejsce twojego pochówku. I póki jeszcze nie jest za późno… spróbujemy cię przywrócić.
— Czy to w ogóle możliwe? — zapytałem. — Moje ciało pewnie już zaczęło się rozkładać.
— Tak, to możliwe — ciotka Lora pochyliła się do przodu. — Nie zdradzę żadnej tajemnicy, mówiąc wam, że duchy nie istnieją. Z jednym wyjątkiem — rzuciła na nas spojrzenie — wyjątkiem są ludzie, którzy zostali przeklęci i obciążeni bardzo nieprzyjemnym zaklęciem. Po co? — zapytacie. To właśnie musimy odkryć.
Zamilkła na moment.
— Mogłabym sama to wszystko przeprowadzić, ale nie byłam pewna, czy naprawdę jesteś duchem. Twoi przyjaciele dziś to potwierdzili — i dobrze, że tak szybko do mnie przyjechaliście. Choć to ja powinnam była przyjechać do was — westchnęła ciężko. — Dobrze, rytuał wskrzeszenia to niełatwa sprawa. Potrzebna mi krew cielęcia, głowa anakondy i…
Mrużąc oczy, przechyliła głowę na bok, zamyślona nad czymś.
— Będę musiała zwrócić się o pomoc do mojej kuzynki. Zajedziemy do niej, gdy będziemy w Londynie. Resztę rzeczy chyba mam. Gdy tylko wszystko zbierzemy — od razu wyruszamy.
Nikomu z nas nie uśmiechało się wracać tak szybko, ale ciotka Lora dodała wszystkim otuchy:
— Oddam wam pieniądze za podróż i zapłacę za powrót — pierwszą klasą.
— Będziemy musieli zabić cielę? — zapytał niepewnie Mill.
— Nie, skądże, wszystko to można kupić.
— Nawet głowę anakondy?
— Nawet taką rzecz, wyobraź sobie. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie kupować.
— A gdzie? — nie ustępował Mill.
— A tego wiedzieć ci nie trzeba. I jeszcze jedno — wszyscy musicie coś zjeść. Wszyscy oprócz ciebie, Jake, wybacz — duchy nie jedzą. Idźcie do kuchni.
Przeszliśmy do przytulnej kuchni, gdzie ciotka szybko zabrała się za parzenie herbaty i podgrzewanie naleśników z malinowym dżemem. Postawiwszy wszystko przed nami — na śnieżnobiałych spodkach i w porcelanowych filiżankach — odeszła do swojego strasznego pokoju, by zebrać potrzebne jej rzeczy. Zostaliśmy w kuchni sami.
— Jake, można cię dotknąć? — pierwsza odezwała się Emma.
— Nie wiem, czy się uda… spróbuj, — powiedziałem niepewnie.
Wyciągnęła rękę i dotknęła mojej dłoni.
— To… bardzo dziwne uczucie — szepnęła.
— Jeszcze jak, — parsknął Mill, — ja na nim leżałem.
Emma spojrzała na niego z osłupieniem.
— Długa historia — mruknął Mill, dławiąc się naleśnikiem.
— Hej, ludzie — szepnął Patryck, pochylając się do przodu — nie wydaje wam się dziwna?
— Kto? — zapytał Mill również szeptem, pochylając się nad stołem — Emma?
— Tak — odpowiedział Patryck.
— Hej! Ja tu w ogóle jestem! — oburzyła się Emma.
— Wybacz — uśmiechnął się Patryck — ciotka Lora.
— No to nic dziwnego, że jest inna, przecież jest wróżką.
— Tak, ale wiesz, jest w niej coś takiego… nie wiem co. Jeśli wierzyć statystykom, wszystkie wróżki to kłamczuchy.
— Po co miałaby nas okłamywać? Przecież to ciotka Jake’a — powiedział Mill, krztusząc się herbatą i odkaszlnąwszy.
— Jake, tobie też wydała się dziwna? — zapytał Patryck, patrząc na mnie.
Moja ciotka rzeczywiście wydała mi się trochę… no, taka sobie, ale w końcu jest wróżką. Jeśli wierzyć telewizji, wszyscy, którzy mają kontakt z zaświatami, prędzej czy później tracą rozum.
— Nie, mnie się podoba — odpowiedziałem.
— Mnie też — przytaknęła Emma — poza tym robi świetne naleśniki.
Wszyscy zgodnie mruknęli z aprobatą.
— Jak ona planuje wskrzesić Jake’a? — zapytał Mill, zwracając się do wszystkich.
— Nie wiem — odpowiedział Patryck — jakiś rytuał. Może nawet przyzwiemy demona. Spytamy, gdy wróci.
Ciotka Lora nie kazała długo na siebie czekać. Pojawiła się w drzwiach w długim czarnym płaszczu, z szerokim kapeluszem z piórami na rondzie, cienkim parasolem i maleńką damską torebką w dłoniach.
— Nie, nie powiem wam, jak go wskrzesimy. Zjedliście, dzieci? — zapytała z uśmiechem.
— Tak — odpowiedzieliśmy chórem.
— Zostawcie brudne naczynia na stole, później posprzątam. A teraz chodźcie — pospacerujecie trochę po mieście do wieczora, a ja załatwię swoje sprawy — wyrecytowała z prędkością dźwięku i wskazała nam parasolką drzwi.
Na dworze było wilgotno i chłodno. Drobny deszcz zbijał się w krople na brzegach kurtek, więc staraliśmy się trzymać blisko sklepiennych daszków, żeby nie zmoknąć. Ulice były niemal puste; tylko nieliczni przechodnie śpieszyli obok, nie zwracając uwagi na trójkę nastolatków i jednego ducha, który szedł cicho za nimi.
ROZDZIAŁ IV
— Może pójdziemy za nią? — zaproponował Patryck.
— Po co? — zapytała Emma.
— Nie podoba mi się… mam złe przeczucie — powiedział zamyślony Patryck.
— Gdzie ona niby ma zdobyć głowę anakondy i krew cielęcia w Liverpoolu? — zapytałem. Z tym drugim jeszcze można było sobie wyobrazić, ale z pierwszym… to już inna sprawa.
— A jakie jeszcze składniki ma? — dopytała Emma. — Serce niemowlęcia?
Zebraliśmy się w krąg pod silnym deszczem, zastanawiając się, co robić. Niebo było zasnute ciężkimi chmurami; opustoszałe sklepy i szare, wysokie budynki sprawiały wrażenie, jakby na ulicy panował czas powojenny albo mieszkańcy miasta ukryli się w oczekiwaniu na bombardowanie.
— Głosujmy — zaproponował Mill. — Kto jest za tym, żeby iść za nią — ręka do góry.
Patryck i Emma podnieśli ręce.
— Ja też jestem za. To moja ciotka, nic złego się nie stanie, jeśli za nią pójdziemy — powiedziałem, choć nie byłem do końca pewien swoich słów.
— Świetnie, trzech przeciwko jednemu — stwierdziła Emma. — Szybko, za nią, zanim odejdzie za daleko!
Ciotka zostawiła nas jakieś pięć minut temu, o jedną przecznicę na południe od miejsca, w którym staliśmy. Nakazała stanowczo, żebyśmy byli na dworcu punktualnie o szóstej wieczorem. Pobiegliśmy w tamtą stronę, ale jej już nie było. Mogła pójść w trzech kierunkach, więc zaczęliśmy się uważnie rozglądać. Chmury zasłoniły całe niebo i żaden promień słońca nie mógł nam pomóc. Schodziliśmy z chodników na jezdnię, wpatrując się w dal, mając nadzieję zobaczyć kogokolwiek przypominającego człowieka.
Na jednej z ulic Emma dostrzegła sylwetkę w długim płaszczu, pod parasolem, idącą szybko i rozpryskującą wodę przy każdym kroku w kałuży.
Rzuciliśmy się za sylwetką i szybko ją dogoniliśmy, starając się trzymać w bezpiecznej odległości. To oddalaliśmy się, to znów zbliżaliśmy, mając nadzieję, że nas nie zauważy, jeśli przypadkiem zdecyduje się obejrzeć za siebie.
— Cholera, ale leje — poskarżył się Patryck. — Dokąd ona idzie?
Minęliśmy kilka ulic — miasto przypominało nieskończony labirynt. Buty i ubrania chłopaków były już całkowicie przemoczone. Najbardziej każdy z nas marzył o ciepłym, przytulnym domu, z włączonym telewizorem i kubkiem herbaty w ręku.
Co do mnie — nie czułem dyskomfortu z powodu zimna, wody ani wiatru. Właściwie czułem to wszystko, ale nie było mi zimno tak jak chłopakom, którym już szczękały zęby.
Postać przed nami skręciła w wąską uliczkę, więc pobiegliśmy za nią, lecz gdy dotarliśmy do zakrętu, nikogo tam już nie było.
— Nie mogła tak szybko dojść do końca — powiedział Mill.
— Na pewno nie — przyznał Patryck — musiała gdzieś wejść.
Uliczka była dość wąska — ledwo zmieściłby się tu samochód. Pobiegliśmy nią dalej, rozglądając się za jakimś sklepem z dziwnymi rzeczami, czy czymś w tym rodzaju, ale nie było tu absolutnie żadnych sklepów. Wszystkie drzwi były pozamykane na zamki i wyglądały raczej na tylne wyjścia z budynków.
Na drodze leżał tylko jeden stary, zdeptany, złamany na pół szyld, który niegdyś dumnie głosił proste hasło „Tanie piwo”. Obiegliśmy całą uliczkę trzy razy.
— Chyba to bez sensu, zgubiliśmy ją — powiedziała Emma.
— Nie mogła przecież po prostu zniknąć — stwierdził Patryck.
— Nie mogła, ale jak widzisz, nigdzie jej nie ma.
— Dobra — zaczął Mill — do diabła z nią, poszukajmy jakiegoś schronienia…
Za mną skrzypnęły drzwi do piwnicy. Nie pozwalając Millowi dokończyć, zamilkł, a reszta w pośpiechu rzuciła się za śmietnik, o mało nie przewracając się na brudny asfalt. Ja zostałem na miejscu — w końcu jestem niewidzialny.
Cholera, co za sklep… Drzwi piwnicy otworzyły się, a z nich wyszła nikt inna jak moja ciotka. Rozejrzała się ukradkiem po ulicy, otworzyła parasol i pośpiesznie odeszła. Pozostali podeszli do mnie.
— Wydawało mi się, że gdy drzwi się otworzyły, zobaczyłem tam światło i usłyszałem jakiś hałas — powiedziałem.
— Trzeba tam wejść, ale nie sądzę, żeby się ucieszyli na nasz widok — stwierdził Patryck.
— To nie wygląda na sklep — dodał Mill.
— Jestem niewidzialny, więc wejdę pierwszy, a wy za mną, gdy dam znak. Zgoda?
— Tak, tylko zrób to szybciej — duchy nie marzną, a my tak — poprosił Patryck przez zaciśnięte z zimna usta.
Podszedłem do drzwi i nasłuchiwałem — deszcz za plecami zagłuszał wszystkie dźwięki z wnętrza piwnicy–sklepu, więc musiałem wejść po omacku. Delikatnie nacisnąłem klamkę i uchyliłem drzwi. W środku była tylko ciemność, nic więcej. Ale byłem pewien, że widziałem wcześniej słabe światło, gdy wychodziła stąd moja ciotka.
Zrobiłem krok do środka. Przywitało mnie zwyczajne, ciemne, wilgotne pomieszczenie, stęchłe powietrze i jakiś odór. Na końcu pokoju znajdowało się wejście bez drzwi, z którego dochodziło to słabe światło. Cofnąłem się, żeby szepnąć Patryckowi, że można wchodzić. Koledzy szybko wpadli do środka, ciesząc się, że mogą schować się przed deszczem.
W sąsiednim pomieszczeniu coś głośno zagrzechotało i natychmiast ucichliśmy.
— Widziałeś, co tam jest? — szepnął Mill.
— Nie. Czekajcie tu.
Dźwięk powtórzył się. Ostrożnie podszedłem do wejścia i zajrzałem za róg. Tak, to był jakiś rodzaj sklepu, ale bardzo niezwykłego. Półki pokryte były grubą warstwą kurzu, jakby ktoś dotykał towarów bardzo rzadko — tylko w ostateczności.
W słabym świetle jedynej lampy wiszącej na suficie zacząłem przyglądać się przedmiotom na półkach. To nie były zwykłe produkty ani rzeczy codziennego użytku. Każdy kąt był wypełniony niewyobrażalnymi przedmiotami — im dłużej się im przyglądałem, tym bardziej robiło mi się niedobrze.
Na pierwszej półce stały słoje z czymś ciemnym i gęstym. Ich zawartość była niejasna na pierwszy rzut oka, ale gdy spojrzenie zatrzymywało się na jednym z nich, wszystko stawało się jasne — to była krew. Blada, prawie czarna, z czerwonymi smugami, bardzo gęsta, bardziej przypominająca dżem niż płyn. Każdy słój miał etykietę z pradawnymi symbolami. Nie znam się na takich rzeczach, ale wyglądało to na runy. Kilka słoików stało obok siebie, a na jednym z nich wyryto napis po angielsku: „Dzień Upadku”.
Na następnej półce leżały głowy — zwierząt i ludzi. To nie były zwykłe głowy: potwornie zniekształcone, z pustymi, wypukłymi oczami i ustami wygiętymi w dziwacznych, nienaturalnych grymasach. Część twarzy była pokryta skórą, ale wydawała się zbyt cienka, niemal przezroczysta — jakby te głowy spoczywały tu od bardzo dawna. Z kilku wypływała ciemna ciecz, która spływała z półek kroplami, sycząc przy kontakcie z powietrzem i powoli się ulatniając. Z niektórych głów wystawały czarne, kruche włoski przypominające igły. Powstrzymałem odruch wymiotny i zwróciłem uwagę na głowę stojącą dokładnie pośrodku — wyschnięte wargi poruszały się. Zamarłem. Co do diabła?
Dalej, w rogu półki, stały otwarte szklane naczynia z dziwną zawartością. W jednym z nich unosiły się malutkie figurki, wielkości palca — podobne do ludzkich niemowląt. Ich drobne oczy były zamknięte, a wnętrzności wystawały z rozciętych brzuchów. Przypominały ludzi, ale to nie byli ludzie: niektóre miały sześć nóg, inne pokryte były sierścią. Wszystkie wydzielały ledwo wyczuwalny, lecz uporczywy zapach, który natychmiast wywoływał mdłości.
Na trzeciej półce leżały skręcone amulety i stare medaliony pokryte runami. W samym środku stał metalowy sześcian, emitujący słabe światło — jakby z wnętrza, jakby w środku tliła się przygaszona żarówka. Były tam również jakieś zioła, książki, martwe zwierzęta — szczury, robaki w słoikach.
Półki nie były po prostu zapełnione dziwnymi przedmiotami — przypominały kolekcję makabrycznych trofeów, zebranych dla mrocznych rytuałów i magii, zdolnej zniszczyć każdą rzeczywistość. Atmosfera w sklepie była tak przytłaczająca, że wydawało się, iż samo powietrze wokół nas żyje i śledzi każdy nasz ruch.
W centrum pokoju coś się poruszyło. Wcześniej tego nie widziałem przez słabe oświetlenie, ale teraz stało się jasne: pośród zakurzonego betonu i półek z pokrytymi kurzem przedmiotami coś się ruszało. Powoli, nienaturalnie — jakby każda część ciała żyła osobno. Przestawiało kończyny przypominające zbyt długie ręce albo nogi — w ciemności trudno było to rozpoznać. Ruchy były szarpane, jakby stworzenie nie do końca wiedziało, jak działa jego własne ciało.
Byłem pewien, że to nie człowiek. Ręce zbyt długie, dłuższe niż nogi. Przy każdym kroku wydawało dźwięk, jakby ktoś ciągnął po podłodze worek z błotem. Nie widziało mnie — albo udawało, że nie widzi. Czasami nagle zastygało, jakby się zastanawiało, a potem znowu zaczynało się poruszać.
To, co zobaczyłem, wystarczyło. Cofnąłem się powoli, nie wierząc własnym oczom. Zatrzymała mnie ręka Emmy, oparta o moje plecy.
— Jake, no co tam?
Nie było czasu tłumaczyć, więc wyszeptałem najciszej, jak potrafiłem:
— Zajrzyjcie sami, ale bardzo ostrożnie.
Podeszli do rogu pokoju i zajrzeli do środka. Po ich twarzach od razu poznałem, że widzą to samo, co ja. Pierwszy odsunął się Mill.
— To okropne — wyszeptał, ledwo poruszając ustami.
Pozostali też podeszli bliżej.
— Co robimy? — zapytał Patryck.
— Zwijamy się. Teraz. — zaproponował Mill.
— Nie. Musimy wejść.
Wszyscy spojrzeliśmy na Emmę jak na wariatkę.
— Co ty właśnie powiedziałaś?
— Musimy wejść i spróbować coś kupić. To przecież sklep, no nie?
— Sklep z ludzkimi głowami i niemowlakami?! Co ty chcesz tam kupić?! — prawie krzyknął Patryck. — A może chcesz zostawić tam swoją? Ja tam nie chcę, ja się stąd zmywam!
Odwrócili się z Millem i ruszyli w stronę wyjścia, gdy tuż za naszymi plecami ponownie rozległ się metaliczny zgrzyt.
— Przysłała was Hera? — powiedział powoli chrapliwy, lecz donośny głos kogoś stojącego tuż za naszymi plecami. Chłód przeszedł mnie od stóp do głowy, paraliżując ciało i nie pozwalając się nawet odwrócić, żeby zobaczyć, kto tam stoi.
— No, odpowiadajcie — głos zabrzmiał z irytacją.
Odwróciliśmy się. Przed nami stało to samo stworzenie, które widzieliśmy chwilę wcześniej w centrum drugiego pomieszczenia — całe w starych, podartych łachmanach, z rękami nienaturalnej długości, których końce szurały po podłodze. Jak długie miało nogi czy tułów, nie dało się dostrzec spod tej jego albo jej szaty. Oczy, podobnie jak cała twarz, ukryte były pod kapturem i w półmroku.
— Nie, proszę pani… albo pana… — głos Emmy drżał prawie niesłyszalnie. — Nie jesteśmy od Hery.
Stworzenie ciężko i powoli westchnęło.
— Jaki tam pan, jestem kobietą. Zwyczajną kobietą. A od kogo niby jesteście? — nikt z nas nie uwierzył, że to kobieta, ale nikt nie śmiał się odezwać.
— Od nikogo, proszę pani, po prostu pomyliliśmy drzwi. Już wychodzimy — powiedziała Emma, a oni we troje rzucili się do drzwi. Uderzyli w nie z rozpędu, ale były zamknięte.
— Och, nie sądzę — powiedziało stworzenie z nutą uśmiechu w głosie. — Myślę, że trafiliście dokładnie tam, gdzie trzeba.
Powoli ruszyło w moją stronę — niepewnie, jakby próbowało sobie przypomnieć, jak się w ogóle chodzi. Każdy krok wydawał suchy trzask, jakby pod ubraniem wyginały się kości, których nie powinno być. Wszystkie jego ruchy były jakieś nieludzkie; próbowało poruszać się jak człowiek, ale wyglądało, jakby miało dwa albo trzy kolana w jednej nodze, czego nie dało się dostrzec spod warstw łachmanów.
— Myślę, że spędzimy razem miło czas… khe-khe… — zacharczało śmiechem. — Nazywajcie mnie Margaret, przyjaciele. Napijecie się herbaty? Mam rumianek, szałwię… i trochę wspomnień.
— Nie trzeba, proszę pani, naprawdę, niech się pani nie trudzi, — powiedział Patryck, szarpiąc za klamkę, nie mogąc otworzyć drzwi.
— O nie, weszliście tu z własnej woli, — więc tu zostaniecie, dopóki ja… — nagle zakaszlała, ostro i głucho, jak stary komin. — Dopóki nie zdecyduję inaczej.
Szła dalej i była już prawie przy mnie. Chciałem pozostać niezauważony do samego końca, więc zrobiłem krok w bok. W następnej chwili ruszyła — nienaturalnie szybko, prawie bezdźwięcznie. Dosłownie skoczyła w moją stronę, podniosła głowę i wbiła spojrzenie prosto w moje oczy. Nie widziałem jej oczu ani twarzy pod kapturem — tylko dwa mętne blaski głęboko w cieniu. Bez źrenic, bez powiek — tylko odbicia, jak u nocnego zwierzęcia w ciemności. Oddychała chrapliwie i ciężko.
— Cóż za ciekawy przypadek… — powiedziała powoli. — Ciekawy przypadek… — zacharczała i zamilkła.
Stałem nieruchomo, nie mogąc się poruszyć. Dopiero teraz poczułem ten ostry zapach, który od niej bił — zapach formaliny, krwi i zgnilizny.
— Dzień dobry — tylko tyle zdołałem wydusić.
— Oho, on jeszcze mówi — zdziwiła się. — Hej, ty! — zawołała do Patrycka. — Zostaw te cholerne drzwi w spokoju! Wyjdziecie stąd, kiedy ja pozwolę! — jej głos przeszedł w chrapliwy półkrzyk.
— Przepraszam, proszę pani — odpowiedział tylko Patryck.
— Idziecie za mną. Wszyscy pięcioro.
— Tak jest. — W tym momencie z kąta wyskoczyło małe kudłate stworzenie, przebiegło obok Patrycka — który zapiszczał jak dziewczyna — i wślizgnęło się pod łachmany starej sprzedawczyni.
— Nie wiedziałam, że potrafisz tak krzyczeć — powiedziała Emma.
— No … — mruknął zmieszany Patryck.
— Chodźcie — rzuciła Margaret, znikając w sąsiednim pokoju.
Mill spojrzał na Patrycka i na drzwi.
— Jakby były zamknięte od środka. Nawet dziesięciu by ich nie otworzyło.
— Dobra, to co … idziemy.
Podeszliśmy jeszcze raz do drzwi prowadzących do tego okropnego pomieszczenia. Ten sam zapach, te same głowy, słoje, amulety, zioła — wszystko było na swoim miejscu. Margaret — czy kiedykolwiek była człowiekiem, czy nie — stała za ladą, sapiąc i chrapliwie oddychając.
— No więc, czego chcecie? Co chcecie kupić?
— Naprawdę nic, proszę pani. Trafiliśmy tu przypadkiem.
— Nie. Każdy, kto do mnie wchodzi, musi coś kupić… albo coś zostawić.
— A jeśli nie? — zapytał Mill.
Margaret powoli odwróciła się i uniosła głowę w jego stronę.
— Naprawdę chcesz wiedzieć?
— Chyba nie … — powiedział zamyślony, rozglądając się po półkach. — Jeśli coś kupimy, będziemy mogli spokojnie wyjść?
— W końcu zaczynacie pojmować. Dobrze myślisz — zacharczała Margaret.
— Ile kosztuje tamten wisiorek? — Mill zmrużył oczy i wskazał palcem na lśniący, lustrzany medalion wiszący pod samym sufitem.
— On nie jest na sprzedaż za pieniądze — odparła Margaret. — Na co jesteś gotów, żeby go dostać?
— Nie wiem… a do czego on w ogóle służy?
Margaret powoli uniosła ręce do głowy i zsunęła z niej kilka warstw łachmanów, przypominających kaptur. Naszym oczom ukazała się jej głowa — stara, blada, z obwisłą skórą, prawie łysa. Skóra miejscami była szaro–zielona, jakby się rozkładała, pokryta drobnymi pęknięciami, a po skroniach biegły sine żyły. Oczy — mętne, bagienne, jak u martwej ryby. Włosy sterczały kępami z czaszki, jakby nie rosły, tylko ktoś wbił tam resztki kosmyków.
— On zabija twoich wrogów, ale w zamian zamienia cię w staruchę taką jak ja. Chcesz być staruchą jak ja? — patrzyła na Milla bez mrugnięcia.
— Co pani, nie…
— Chcesz powiedzieć, że jestem okropna?
— W żadnym wypadku! Ja tego nie powiedziałem! — krzyknął Mill.
— Mój przyjaciel tylko chciał powiedzieć, że nie ma wrogów, więc ten wisiorek jest mu zupełnie niepotrzebny — wtrącił się Patryck, broniąc Milla.
— Albo twój przyjaciel kłamie, albo jest głupcem. Bo wrogów ma każdy.
— On jest niesamowicie głupi.
— A twój drugi przyjaciel… — powoli odwróciła głowę i spojrzała na mnie. — Co z tobą, chłopcze?
— Chyba jestem duchem — powiedziałem cicho.
— Widzę to. Jak się nim stałeś?
— Nie pamiętam. Właściwie… prawie nic nie pamiętam ze swojego życia.
— Interesujące, interesujące… — opuściła głowę i wpatrzyła się w podłogę.
Po kilku sekundach gwałtownie uniosła prawą rękę ku sufitowi. Z jej łachmanów zwinie wyskoczyło to samo kudłate stworzenie, które widzieliśmy wcześniej. Wspięło się po jej ramieniu aż na górę, potem skoczyło na pobliską półkę i pobiegło po niej z nieludzką zwinnością, jakby nie biegło, tylko ślizgało się, ledwie dotykając łapkami powierzchni.
Wydawało się, że coś zaraz spadnie z półki — jakaś głowa albo słoik — ale nie. Stworzenie było nie większe niż dłoń i poruszało się tak, jakby robiło to już setki razy. Skakało w górę i w dół, aż w końcu dotarło do miejsca, którego szukało. To była zwyczajna półka z książkami. Chwyciło jedną książkę, wróciło do właścicielki, wskoczyło jej na rękę i schowało się w rękawie.
Margaret powoli opuściła rękę z książką i położyła ją na ladzie.
— Proszę. To dla ciebie — zwróciła się do mnie.
Podszedłem do lady i wziąłem ją. To była stara książka z wyblakłą okładką: „Kursy przygotowawcze dla kandydatów na Wydział Nauk Fizycznych”. Zupełnie absurdalny tytuł w tym miejscu zabrzmiał jak szyderstwo. Spojrzałem na Margaret z niedowierzaniem.
— Po co mi to?
— To nie jest tym, czym się wydaje na pierwszy rzut oka. Tak jak wszystko tutaj — powiedziała, a jej długi, chudy palec zatoczył powolne koło w powietrzu, wskazując na całą izbę.
Poczułem się dziwnie nieswojo pod jej spojrzeniem.
— Dobrze…, ile to kosztuje?
— Usługa za usługę, chłopcze. Usługa za usługę — zacharczała. — A teraz… WYNOSIĆ SIĘ DO DIABŁA! — jej głos rozdarł ciszę jak strzał. Z sufitu posypał się betonowy pył.
Cofnęliśmy się w stronę wyjścia. Jej twarz zaczęła czerwienieć, a gdy wybiegliśmy już do sąsiedniego pomieszczenia, Patryck pierwszy dopadł do drzwi i otworzył je jednym ruchem.
— Czekajcie — powiedziała Emma — nie wszystkiego się dowiedzieliśmy.
— Czego jeszcze? — zapytałem.
— Co kupowała twoja ciotka? — odpowiedziała Emma.
Boże, całkiem zapomnieliśmy, po co tu przyszliśmy. Absurdalne, ale postanowiłem szybko wrócić i zadać jeszcze jedno pytanie, licząc na odrobinę łaski tej staruchy. Odwróciłem się i zrobiłem kilka kroków… Pokój, w którym był sklep, był całkowicie pusty. Ani śladu, że ktoś tu był choćby sekundę wcześniej. Żadnej lady, żadnej książki, nawet zapachu.
Spojrzałem pod nogi. W świetle otwartych drzwi zauważyłem włos — szary, zupełnie zwyczajny. Podniosłem go i obejrzałem. Wyglądał na włos tamtego stworzenia, bo Margaret była siwa jak noc. Schowałem włos do książki i odwróciłem się do przyjaciół.
— Tu pusto.
Podeszła Emma.
— Rzeczywiście.
— Tym lepiej! — krzyknął Patryck. — Nie chcę już widzieć ani jej, ani tego obrzydliwego pomocnika!
Wyszliśmy na ulicę i ruszyliśmy w stronę dworca. Deszcz już ustał, a na chodniku pojawiały się pierwsze promienie słońca. Moja głowa jednak pękała od pytań. Po co dała mi tę książkę? Dlaczego właśnie kurs przygotowawczy z fizyki? A jeśli to nie jest to, czym się wydaje na pierwszy rzut oka… to co właściwie trzymam w rękach?
I najważniejsze — jakiej usługi ona oczekuje w zamian? Sądzę, że patrząc na „towary” z jej sklepu, cena może być nie tylko straszna — może być nieodwracalna.
Obok nas przebiegł mężczyzna spóźniony na autobus. Przytrzymał kapelusz, ale nagle zamarł, wpatrując się prosto w książkę unoszącą się w powietrzu — dokładnie tam, gdzie nikt nie powinien jej trzymać.
— Jake, daj to mi — powiedział szybko Patryck i zręcznie wyrwał książkę z moich rąk.
Drgnąłem. Zupełnie zapomniałem, że dla innych jestem tylko duchem, a książka w moich dłoniach wyglądała jak unoszący się w powietrzu przedmiot.
— Co my tu mamy… — otworzył ją na środku i przekartkował. — Z wierzchu — zwykła bzdura. Kursy jak kursy.
— Wątpię — mruknął ponuro Mill. — Pamiętasz, co robił tamten wisiorek? Może ta książka działa podobnie. A cena za jej przechowanie będzie… — urwał, zaciskając usta, a Emma natychmiast trąciła go łokciem w bok.
— Nie strasz Jake’a — powiedziała ostro.
Przełknąłem ślinę. Naprawdę nie chciałem skończyć jak stara wiedźma z piwnicy, handlująca przeklętymi błyskotkami i rozmawiająca z małymi potworami.
ROZDZIAŁ V
Dworcowa kawiarnia była pusta. Kiedyś przesiadywało tu wielu biedaków, ale teraz miejscowa policja wszystkich przepędza. Weszliśmy do środka, mokrzy i zmarznięci, i usiedliśmy w najdalszym rogu. Do szóstej zostało jeszcze jakieś pół godziny
Kupili sobie po kubku słodkiej herbaty z automatu i siedzieli, powoli sącząc tę mieszankę wody z czymś. Po ich minach widać było, że nie bardzo da się to pić, ale herbata przynajmniej trochę grzała. Wszyscy milczeli, wpatrzeni w blat stołu, unikając spojrzeń zarówno sprzedawczyni, jak i nielicznych gości.
To, co wydarzyło się w piwnicy, mocno nami wstrząsnęło. Można by to zrzucić na halucynacje albo zmęczenie po bieganiu w deszczu — gdyby nie książka w rękach Patrycka. Co chwilę spoglądałem na nią, jak na dowód, że to wszystko naprawdę się wydarzyło.
— Chcę zostać szamanką, tak jak twoja ciotka — przerwał ciszę Mill.
— Co? — zdziwiłem się. — Dlaczego?
— No wiesz, umieć robić różne rzeczy: widzieć przyszłość, wskrzeszać martwych Jake’ów… no, albo chociaż jednego — uśmiechnął się Mill — i chodzić po dziwnych sklepach.
— Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, Mill — odezwała się do niego Emma. — Jak powiedziała ta stara baba, wszystko ma swoją cenę.
— Koszmar, myślałem, że to już koniec — westchnął Patryck, łapiąc się za głowę. — „Wyjdziecie, kiedy ja zechcę” — zaczął naśladować jej chrapliwy głos. — A w tych szklanych słojach… widzieliście, co tam miała? Tam były dzieci!
— Cicho — syknął Mill — nie jesteśmy sami.
Podniósł głowę i rozejrzał się po kawiarni. Nieliczni goście, którzy tam byli, wpatrywali się w swoje telefony, więc nikt nas nie słyszał.
— To nie były dzieci — ciągnął Mill, ściszając głos. — Widziałeś kiedyś dziecko z sześcioma nogami? Albo z futrem na ciele?
— Nigdzie. Ale widziałeś kiedyś, żeby sklepy z ludźmi znikały w powietrzu? — Patryck spojrzał na niego z wyrzutem. — No właśnie. Oni coś robią z tymi niemowlakami… zamykają je w tych słoikach, a potem sprzedają. Jak towar.
— Kto „oni”?
— Nie wiem. Ktoś jej przecież pomaga, dostarcza te wszystkie… — urwał na moment — towary.
— Głowy — wtrąciłem się. — Najbardziej przestraszyły mnie te głowy. Ich ilość, ich zdeformowane twarze, nienaturalne.
— Głowy mogą zbierać na cmentarzach, ale taka ilość niemowląt… — mruknął Patryck.
Emma podniosła głowę i spojrzała na mnie.
— Jake, co twoja ciotka robiła w takim miejscu?
— Nie wiem — naprawdę nie wiedziałem.
— Twoi rodzice dobrze się z nią przyjaźnili? — zapytała, mrużąc oczy.
— Nic nie pamiętam z życia.
— Cholera, szkoda, Mill… Może jeszcze raz pójdziemy do twojej siostry? — zapytał Patryck z nadzieją w głosie.
— I co chcesz ją spytać? Czy przypadkiem nie widziała u niej niemowlęcia w słoiku?
— Masz rację — Patryck opuścił głowę. — Dziwnie to brzmi… głupio wręcz.
Naszą rozmowę przerwał dźwięk dzwoneczków nad otwierającymi się drzwiami. W progu pojawił się znajomy czarny płaszcz i kapelusz z piórami. To była moja ciotka.
— Och, już tu jesteście, dzieci! — zawołała na całe café, ani trochę się nie krępując. — Cudownie! Im wcześniej wyjedziemy, tym wcześniej przyjedziemy.
— Ale pociągi przecież jeżdżą według rozkładu, prawda? — szepnął Mill, pochylając się do nas.
— Tak, drogi chłopcze, dokładnie według rozkładu. O ile ktoś go nie przesunie — uśmiechnęła się i puściła Millowi oko. Ten aż się zarumienił. — Poproszę kawę bez śmietanki, bez cukru, czarną, czystą kawę. I szybko, proszę, spieszę się! — wyrzuciła z siebie jednym tchem do starszej kobiety za ladą.
Tamta uniosła na nią ciężkie spojrzenie, jakby z głębokiego snu. W ciągu dnia widziała setki takich pośpiesznych, krzyczących, zabieganych ludzi — ale jej to nie obchodziło. Tu ona była królową. To ona decydowała, czy zdążysz ze swoją kawą na pociąg, czy nie, czy będzie dobra, czy będziesz ją wspominać przez całą podróż.
Kobieta cmoknęła gumą i przeciągnęła każde słowo jak rozciąganą gumkę.
— Dwa pięćdziesiąt — powiedziała.
Ciotka spokojnie, wbijając w nią wzrok, wsunęła jej do ręki banknot.
— Proszę, reszty nie trzeba.
Sprzedawczyni podeszła do ekspresu i zaczęła coś naciskać. Maszyna zasyczała, buchnęła parą — proces się rozpoczął.
Ciotka w tym czasie odwróciła się i zerknęła ukradkiem na nas — swoich oddanych fanów, którzy samym spojrzeniem mówili: jeśli będzie bójka, stoimy po jej stronie.
Ale jej wzrok zatrzymał się na przedmiocie w dłoniach Patrycka.
— Nie miałeś tej książki.
— Tak, proszę pani… eee… kupiłem ją na straganie niedaleko stąd. Bardzo jej potrzebuję do przygotowań do egzaminów. Od dawna chciałem kupić, ale jakoś nigdy nie było czasu.
— Dobrze — rzuciła — no to czas. — Wzięła kawę i pobiegła do wyjścia, rozlewając ją po drodze. — No co siedzimy, szybciej, szybciej! — zawołała, odwracając się do nas.
Rzuciliśmy się za nią. Patryck, próbując w biegu dopić herbatę, wylał ją prosto na siebie.
W pociągu każdy zajął swoje miejsce. Usiadłem z boku, żeby nikt nie chciał siadać obok — po tym wszystkim siedzieć blisko ciotki było jakoś nieswojo.
Nagle mnie olśniło: jeśli miała już wszystkie składniki, to gdzie one były? Przy sobie miała tylko małą damską torebkę i płaszcz. Przecież nie schowała tego wszystkiego po kieszeniach… Powiedzieć o tym reszcie nie było jak — usłyszałaby, a tego naprawdę wolałem uniknąć.
— No więc, dzieci — powiedziała, upijając łyk kawy — zaraz po przyjeździe do Londynu idziemy na grób Jake’a. — Zamyśliła się na moment. — Chociaż nie, to trzeba zrobić w nocy. Za dużo będzie świadków.
— Jak będziemy go wskrzeszać? — zapytał Patryck.
Odwróciła się, rozejrzała po wagonie i ciągnęła ciszej:
— Nie będziecie musieli robić prawie nic. Stańcie po prostu obok, albo za cmentarzem, i pilnujcie, żeby nikt mi nie przeszkadzał i nie zbliżał się do grobu Jake’a. Ja muszę narysować alograme wokół nagrobka i wypowiedzieć odpowiednie zaklęcie. Jake, ty w tym czasie masz być przy mnie. W pewnym momencie zaśniesz, a kiedy się obudzisz — będziesz już w swoim ciele. Wszystko jasne?
Przyjaciele posmutnieli.
— Jakoś to wszystko brzmi zbyt prosto — powiedział z niedowierzaniem Patryck. — Wskrzeszanie trupów zawsze było takie łatwe?
— Nie wskrzeszam trupa. Łączę człowieka z jego duszą.
— A, teraz jasne — skinął Patryck z aprobatą. — Nie, chwila… nie jasne. Przecież to właściwie znaczy to samo!
— Nie, chłopcze, co innego, gdy dusza jest tu i chce wrócić do ciała. A co innego, gdy ciała już nie ma albo dusza przebywa w zaświatach.
— Aha, dobrze. A robiła pani coś takiego wcześniej?
— Mmm… nie — zmarszczyła brwi ciotka, jakby coś sobie przypominając. — Ale raz musiałam złapać ludzką duszę, która mieszkała w piwnicy pewnego starego domu. I jak myślisz? Dusiła każdego, kto tam wszedł.
— I co pani zrobiła, proszę pani?
— Zamknęłam ją w słoiku. A co innego miałam zrobić? — potarła oko. — Straszna kara, siedzieć tyle czasu w słoiku, aż do końca świata… albo dopóki ktoś cię nie wypuści.
— Czyli jak dżin? Ten słoik dalej jest u pani?
— Tak, leży gdzieś w moim mieszkaniu. Ale nie spieszyłabym się z wnioskami, że to dżin. Dżiny spełniają życzenia, a ta dusza zabije cię od razu, jak tylko ją wypuścisz.
Patryck nerwowo przełknął ślinę.
— A co z… — zaczął, ale jego słowa zagłuszył głośny trzask drzwi między wagonami.
Do wagonu wszedł starszy mężczyzna z bujnymi wąsami, w wytartym mundurowym marynarce i z dużym brzuchem. Zmierzył nas wzrokiem, jakby już sam fakt naszego istnienia był powodem do mandatu.
— Bilety poproszę — wysyczał.
— Już, już — ciotka Lora odstawiła kubek z kawą i zaczęła szybko, ale nieporadnie grzebać w torebce, co wcale nie było do niej podobne. Wyciągnęła cztery zgniecione kartki i podała konduktorowi.
Ten nawet nie wziął ich do ręki, tylko zmrużył oczy:
— Wsiedli państwo nie do tego wagonu. To jest pierwszy przedział, a miejsca macie w drugim. Proszę się natychmiast przesiąść.
— Ale, proszę pana… — ciotka spojrzała na bilety. — Przecież tu jest…
— Szybciej, proszę. Opóźniacie mi pracę — przerwał jej zniecierpliwiony.
— Tak, ale…
— Co „ale”?
Ciocia Lora gwałtownie uniosła głowę, a w jej głosie po raz pierwszy tego dnia zabrzmiał metal:
— Do diabła z tobą! — zawołała i, czerwieniąc się, niemal wcisnęła mu bilety w twarz. — Spójrz jeszcze raz. I nie przerywaj mi. Tu są podane właściwy wagon i nasze miejsca.
Konduktor zmarszczył brwi, w końcu wziął bilety do rąk i uważnie je przejrzał. Jego twarz powoli stężała.
— No cóż… tak… — powiedział odrętwiałym głosem, oddając bilety. — Dziękuję.
Odwrócił się i zaczął odchodzić, pomrukując oburzenie.
— On się nawet nie przeprosi? — szepnęła zaskoczona Emma.
— A nie trzeba — ucięła ciocia Lora, wbijając wzrok gdzieś w koniec wagonu.
Zaczęła uporczywie patrzeć w jeden punkt i szybko coś szeptać. Po kilku sekundach konduktor zatrzymał się, jakby uderzył w niewidzialną ścianę, obok jakiejś damy. Kobieta podawała mu bilet, ale on go nie brał i nawet nie spojrzał.
— Proszę pana, wszystko w porządku?
Konduktor nie odpowiedział. Nagle powiedział krótko:
— Przepraszam…
Złapał się za brzuch i pobiegł w stronę przedsionka, ale potknął się o czyjąś torbę i runął prosto na podłogę. Po chwili zwymiotował
Z trudem wstał, zrobił chwiejny krok, lecz zaraz znowu się poślizgnął i z głuchym plaśnięciem padł dokładnie w to samo miejsce, gdzie już zostawił ślad. I znów zwymiotował. Po sekundzie zdołał się jednak podnieść i zrobić jeszcze dwa kroki w stronę przedsionka, ale nie wytrzymał — znowu go zemdliło.
— Co to ma być?! — krzyknęła oburzona starsza kobieta w strojnej sukni, na którą spadło kilka kropel. — Wynoś się stąd, łajdaku!
Trzymając się za brzuch i zasłaniając usta dłońmi, konduktor zdołał dobiec do przedsionka i zniknął za drzwiami. Co tu dużo mówić — byliśmy wniebowzięci ze szczęścia i triumfu sprawiedliwości.
— M’m, ale jak pani to zrobiła? — zapytała zdziwiona Emma.
— Och, to stare zaklęcie rozstroju żołądka.
— Może mnie pani nauczyć?
— Hm, mogłabym, ale… czarów uczy się od dziecka albo wtedy, gdy człowiek ma do tego pewne wewnętrzne predyspozycje, rozumiesz?
— Chyba tak, m’m… — Emma zmarszczyła brwi. Widać było, że odpowiedź jej nie zadowoliła — chciała nauczyć się czarować.
— Może kiedyś do mnie wpadniesz i zobaczymy, co da się zrobić. Dobrze? — zapytała, żeby ją trochę pocieszyć.
— Tak, m’m, dziękuję — skinęła z zadowoleniem Emma.
— A my? — ożywił się Patryck. — A nam z Millem wolno?
Ciocia Lora zmierzyła go wzrokiem.
— Chłopcze, nikt nie lubi pyszałków. Wiedziałeś o tym? — pochyliła się ku niemu.
— Przepraszam, m’m.
No, kobieta z charakterem — pomyślałem. Nigdy nie wierzyłem w czary. Za każdym razem, gdy widziałem w telewizji magów albo jasnowidzów, byłem pewien, że to oszuści. Gotowi nagadać, co tylko trzeba, byle zarobić. Szukają słabych ludzi i zwyczajnie ich oszukują.
Na przykład w tych programach o „jasnowidzach”: znajdują kobietę, której zaginęło dziecko, kontaktują się z nią i proponują „pomoc” w zamian za udział w nagraniu dla telewizji.
Równocześnie zaczynają grzebać we wszystkim — gdzie dziecko widziano po raz ostatni, w co było ubrane, w mediach społecznościowych odkrywają, że grało na skrzypcach… A potem — według scenariusza — sadzają tę kobietę, obok „nieszczęsnego jasnowidza”, i on tajemniczym głosem zaczyna:
— Widzę, widzę czerwoną kurteczkę — mówi. — A jeszcze… zdaje mi się… cicho… słyszę dźwięk skrzypiec.
ROZDZIAŁ VI
— Wszyscy jesteśmy wyjątkowi, prawda? Jedni mniej, inni bardziej. Ktoś ma o sobie wyobrażenie jak o niewyobrażalnych górach — uniosła ręce i przeciągnęła to słowo, szeroko otwierając oczy. — A sam nie jest nawet maleńkim komarem. Ktoś inny niczego o sobie nie myśli, ale wierzy, mocno wierzy, że jest wyjątkowy. Więc kto ma rację? — spojrzała na mnie swoimi czarnymi jak smoła oczami. — Ten mały komar, który rzekomo zna swoją wartość, uważa się za górę, za najgodniejszego z ludzi? Czy ten nikt, który wie, że jest nikim?
Sądzę, że wszystko to jest skutkiem wychowania i miejsca urodzenia. Jednemu się poszczęściło bardziej — i już góruje nad innymi: «wszyscy ci ludzie wokół to gorszy sort, ja taki nie jestem, ja jestem wyjątkowy, zasługuję na więcej, jestem lepszy, nigdy się nie mylę, ale uczę się na błędach, jestem dla wszystkich dobry — dopóki mnie nie rozzłoszczą». Słyszeliście to, prawda? — znów rzuciła na mnie spojrzenie, a ja odruchowo skinąłem głową.
— Innemu szczęście nie dopisało, ale w przekonaniu o własnej wyjątkowości wcale temu pierwszemu nie ustępuje: «uda mi się, przebiję się, bo… bo… co?» — spojrzała na mnie pytająco i uniosła głowę. — «Bo jestem lepszy od innych, zasługuję na coś lepszego». I tak dalej, i tak dalej — to już słyszeliście. No dobrze, więc pytanie brzmi: kto naprawdę zasługuje? Kto ma rację? Kto jest tym prawdziwie wyjątkowym? Kto jest gorszym sortem, a kto samym sensem życia?
Może wszyscy naraz, każdy na swój sposób? O, nie, darujcie sobie — spuściła wzrok i szeroko się uśmiechnęła. — Gdyby wszyscy byli wyjątkowi, nikt nie byłby wyjątkowy. Kto więc? Kto? Kto?.. Albo, co o wiele ciekawsze — bo tylko to nas naprawdę obchodzi — jak stać się wyjątkowym? — spojrzała na mnie spod brwi.
— Ja… ja nie uważam się za wyjątkowego.
— Doprawdy? A przecież jesteś duchem! — krzyknęła.
— Wcale tego nie chciałem.
— Odpowiedź niby krąży w głowie, wisi na końcu języka, aż się prosi, by ją wypowiedzieć. Ale mózg, ten łotr, opiera się: «mówi nie! Nie tak! Nie to!»
Zamilkła na chwilę, po czym mówiła dalej spokojnym, cichym głosem:
— Nie wiem… Może wszyscy, a może nikt. Jedno wiem na pewno — w nieskończonym Wszechświecie i w tym krótkim odcinku czasu, który nazywamy życiem, to najgłupsza rzecz, o jakiej można myśleć. Myślcie raczej o czymś przyjemnym — o kwiatach, morzu i pięknych widokach z okien.
— Christina, zostaw Jake’a.
— Przepraszam, mamo.
Przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego słuchałem tego wszystkiego od dziesięcioletniej, kręconowłosej dziewczynki, a nie od starego profesora filozofii. Jej artystyczność jednocześnie mnie przerażała i zachwycała, a przy tym wydawała się niezwykle inteligentna.
Siedzieliśmy przy dużym, drewnianym stole nakrytym obrusem, w starym mieszkaniu kuzynki mojej ciotki, i piliśmy herbatę, z pełnym przekonaniem udając, że jest przepyszna. To było dla niej naprawdę ważne. Mieszkanie miało skrzypiącą drewnianą podłogę, stoły i krzesła — skrzypiało właściwie wszystko. Stary wystrój, wysokie, niemal czterometrowe sufity, słabe oświetlenie i ciepła herbata nadawały temu pomieszczeniu jakiegoś… nie wiem… przytulnego uroku.
Kuzynka ciotki — Fiona, jak się przedstawiła, kobieta o bladej cerze — biegała wokół stołu, rozdając wszystkim łyżeczki i nalewając herbatę. Poruszała się w jasnej sukience, a każde jej ruchy wydawały się lekkie, jakby należały do motyla. Co chwila oczekiwałem, że zaraz uniesie się w powietrze, albo że uśmiech, który nie schodził z jej twarzy, rozświetli nas jakimś czarodziejskim blaskiem.
— Bardzo się cieszę, że przyszliście — mówiła, niemal wykrzykując ostatnie słowa. — Zwłaszcza ty, Lauro. Tyle lat nie widziałam swojej kuzynki, i tyle samo lat nie miałam żadnych gości — powiedziała, obejmując nas wszystkich po kolei już w progu. Nawet próbowała przytulić mnie — wyszło to dość niezgrabnie, ale jednak z sercem.
Fiona mieszkała ze swoją córką, Christiną, która — powiem wprost — wcale nie była podobna do matki. Miała gęste, kasztanowe włosy, duże, piwne oczy i znacznie więcej cierpliwości niż jej mama. Nie przypominała dziecka w swoim wieku. Nie chciała uciekać od nas, zaszyć się w telefonie, komputerze czy bawić się lalkami — nie wiem, czym teraz zajmują się dziesięcioletnie dziewczynki. I jeszcze — nie odstępowała mnie na krok.
— Uczy się w domu, więc bardzo rzadko widuje ludzi. A już na pewno nie duchy — wyjaśniła mi Fiona.
Nie miałem nic przeciwko. Jej pytania w stylu: „Jak ty chodzisz do toalety?”, „Kiedy jesz, jedzenie w ustach też staje się niewidzialne?” albo „Chciałbyś obrabować bank?” — wydawały mi się zabawne i trochę odciągały myśli od mojej śmierci. Usiadła obok mnie przy stole i razem z innymi zaczęła pić herbatę.
— Lubię czarną, bez cukru — powiedziała z powagą. — Cukier jest niezdrowy.
Fiona, nalewając wszystkim herbatę, na moment się zawahała, gdy stała z filiżanką obok mnie.
— Dziękuję — powiedziałem.
Skinęła głową, uśmiechnęła się szeroko i ruszyła dalej.
— No więc — głośno oznajmiła ciotka Lora. — Dzieci, bardzo się cieszę, że mogę zobaczyć swoją kuzynkę i was wszystkich tutaj. Teraz musimy poczekać do nocy, a potem pójdziemy na cmentarz i wskrzesiemy Jake’a.
— A ja też z wami?! — zawołała z przejęciem Christina, aż zeskoczyła z krzesła.
— Nie, kochanie, ty na razie zostaniesz w domu. — Christina z markotną miną usiadła z powrotem. — A teraz pijcie herbatę.
Dzieci zgodnie sięgnęły po filiżanki i zaczęły zajadać podane ciastka. Prawie nic nie jedliśmy od rana, więc rozumiałem ich głód. Ciotka Lora rozmawiała z Fioną, co chwilę głośno się śmiejąc.
— Pamiętasz Ronalda? — zaczęła ciotka Lora.
— Tak, tego łobuza, który ciągle kradł wszystkim obiady — odpowiedziała Fiona.
— A pamiętasz ten dzień, kiedy… — dalej mówiła już szeptem, po czym obie wybuchnęły śmiechem.
Ja tymczasem zajęty byłem odpowiadaniem na pytania Christiny, które powoli zmieniały się z dziecięcych w coraz poważniejsze, a nawet filozoficzne. Przede mną siedziała już nie mała dziewczynka, lecz ktoś o wiele dojrzalszy i mądrzejszy. Mimowolnie mnie to niepokoiło, choć w jej oczach nie było cienia zła. To było dziwne połączenie dziecka i dorosłego.
— Dlaczego więc o tym myślisz? — zapytałem ją.
— O czym?
— O ludziach — jak sama powiedziałaś: kto jest godny, a kto nie.
— Nie wiem… samo tak wychodzi, po prostu myślę — posmutniała.
— Dobrze. A jak myślisz, do których ludzi ty należysz — do tych pierwszych czy do drugich?
— Już odpowiedziałam: głupio o tym myśleć, więc nie będę.
— Hm, racja. Twoja mama mówiła, że uczysz się w domu. Dlaczego? Nie chciałabyś chodzić do szkoły z innymi dziećmi?
— Och, bardzo bym chciała, ale nie mogę. Tego, czego uczy mnie mama, nie uczą w szkole.
— Czego więc cię uczy?
Zmarszczyła brwi i zamilkła.
— Dlaczego nic nie mówisz? — zdziwiłem się.
— Nie wolno mi mówić, czego mnie uczy.
— Dlaczego?
— Mama powiedziała, że ludzie tego nie zrozumieją… i będą chcieli mnie zabić.
Spojrzałem na Fionę z niedowierzaniem. Czy naprawdę ta kobieta — o tak jasnej duszy, z wiecznym uśmiechem od ucha do ucha — mogła powiedzieć coś takiego własnemu dziecku?
— Ale… — zawahałem się, próbując ją przekonać. — Technicznie rzecz biorąc, ja przecież nie jestem człowiekiem. Jestem duchem.
Uniosła głowę z powagą i uśmiechnęła się szeroko:
— Tak, to prawda! Chodź, pokażę ci!
Cóż, to nie było trudne. Poczułem lekkie wyrzuty sumienia — pewnie nie powinno się tak oszukiwać dziecka… ale ciekawość wzięła górę. Wyskoczyła z krzesła, chwyciła mnie za rękę i poprowadziła do korytarza.
— Tylko nie włączaj światła — szepnęła. — Bo ich spłoszysz.
Kogo — „ich”? — chciałem zapytać, lecz uznałem, że to po prostu dziecięce fantazje. Przeszliśmy na sam koniec korytarza, do ostatniego pokoju.
— Kiedy ich zobaczysz — nie ruszaj się i nic nie mów. Mogą się przestraszyć. Stań przy drzwiach i czekaj na moje polecenie. Zrozumiałeś? — próbowała spojrzeć na mnie surowo, ale chybiła i popatrzyła w mój brzuch.
— Tak — wyszeptałem.
Drzwi cicho zaskrzypiały i weszliśmy do środka, delikatnie je zamykając. Christina puściła moją dłoń i przeszła na środek pokoju. Staliśmy w ciemności; z kuchni dobiegał ledwo słyszalny brzęk naczyń, za oknem wiatr nabierał siły, a zmierzch gęstniał. Nad oknami wisiały ciężkie zasłony, nie przepuszczając ani promienia światła. Było ciemno jak w grobie.
Christina stanęła pośrodku i uniosła ręce. Zaczęła coś mamrotać — może szeptać, może śpiewać pod nosem. Trwało to dobre dziesięć minut. Zdążyłem się już porządnie znudzić i pomyślałem, że to tylko dziecięca zabawa. A jednak stałem nieruchomo — może z chęci współuczestnictwa, a może po to, by jej nie urazić.
W najdalszym kącie pokoju mignęło coś niebieskiego. Spojrzałem uważniej — nic, ta sama gęsta ciemność. Po chwili kolejny błysk, tym razem przy suficie. Wpatrzyłem się w kąty i ściany: tu i tam zaczęły pojawiać się błyski — jakieś niebieskawe światło, krótkie, trwające ułamek sekundy.
Było ich coraz więcej. Już nie pojedyncze błyski, lecz dziesiątki drobnych, migoczących punktów rozrzuconych po ścianach. Niektóre z nich pozostawały nieruchome i świeciły spokojnie, jak maleńkie, błękitne gwiazdy.
Bardzo chciałem podejść bliżej i przyjrzeć się im, ale pamiętałem jej słowa — nie ruszaj się.
Christina tymczasem zaczęła łagodnie poruszać rękami jak skrzydłami — w górę i w dół, w górę i w dół. Nie mogłem oderwać wzroku od niebieskich punktów — wydawały mi się dziwnie żywe. Było ich coraz więcej; zdawało się, że już setki. W pokoju nie było już tak ciemno — wypełnił go miękki, błękitny blask.
Nagle jeden z punktów oderwał się od ściany i powoli popłynął w powietrzu. Patrzyłem zahipnotyzowany. To było coś żywego — ani chrząszcz, ani motyl, ani płomień, lecz coś pomiędzy nimi. Jego końcówki falowały jak języki ognia, a całe stworzenie świeciło miękkim błękitnym światłem.
Dołączył do niego kolejny. I jeszcze jeden. I następny.
Wkrótce cała przestrzeń wokół nas wypełniła się tymi maleńkimi istotami — cztery razy mniejszymi od zwykłego motyla. Niektóre świeciły jaśniej, inne słabiej. Ich ruchy były tańcem: jedne trzepotały jak płomień, inne — jakby naśladowały przypływ oceanu.
Choć byłem duchem, miałem wrażenie, że te świetliste motyle wyraźnie mnie widzą. Zakrążywszy wokół mnie, osłupiałego z zachwytu, zaczęły powoli zlatywać do Christiny, siadając na jej rękach, które wciąż unosiła i opuszczała, jakby dyrygowała tym tajemniczym baletem. Było ich coraz więcej, a z jej ruchów zaczęły ciągnąć się cienkie, świecące smugi — jak komety przelatujące po nocnym niebie. Widok był naprawdę czarujący.
Christina powoli się odwróciła i spojrzała na mnie, nie przestając poruszać rękami.
— Uczą mnie, jak je kontrolować — wyszeptała ledwie słyszalnie.
— Po co? — zapytałem równie cicho.
— Nie wiem — wzruszyła ramionami. — Nie mówią mi. Może dla ochrony.
— Przed kim?
— Mówią: „Dorośniesz — zrozumiesz” — znów wzruszyła ramionami.
Nagle drzwi do pokoju otworzyły się i wlało się do środka światło z korytarza. Wszystkie światełka zniknęły w jednej chwili. W progu stała Fiona.
— Co wy tu robicie? — zapytała surowo.
— Nic — pospiesznie odpowiedziała Christina. — Pokazuję Jake’owi swój pokój.
— I Luminesów przy okazji? — zmrużyła oczy Fiona.
Christina ze spuszczoną głową milczała.
— Proszę jej nie ganić, Pani. To ja poprosiłem, żeby pokazała mi to, czego ją uczą.
Fiona spojrzała w moją stronę, kierując się na głos.
— Panie Jake — powiedziała surowym tonem. — Pańscy przyjaciele czekają już przy stole. — Odwróciła się do drzwi, bym mógł przejść.
— Tak, Pani. Przepraszam, Pani — powiedziałem z poczuciem winy, wyszedłem z pokoju i skierowałem się w stronę kuchni.
Na progu zatrzymałem się, by jeszcze raz spojrzeć w koniec korytarza. Fiona karciła Christinę za to, co zrobiła, mówiąc, jak bardzo to niebezpieczne i że nie wolno pokazywać magii nieznajomym. Nagle gwałtownie odwróciła się w moją stronę i powiedziała:
— Do kuchni, panie Jake. Do kuchni — tym samym surowym tonem.
— Jak mnie pani widzi? — zapytałem zaskoczony.
— Magiczne lustra, rozstawione w całym mieszkaniu. Jedno — za tobą — odezwała się spokojnym, niskim głosem ciotka Lora, która pojawiła się jakby znikąd.
Odwróciłem się: za mną, w rogu korytarza, naprawdę stało duże lustro w drewnianej ramie, w którym odbijał się mój czarny zarys. Lora ciągnęła dalej:
— Magia jest daleka od ideału, dlatego widać tylko twój cień.
— Da się ją ulepszyć? — zapytałem.
— Da się — skinęła głową. — Ale trzeba by siedzieć przy nim tygodniami i powtarzać zaklęcia. A zanim pojawiłeś się ty, nie było takiej potrzeby, więc nikt się tym nie zajmował.
Przeszliśmy do kuchni i usiedliśmy na swoich miejscach. Wkrótce przyszły Fiona i Christina, przepraszając za swoją nieobecność. Wszyscy zdążyli już dopić herbatę i zjeść ciastka.
— Dziękuję bardzo, pani Fiono, było naprawdę pyszne.
— Tak — podchwycił Patryck — zwłaszcza te czerwone ciasteczka.
— O! Są z serca wieprzowego, cieszę się, że ci smakowały.
Patryck wpatrzył się w pusty talerzyk, a Emma i Mill wybuchnęli głośnym śmiechem.
— No cóż, dzieci — westchnęła ciotka Lora. — Wychodzimy o pierwszej w nocy. Do tego czasu — spojrzała na zegarek — możecie się przespać albo pooglądać telewizję. Na cmentarz pójdziemy bliżej drugiej.
ROZDZIAŁ VII
Sen nie nadchodził. Leżeliśmy w dużym pokoju: ja z Patryckiem na podłodze, a Emma i Mill na łóżkach ustawionych przy przeciwległych ścianach.
— Też nie śpicie? — szepnęła Emma.
— Mhm — odpowiedział Patryck.
— Ja też nie — dodałem.
— A ty w ogóle śpisz? — zapytał Patryck.
— No wiesz, pierwszy raz jakoś mi się zachciało.