Herbaciany wstęp
Piję herbatę posłodzoną stewią, a towarzyszy mi Paul Anka, który swoim głosem sprawia, że po prostu tęsknię, chociaż nawet nie wiem za czym. Z całą pewnością położyłabym głowę na jego ramieniu, choćby po to, żeby zaśpiewał wyłącznie dla mnie.
Mogłoby się wydawać, że kiedy wszystko się wyciszy, kamień spadnie mi z serca i duszy, to po prostu będę szczęśliwa, a jednak dzieje się coś, czego nie przewidziałam — zagubiłam się i nie chce mi się szukać siebie, bo boję się wracać do przeszłości. Może dlatego tak zależy mi na zmianach wszystkiego i na stworzeniu nowej Julii, tym razem z klejem w dłoni (i zapasowym w kieszeni), żebym mogła na bieżąco się sklejać, gdyby czasem coś puściło, złamało się kolejny raz — gdybym znów się rozbiła, uderzając moim wrodzonym romantyzmem o tę twardą przyziemność i szorstkość tego głupiego świata.
Jeśli z idealizmu się nie wyrasta, a jest to coś, przez co ludzie mnie zwyczajnie zostawiają, to jestem w dupie. Nawet nie w sytuacji bez wyjścia — po prostu w dupie. Nie wiem, czy tego w sobie nienawidzę, bo przecież nie jest to ta część mnie, której chcę się wyzbyć, o której chcę nieodwracalnie zapomnieć. Coś jednak raz lub dwa razy na jakiś czas stara się przypomnieć mi o tym, że ta cecha jest zwyczajnie piekielnie niepraktyczna. Szkoda, że z taką łatwością przychodzi mi lekceważenie tej cennej uwagi. Cóż, chyba do pewnych spraw należy dojść samemu, potykając się o błędy (albo je przeskakując).
Po tym wszystkim, co się wydarzyło, po tym wszystkim, co widziałam, a nie chciałam widzieć, po tym wszystkim, co zaobserwowałam wokół, cholera, ja naprawdę nadal wierzę w miłość — taką czystą, piękną i prawdziwą, do śmierci, a nawet i po niej. Jasne, że jestem nieufna i kwestionuję absolutnie wszystko, co jest związane z tym najważniejszym na świecie uczuciem, ale robię to, by uniknąć pomyłek, rozczarowań i smutku. Brak wątpliwości względem świata i innych jest szalenie niebezpieczny.
Od zawsze byłam osobą, która nie potrafiła panować nad żadnymi emocjami, stąd wybuchy niekontrolowanego płaczu z różnych powodów, stąd głośny śmiech w nieprzeznaczonym do tego miejscu albo złość wylewająca się z mojego małego ciała (158 centymetrów to wciąż więcej niż półtora metra!) na wszystkie możliwe sposoby, co pewnie z boku wygląda dość komicznie. Emocjonalność jednak zaliczam do zalet, nie do wad, bo przecież bez niej byłabym nieludzką maszyną, nawet jeśli przez nią bywam męcząca jak małe dziecko.
Całe to zwolnienie towarzyszące obecnej porze roku, to zamyślenie i ten spokój, dzięki któremu można rozważać całe swoje życie do oporu, sprawiają, że staję się jeszcze bardziej drażliwa, niepewna i rozbita emocjonalnie.
Siedzę zatem taka duchowo zgnieciona na kanapie i liczę, ile razy skłamano mi prosto w oczy, ile razy dano mi nadzieję, by dosłownie za moment ją odebrać, ile razy skradziono mi serce, nie chcąc wziąć go na zawsze, i ile razy ja dokonałam tego karygodnego czynu.