.
Kobieta na łóżku pogrążona była w głębokim śnie.
A przynajmniej na pierwszy rzut oka tak to wyglądało.
Nie była młoda, a jej surowych rysów nie łagodził nawet jasnoróżowy kolor poszewki. Nigdy nie była pięknością i chyba nawet nie miała aspiracji, by być zaledwie ładną. Bez makijażu prezentowała się blado, wręcz mdło. W kasztanowych niegdyś włosach siwe pasma dominowały już od dawna, a brak jej było tej elementarnej próżności, która każe kobiecie ukrywać nieubłagane symptomy przemijania. Nie… Ona się nimi wręcz szczyciła.
Leżała na plecach z lewą dłonią zaciśniętą na cienkim prześcieradle w kwiatki. Lekko przechylona głowa dopełniała tego spokojnego obrazu. Oczy przykryte powiekami i pozbawione konturu okularów — nie miały w sobie tej mściwej satysfakcji, która z uśmiechem kazała wbijać innym szpile i z uprzejmym zdziwieniem, maskującym złośliwość, pytać o przyczynę złego humoru.
Klatka piersiowa pozostawała nieruchoma, żaden świst oddechu nie wydobywał się z półotwartych ust.
Sen wieczny.
Dziwne… Należałoby raczej spodziewać się grymasu bólu na twarzy i nienaturalnie poskręcanego ciała, a tu wręcz emanował nieziemski spokój.
Majaczący na ścianie cień w końcu się poruszył. Dwa kroki do przodu, ostrożne i ciche, na lekko ugiętych kolanach, by jakoś zminimalizować skrzypienie podłogi.
Ubrana w szarą bluzę postać zatrzymała się przy łóżku. Patrząc z góry na zwłoki nie wykonywała najmniejszego ruchu, jakby chcąc się upewnić, że kobieta na pewno nie żyje. Ciche tykanie budzika odliczyło pełną minutę.
Jasne zasłony były szczelnie zaciągnięte. Półmrok w pokoju dawał względne poczucie bezpieczeństwa. Do wschodu słońca pozostawało jeszcze z pół godziny. Wystarczająco, by załatwić swoje sprawy i zniknąć niezauważenie w porannej mgle.
W końcu skinienie głowy. Wszystko szło zgodnie z planem. Najważniejsza była ostrożność. Nie należało się spieszyć. Nie było zresztą po co. Trzeba teraz usunąć z mieszkania wszystko, co może policję naprowadzić na ślad mordercy. I podrzucić im kilka zbędnych tropów, żeby biedaki mieli za czym biegać.
Każde z pomieszczeń musi być dokładnie przeszukane. Może uda się znaleźć te nieszczęsne listy, choć… Raczej należało się spodziewać, że spaliła je lata temu, w końcu nie należała do sentymentalnych osób. Niemniej jednak — konieczna była pewność. Gdyby policja znalazła te epistoły, no cóż… Nietrudno byłoby im dodać dwa do dwóch.
Na pierwszy ogień poszła sypialnia. Lepiej było mieć to już za sobą. Odór był obrzydliwy, nie dało się oddychać, ale o otwarciu okna i przewietrzeniu pokoju nie mogło być mowy. Śmierć cuchnęła. I nawet zasłonięcie nosa chusteczką niewiele pomogło. Im szybciej zabierze się do roboty, tym szybciej będzie można stąd wyjść i przymknąć drzwi, choć najprawdopodobniej niewiele to da.
Na szafce przy łóżku stała do połowy opróżniona butelka rumu. Obok nie było szklanki, czyli przed snem musiała zdrowo pociągnąć z gwinta. To ułatwiało sprawę. Mniejsza ilość koniecznych ruchów do wykonania to mniejsza możliwość popełnienia błędu. A tu liczył się każdy detal. Bo właśnie dobrze przygotowany plan i dbałość o szczegóły to podstawa sukcesu.
Zakapturzona postać ściągnęła z ramion szelki małego, brezentowego worka i sięgnęła do wnętrza. Pojawiła się identyczna, też częściowo opróżniona butelka. Wypadałoby jeszcze nanieść odciski palców. Z grymasem lekkiego obrzydzenia intruz ujął martwą dłoń i zacisnął ją na szkle, po czym ostrożnie odłożył butelkę na nakastlik. Zabrana owinięta została starannie w ręcznik. Trzeba będzie się jej jakoś pozbyć, ale to zadanie na popołudnie.
Teraz wypada się rozejrzeć, a może się poszczęści…
Najpierw wnętrze nocnej szafki. Zgodnie z oczekiwaniami stała tam opróżniona butelka wódki. Plus komplet lekarstw w koszyku i porcelanowe puzderko z kilkoma złotymi pierścionkami. Nic specjalnego, ale może warto je zabrać? Tak, aby policja miała jakiś zgryz.
Złoto zniknęło w kieszeni spodni.
W wysokiej szafie stojącej przy łóżku panował idealny ład. Wszystko poukładane w kostkę, odprasowane i jeszcze te woreczki z lawendą. No tak… W mieście takim jak to najważniejsza była umiejętność sprawiania odpowiednich pozorów. A wredne babsko umiało się zaprezentować doskonale, bez skazy i zmazy, oszustka jedna…
Metodyczny przegląd ubrań nic nie dał. Nie było niczego w kieszeniach, nic nie zostało schowane za równymi stosikami swetrów.
Pudełka w pawlaczu nie zawierały niczego niezwykłego. Zimowe kurtki i swetry, jakieś szale, kilka niemodnych torebek. Również szuflady komody nie ujawniły żadnych sekretów. No… Może poza zamiłowaniem do grubych frotowych skarpet.
Rzut oka na sypialnię. Nie było tu zbyt wiele. Sterylny wygląd świetnie maskował nałóg. Nikt by się nawet nie domyślił… Nikt się nie domyślał, przez te wszystkie lata najmniejsza rysa nie skaziła tego posągowego wizerunku.
No… To teraz się przekonamy, czy zza grobu też będzie umiała go obronić.
Nie, z pewnością nie…
Teraz to misterne kłamstwo runie jak domino. Klocek za klockiem. Aż wszyscy przekonają się, jaką była osobą. Nieczułą, dwulicową, egoistyczną.
Ale to nie czas na rozpamiętywanie.
Jeszcze tylko przestrzeń pod łóżkiem. Ostrożny przyklęk, ręce w lateksowych rękawiczkach oparte o lekko wytarty chodniczek. Tu też pusto. Nawet kłębków kurzu. Pedanteria na pokaz.
Przeszukanie łazienki poszło dość szybko. Więcej czasu wymagało natomiast sprawdzenie saloniku. O przejrzeniu wszystkich książek stojących na regale nie było nawet co marzyć. Oględziny kredensu nie przyniosły rezultatów: stosy wykrochmalonych obrusów i szydełkowanych serwetek na każdą możliwą okazję. I po co to wszystko? Przecież nie przyjmowała gości. No, może poza dniem swoich imienin, gdy zapraszała trzy wieloletnie przyjaciółki na kawę i tradycyjnego makowca. Nie należała do towarzyskich osób, nie była też zbyt lubiana. Wyrazy sympatii do niej kierowane były zazwyczaj ukłonem w stronę konwenansów i niczym więcej. Ale to zdawało się jej nie przeszkadzać. Wręcz przeciwnie, zadowalała ją ta fasadowa uprzejmość.
Kolejne drzwiczki były otwierane i zamykane. Dopiero narożna serwantka ujawniła ciekawe znalezisko. Kilka metalowych pudełek po ciastkach zawierało stare fotografie. Czy jest czas, by je przeglądać. A co ważniejsze, czy jest sens?
Chwila wahania była krótka. Ciężar wypełnionego pudełka kusił. Wypada zerknąć. Upewnić się, że to tylko przewidywalne, jakże powtarzalne sceny z rodzinnych zbiorów. Plik starych zdjęć… Szybko przerzucane kadry. Większość biało-czarnych. Jakieś spotkania, oficjalne i te bardziej swojskie, uśmiechnięte twarze, obcy ludzie pozujący na bardziej dostojnych, nobliwych niż byli w rzeczywistości. Ludzka natura, która łaknie poklasku i szacunku… Tu się nic nie zmieniło. Większość twarzy zupełnie anonimowa, niektóre powtarzały się w różnorakich sytuacjach.
Jednak kilka osób, mimo upływu lat, można było rozpoznać. No tak, Grodów miał to do siebie, że zasiedziałe rody mocno dzierżyły w swych szponach co bardziej eksponowane stanowiska. Nic dziwnego więc, że burmistrzowie, naczelnicy, komendanci i powinowaci przewijali się we wszelakich konfiguracjach stołków. Zdjęcia te były potwierdzeniem grodowskiego przykazania: bliższa koszula ciału. Obcych, jeśli w ogóle odważyli się pojawić w tych regionach, dyskretnie marginalizowano. Zawsze z uprzejmym uśmiechem. Cóż… Ta stara małpa też taka była. A ten jeden raz, gdy wyłamała się z utartych i pobłogosławionych szlaków, spowodował, że tym radykalniej wróciła później do swej roli.
Pozory ponad wszystko…
Wśród zdjęć nie było niczego niepokojącego. Niczego, co mogłoby powiązać zabójcę z ofiarą. Jeśli dobrze pójdzie, sprawa pozostanie nierozwiązana, a nie ma chyba nikogo, kto tęskniłby za tą wariatką i szukał po jej śmierci sprawiedliwości.
Sprawiedliwość… Takie górnolotne słowo. Zresztą, patrząc na sytuację obiektywnie, to właśnie dokonane morderstwo jest aktem wyrównania rachunków. To nie starotestamentowe oko za oko. Nie. To prosty rachunek zysków i strat przeprowadzony na przestrzeni ponad dwudziestu lat. I z tego równania niezbicie wynika, że jedno życie w zamian za uczynione zło to i tak niewielka cena.
Pudełka ze zdjęciami zostały odłożone na miejsce, drzwiczki szafki ostrożnie zamknięte. Czas mijał, nie było już sensu igrać z losem. Listów nie było, a jeśli nawet jakimś cudem przetrwały, to są dobrze ukryte. Ona by się nigdy nikomu nie przyznała… Wstydziła się tego. Sama tak przecież tydzień wcześniej powiedziała. Wstydziła się!
Jeszcze tylko jedna sprawa.
Z plecaka wyjęta została foliowa torebka, a z niej lekko pobrudzona szklanka. Ostrożnie odstawiona do zlewu miała być kolejną zagwozdką dla policji. Niech Brender ma jakąś przyjemność z tego śledztwa. Całkiem przyzwoity z niego człowiek i że też na własne życzenie marnuje się na tym zadupiu… Trudno to było pojąć. No ale — co kto lubi.
Zakapturzona postać wymknęła się tylnymi drzwiami. Zamki zostały starannie zamknięte, klucze schowane do kieszeni. Ich też trzeba się będzie jakoś pozbyć. Ale na razie, w rześkim powietrzu budzącego się poranka, nie należy zaprzątać sobie głowy takimi błahostkami.
Na wszystko jest odpowiedni czas.
.
Coś wyrwało ją ze snu. Mrużąc oczy spojrzała w kierunku wschodniego okna. Promienie słońca padały ukośnie przez żaluzje i kładły się jasnymi smugami na przydymionych szklanych taflach oddzielających sypialnię na antresoli od położonego poniżej salonu. Słoneczne pasy drgały lekko, a Zuza przyglądała im się zaspana próbując określić, która może być godzina.
Słońce już wzeszło, ale nie oświetliło jeszcze ustawionego na drewnianej skrzyni fikusa. Czyli grubo przed szóstą.
Głowa jej dudniła. Nooo… Wczoraj z Ulą nieźle popłynęły. Wernisaż fotografii krakowskiego aktora, który po długich namowach i odpowiednich naciskach znajomych dał się w końcu przekonać do wystawy w Grodowie — okazał się niezaprzeczalnym sukcesem. Tym bardziej, że na imprezie nie zjawiła się ani Growadzka, ani Jurczyński. Brak tej dwójki odnotowany został przez zebranych i odpowiednio skomentowany. To, że nie zjawiła się dyrektorka biblioteki można było jeszcze jakoś wytłumaczyć, nie chadzała wszak na wszystkie miejskie imprezy, jednak brak Jurczyńskiego to było wydarzenie samo w sobie. Grono jego wiernych wielbicielek przez większą część wernisażu niepocieszone siedziało w kącie i szeptem udzielało sobie wsparcia. Ulka Kodoba, właścicielka galerii, rzutem oka oceniła sytuację na wejściu i mrugnęła do Zuzy. Brak starego ględziarza to jak prezent na gwiazdkę. No i tę gwiazdkę postanowiły jeszcze z dwójką koleżanek uczcić. Otwarte butelki z winem nie mogły się przecież zmarnować.
Zuza pamiętała, jak Klaudia próbowała parodiować Growadzką. I to, że do domu rozwoził je mąż Uli, któremu próbowały wcisnąć napiwek za podwózkę. Facet miał niezły zapas cierpliwości.
Boziu! To dopiero był udany wieczór! W końcu mogła się wyszaleć i pośmiać. I w końcu pozwoliła, by napięcie ostatnich dwóch miesięcy poszło sobie precz…
Powiadomienie o przyjściu esemesa, głośne niczym dudnienie w wojenne kotły, rozwiązało zagadkę przedwczesnej pobudki.
Zuza skrzywiła się i nie patrząc sięgnęła ponad głową, by zlokalizować komórkę. Odruchowo przewróciła się na brzuch i syknęła. Bardziej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistego bólu. Zerknęła na ramię, jakby spodziewając się zobaczyć rozerwane szwy. Ale nie, szwy przecież już zdjęto, rana się dobrze goiła i nawet blizna nie zapowiadała się na paskudną szramę. Jednak wrażenie pozostało. Poirytowana własnym przewrażliwieniem fuknęła. Niezbyt to pomogło.
Kolejny esemes zmusił ją do zogniskowania wzroku na wyświetlaczu.
Gabi. Gabunia. Gabiątko.
„Jakbyś dała znać, czy w niedzielę ta kolacja u rodziców aktualna.”
„Bo nie wiem czy przyjdę, a mama mnie udusi. Znowu.”
„Masz dziś coś w planach?”
Zuza sprawdziła godzinę. Ledwie dwadzieścia po piątej. Zabije smarkulę.
Dzień, gdy może się wyspać, bo w końcu organizm przestawił się na weekendowe wstawanie o szóstej trzydzieści, a ta wysyła jej wiadomości o nieludzkich porach. Normalnie wyręczy matkę i sama udusi smarkatą. I żadne koneksje czy siostrzane uczucia jej w tym nie przeszkodzą.
Poza tym: co ta znów wymyśliła? Już wymigała się od grilla u Piotrka dwa tygodnie temu tłumacząc, że wciąż pisze pracę magisterską. Ile można ją pisać? I tak Gabi przeciągała termin w nieskończoność najpierw robiąc sobie urlop dziekański a teraz wydłużając seminarkę. Powinna się już bronić, a jeszcze nie oddała pracy do recenzji. Jak ugadała promotora? Zuza nie miała pojęcia i nie mieściło się jej w głowie, jakim sposobem młodsza siostra tak lekko podchodzi do kwestii własnej przyszłości. Zwłaszcza, że swego czasu przebąkiwała coś o doktoracie i pozostaniu na uczelni; a tu robi taki numer. Nie chciała jej źle życzyć, ale ciekawa była, kiedy Gabi przejedzie się na tych swoich słodkich oczętach. Jakoś do tej pory zawsze z wszelkich opresji wychodziła obronną ręką. Wystarczyło, że strzeliła skrzywdzoną niewinnością i wszyscy rzucali się ją pocieszać. Zuza nieraz była świadkiem tych akcji. Pochlipywanie i drżące usteczka wygięte w podkówki — Gabunia zawsze postawiła na swoim. Jedni z litości, inni dla świętego spokoju — ustępowali smarkuli. A ta śmiała im się później w nos. I przy następnej nadarzającej się okazji odstawiała całe przedstawienie od początku. Matka najczęściej dawała się złapać, od wielkiego dzwona próbowała młodą jakoś pionizować, choć nie miała do tego cierpliwości, a jej napomnienia i zrzędzenia, które Zuzę nieodmiennie doprowadzały do szewskiej pasji, po siostrze spływały. Ojciec nauczył się nie reagować i to była jego taktyka. Natomiast dziadkowie, wujostwo i inne pociotki załamywali ręce nad biednym, słodkim, nieszczęśliwy aniołkiem i wciskali w pazerne rączki kilka złotych na czekoladę. Gabi jednak główkę miała nie od parady i czekoladek nie jadła. Za to tuczyła swoją skarbonkę, a gdy już nie dało się dopchnąć kolejnej złotówki — w wielkiej tajemnicy rozpruła swój bank. Zuza pamiętała tę scenę jak dziś.
Zaciekawiona przedłużającą się ciszą w pokoju zajrzała do środka i nakryła smarkulę z poukładanymi równiutko stosikami bilonu, kartką i ołówkiem w ręku. Gabi była tak mocno skoncentrowana na rachunkach, że nawet nie zauważyła wejścia siostry. Dopiero gdy Zuza stanęła nad nią przestraszyła się, zagarnęła wszystkie stosiki pod siebie krzycząc, że to jej i nie odda. To wydarzenie na zawsze ugruntowało jej osąd o młodszej siostrze. I choć z wiekiem znalazły jakąś nić porozumienia, to jednak zawsze pozostawał ten żal, który brał swe źródło w dziecięcym poczuciu niesprawiedliwości.
A teraz smarkata, po kilku tygodniach milczenia, próbuje się wykręcić od rodzinnej kolacji. Ciekawe, jaką tym razem ma wymówkę. Bo to, że rodzinę ma głęboko w odwłoku było jasne dla Zuzy, ale jakoś dla nikogo poza nią. Czasem zastanawiała się, czy oni naprawdę nie widzą, jak młoda nimi manipuluje i sypiąc pięknymi zdaniami o rodzinnej więzi i miłości — jednocześnie unika tej rodziny jak zadżumionych.
Zuzę wciąż ciskało na wspomnienie zdawkowego esemesa, jakiego dostała od Gabrysi, gdy leżała przed dwoma miesiącami w szpitalu. Siostra nie raczyła nawet jej odwiedzić tylko wysłała ogólnikowe życzenia powrotu do zdrowia. A później, gdy widziały się u rodziców w czerwcu, nie spytała nawet o jej samopoczucie. Tak, jakby rana postrzałowa była tej samej rangi co przejściowy katar. Nawet na imieniny, które miała na początku lipca, kochana siostrzyczka nie wysiliła się, by zadzwonić.
Teraz Zuza, mrucząc inwektywy pod adresem młodej, postanowiła jednak wstać i rozpocząć poranne odprawianie kawowego rytuału.
Na esemesa nie zamierzała odpisywać. A przynajmniej nie w pierwszym temacie. Bo czym ona jest? Buforem między Gabi a rodzicami? Stacją przekaźnikową? Niedoczekanie.
Promyczek mściwej satysfakcji wcale nie zawstydził Zuzy. Przynajmniej tyle osiągnęła, że już nie wypierała się zupełnie naturalnego odruchu. Gabi jaka była, taka była, a ona nie zamierza jej wszystkiego ułatwiać. Bo w imię czego?, perorowała w myślach schodząc na dół.
Co do drugiej kwestii…
Automatycznie sięgnęła po puszkę z kawą i srebrną kawiarkę stojącą na kuchennym blacie. Wlała wodę, odmierzyła porcję zmielonych ziaren, dosypała cynamon, dokręciła dzbanuszek i postawiła na kuchence. Czekając, aż poranek wypełni się niezastąpionym aromatem, sięgnęła po apteczkę. Zwykłe tabletki od bólu głowy, czy podwójna aspiryna? Na szczęście nie trzeba dziś stawić się w pracy, a artykuł o wczorajszym wernisażu może spokojnie poczekać do poniedziałku. Zuza łyknęła tabletki i przysiadła na barowym stołku.
Kuchnia znów wyglądała tak, jak należało. Po majowym włamaniu nie było śladu. Fronty szafek na nowo lśniły pastelowym turkusem i nic nie przypominało katastrofy sprzed dwóch miesięcy. Stolarz, gdy się zjawił, załamał ręce i potwierdził werdykt pana Miecia. Nie było co marzyć o usunięciu smug z czerwonej farby. Trzeba było fronty zdemontować, zeszlifować na zero i malować od początku. Zuza, wściekła bo wściekła, ale nie miała innego wyjścia. Klnąc na Rajskiego i życząc mu gorącego kotła w piekle, gdzie z pewnością się smażył, jakoś nie próbowała nawet ćwiczyć się w chrześcijańskim miłosierdziu. Na to było jeszcze zdecydowanie za wcześnie.
W efekcie remont kuchni pociągnął za sobą kolejne inspiracje w zakresie wyposażenia mieszkania. Zuza zdecydowała się w końcu na znalezienie współlokatorki. Korzyść z podnajęcia dolnego pokoju miała być dwojaka. Z jednej strony czynsz pomógłby jej choć częściowo spłacać kredyt, z drugiej — co rodzina uznała za ważniejsze — posiadanie współlokatorki oznaczało wyższy standard bezpieczeństwa. A po jej majowej konfrontacji z zabójcą rodzina dostała normalnie regularnego kręćka w tym temacie i nawet uspokajające zapewnienia kuzyna Michała, że Rajski z pewnością działał sam i o żadnym żądnym zemsty wspólniku mowy być nie może, nie skutkowały. Dopiero zaproszenie panny Krystyny na popołudniową herbatkę i jej racjonalne podejście do tematu jakoś zdołały uspokoić skołatane matczyne nerwy.
Ostatecznie więc Zuza nadszarpnęła swój kredytowy budżet i urządziła salon. Dolny pokój przeznaczony na wynajem pozostawiła pusty wychodząc z założenia, że ktokolwiek w nim zamieszka z pewnością będzie chciał poczuć się swojsko i wniesie własne sprzęty. A osoba do zamieszkania znalazła się nadzwyczaj prędko.
Zuza podniosła się ze stołka i przelała parującą kawę do dużego kubka w groszki. Dolała po brzegi mleka i przeniosła się na kanapę. Jej nowy nabytek był jak na razie źródłem nieustannej radości. Co prawda do zimy i ulubionego sportu na 4k było jeszcze daleko, ale już zaczynała trenować. Nie ma bowiem jak kanapa, kocyk, kawa i książka. Zestaw idealny…
Na bieganie nie miała dziś w ogóle nastroju, pisanie, nawet to tylko rekreacyjne dla zaprzyjaźnionego portalu, odpadało, bo nie mogła się skupić, pieczenie załatwiła już wczoraj nawet w podwójnej ilości, bo zaplanowane na popołudnie atrakcje wymagają odpowiedniej cukierniczej oprawy…
Kurcze. Siedziała na kanapie i w lekki popłoch wprawiła ją myśl, że w zasadzie w tym momencie nie ma co robić. Nie, stop. Bez przesady. Żeby tak niespodziewany prezent w postaci kilku wolnych godzin wprawiał ją w dezorientację? Mowy nie ma! Trzeba celebrować takie chwile, jak radził któryś z mądrych blogowych poradników. A więc dolce far niente!
Rozmarzona podparła się poduszką i ogarnęła wzrokiem swoje mieszkanie. W tydzień po powrocie ze szpitala zdecydowała się na działanie. I poszło jej to ekspresowo. Wykorzystała zwolnienie lekarskie na rajd po salonach meblowych. Wujek Rysiek, nieświadom codziennych wizyt Zuzy na czerwonej redakcyjnej kanapie, marudził, że skoro ma siłę na oglądanie bzdetnych poduszek, to z pewnością ma na tyle siły, by zjawić się w pracy i coś popisać. Zuza jednak nie zamierzała ulegać presji i postanowiła skorzystać ze sposobu, który jeszcze miesiąc wcześniej w ogóle nie przyszedłby jej do głowy. Wystarczył telefon do cioci Basi i temat przedterminowego powrotu rozwiał się jak kamfora, a ona miała czas na cieszenie się urządzaniem salonu.
Efekt może nie był powalający, na to zdecydowanie brakowało środków, ale i tak wyglądało o niebo lepiej niż wcześniejsze stosy częściowo pootwieranych kartonowych pudeł upchane po kątach.
Południową ścianę kazała bratu pomalować na turkusowo. Dwa tony ciemniejszy kolor niż na blatach kuchennych spowodował, że przestrzeń ładnie się domknęła. Miała co prawda ochotę na tapetowanie, jednak poprzestała tylko na jednym wąskim pasie, a ścinki, które jej zostały, oprawiła w trzy białe ramki z szerokim passe-partout i powiesiła nad podwójną komodą. Wyszło zadowalająco. Prócz dużej grafitowej sofy zdecydowała się na zakup jednego przepastnego fotela z podnóżkiem i niskiego stolika. Przy wschodnim oknie postawiła kwadratowy, rozkładany stół. Co prawda od kuchni dzieliła go cała przestrzeń salonu, a wszelkie poradniki wnętrzarskie podkreślały, że miejsce gotowania i spożywania posiłku powinny być blisko siebie. A chrzanić takie porady. Gości miała niewielu, jak już wpadali to z przyzwyczajenia siadali na wysokich stołkach przy kuchennej ladzie. A stół był na wszelki wypadek, ot, gdyby miała organizować obiad w drugi dzień świąt, czy coś w tym guście i tyle.
Czas z poranną kawą płynął niespiesznie. Wciąż nie było jeszcze szóstej… Mogłaby poczytać którąś z książek dostarczonych jej przez pannę Krystynę.
Z kolejnym kubkiem wróciła na górę. Wchodząc po schodach zdecydowała, że w zasadzie w drugim temacie może siostrze odpisać, a zupełne zignorowanie pierwszego zrzucić na wczesną porę, dezorientację wywołaną przedwczesną pobudką i ogólny ból istnienia spowodowany kacem. Sięgnęła po telefon.
„Dziś wprowadza się do mnie współlokatorka. Mam noszenie mebli. Może się przyłączysz?”
Zawahała się chwilę, czy nie usunąć ostatniego zdania. Ale nie, zdecydowała. Niech zostanie. Ironia może nie była zbyt subtelna, jednak nie sądziła, żeby Gabi ją wyłapała. A już w ogóle nie zakładała, że siostra zechce pomóc. Raczej po takim haśle tym bardziej spędzi weekend z daleka od Grodowa.
Opadła na materac i zerknęła na stos kryminałów leżących obok. Większość autorstwa świętej pamięci Gustawa Nowaka, brata panny Krystyny. Starsza dama uważała, że po chrzcie bojowym, jakim było wykrycie zabójcy Julki i Rzewuskiego, należy Zuzę podszkolić w aspekcie teoretycznym. Po czym podarowała jej całą kolekcję z uwagą, że książki są do czytania, a nie po to, by kurzyć się na półkach. A fakt, że to pierwsze wydania sygnowane przez autora, nie powinien znacząco wpływać na ich funkcję użytkową. Panna Krystyna posiadała zresztą kilka takich kompletów dzieł brata, wszystkie podpisane, a jeden przekazała nawet miejskiej bibliotece. Tak więc prezent dla Zuzy miał ją zmotywować do zagłębienia się w tajniki kryminologii.
Upiła kilka łyków kawy, odłożyła kubek na nakastlik i sięgnęła po nowy tytuł. „Gdy milczeć musisz.” Hmmm… Trochę to patetyczne, ale zobaczmy, jak pójdzie jej tropienie kolejnego papierowego złoczyńcy.
Jedno wszak musiała przyznać.
Zupełnie inaczej czyta się kryminały, gdy już się stanie twarzą w twarz z mordercą.
.
W końcu chwila spokoju, westchnęła Zuza wchodząc do kuchni, by pozmywać naczynia. Popołudnie zleciało nie wiadomo gdzie wśród ogólnego zamieszania. Wszyscy pomocnicy dnia dzisiejszego już zniknęli pozostawiając za sobą względny porządek w małym pokoju i pewien chaos w salonie, który teraz należało szybko ogarnąć.
Majka wyskoczyła jeszcze do sklepu, by zrobić jakieś zakupy, gdyż zapowiedziała, że po takiej wyczerpującej przeprowadzce nie zamierza się jutro w ogóle gdziekolwiek ruszać. Co najwyżej do lodówki, dodała ze śmiechem.
— O oponkę muszę dbać!
Ta jej współlokatorka… Nastawienie od początku miała Zuza pozytywne. Może przez pryzmat pokrewieństwa z Łukaszem Górką — w końcu to jego siostra. Poza tym rekomendacja kolegi z redakcji, że z pewnością spasują sobie i powinno im się dobrze razem mieszkać, wydała się wystarczająca. Niemniej jednak, zanim podjęła ostateczną decyzję, postanowiła zdać się również na własną ocenę.
Zbierając ze stolika w salonie kubki po herbacie przypominała sobie pierwsze spotkanie. Umówiły się na neutralnym gruncie, w krakowskiej kawiarni, gdzieś na początku lipca. Zuza, korzystając z okazji, zrobiła sobie sentymentalny spacer po okolicy i na miejsce dotarła w niezbyt pogodnym nastroju. Chodzenie po śladach dawnych przechadzek z wiarołomnym Mirkiem dało jej się we znaki. No, jednak trudno nie chodzić po tych śladach, skoro wspólnie przemierzyli przez te kilka lat cały Kraków. Myślała, że przeszło jej już rozpamiętywanie przeszłości, ale jak widać… Zrzuciła winę na niestabilną gospodarkę hormonalną organizmu i próbowała ratować makijaż, gdyż zaszklony wzrok zapowiadał zbliżającą się katastrofę.
— Mam nadzieję, że to nie z mojego powodu — stwierdziła młoda, korpulentna kobietka przysiadając się do jej stolika. — Majka jestem. Łukasz pokazał mi twoje zdjęcie, więc wiedziałam kogo nagabywać — rzuciła tonem wyjaśnienia.
— Aa… Nie, to nic — Zuza próbowała osuszyć kąciki oczu. — Po prostu przypomniało mi się coś i, no wiesz…
— Trochę cię wzięło.
— Jak widać. Ale sytuacja opanowana — stwierdziła spoglądając na przybyłą.
Potrzebowała jeszcze chwil, by dojść do ładu zarówno z makijażem, jak i z własnym zdziwieniem. Kelnerka, która podeszła, dała jej moment na ochłonięcie. Zajęły się przeglądaniem karty i składaniem zamówienia, więc Zuza miała sposobność, by przyjrzeć się dokładnie swej ewentualnej współlokatorce.
Nie tego się spodziewała.
Znając Łukasza oczekiwała kogoś… Trudno określić… Kogoś nie rzucającego się w oczy, wtapiającego się w tłum. Bo kolega, poza brodą, która stanowiła coś w rodzaju jego znaku firmowego, niczym się nie wyróżniał. Zazwyczaj ubrany w dżinsy i bawełniany podkoszulek z nazwami znanych i nieznanych zespołów rokowych — stanowił wręcz podręcznikowy przykład faceta względnie zainteresowanego swoją powierzchownością. I, nie wiedzieć czemu, Zuza spodziewała się w jego siostrze znaleźć podobne cechy. Zwłaszcza że kolega wyrażał się o Majce z jawną braterską miłością i dumą, wskazującymi na łączącą ich silną więź.
Tymczasem siedzącą naprzeciw dziewczynę trudno byłoby przeoczyć w tłumie.
Zuza wiedziała, że była rok od niej młodsza, do tego ciut niższa, korpulentna, z krótko przystrzyżonymi, kruczoczarnymi włosami i kolekcją kolczyków w uchu. Plus dwa w brwi i ciągnący się przez całą długość lewej ręki tatuaż.
— Pradawne drzewo Yggdrasil — wyjaśniła widząc wzrok Zuzy. — Z mitologii skandynawskiej.
— Duży…
Majka była wyraźnie rozbawiona jej oszołomieniem.
— Założę się, że oczekiwałaś sekutnicy w szarym mundurku.
— Może nie aż sekutnicy — mruknęła lekko zawstydzona, że siostra kolegi tak szybko ją przejrzała. Jednak widząc, że siedząca naprzeciwko dziewczyna w ogóle nie czuje się dotknięta, odwzajemniła uśmiech. — No dobra… Po opisie Łukasza to oczekiwałam jakiejś… Czy ja wiem… Szarej myszki.
— Kochany braciszek! On zdaje się jakby w ogóle nie dostrzegać, że dawno już przestałam nosić kokardki na warkoczykach…
— A nosiłaś?
— No zlituj się! W Grodowie wszystkie dziewczątka w niedzielę zawsze miały zaplatane warkoczyki z wielkimi kokardami.
— I dalej mają — mruknęła Zuza.
Zerknęły na siebie znad pucharków z lodami i zaczęły się obie chichrać niczym nastolatki dzielące się sekretami.
— Boże! Widzę, że ty też cierpisz na syndrom ucieczki — Majka teatralnie położyła dłoń na sercu.
— Z Grodowa? No tak. Ale musiałam tam wrócić… Pewnie wiesz.
— No. Łukasz nakreślił mi sytuację. Ale ja cię podziwiam. Po tym, jak tuż przed ślubem rzucił cię facet, wracać do rodzinnego miasta i wysłuchiwać nieszczerych wyrazów współczucia… Masakra jakaś. I jeszcze pracować w „Kurierze”… Przecież wiem z relacji braciszka, jak to tam wygląda. No, masakra jakaś — powtórzyła.
I w tym momencie Zuza podjęła decyzję. Ryzyk — fizyk. Może i nie znały się dobrze, ale ta krótka wymiana zdań pozwoliła stwierdzić, że przynajmniej względem Grodowa mają podobne odczucia. A to już było coś.
Poza tym potrzebowała współlokatorki. Natychmiast. Jak się szybko przekonała: jej obliczenia możliwości spłat kolejnych rat kredytu były kalkulacjami wielce optymistycznymi. A jeśli chciała uniknąć sprzedaży mieszkania i powrotu do rodziców… No cóż. Musiała kogoś znaleźć. A Łukasz ją zapewniał, że siostra jest osobą bardzo elastyczną, nie narzeka na warunki, nie absorbuje swymi sprawami, jeśli chcesz — chętnie pogada, jeśli nie — zajmie się sama sobą, nie ma skłonności do tragizowania i ogólnie — świetna z niej dziewczyna.
— To kiedy możesz się wprowadzić?
Majka wyprostował się i odłożyła łyżeczkę.
— No, no… Szybka piłka. W zasadzie to mieszkanie w Krakowie mam jeszcze do końca miesiąca, ale będę musiała wcześniej usunąć wszystkie graty. Umówiłam się z Łukaszem, że pomoże. Zajmie to jakieś dwa, trzy dni. Więc mogę od pierwszego sierpnia się wprowadzać.
— Jeśli ci zależy, to możesz od razu po dwudziestym lipca. Odpalisz coś za media, a czynsz zapłacisz od sierpnia. Widzisz… — dodała uprzedzając pytanie. — Moja matka dostaje normalnie fiksacji, że mieszkam sama. Łukasz pewnie ci wspominał o akcji z maja…
— Nie musiał. Mieszkam tu, ale przecież pracuję w Grodowie. Chyba wszyscy słyszeli o akcji z Rajskim…
— No. To możesz sobie wyobrazić, jaki miałam młyn po powrocie za szpitala. Rodzina przez tydzień próbowała stale mieć mnie na oku.
Majka pokiwała głową ze zrozumieniem.
— Łukasz mówił, że zabukowałaś sobie kanapę w redakcji…
— A przy okazji odkryłam, że da się rozkładać! W końcu mogłam się wyspać bez biadolenia nad głową.
— I nikt cię tam nie znalazł. Świetny pomysł, tak na marginesie. Będąc na zwolnieniu lekarskim schować się w pracy… Szkoda, że u nas niewykonalny. Bo co? Utnę komarka na fotelu dentystycznym? Jeszcze mi Radliński powyrywa trzonowce. Nie… Dziękuję uprzejmie.
Przez pół godziny gawędziły o wszystkim i o niczym, i szło im to nadzwyczaj przyjemnie. Szybko zapomniały, że dopiero co się poznały. Wspólne odniesienia do Grodowa były punktem wyjścia, a reszta potoczyła się sama.
— No dobra… — Majka jakoś tak spięła się w sobie i zerknęła na Zuzę. — Jest jeszcze jedna kwestia, powinnam ci powiedzieć od razu na początku, ale jakoś nie miałam odwagi…
Takie obwieszczenie w ustach wykolczykowanej, wytatuowanej Majki zdało się nieco dziwne.
— Bo widzisz… Mnie jest w zasadzie dwie sztuki.
— Jesteś w ciąży?! — Zuza wydała na wpół zaskoczony, na wpół radosny okrzyk.
Rozmówczyni na chwilę zamarła, a potem zaczęła trząść się za śmiechu.
— Nie! Nie…! — I śmiała się dalej. — Teraz to mnie się oczka rozmażą. Nie w ciąży — rzekła już spokojniej. — Chodziło mi o kota!
— Kota?
— No właśnie… Mam kota, kocura właściwie, bo to taki dystyngowany typ. Szary, pręgowany, jak z reklamy Wiskasa. Nazywa się T.J. Nie moja wina — zastrzegła od razu.
— Bo…?
— Bo jak był mały, to normalnie latał jak nakręcony. No i Łukasz, widząc te jego piruety, stwierdził, że nazwie go „Kot Totalny Jazgot”. A miał być Oskar… Ale, jak widać, imię samo się przypelętało i zostało. Skróciłam je na T.J., no bo jak wołać? Kocie Totalny Jazgocie?
— Czy to dalej taki wariat? — Zuza wyraziła oczywistą obawę. No bo co teraz? Współlokatorka świetna, a kot demon?
— Nie. Po kastracji się uspokoił. Teraz większość dnia śpi w słońcu na parapecie, ma swój kocyk, stąpa dumnie i cicho, ma własną drapaczkę i mebli nie tyka, a w razie czego mam spryskiwacz. Poza tym swoje sprawy załatwia do kuwety jak nikt nie widzi, bo nie lubi być podglądany. Jedyny problem może być z miskami…
— Je z porcelany?
— Chciałby! Musi się zadowolić kamionką. Ale przyzwyczaił się, że miski ma w kuchni. A nie wszyscy lubią kota w kuchni…
— U mnie kuchnia jest otwarta, więc pewnie i tak będzie tam wchodził… A łazi po blatach? — zaniepokoiła się.
— I tu może być problem. W zasadzie nie powinien wskakiwać. Przynajmniej w obecnym mieszkaniu go oduczyłam. Natomiast nie wiem, jak będzie w nowym miejscu. Koty nie przepadają za zmianą lokalizacji, więc na początku może być… No cóż. Nie ukrywam, że T.J. może pokazać swoje fochy.
Zuza westchnęła. O kocie zawsze marzyła, ale Mirek miał alergię. Teraz, mając własne mieszkanie, zastanawiała się nad adopcją jakiegoś zwierzaka…, tak, aby ożywić nieco tę pustą przestrzeń. Ale, na początek, myślała raczej o rybkach…
— Masz jego zdjęcia?
— Też pytanie!
Majka podała jej telefon z galerią zwierzaka. Racja, istny Wiskas, stwierdziła wówczas.
I teraz ta żywa reklama karmy dla kotów siedziała w jej mieszkaniu na podnóżku.
Ładny był, to musiała przyznać. Na razie zerkali na siebie ostrożnie. Zuza z ciekawością, kot z jawną obojętnością. Miała wszak nadzieję, że wraz z upływem czasu ich stosunki się ocieplą, a może nawet nabiorą znamion przyjaźni. Jak na razie zwierzak usadził się w salonie i śledził jej ruchy.
Całe zamieszanie z przeprowadzką i ustawianiem mebli przesiedział w klatce i dopiero gdy Łukasz z dwoma kolegami zmietli ciasto i się zwinęli pozostawiając mycie podłogi dziewczynom, raczył z niej wychynąć. Najpierw ostrożnie wystawił dwie łapki i czekał. Majka w ogóle nie zwracała na niego uwagi, nie zagadywała, nie zachęcała do zwiedzania.
— Ty się nim tak nie przejmuj — rzuciła widząc Zuzę po raz kolejny szerokim łukiem obchodzącą klatkę. — On działa w swoim tempie. Jak mu się zechce jeść, pić czy inne, to wyjdzie i zacznie szukać. Zorientujesz się.
I że też kot zdecydował się na zwiedzanie, akurat jak Majka wyszła.
Zuza, lekko spanikowana, nalała mu do miseczki niegazowanej kryniczanki i postawiła ją przy załomie w kuchni. I czekała. A kot nic.
No dobra… A jeśli mu się chce za potrzebą? Stojąca pod schodami kuweta miała otwartą klapkę, ale czy ją znajdzie? Przez chwilę taksowali się wzrokiem.
— No nie…
Przecież nie będzie stać w pełnej gotowości czekając, co zrobi kot!
Starając się nie uczynić tego nazbyt gwałtownie, podeszła do stolika w salonie i zaczęła przekładać na tacę pozostawione przez gości talerzyki. Widząc, że kot zdaje się w ogóle nie zwracać uwagi na jej ruchy, trochę się rozluźniła.
— Rzeczywiście, na jazgota to ty raczej nie wyglądasz — stwierdziła tonem przyjacielskiej pogawędki. — I bardzo dobrze. Bo widzisz, jedyne koty, jakie bliżej znam, to te z wierszy Eliota. Pod koniec jest taki „Jak zwracać się do kota”. Chcesz posłuchać?
Kot o dziwo miauknął.
Zuza zerknęła na niego przez ramię. Dalej siedział na podnóżku niczym egipski posążek.
— Uznam to za zgodę. Więc tak…
Zaczęła recytować jeden z ulubionych wierszy. Gdy doszła do słów: „Zanim ci jeszcze kot, mój panie, raczy okazać zaufanie, na znak szacunku kroplę bodaj śmietanki na miseczce podaj…” T.J. zeskoczył ze swojego piedestału i ze sztywno uniesionym ogonem, lekko i sprężyście podbiegł do kuwety.
— Aha!
Teraz przynajmniej zyskała pewność, że kot nie załatwi się na środku salonu. Nić sympatii zyskała kolejne włókienko.
.
To była czysta przyjemność. Nawet coś więcej. To był powiew dawnych, wspaniałych lat, gdy jeszcze była radosną, tryskająca energią i ostrym dowcipem dwudziestolatką, ciut zalotną, ciut rozkapryszoną. I rozchwytywaną przez kawalerów. Tak… Panna Krystyna, idąc w stronę teatru Słowackiego, z pewnym rozrzewnieniem wspominała czasy swej młodości. Wtedy to kawalerów miała na pęczki. I co też się z nimi stało? Zbysiu ożenił się w końcu ze Stefą, Piotr chyba dalej jest za granicą, Franiu wyjechał do Gdańska i przepadł… Był jeszcze Heniu. Kochany, drogi Heniu… Przez trzy miesiące zbierał się na odwagę, by się jej oświadczyć, tylko ojciec, niezadowolony z faktu, że ewentualny zięć jest mechanikiem, w sposób dość obcesowy zaznaczył, że córka może lepiej trafić. No i biedny Heniu, nie próbując nawet dyskutować, ustąpił. Ale wcześniej poszli razem właśnie do teatru.
I dlatego jej się skojarzyło. Nie była w stanie sobie przypomnieć, na czym to byli i kto grał. Tak była zaaferowana faktem, że oto pierwszy raz oficjalnie pokaże się z prawie-że-narzeczonym. I wówczas też szli Plantami, oboje lekko spięci, dyskutowali o błahostkach próbując pokryć niepewność. Gdyby wówczas Henio postawił sprawę jasno — na pewno by się zgodziła. A obiekcjami ojca w żadnym razie się nie przejmowała. Ale absztyfikant tak był stremowany, że przez cały wieczór nie wychylał się poza pytania o czytane przez nią ostatnio książki i prognozy pogody na najbliższy tydzień. Sztuka mijała, ona czekała i nic. A potem wkroczył kochany papa i spłoszony Henio zniknął z horyzontu. A ona, urażona, że nawet nie próbował postawić się ojcu, że o nią nie walczył — posłała go do wszystkich diabłów.
Zacisnęła mocniej dłoń na gałce laski. Noga co prawda już się zrosła, lecz niedawne złamanie lubiło jeszcze przypominać o sobie. Wspięła się po kilku schodkach i wkroczyła do holu. Wtedy to usilnie się starała, by nie pokonać schodów w podskokach, a teraz…
Czy żałowała tamtych lat? Czy, gdyby znów mogła decydować, inaczej pokierowałaby swoim życiem? Gdybanie nie leżało w jej praktyczniej naturze, lecz to wnętrze nastrajało ją wybitnie sentymentalnie i w tej chwili nie widziała powodu, by nie pofolgować tej nostalgii. To miejsce, które było świadkiem jej niedoszłych zaręczyn…
Rozejrzała się po okazałym foyer.
Tu czas nie miał znaczenia… Stanął w miejscu dawno, dawno temu i błyszczał świetnością la bella epoque jakby dopiero co Pawlikowski objął dyrektorowanie tym przybytkiem. Tu mogła sobie wyobrazić damy w długich sukniach, z włosami ozdobionymi przepaskami z piórami… Tak. Na wielką galę zawsze wypada mieć pióra… Czarne suknie musiały się piękne prezentować na tym tle… Kremowa biel ścian, bordowe kotary ze złotymi frędzlami i ta przestrzeń. Dotknęła dłonią herbu na pierwszym, masywnym filarze balustrady. Ten teatr wrósł w miasto… Gdyby tylko Jan Zawiejski mógł oglądać swe niezmienione dzieło z perspektywy tych ponad stu lat… Wzorowane na budynku opery paryskiej, pompatyczne, a jakże, ale wciąż żywe!
— Chodź, chodź! — ponagliła ją przyjaciółka napiętym głosem. — Wybacz moja droga, ale się guzdrasz. A poza tym, jeszcze ci nie mówiłam, z laską ci do twarzy. Nadaje ona jakiś taki dystyngowany sznyt. Nie żeby dystynkcji ci brakowało. Niemniej jednak ci pasuje… Taki symbol powagi i dostojeństwa. Istne insygnium władzy.
— Dziękuję ci, Dolu. Ładny epitet. I taki rozbudowany w tym wyliczeniu.
Przyjaciółka z wysokości sześciu schodków zerknęła prze ramię.
— Ty mi tu nie wyskakuj ze środkami stylistycznymi. Za stara jestem, by się na to złapać. Nie podoba ci się laska?
Panna Krystyna westchnęła.
Dola, a w zasadzie Dorota Darzyńska, była jej równolatką i najstarszą przyjaciółką. Starszą nawet niż Honorata. Znały się z podwórka krakowskiej kamienicy, razem grywały w klasy, chodziły do szkoły i czytywały „Anię z Zielonego Wzgórza”. I nawet wówczas, gdy ojciec stracił posadę na uczelni i rodzice Krystyny zdecydowali się na przeprowadzką do Grodowa — przyjaźń przetrwała. W efekcie znały się aż za dobrze.
— Nie podoba mi się, że muszę ją mieć. Gdyby była tylko elementem dekoracyjnym to z pewnością nie miałabym nic przeciwko — sarknęła wchodząc wolno po schodach.
— Na to nic nie poradzisz… Trzeba było nie łazić po drzewach.
— Hmmm…
Panna Krystyna wolała nie podejmować wątku, bo kazania na rzeczony temat wysłuchała już kilkakrotnie. I z ust Doli, i od Honoraty.
— No chodźże, bo nie uda mi się sprawdzić, kto przyszedł z Wańkowską. Obstawiam, że Kwiatkowski. Chyba nowy romans się szykuje — dodała znacząco.
— A ty co? Zamierzasz grać komitet obrońców moralności?
— No coś ty? Chcę tylko się upewnić. Bo wiesz, trzeba być doinformowanym. Kraków to jednak wciąż prowincja… Teatr to istny targ próżności. A w dodatku na specjalnych, letnich przedstawieniach. To normalnie cud, że u Słowackiego otwarli letnią scenę, a to tylko dzięki jubileuszowi… Co prawda raptem cztery dni, no ale przynajmniej lepsze tyle niż nic. To nie to, co kiedyś… — rozmarzyła się Dola czekając na półpiętrze. — Letnie wyjazdy sceny krakowskiej…
— To był dziewiętnasty wiek, kochana…
— No, dziewiętnasty. Ale nic by nie szkodziło, gdyby czerpali z dawnych, sprawdzonych wzorców. Bo co to, w lecie zupełna posucha kulturalna? Zresztą, zupełnie jak za czasów Bałuckiego, miasto pod kanikułą zamiera. A wiesz, ostatnio znów czytałam jego felietony. Już nie wiem który raz… I jak było sto lat temu z okładem, tak jest teraz. No, wypisz wymaluj, te same typy i obrazki. Z niego to był świetny obserwator… — Dola pokonywała schody przystając na każdym stopniu i czekając na przyjaciółkę. — Te jego zawoalowane złośliwości… Świetne. Aż by się chciało przenieść do dziewiętnastego wieku i zobaczyć miasto jego oczami. No, jak kiedyś, tak i teraz Pipidówka jak się patrzy!
Panna Krystyna wolała nie komentować. Z odległości Grodowa Stołeczne Miasto wcale na prowincję nie zakrawało. Wręcz przeciwnie. Gdyby była młodsza, to może i częściej by tu przyjeżdżała. Ten powiew kultury i cywilizacji dobrze wpływał na jej samopoczucie. I choć nie zmieniła swego zdania i nie żałowała, że odradzała świętej pamięci Guciowi przeprowadzkę w okolice Wawelu, to jednak czasem… Tak, czasem tęskniła za tym Krakowem, który zachowała we wspomnieniach.
Ale, suma summarum, Grodów, ze wszystkimi swoimi wadami, był jednak bliższy jej sercu. Był bardziej namacalny, uroczo małomiasteczkowy i przewidywalny we wszelkich możliwych konfiguracjach. Natomiast w obecnym Krakowie chyba nie umiałaby już mieszkać. Dziki tłum turystów, hałas, smog taki, że chyba trzeba wziąć przykład z Azjatów i chodzić w maseczkach na twarzy, do tego ten lipcowy upał, który wsiąka w mury i nawet pod wieczór nie popuszcza. I jeszcze ten kult angielskiego. No nie, proszę państwa. To już nie do pomyślenia, by w sklepie na Floriańskiej sprzedawczyni witała ją radosnym: „Can I help you?” Oczywiście z godnością odpowiedziała dość skomplikowaną frazą, w końcu naczytała się tej Jane Austen w oryginale, tak że panienka sklepowa lekko się przytchnęła… To był całkiem pocieszny widok i jakoś w ogóle nie było jej żal dziewczątka. Po czym, gdy widać było, że rozmowa nijak nie ruszy, już po polsku, z wielkopańską manierą, poprosiła o pokazanie kamei z wystawy. I przynajmniej miała przy tych zakupach trochę zabawy. Ale ten Kraków, który zachowała we wspomnieniach… On już nie istniał i to wprawiło ją w ten irytujący, melancholijny nastrój.
Miejsca miały w loży. Dola zadbała, by nikt prócz nich tu nie zasiadł. Nie ma to jak koneksje emerytowanej wykładowczyni kochanej Alma Mater. Przynajmniej oszczędzone miała komentarze z tyłu i nachylanie się ponad jej ramieniem.
— A niech mnie — szepnęła przyjaciółka. — Ona rzeczywiście przyszła z Kwiatkowskim. Chyba z wiekiem zaczynają jej wypadać kolejne klepki…
— Bo? — uprzejmie zainteresowała się panna Krystyna.
— Bo żona Kwiatkowskiego to magiera jakich mało. Jak rozpuści jęzor…
— Ależ, jak ty się wysławiasz?
Dola zerknęła na nią zdziwiona.
— O niebo lepiej niż ty, jak rozwiązujesz te swoje zagadki. Pamiętasz, jak klęłaś przy kradzieży u Jakubców.
— Młoda byłam…
— O dziesięć lat młodsza. Zgoda. Młoda? Kochanie, my to już młode nie jesteśmy od dawna. I nawet roczne przeglądy nic nie dają. Gwarancja dawno się skończyła.
Krystyna zaśmiała się klepiąc koleżankę po obleczonej w koronkową rękawiczkę dłoni.
— I za to właśnie cię cenię. Ciebie i Honoratę. Obie macie tę cenną przypadłość, że serwujecie prawdę prosto w oczy.
— Walicie, chciałaś powiedzieć — poprawiła ją Dola. — Prawdę „wali się” prosto w oczy. Ale ty, jak zwykle w miejscach publicznych, próbujesz zachować konwenanse. I chwała ci za to. Ale mnie studenci kochali właśnie dlatego, że nigdy nie ględziłam jak te stare pryki. Z tymi wszystkimi „ą” i „ę”. Jak się któryś młody pytał, co ten poeta brał, to mówiłam otwartym tekstem, że paracetamol to raczej nie był. I zawsze dało się dojść z takim małolatem do porozumienia. Ale patrz… — wskazała poniżej. — Wańkowska to naprawdę głupieje. Przecież ma sześćdziesiątkę na karku, dwóch mężów puściła z torbami, a teraz próbuje wyhaczyć kolejnego… I to żonatego. No, babie rzeczywiście klimakterium dolega…
Gwar rozmów, w miarę napływu kolejnych widzów, wzmagał się. Dola zagadnęła do kogoś w sąsiedniej loży, rozległ się pierwszy gong.
Panna Krystyna wyprostowała się na krześle i zastygła w oczekiwaniu. Co prawda nie pierwszy raz to oglądała, ale przecież nie przyszła tu dla fabuły. „Arszenik i stare koronki”, taki klasyk… I narzędzie zbrodni rodem z Agaty Christie, bardzo kobiece, nie wymagające bezpośredniego działania i siły. A śmierć — szybka i niespodziewana, ciut bolesna, pewna. Tylko że obecnie o wiele trudniej zdobyć truciznę… I o wiele łatwiej ją wykryć. Gdyby ona miała uśmiercić swoich współlokatorów wybrałaby raczej coś rzadszego i nieoczywistego… Natura przecież jest nieograniczona w swym arsenale środków do uśmiercania… Roślina? Raczej tak. Łatwiej ją zdobyć. Ot, choćby takie jagody konwalii, czy owoce cisu. Wrzucić do galaretki z porzeczkami… Albo do ciasta… I sprawa załatwiona. Co prawda sekcja z analizą treści żołądka szybko sprawę załatwi… Niemniej jednak dokonanie zbrodni wcale nie jest tak trudną sprawą. Wystarczy trochę pomyślunku i brak skrupułów. Natomiast uniknięcie odpowiedzialności… No cóż, to już zupełnie inna kwestia. Na szczęście… Gdyby wszak było inaczej to — po pierwsze — mordercy zaludnialiby Ziemię, a po drugie ona sama nie miałaby nic zajmującego do roboty. Kiedyś wciągnęło ją redagowanie kryminałów pisanych przez świętej pamięci brata, potem były własne, amatorskie śledztwa, a teraz szkolenie Zuzanny. No… Przyuczenie jej do fachu zajmie lata. Więc ma jeszcze coś do zrobienia w życiu i na tamten świat jak na razie się nie wybiera.
Inna kwestia, czy dziewczyna, po tym pierwszym, dość dramatycznym śledztwie, zechce podjąć się następnego. I kiedy się ono trafi? Grodów przecież, mimo wszystko, to zupełna prowincja. Zabójstwa i napady rabunkowe, choć częstsze niż w przeszłości, dalej należą raczej do wyjątków. Szybciej można się natknąć na drobne malwersacje, szantaże i kradzieże. Ale może, tak dla złapania oddechu i zwolnienia tempa, właśnie jakaś kradzież by się przydała? Zuzanna jak na razie oswaja się z sytuacją. To widać wyraźnie, a przynajmniej dla niej, która wiele, wiele lat temu przechodziła dokładnie przez to samo — jej stan jest czytelny. Współczuje dziewczynie, ale niewiele może zdziałać. Ani pocieszenia, ani tłumaczenia, ani tym bardziej namowa, że klin trzeba wybijać klinem, na nic się nie zdadzą. Zuza sama musi podjąć decyzję. Wie już jakie są konsekwencje… Głupia przecież nie jest, dzięki Bogu, bo głupcy szybko giną. Natomiast jest ciut niecierpliwa, a to może być przeszkodą. Do pokonania, oczywiście, bo od tego są kłody rzucane pod nogi. Ale trzeba uważać. Na razie zaczęła od dużego kalibru. Zaangażowała się, bo cała sprawa dotyczyła jej przyjaciółki, a związek emocjonalny z ofiarą zawsze jest motywujący. Co natomiast w wypadku, jeśli takowego nie będzie? Czy Zuza z równą energią rzuci się w pościg za prawdą?
Tego, niestety, panna Krystyna nie była pewna. Trzeba więc będzie uznać wydarzenia z maja za chrzest bojowy, rodzaj próby ogniowej… Tak… Stal przecież hartuje się w płomieniach. I Zuzanna zdała egzamin. Więc teraz, gdy jest pewność, że dziewczyna poradzi sobie z mordercą na karku i nawet zachowa pomyślunek postawiona przed lufą pistoletu, to można zastanowić się nad planem szkolenia. Dość nietypowy kurs się szykuje. Kryminologia połączona z teorią literatury wysnutą z powieści Gustawa, plus psychologia Grodowa. No, to ostatnie to prawdziwe tomiszcze. Jej samej poorientowanie się w lokalnych układach zajęło całe lata, a nigdy nie zaprzestała swych studiów nad rzeczonym tematem i lubiła mieć rękę stale na pulsie. Musiała po prostu, bo gdyby odpuściła — kto wie, co wówczas mogłoby się stać? Nie dlatego, by, broń Boże, pyszniła się swą rolą… Nie! Ona po prostu starała się nadać sens swojemu życiu. A że znalazła go w ściganiu złoczyńców… No cóż. Każdy powinien przecież działać zgodnie ze swym powołaniem i nie zakopywać talentów, bo to doprawdy grzech. Tak więc trzeba przygotować dla Zuzanny kolejne wyzwania, bo dziewczyna też nie może zaprzepaścić swych umiejętności, a jak na razie jest jedyną kandydatką do przejęcia roli grodowskiej Nemesis. Tak… Musi koniecznie zaplanować szkolenie. I to zaraz po powrocie.
Zadowolona z konkluzji wsparła dłonie na kolanach i nachyliła się ku scenie. Jak widać — to sposobność czyni mordercę. Nawet w sztuce. Ciekawe, co zastanie po tej kilkudniowej nieobecności w Grodowie. Bardzo ciekawe…
.
Przez kolejne dwie godziny Majka próbowała mniej więcej rozpakować pudła. Zdążyła też dotowarować lodówkę, wymyć podłogę i oblec pościel. Cosobotnie czesanie kota, jak sama stwierdziła, musi poczekać do jutra, bo dziś T.J. miał już wystarczająco wiele stresów. Przestawiła jeszcze piętrowy drapak z leżanką bliżej okna, bo, jak wyjaśniła, kocur lubi się wylegiwać z widokami.
W końcu, gdy ustaliły podział półek w kuchni i łazienkowy poranny grafik — był już późny wieczór. Lekko zmęczone wrażeniami z całego dnia zasiadły w salonie z ciastem i winem. Nowych współlokatorów trzeba było uczcić.
— Większość spraw, jak zwykle, wyjdzie w praniu. Zakładam, że sobie z nimi jakoś poradzimy — Zuza odkorkowała butelkę. — Wczoraj impreza, dziś impreza… Jutro pewnie też będzie impreza, bo mam się stawić na kolacji u rodziców. Kurcze… Za dużo kalorii w tym alkoholu.
— Jesteś z tych dbających o linię? — Majka bez żenady otaksowała ją wzrokiem.
— No… Muszę. Lubię piec ciasta. I je jeść — wyjaśniła. — Choć brat, jak twierdzi, też się poświęca i w tym jedzeniu mi pomaga… A w zasadzie większość wypieków zjada ktoś inny.
— Tak jak dziś moja ekipa.
— No. Jak po prostu lubię testować nowe przepisy. I zazwyczaj jest jakaś okazja, to bez wyrzutów sumienia mogę piec. A jak upiekę, to przecież muszę sprawdzić, co z tego wyszło. Ale dla równowagi, poza okazami cukierniczymi, staram się zdrowo jeść.
— No… Widziałam, co masz w lodówce. I kiełki obok?
— Do kanapek i sałatek. Możesz spróbować.
— Nie… Dzięki — Majka wzdrygnęła się. — Wolę zostać przy swojej diecie. Nie wyglądam co prawda jak modelka, ale nie zamierzam się katować jedzeniem.
I sięgnęła po kolejny kawałek ciasta.
— Dobra jesteś… Boże… Za dobra… Ja przy tobie to mogę zyskać kolejne pięć kilo…
— Jest sposób.
— Aż się boję.
Zuza też wzięła następny kawałek.
— Poranne ćwiczenia.
Majka parsknęła.
— Czy ja ci wyglądam na miłośniczkę porannych ćwiczeń?
Odpowiedź została dyplomatycznie przemilczana.
Kot w tym czasie postanowił jednak rozpocząć pełne zwiedzanie. Wlazł na antresolę i przeciskał łebek po kolei przez wszystkie szpary w szklanych przepierzeniach. Widocznie spodobało mu się spoglądanie z góry na siedzących w salonie ludzi. Zuza wodziła za nim wzrokiem sprawdzając, czy gdzieś się nie zaklinuje. Majka też kątem oka zerkała na poczynania pupila.
— Jak ugrzęźnie i nie będzie sobie mógł poradzić, to zawezwie pomoc. Wierz mi. Tego jego wrzasku, jakby go obdzierano ze skóry, nie sposób zignorować.
Zuza, ośmielona bezpośrednim sposobem bycia nowej znajomej, postanowiła spytać o kwestię, która nurtowała ją od początku.
— Tak z ciekawości… Dlaczego zdecydowałaś się na wyprowadzkę z Krakowa? Po naszej pierwszej rozmowie spodziewałabym się, że zrezygnujesz z pracy w Grodowie i raczej poszukasz czegoś bliżej siebie, a nie na odwrót.
— Szans nie ma. To znaczy na pracę w Krakowie na takiej stawce, jaką mam u Radlińskiego… Facet jest furiat jakich mało, ale też ma renomę i umie sobie poradzić z takimi przypadkami, które inni dentyści odsyłają. A pensja jest chyba z uwzględnieniem dodatku za ciężkie warunki pracy. I nie mówię tu tylko o naszym mistrzu. Poczekalnia to też istny koszmar. Jak siedzę w recepcji to odbieranie telefonów jest akurat tą najmniej wkurzającą częścią tej roboty. Poza tym wyjący telewizor, bo przyciszyć nie ma szans, bzdetne rozmowy przez komórki, które ciągną się w nieskończoność i można się dowiedzieć takich rzeczy, że mózg na zero normalnie. A mimo wszystko praca jest na tyle dobra, że opłacało mi się dojeżdżanie z Krakowa.
— To skąd pomysł powrotu na stare śmieci?
— Łukasz dał cynk, że szukasz współlokatorki, zmęczyły mnie trochę te codzienne dojazdy, a poza tym byłam akurat o krok od zamordowania babska, od którego wynajmowałam.
— Oho…! — Zuza dolała do kieliszków. — To dawaj! — zachęciła.
Od sprawy morderstwa Julki zwykłe, sąsiedzkie kłopoty zdawały jej się o wiele bardziej pociągające. Może to kwestia, nie daj Boże, wsiąkania w klimat Grodowa, może wpływ panny Krystyny, która lubiła jej powtarzać, że pod powierzchnią ugrzecznionych układów buzują wielkie namiętności i trzeba znać ludzi, by móc właściwie rozpoznać sytuację…? Może to też kwestia pracy? Musiała się szybko nauczyć obserwować codzienne życie Grodowa, by móc pisać cotygodniowe felietony dla „Kuriera”. Jakakolwiek była przyczyna, Zuza łapała się na tym, że coraz częściej nadstawia ucha.
— A więc tak… — Majka rozwijała temat. — Mieszkanie było niezłe. Kawalerka z oddzielną kuchnią w kamienicy z wysokimi sufitami. I nie parter ani poddasze. Odziedziczona po jakiejś starej ciotce. Meble to nawet nie z epoki Gierka, tylko chyba jeszcze przedwojenne. No, w każdym razie parkiet po cyklinowaniu, okna szczelne, ściany odmalowane, balkon na podwórze, a łazienka zrobiona na błysk. I wydawało mi się, że normalnie ślepej kurze ziarno. Nie uwzględniłam tylko jednego.
— Mianowicie? — Zuza słuchała z rosnącą ciekawością.
— Wścibskiej właścicielki. Kobieta odstraszyła już chyba całą rodzinę i teraz żeruje na lokatorach. Mieszka w sąsiedniej kamienicy i cierpi na nadmiar wolnego czasu. Na początku dzwoniła, czy bym nie podjechała do takiego a takiego urzędu z jakimś papierkiem, bo ją nogi strasznie bolą i nie może chodzić. Raz się zgodziłam, bo mi żal było starszej pani i głupio tak jakoś odmówić, no to potem miałam.
— I jeździłaś?
— Jeszcze dwa razy. Ale po tym, jak posłała mnie do Huty i jak straciłam na to trzy godziny, to na następny raz grzecznie się wymówiłam.
— Brawo! — zakrzyknęła Zuza, ale coś czuła, że to nie koniec historii. — A potem?
— No właśnie to „potem” było najbardziej irytujące. Babka sobie umyśliła, że jak mieszkam sama, to pewnie mi smutno?
— Że co, poroszę?!
— No właśnie — Majka westchnęła. — I zaczęła bez zapowiedzi wpadać na herbatkę i sąsiedzkie plotki. I żadne delikatne i mniej delikatne sugestie, że już czas, by wyszła, nie skutkowały. Mogła tak siedzieć i dwie godziny plotąc o swojej rodzinie. Normalnie głowa mi pękała.
Zuzanna coraz szerzej otwierała oczy.
— No to nic dziwnego, że chciałaś się ewakuować. Choć szkoda samego mieszkania w Krakowie. Po przeprowadzce do Grodowa jeszcze przez kilka tygodni rozpaczałam nad utratą stałego dostępu do życia kulturalnego i sieciówki z kofeiną. A ekspresu do kawy jak na razie się nie dorobiłam.
— A wiesz, że to jeszcze nie wszystko?
— Żartujesz?
— Nie. Wyobraź sobie, że próbowałam zmusić ją do wyjścia mówiąc, że muszę iść na zakupy.
— Poczekaj — przerwała Zuza. — Niech zgadnę. Proponowała, że pójdzie z tobą?
— Bingo! — Majka śmiała się na całego, choć z pewnością wtedy nie było jej do śmiechu. — A jak kilka razy próbowałam udawać, że mnie nie ma, nie otwierałam i siedziałam cicho, to szła drzwi obok, do sąsiadki, i gdy tylko usłyszała otwieranie drzwi lub jakiś hałas, biegła pukać i sprawdzać, czy już jestem. Normalnie byłam uziemiona we własnym mieszkaniu!
— No… Tutaj raczej ci to nie grozi — podsumowała Zuzanna. — Sąsiedzi się dopiero poznają. Kilka mieszkań stoi pustych, bo właściciele są za granicą, a lokal traktują jak lokatę. Przeszkadzać mogą co najwyżej dzieci, bo teraz, gdy ciepło, okna są pootwierane i wszystko słychać. Poza tym jak na razie ludzie nie są nadmiernie towarzyscy. Wielu i tak pracuje poza Grodowem, więc raczej zjeżdżają dopiero na noc.
— A jacyś przystojni niezaobrączkowani panowie? — Majka zagięła wymalowane na granatowo pazurki. — Bo wiesz. Ja wciąż na łowach.
— No… Tym tematem to jakoś się nie interesowałam. Na razie z powodzeniem odgrywam rolę porzuconej narzeczonej.
— Porzuconej, okej. Ale przecież nie martwej!
Zuza musiała przyznać, że logika Majki jest nadzwyczaj sugestywna. Niemniej jednak w tym momencie życia facetów wolała trzymać na dystans. Dopiero co się nieźle sparzyła, niby się zagoiło, ale blizny pozostały. I nie zamierzała tak od razu pakować się w nowy związek. Tego była pewna. To całe poznawanie się, randkowanie… Nie! To teraz zdecydowanie nie na jej nerwy!
— Zbieramy się? — Majka przerwała przedłużającą się ciszę.
Zuza ocknęła się z zamyślenia.
— Zbieramy.
Wzięły naczynia ze stolika i przeszły do kuchni.
Kot pojawił się jak na zawołanie.
— Kontroluje sytuację — wyjaśniła Majka. — Lubi mieć na wszystko oko.
— To dobrze. Będzie robił za domowego stróża. A szczekać przypadkiem nie umie?
Dziewczyny zerknęły w dół, jednak T.J. wyraźnie zignorował ich zainteresowanie. Przysiadł przy balkonowym oknie, zaczął wylizywać łapkę i zwiniętą wpychać do ucha.
— Nic z tego. — Majka zabrała się za zmywanie. — A spodziewasz się kolejnego włamania?
— To Łukasz też ci mówił? Odłóż na suszarkę — wtrąciła. — Przez noc ocieknie, rano schowamy. No oczywiście, że ci mówił… Ale nie ma się co martwić. Alarm jest, porządne zamki też. Od tej afery w maju nie zauważyłam żadnych niepokojących zjawisk.
— No… Piękna wdowa raczej mścić się nie będzie.
— Zdecydowanie. Zresztą nie widziałam Rajskiej od maja.
— Gdyby mąż zabił mojego kochanka, asystentkę, a później sam zginął to też bym się ulotniła z tego gniazda os. Choć to przecież ona dała mu motyw do ręki. Więc w zasadzie się nie dziwię, że na niej psy wieszają. I jak widać nawet znane nazwisko nie pomoże. Ile ja się tego nasłuchałam siedząc na recepcji…
— Powiedziałabym, że to jej znane nazwisko nawet podkręciło sytuację — Zuza wyraziła swe przypuszczenie. — Bo wiesz… Taka zasiedziała, szanowana rodzina, a tu taki skandal.
— I jak się ludziska musiały z tego cieszyć! — Majka była bezwzględna w swoich osądach. — Jak ręce zacierać. Jakie święte oburzenie okazywać.
— Niezłe bagno.
— Do taplania słoniny w sam raz. To co? Włamywacz ani żaden inny złoczyńca nie siedzi ci na karku — podsumowała. — Chociaż może jakiś kij bejsbolowy albo golfowy postawimy w przedpokoju. Tak na wszelki wypadek — mrugnęła. — Bo wiesz: ostrzeżony, uzbrojony. No ale… Skoro nie mamy w planach włamania, odpukać, to w takim razie biorę kota i idę spać.
Zuza odprowadziła ją wzrokiem i poczekała, aż za nową współlokatorką zamkną się drzwi jej pokoju. Podeszła do wejściowych i zerknęła przez judasza. Na korytarzu ciemno i cicho. Wolałaby, gdyby dało się jakoś z mieszkania zapalić na chwilę światło na schodach, byłaby wówczas spokojniejsza. Musi spytać pana Miecia o jakieś rozwiązanie, on na pewno znajdzie sposób. Na razie musiała się zadowolić sprawdzeniem zamków i włączeniem alarmu.
Gadanie Majki o kijach wcale nie było aż tak pozbawione sensu. Zerknęła do koszyczka, w którym trzymała szczotki i pasty do butów. Obok nich, niczym szczególnym się nie wyróżniając, leżał pojemnik z gazem łzawiącym. Jeden z pięciu, jakie pochowała w mieszkaniu, nie licząc oczywiście tego w torebce.
Uśmiechnęła się nieznacznie.
— Ostrzeżony, uzbrojony…
.
Miasteczko było małe… Otoczone średniowiecznymi murami i odgrodzone od bardziej współczesnej zabudowy, której istnienia w tym momencie wcale nie była pewna. Równie dobrze poza murami mogła roztaczać się wysuszona promieniami słońca, szeleszcząca łąka. Labirynt wąskich uliczek okolonych wysokimi kamienicami dawał niezbędny cień. Jasny kamień odbijał światło rażąc oczy, wyślizgany bruk dopomagał się o uwagę, a kolejne ciągi schodów pnących się na zmianę w górę i w dół zaburzały poczucie kierunku. Ale mimo dezorientacji czuła się tu bezpiecznie. Wiedziała, dokąd idzie, choć w tym momencie nie była w stanie podać dokładnej nazwy. Po prostu miała w sobie tak silną pewność celu i przekonanie, że z każdym krokiem jest coraz bliżej — że nie mogło być to tylko złudne wrażenie.
Plac, na który wyszła, był niepozorny. Gdyby nie górująca nad nim budowla z białą fasadą, niczym by się nie wyróżniał… Zresztą w ograniczonym obszarze półwyspu puste przestrzenie okazywały się marnotrawstwem. Tak więc katedra wrastała w zbocze z jednej strony zapowiadana przez niewielki placyk, z drugiej naznaczona przez ciąg stromych schodów pnących się skośnie po ścianie portali aż do linii bocznej nawy, z pozostałych dwóch podtrzymywana przez przylegające do niej kamieniczki.
Podejście do głównego portalu zdawało się kwestią pokonania raptem kilkunastu stopni. Weszła na nie pewna, że zaraz schroni się w chłodnym wnętrzu. Ale szła pod górę i wciąż szła… Zdawało się, że wejście się oddala, a stopni przybywa. Podparła się obiema dłońmi o nagrzany mur i pochyliła głowę.
Pod jej stopami nie było schodów. Średniowieczne miasteczko zniknęło, jakby nigdy nie istniało…
Stała na przyciętym w kwadrat kawałku zielonej darni. Pośrodku niej stał metrowej wysokości drewniany model klasztoru z niebieską figurką opata postawioną przy furcie.
Gra…, zorientowała się.
Kolejne elementy konstruowanej mapy spadały z nieba i wznosząc tumany kurzu zajmowały swe miejsca. Z płaskich połaci traw na jej oczach podnosiły się mury zamków i rozwijały flagi zdobiące baszty. Rozgrywka była ekspresowa i zdawała się nie mieć końca, gdyż nad budowaną mapą powstawał następny poziom. Jeśli się nie dostanie wyżej, to ten kolejny świat ją przygniecie, przeraziła się. Próbowała podskoczyć, by dosięgnąć linii górnej mapy, jednak jej ręka trafiła na przeszkodę. Potężna tafla szkła… Stolik, na którym rozkładano grę…
Widziała twarze graczy, coś mówili, lecz nie była w stanie zrozumieć słów. Kolejne kartoniki zakrywały niebo. Wreszcie w jedynej pozostawionej szparze dostrzegła skupione na sobie spojrzenie. Intensywnie żółte, świecące oczy, które zbliżały się z cichym sykiem. Coraz większe i większe zaczęły przysłaniać wszystko dokoła.
Nerwowo machnęła rękami chcąc odegnać irracjonalne zagrożenie.
I się ocknęła. Wariacki sen…
Dwa głębokie oddechy pozwoliły się jej uspokoić.
Zuza zerknęła na zegarek stojący na niskiej szafce przy łóżku. Zielony wyświetlacz informował, że dopiero trzecia z minutami. Westchnęła… To zdecydowanie za wcześnie na rozpoczynanie niedzieli. Wszyscy jeszcze śpią. Nie słychać już nawet pijackich śpiewów od strony brzozowego gaju.
Sięgnęła po szklankę z wodą.
Tylko że zamiast na szklankę natrafiła na futro.
T.J. syknął. Zuza wrzasnęła i odskoczyła na drugą stronę łóżka chwytając się za serce.
Z dołu dał się słyszeć najpierw szczęk otwieranych drzwi, potem tupot na schodach.
— Ja cię bardzo, bardzo przepraszam!
Majka wpadła na antresolę świecąc latarką.
— Naprawdę, bardzo, bardzo…
Zuza wstała na chwiejnych nogach i zapaliła górną lampę.
T.J., zupełnie niewzruszony zamieszaniem, jakie spowodował, dalej trwał niczym posążek.
— On się musiał wymknąć, skubaniec jeden, jak poszłam do łazienki — tłumaczyła Majka niepewnie zerkając to na Zuzę, to na kota. — Jak się w dzień wyśpi, to lubi trochę powędrować nocą. Taki atawizm odziedziczony po przodkach, magia łowów przy świetle księżyca i takie tam… Mają błonę odblaskową, dlatego im oczy świecą.
Zuza, starając się nie trącić futrzaka, sięgnęła po stojącą obok niego wodę.
— I lubią zasadzać się na ofiarę…
— Obserwować… Och, ja cię strasznie przepraszam — Majka przybrała adekwatną minę. — Zamknęłam go w pokoju, by się właśnie nie włóczył po nocy. Mogłam cię uprzedzić… — dodała zgarniając kota ze stolika.
T.J. nie zaprotestował; bez najmniejszego miauknięcia dał się przerzucić przez ramię i zawisnął na nim jak prążkowana, bezwładna szmacianka.
— Nic się nie stało… — Zuza wróciła na posłanie. — Podniósł mi tylko ciśnienie, bo nie spodziewałam się wlepionych we mnie ślepi. On tak często?
— Chyba tak… Ja już w ogóle nie reaguję. Czasem jak machnę ręką… Kilka razy mu się prawie dostało i z wrzaskiem lądował na podłodze. Ale do łóżka nie wchodzi. Siada tylko na zagłówkach… — wyjaśniła.
— Albo na pudłach… — mruknęła Zuza.
Majka poszła na dół przemawiając stanowczym tonem do kota i gasząc po drodze światło.
Zuza poprawiła jaśka. Jeszcze trzy godziny powinna dospać. Zwłaszcza, że plany na dzisiaj… No cóż. Dwa punkty programu niedzielnego nie należały do łatwych. Pierwszy był irytujący, zwłaszcza, że nie była tak do końca pewna, czy nie robi z siebie idiotki. Drugi, czyli kolacja u rodziców, z zasady pociągał za sobą jeśli nie konflikty, to przynajmniej skiszony nastrój. I to właśnie była cena powrotu do Grodowa…
Jak nic — musi się jeszcze przespać, by mieć siłę na dzisiejsze atrakcje.
.
Zuza wolała mieć to już za sobą.
Szła w stronę „Poczekalni” niosąc ozdobnie zawinięty pakunek i zastanawiała się, czy to nie przesada. Cały problem polegał bowiem na tym, że w ogóle nie była w stanie przewidzieć reakcji Bazyla. I to ją równocześnie onieśmielało i irytowało.
Jakiś czas temu wypatrzyła pudełko w witrynie niewielkiego sklepu modelarskiego w Krakowie i uznała, że to doskonały pomysł. Weszła i mimo zawrotnej ceny postanowiła kupić miniaturę XIX-wiecznego parowozu. Wiedziała, że zbliżają się urodziny Maksa i uznała, że choć tak będzie mogła podziękować… Syn Jakuba kończył pięć lat i choć model był dla niego zdecydowanie za trudny, to przecież cała zabawa polegała na tym, że będzie go składał wspólnie z ojcem. No…, albo przynajmniej pomagał.
Co do podziękowań — Jakub się przed nimi wyraźnie wzbraniał. Jakby fakt, że przybył na czas do domu Rajskiego i uratował jej życie w ogóle nie miał znaczenia, a wręcz, nie wiedzieć czemu, był w jakiś sposób wstydliwy. Zuza kilkukrotnie próbowała nawiązać do tematu, ale mężczyzna za każdym razem przerywał rozmowę niecierpliwym gestem. Nawet podczas podwieczorku u panny Krystyny mruknął tylko coś pod nosem i rzucił jej zniecierpliwione spojrzenie. Gospodyni, jak przystało na osobę hołdującą wszelkim normom towarzyskim, podniosła się, by dolać herbaty do filiżanek i zręcznie zmieniła temat.
Zaintrygowana Zuza postanowiła, że w końcu musi zrobić drobny research i sprawdzić, co też za tajemnicę ukrywa Jakub. Zwykła kobieca ciekawość, tłumaczyła sobie. I reakcja na nauczkę, jaką dostała wcześniej robiąc z siebie kompletną idiotkę, gdy spytała go o żonę.
Miejska plotka okazała się niezastąpionym źródłem informacji.
Oczywiście nie chciała, by wszyscy w Grodowie od razu wiedzieli, że zbiera informacje na temat Bazyla, poprosiła więc Olę o pomoc. Przyjaciółka słysząc, jakie zadanie otrzymała, uśmiechnęła się nieznacznie…
— Ty lepiej uważaj, bo może ci się za bardzo spodobać to, czego się dowiesz — ostrzegła.
Zuza zbyła ten komentarz wyniosłym milczeniem, ale w głębi duszy miała małą, malutką obawę… Bo jeśli chodziło o Bazyla, to niczego nie była pewna.
I tym sposobem, w przeciągu tygodnia, nadrobiła swe braki w grodowskim planie miasta. Część zdobytych informacji zgadzała się z jej przypuszczeniami, część stanowiła nowość. Jednak w większości były to tylko powszechnie znane ogólniki oprawione dużą dozą przypuszczeń i insynuacji, które dodawały pikanterii rozmowom na rynku.
Bazyl miał syna, nad którym sprawował opiekę. I nosił obrączkę. Jednak nie był żonaty ani rozwiedziony. Matka chłopca zginęła w wypadku samochodowym i od tej pory Jakub ścierał się z niedoszłymi teściami o Maksa. Kilka lat temu otworzył „Poczekalnię” i wiele wysiłku włożył, by lokal zyskał renomę. W końcu się udało. I była też sprawa zabójstwa sprzed kilku lat.
Ola przekazała jej tylko to, co mówiono na mieście. Że Bazyl znalazł zwłoki jakiejś dziewczyny. Oczywiście nie stąd, bo gdyby była to mieszkanka Grodowa, to cała sprawa budziłaby o wiele większe emocje.
— Znalazł zwłoki i został oskarżony o morderstwo — relacjonowała przyjaciółka. — I nawet przez jakiś czas siedział w więzieniu. Ale go oczyścili z zarzutów. Zresztą tu więcej ci powie twój kuzyn, czy choćby panna Krystyna. Choć nikt nie powiedział tego wprost, to sugerowano, że to jej zasługa. Ale wiesz, jak to jest z panną Nowak…
Zuza przytaknęła. Starsza dama miała wiele tajemnic, którymi się niezbyt chętnie, jeśli w ogóle, dzieliła.
— Ogólnie Bazyl dalej ma łatkę bogatego i rozpieszczonego. Jakby tylko żerował na majątku rodziców i wydawał ich forsę, co uważam za jawnie niesprawiedliwą opinię. Nie sądzisz?
— Sądzę… — przyznała.
Jednak w tym obrazie nakreślonym przez Olę wciąż wiele brakowało.
Przede wszystkim szczegółów wspomnianego morderstwa. Może gdyby jakoś podpytać pannę Krystynę…? Musi wyczekać na odpowiedni moment, na jakąś okazję, która stworzy nastrój do wspominek. Nie może przecież wyskakiwać z taką sprawą przy podwieczorku, bo to zburzyłoby uświęcone konwenanse. Z kuzynem Michałem sprawa też nie będzie prosta. Znając go, zasłoni się tajemnicą śledztwa, a poza tym widać było wyraźnie, że kumpluje się z Bazylem. Chyba właśnie od tego nieszczęsnego morderstwa… Czy drugi raz da się przekupić ciastem drożdżowym — pojęcia nie miała. Może trzeba sprawdzić? Jutrzejszy dzień co prawda odpada, ale może w piątek? Jak na razie nie miała planów… Trzeba to koniecznie wpisać do terminarza, by nie zapomnieć! Pieczenie i przesłuchanie — cóż za para!
I druga sprawa — co robił Bazyl między pierwszym rokiem studiów, podczas którego nastąpiło to słynne zerwanie z Julką Kurek a powrotem do Grodowa? Przecież to prawie siedem lat i nikt nic w tym temacie nie wie. To dopiero było zastanawiające…
Zuza szła przez park i próbowała również rozgryźć trzecią kwestię — jak to było z matką Maksa? Jakub kochał ją, czy nie? Dlaczego się nie pobrali? Kilkakrotnie widziała, jak odnosi się do syna i chyba dla wszystkich było jasne, że go uwielbia i może nawet trochę rozpieszcza. Dlaczego więc nie zalegalizował związku? Wówczas oszczędziłby sobie całego zamieszania po śmierci Weroniki… No ale, w przeciwieństwie do dwóch pierwszych kwestii, które mogła wytłumaczyć, nawet jeśli nie zawodową, to przecież jakoś usprawiedliwioną ciekawością, ostatnia sprawa tyczyła się bardzo prywatnego obszaru i wnikanie w niego, choćby tylko ostrożne i nieznaczne, mogło być… No właśnie: czym? Naruszeniem dobrego wychowania? Chwiejnej równowagi w ich wzajemnych relacjach? W tym momencie Zuza starała się powściągnąć swe wcześniejsze, wieloletnie uprzedzenia i spojrzeć na Bazyla w miarę obiektywnie. Łatwe to nie było, gdyż mężczyzna okazał się nadzwyczaj skrytym osobnikiem… Trudno. Kropla ponoć drąży skałę, a ona tak łatwo się nie poddaje. Na razie wszak wolała za bardzo nie analizować motywów swego zaangażowania, a sugestia Oli, że może się zakochać w tym rycerzu na białym koniu, została przez nią podsumowana kpiącym uśmiechem. Czego jak czego, ale romansu z Bazylem nie planowała. W ogóle.
Zatopiona w myślach prawie zderzyła się z chłopakiem pokonującym na rolkach niski murek. Zgrzyt kółek na betonie, płynny przeskok z jednej krawędzi na drugą i ostry zwrot. Ominął ją zaledwie o centymetry.
— Sorka — rzucił przez ramię.
Zuza przystanęła, by spojrzeć na popisy. Znać się na tym nie znała, ale akrobacje były naprawdę efektowne. Nie do wiary… Piątka chłopaków i dwie dziewczyny zagospodarowali sobie przestrzeń na skrzyżowaniu parkowych alejek rozkładając słupki do slalomu i kilka kartonów do przeskakiwania. To wystarczyło, by się świetnie bawić. Zauważyła też przypiętą do jednej z grubszych gałęzi kamerkę. A więc rejestrują swe popisy… Może będzie się dało namierzyć je gdzieś w sieci?
— A jak ta stara baba, normalnie, pofarbowała włosy, to, kurwa, wygląda teraz jak szop! — rzucił do pozostałych jeden z rolkarzy.
— Przynajmniej już nie w wersji „Ruda Rita”! — dziewczyny zaniosły się śmiechem.
Zuza też parsknęła pod nosem, bo dokładnie wiedziała o kim mówią. Postrach grodowskiego liceum… Dobrze ją pamiętała z czasów własnej bytności w ogólniaku. A więc po dekadach nastąpiła w końcu zmiana fryzury… Szok normalnie.
Obserwując kolejny przejazd zauważyła, że po raz kolejny powtarzają te same ewolucje, za każdym razem rozpoczynając i kończąc w tym samym układzie. A więc nie jest to tylko chaotyczna improwizacja. Ciekawe… W końcu, zadowoleni z efektu, skupili się przy siedzącym ławkę dalej chłopaku z laptopem i pochylili nad ekranem. Widać, że bardzo poważnie podchodzili do tego, co robili. Młodzi ludzie z pasją to dobry temat, stwierdziła.
No cóż, w Grodowie raczej nie ma co marzyć o bardziej profesjonalny obiekcie dla nich… Wszelkie środki na rozwój infrastruktury sportowej wpakowano w nowopowstałą halę. Ciekawe, kto po śmierci Rzewuskiego zasiądzie na stołku prezesa. Jakoś do tej pory sprawa nie była rozstrzygnięta, a przynajmniej do Zuzy nie dotarły żadne informacje…
Sięgnęła do przepastnej torby po terminarz. Pod poniedziałkową datą wpisała dwa hasła do rozpatrzenia. Jak się uda, to ma na ten tydzień teksty do „Kuriera”. Pierwszy na pewno ucieszy wujka Ryśka, on lubował się w tematach urzędowo-politycznych, a do takich zaliczyć należało obsadzenie stołka po Rzewuskim. Drugi, zainspirowany widzianą właśnie scenką, może być albo wywiadem, albo mini-reportażem, zależy co młodzi będą mieli do powiedzenia. Od razu podejść i spytać, czy są zainteresowani bytnością na łamach lokalnej prasy? Eee…, nie… Podchodzi obca baba i ni z tego ni z owego się wtrąca? Mowy nie ma!
Co prawda w gazecie nie pracowała długo, ale tę lekcję szybko załapała. Lepiej takie rozmowy umawiać przez znajomych. Nie ma to jak siła koneksji! Jeśli cię nie znają, to nic nie wskórasz. Jeśli natomiast okażesz się kuzynką, czy choćby koleżanką tego to a tego… No, to już jest zupełnie inna dyskusja.
Udając, że sprawdza coś na telefonie — zrobiła jeszcze dyskretnie zdjęcie, by wiedzieć, o kogo ma pytać. Jest duża szansa, że ktoś zna ekipę. A jak namierzy punkt styczny — później sprawa powinna iść gładko. Bo przecież pochwalić się na fb, że robili z tobą wywiad, to marzenie każdego nastolatka.
Zadowolona z pomysłu poprawiła torbę na ramieniu i zerknęła na stopy. Szmaragdowe szpilki… Ostatni nabytek przed zerwaniem ze zdradzieckim Mirkiem i odejściem z agencji reklamowej. No, ale przecież nie będzie winić butów za zdradę narzeczonego, choć ilekroć na nie spoglądała przypominał jej się wspólny wyjazd na zakupy… Cholercia! Nie wyrzuci skórzanych i w miarę wygodnych szpilek tylko dlatego, że wybierała je wspólnie z tym kretynem! Poza tym ich kolor był wprost zjawiskowy, a ona uwielbiała takie drobne ekstrawagancje.
A jej ex… Pies mu mordę lizał! Choć nie. Szkoda przecież psa!, stwierdziła i w lepszym już nastroju pchnęła drzwi „Poczekalni”.
W dalszym ciągu uderzał ją kontrast między wystrojem tego lokalu, jaki zachowała w pamięci z czasów ogólniaka, gdy z koleżankami wpadały tu czasem po szkole, a tym, co udało się stworzyć po zmianie właściciela. Ciekawa była, czy stylizacja na dworzec kolejowy w wersji retro była pomysłem Jakuba, czy też dokładnie opracowanym przez dekoratora projektem… Podświetlone miniatury parowozów konkurowały ze starymi skórzanymi walizkami i kuframi pooklejanymi nalepkami z egzotycznie brzmiącymi nazwami. Całości dopełniały fototapety w sepii ukazujące dworcowe wnętrza. Już choćby dla samej atmosfery, wypełnionej sentymentem za dawno minionym urokiem odległych podróży, warto było tu od czasu do czasu zajrzeć.
Choć to było niedzielne przedpołudnie, w lokalu Jakuba Bazyla zasiadali już goście. Kilka par w średnim i więcej niż średnim wieku zajęło boksy imitujące przedziały kolejowe. Wygodne, czerwone kanapy sprawiły, że panowie, mimo wczesnej pory, poluzowali krawaty i rozparli się wygodnie. Natomiast panie, w wizytowych sukienkach, starały się nie naruszać wypracowanej elegancji przez coś tak przyziemnego jak poczucie wygody.
Oczywiście… Zuza obrzuciła spojrzeniem towarzystwo i wnioskując z ubiorów domyśliła się, że właśnie musiała się skończyć poranna msza. Widocznie dopełnieniem niedzielnego rytuału była kawa w „Poczekalni” i spotkanie ze znajomymi — taki miły, niezobowiązujący punkt dnia.
Na stołku przy barze dostrzegła Jana Bazyla. W zasadzie dopiero teraz mogła mu się dokładniej przyjrzeć. Był po pięćdziesiątce, równie wysoki jak syn i tylko nieznacznie zaokrąglony w pasie. Krótko ostrzyżone włosy nie maskowały początków siwizny. Ubrany w szary garnitur prezentował się bardzo elegancko, a okulary w modnej oprawie nadawały mu wręcz nobliwy wygląd. Zajęty rozmową z barmanką gestykulował szeroko trzymaną w ręce łyżeczką, przekonywał do czegoś i wyliczał argumenty stukając w spodeczek. W końcu, jakby stawiając kropkę nad „i” — wzniósł toast filiżanką kawy.
— Tym sposobem sprawa się pomyślnie rozwiązała — zakończył odwracając się do sali.
W tym momencie zauważył Zuzę i podniósł się z galanterią.
Podeszła z uśmiechem, bo choć oficjalnie nie zostali sobie przedstawieni, nie było co udawać, że nie wie z kim ma do czynienia.
— Dzień dobry, panie Bazyl — przywitała się podając rękę.
— Dzień dobry, dzień dobry. Panna Krukowska, córka Konstantego… Miło w końcu panią osobiście poznać. Bo z opowiadań to czuję, jakbym panią znał od lat.
Poczekał, aż usiądzie na wysokim, barowym stołku, po czym sam zajął miejsce na sąsiednim.
— To aż strach się pytać, co pan z tych opowiadań wie…
Barmanka uśmiechnęła się na tę wymianę zdań, sięgnęła po wysoką filiżankę, włączyła młynek do kawy. Wszystko robiła szybko i bez zastanowienia, co świadczyło o wieloletniej praktyce. Zuza przy okazji dostrzegła na biodrze dziewczyny błękitny tatuaż z motylem. Rozstępy nieznacznie go rozciągnęły i zdeformowały, co według Zuzy było kolejnym argumentem przeciw pomysłowi rzuconemu kiedyś dla żartu przez Ulę. Jakoś niezbyt entuzjastycznie odnosiła się do tego kłucia własnego ciała.
Przed Zuzą na ladzie pojawiło się duże latte.
— Nie ma to jak świetna obsługa, która uprzedza życzenia klienta — zauważyła z jawnym uznaniem, uśmiechem dziękując za kawę.
— No! Ania to przedziwny skarb! — przyznał pan Bazyl. — Ciężko sobie wyobrazić co zrobimy, jak jej zabraknie. No, ale noszenie zaręczynowego pierścionka pociąga za sobą konsekwencje. Nie mam więc za złe — zwrócił się bezpośrednio do barmanki — że nas opuszczasz. Choć będziemy tęsknić. A co do posiadanej wiedzy… — znów skierował uwagę na Zuzę. — Tak się składa, że z pani tatą czasem spotykam się na stawach. A wie pani…, wbrew idiotycznej opinii, że rozmowy straszą ryby, to my czasem wymienimy kilka zdań. I to nie tylko o karpiach czy linach. Faceci też lubią sobie poplotkować — dodał z mrugnięciem. — A ja muszę mieć jakieś spokojne, relaksujące hobby. Dość się w pracy nastresuję!
O znajomości ojca z Janem Bazylem Zuza nie miała pojęcia. Musi się podpytać, co też tato naopowiadał swojemu znajomemu z ryb i co też mogło trafić do uszu Jakuba. Bo że trafiło — to pewne.
Natomiast o tych domniemanych stresach pana Bazyla coś słyszała. Choć zawsze było to podawane w formie delikatnej kpiny, gdyż po zawale stał się człowiekiem nadzwyczaj spokojnym i dbającym o zdrowie. Firma, którą założył, działała w zasadzie sama, nie wymagała jego stałej obecności — i teraz można było korzystać z zainwestowanych w nią czasu i wysiłku. Pan Bazyl więc w pracy bywał, bo lubił trzymać rękę na pulsie, ale większość czasu spędzał z rodziną lub na realizacji swych pasji. A miał ich sporo.
— Ale nie będę przecież pani zanudzał swoimi stresami! Zbyt ładny dzień na takie dyskusje. Poza tym należą się pani gratulacje!
— A z jakiej racji?
— No jakże z jakiej?! Mieć przedruk artykułu w prasie ogólnopolskiej! Toż to wyczyn godny pochwały. Pan Moskal z pewnością chodzi dumny…
Zuza na szczęście szybko ugryzła się w język. Pan Bazyl, jakkolwiek przyjazny, nie wiadomo w jakich relacjach bywał z wujkiem Ryśkiem. Więc pozwolić sobie na szczerość i stwierdzić, że wuj przez dwa tygodnie nie mógł jej darować tego artykułu, a szczególnie jednego w nim sformułowania, które na promowanym przez „Kuriera” nieskazitelnym obrazie Grodowa śmiało uczynić drobną rysę… I że też zorientował się on, jak to już poszło w świat! Zuza skrzętnie spisała sobie wszystkie wujkowe inwektywy, które ciskał nad jej głową, bo to doprawdy był popis archaicznej polszczyzny.
— Wujek był trochę zaskoczony — przyznała zgodnie z prawdą.
— Ja myślę! Przecież mieć w redakcji dziennikarkę, która od strzała, że tak mogę rzec, na wejściu, pisze tekst na takim poziomie. To on powinien, normalnie, jakąś premię dać!
Zuza zaczęła się szczerze śmiać.
— Premia jak najbardziej by się przydała — przyznała.
Jan Bazyl spoglądał na nią dobrotliwie znad oprawek. Zdawało się, że chce coś jeszcze dodać, ale tylko pokiwał głową.
Drzwi „Poczekalni” znów się otworzyły i weszło trzech mężczyzn. Dwóch podśmiewało się z trzeciego, który z komórką przy uchu starał się tłumaczyć coś rozmówcy i jednocześnie uciszał kolegów.
— No właśnie — mówił wolno i wyraźnie, jakby osoba po drugiej stronie miała trudności ze zrozumieniem. — Właśnie… No przekręcił się. Przekręcił… Przymknijcie się, bo jak cholera, to was trzasnę! Nie do ciebie… No, przecież mówię, że nie do ciebie.
Podeszli wszyscy do narożnego stolika i zajęli kanapy.
Ania, nie czekając, zgarnęła z lady karty i podeszła do gości.
Zuza nieznacznie się odwróciła na stołku i w wiszącym naprzeciw lustrze obserwowała scenę łowiąc przy tym wcale nie cichą rozmowę.
— No siedem dych miał. Tak przynajmniej jest na klepsydrze, bo jakoś tak wyglądał na więcej. No… A jutro ma być… No z roboty muszę się jakoś urwać… Młody był, tak…
— O Dychowskim mówią — wyjaśnił Jan Bazyl widząc jej zainteresowanie. — Zapił się. Ot, wątroba nie wytrzymała. A zawsze mówił, że się konserwuje… No to jakoś ta konserwacja mu nie wyszła — podsumował.
Przytaknęła z przyzwyczajenia, ale Dychowskiego nie znała, nawet wcześniej o nim nie słyszała. To, że większość mieszkańców bez problemu rozkodowywała lokalne koneksje — przestało ją już dziwić. Plotkarstwo było wręcz towarzyskim wymogiem w Grodowie. Ten, kto nie dostarczał informacji o sąsiadach i rodzinie, albo choć nie podejmował dyskusji grzecznie przytakując — lądował na cenzurowanym. Bo jeśli nie chce włączyć się w nurt życia miejskiego, to znaczy, że coś ukrywa. Wnioskowanie było proste, mechanizm też. Obgadujesz kogo się da i godzisz się, chcąc nie chcąc, że inni odpłacą ci tą samą monetą. Nikogo to nie oburzało. Nie może bowiem oburzać coś, co jest równie naturalne jak oddychanie. A dla mieszkańców Grodowa miejska plotka żyła własnym życiem, była chlebem powszednim i szczyptą pieprzu dodanym do codziennego: „Co u Pani słychać”.
Zuza powoli, bo powoli, a jednak łapała rytm miasta. Nie oznaczało to jednak, że się do niego przyzwyczaja, a już na pewno, że go akceptuje. Czasem miała ochotę wtrącić się w rozmowę i po prostu uciszyć rozmówców, gdyż ten nieustanny rejwach i potok słów niejednokrotnie działały jej na nerwy. I czy cały rynek musi słyszeć, że synowa Majerskiej to jeszcze przed ślubem spała z kolegą, a w zasadzie to nie wiadomo, czy wnuczka to syna czy też nie, no ale nie można Bogu ducha winnemu dziecku wytykać złego prowadzenia się matki, i tak dalej, i tak dalej…
Teraz więc skinęła głową za bardzo nie zastanawiając się nad sensem i wagą informacji od pana Bazyla. Ten natomiast, widząc oczywiste niedoinformowanie Zuzanny, wskazał na jednego z trzech facetów, tego, co nic nie mówiąc wcisnął się w kąt kanapy i nie podnosił wzroku znad filiżanki.
— Ma przechlapane. Dychowski miał kiedyś firmę. Nawet nieźle zaczynał, jak w latach dziewięćdziesiątych wszyscy poszli na pospolite ruszenie. To dopiero były czasy… — lekka nuta nostalgii była doskonale wyczuwalna w tym stwierdzeniu. — No i Dychowski też się rzucił na ten wolny rynek. W pięć lat zbudował firmę. Robił klatki dla zwierząt. I jakiś czas mu nieźle szło. A potem przeinwestował, zaczęły się przepychanki z komornikiem, druga żona mu odeszła, bo już nie jeździł mercedesem i zaczęło się picie — streścił historię.
— A co ma z tym wspólnego ten facet? — dała się wciągnąć w dyskusję.
— To jego niedoszły syn.
— Że co, proszę?!
Jan Bazyl, zadowolony z efektu, który odniosły jego słowa, poprawił się na stołku i przybrał mentorski ton.
— Bo tak, jak można mieć niedoszłą żonę, tak też i można mieć niedoszłego syna — wyjaśnił. — A najlepszy przykład mamy właśnie w osobie siedzącego tu pana. Dychowski, gdy rozstał się z żoną numer jeden, przez jakiś czas korzystał z życia, że się tak wyrażę. I podczas tego korzystania zapoznał panią z dobrego domu, choć to wydaje się prawie niemożliwe. Zakochał się i oświadczył, ale rodzicom pani nie w smak był rozwodnik. Dychowski poczuł się urażony i wycofał swe awanse, a kobitka szybko wydana została za bardziej odpowiedniego, w opinii rodziny, kandydata. Więc Moniecki to jakby jego niedoszły syn, zwłaszcza, że gdy ojciec Monieckiego zmarł, to Dychowski wziął go pod swoje skrzydła, zatrudnił w firmie i w ogóle… Wydawało się nawet, że zejdzie się z jego matką, ale wówczas pojawiła się żona numer dwa i tak jakoś inaczej się to potoczyło. Natomiast, z tego co słyszałem, jeszcze miesiąc temu nieboszczyk chciał go ustanowić jedynym spadkobiercą, choć doprawdy trudno mi uwierzyć, by zostawił coś poza długami. Ale jak w końcu ta sprawa się rozwiązała, to nie mam pojęcia.
— A… Chyba długo jeszcze się w tym nie połapię.
Siedzący obok mężczyzna westchnął, ale widać było, że drgają mu kąciki ust.
— Nie wiem, czy jest po co próbować. Ja plotkarzem nie jestem, proszę mi wierzyć — zastrzegł się. — Po prostu, jak się tyle lat pracuje z ludźmi, to siłą rzeczy słyszy się wszystko i trudno to ignorować. Aniu! — zwrócił się do barmanki. — Podaj mi, z łaski swojej, sok. Kolejnej kawy nie tknę, bo mi znów ciśnienie skoczy. Ale pani to nie grozi, więc może powtórka? — spytał wskazując na jej pustą szklankę.
— Nie… Chyba będę się zbierać, bo znów nie mam szczęścia. Miałam nadzieję przekazać prezent urodzinowy Maksowi, ale może zostawię go panu…? Takie podziękowanie. Nie za bardzo miałam możliwość…
— A Jakub z pewnością tego nie ułatwił. Nie przepada za przyjmowaniem dowodów wdzięczności…
— No właśnie!
Poniewczasie zdała sobie sprawę z wyrzutu zawartego w tym okrzyku.
— Przepraszam.
Jan Bazyl tylko westchnął.
— Tak, jakby było za co… Stwierdziła pani fakt. Mój syn, co mogę bez fałszywej skromności twierdzić, to wspaniały człowiek. Ale swoje wady ma. Jak każdy — dodał i zerknął na pakunek. — Dla pięciolatka liczy się wielkość prezentu, wiec gwarantuję, że go zachwyci. Ale może, mimo wszystko, poczeka pani jeszcze chwilkę. Jakub z młodym powinni tu być dosłownie za moment, a w zasadzie to powinni tu być już od kwadransa, bo jesteśmy umówienie na wyjazd. Wie pani… Urodzinowa wycieczka…
W tym momencie z zaplecza wybiegł z okrzykiem Maks i rzucił się na dziadka.
Pięciolatek miał siły i energii tyle, że pan Bazyl musiał zaprzeć się o ladę baru, by nie spaść ze stołka.
— Nie tak zachowuje się dżentelmen przy damie — zwrócił mu łagodnie uwagę.
Chłopiec zerknął na nią ciekawie spod opadającej grzywki. Oczy miał zielone, ciut jaśniejsze niż Jakub. Podobieństwo między ojcem a synem było uderzające.
— Dzień dobry — przywitał się z łobuzerskim uśmiechem.
— Dzień dobry, Maks.
— A gdzie tata? — pan Bazyl zerknął na zaplecze.
— Drytuje.
— Dyryguje? — upewnił się dziadek.
Maks rezolutnie pokiwał głową, ale jego uwagę przyciągał już ozdobny pakunek na ladzie. W oczkach zaświeciła się ciekawość zmieszana z pragnieniem natychmiastowego jej zaspokojenia. Starał się jednak opanować i udawać, że nie dostrzega prezentu.
Jan Bazyl potarmosił włosy wnuka.
— A kim dyryguje? — dopytywał się.
— No… Kucharz coś zrobił. Jakąś nową zupę. Czy to dla mnie? — nie wytrzymał w końcu.
Zuza przesunęła po ladzie pakunek w jego kierunku.
— Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!
— Dla mnie! — ucieszył się i zagarnął pudełko.
Przykucnął na podłodze i próbował rozwiązać kokardy. W końcu, nie mogąc sobie z nimi poradzić, zamaszystym gestem rozerwała papier i pisnął z zachwytu.
— Ciuchcia!
— Lokomotywa — poprawił Jakub, który nie wiedzieć kiedy stanął przy nich.
Ta jego umiejętność pojawiania się znikąd doprowadzała Zuzę do szału, ale wypadało przybrać uprzejmą minę i się przywitać. Bez specjalnego entuzjazmu skinął jej głową, a jego spojrzenie, skupione na synu, stawało się, nie wiedzieć czemu, coraz bardziej nieobecne.
W tym czasie Maks z dziadkiem zdążyli już otworzyć pudełko i analizowali instrukcję załączoną do modelu.
— Moc roboty cię czeka. To już model dla dużych chłopców — ostrzegł wnuka.
— Fajnie!
Zabawa rozkręcała się w najlepsze.
Tymczasem Jakub podszedł do niej, ujął mocno za łokieć i zmusił do wstania z krzesła.
— Pozwól na sekundkę… — mruknął przez zęby.
Poprowadził ją w kierunku schodów na piętro, gdzie znajdował się jego gabinet. Bez słowa pchnął drzwi na klatkę schodową i nie zwalniając uchwytu pokierował ją na górę. Zuza, zaskoczona, nie oponowała, bo doprawdy trudno było jej wytłumaczyć sobie to dziwne zachowanie Jakuba. Gdy zatrzasnęły się za nimi drzwi klatki pozwoliła jeszcze wprowadzić się na podest na półpiętrze, ale tu jej cierpliwość się skończyła.
Wyszarpnęła ramię z jego uścisku i mocno poirytowana zwróciła się w jego stronę.
— Co, do diabła…! — zaczęła.
Jakub stał przed nią autentycznie wkurzony. Widziała, jak zaciska szczęki i powstrzymuje się przed wybuchem.
Zamilkła zdezorientowana. Tylko raz widziała go w takim stanie, lata temu, gdy zerwał z Julką. Wówczas była mimowolnym świadkiem jego wybuchu i nie miała najmniejszej ochoty widzieć powtórki.
— Nie myśl sobie, że jesteś taka sprytna. Nie takie panie próbowały — cedził. — Do cholery! Maks jest dzieckiem! Nie pozwolę sobą manipulować! Masz się nie zbliżać do mojego syna!
Zuza wpatrywała się w niego zszokowana.
— Dałam mu tylko prezent!
Jakub przysunął się o krok. Zrobiła to samo świadoma, że jeśli ustąpi, przegra to bezsensowne starcie.
— Chciałam ci podziękować za maj… — Nie dodała już: „Kretynie”. — Nic więcej.
Jakub zmrużył oczy wpatrując się w nią nieprzyjaźnie.
— Taa… — jego pogardliwy ton mocno ją ubódł. — Najpierw prezenty i zaprzyjaźnianie się z Maksem, a potem będziesz próbowała wskoczyć mi do łóżka. No cóż, ten numer nie przejdzie.
Dźgnęła go palcem w tors, chociaż najchętniej zdzieliłaby go czymś ciężkim w ten zakłuty łeb.
— Nie obchodzi mnie, jaki panie ci wskakują do łóżka, choć nie najlepiej świadczy to o twoim guście. Ja się tam z pewnością nie wybieram!
Wyminęła go i zbiegła po schodach. Zatrzymała się jeszcze u podnóża i zerknęła na wciąż stojącego na górze Jakuba. Z rękami wciśniętymi w kieszenie wyglądał groźnie, ale nie mogła się powstrzymać, by nie postawić kropki nad „i”.
— Wybacz, jeśli zranię twoje ego, ale szczytem marzeń to ty z pewnością nie jesteś!
.
Ponoć mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus.
Pokażcie mi tego, kto wymyślił tę bzdurę. „Tego”, z pewnością „tego”, bo żadna rozsądna kobieta by na to nie wpadła.
Dwie planety w tym samym układzie? Też coś! To by znaczyło, że mają wspólne słońce, a tak z pewnością nie jest. Inne mózgi, inne narządy, inne języki. Inne galaktyki!
Jak nic — przypomina mi się „Wieża Babel” Szymborskiej. Niby rozmawiamy, ale każde z nas bierze udział w innym dialogu. A że facet jest kretynem, który wyobraża sobie nie wiadomo co i siebie samego stawia na piedestale…
Zuza zerknęła na monitor i zacisnęła pięści.
Wróciła z „Poczekalni” w iście bojowym nastroju. Najchętniej rzuciłaby czymś o ścianę, ale jej komplet szklanek był już uszczuplony. Pierwszą załatwiła w pamiętny dzień niedoszłego ślubu z Mirkiem. I nawet nie samo zerwanie było powodem, tylko niezachwiana wiara matki, że wie, co dla Zuzy jest najlepsze. No tak… Właśnie podczas rodzinnej kolacji dowiedziała się, że matka, za pośrednictwem cioci Basi, umówiła ją na następny dzień na spotkanie w sprawie pracy w „Kurierze”. I wówczas ta rozbita szklanka stała się wyrazem jej frustracji. Nie dość, że musiała wrócić na stare śmieci i znosić te kpinki i uśmieszki, to jeszcze wylądowała w lokalnej gazecie wujka Ryśka, o której tylko ludzie niespełna rozumu mogli mieć dobrą opinię.
Ale, niechętnie, bo niechętnie, musiała przyznać, że nie tak źle na tym wyszła. Minęły dwa miesiące i jeszcze nie udusiła szanownego redaktora naczelnego Ryszarda Moskala, choć wujek nieświadomie mocno się o to starał. Jednak z braku, chwilowego oczywiście, innych perspektyw, wolała powściągnąć swe zabójcze instynkty.
Pozostałe trzy szklanki… Jedną załatwiła bratanica, dwie kolejne poszły podczas parapetówki, kiedy w czerwcu zdecydowała się w końcu ją urządzić. W efekcie z dwunastu egzemplarzy pozostało już tylko osiem i szkoda było poświęcać kolejną na odreagowanie.
Zerknęła na tekst… Ani to zbyt zabawne, ani wysublimowane, ani ironiczne. Pierwszy rzut złości, która na oślep uderza. Czyli, zadecydowała, do druku się nie nadaje.
Bez żalu skasowała akapit.
Najpierw wypada się zastanowić jak ugryźć temat. Bo że temat jest i to dokładnie w stylu portalu, dla którego pisała — to było jasne. A więc po kolei…
Siedziała na antresoli, która po odnowieniu mebli od Oli stała się w końcu jej gabinetem i błądziła wzrokiem po salonie poniżej. Szklane tafle, które w części sypialnianej sięgały od podłogi po skośny sufit i dawały poczucie intymności, tu zostały przycięte i stanowiły półprzeźroczystą barierę, zza której widać było dolny poziom. Zuza stwierdziła właśnie, że wie, co zrobić ze skrawkiem materiału, który został jej po uszyciu poduszek na kanapę. Jak nic trzeba będzie znów poprosić ciotkę Honoratę, by zasiadła do maszyny, bo przyda się jeszcze podusia na drewniane krzesło, na którym właśnie siedzi. Komfort podczas pracy to przecież sprawa priorytetowa.
Komfort podczas pracy… Indywidualizacja miejsca pracy… Ergonomia… Przyjazne miejsce pracy… Ciąg skojarzeń postępował szybko. Zuza na kartce pisała kolejne hasła. Jak nic ma temat na kolejny tekst. Kobieta pracująca. Organizacja pracy freelancera. Zapanowanie nad czasem i presją związaną z terminami projektów. Przecież znała to aż za dobrze z agencji Mirka, więc ma w tym temacie sporo do powiedzenia.
Wyrwała kartkę z notatnika i rozejrzała się w poszukiwaniu miejsca, gdzie może ją przypiąć. No tak… Tablicy nad biurkiem nie miała, a jak schowa do szafki pod blatem, to zapomni.
Na razie odłożyła ją na róg stołu i przygniotła szklaną kulą. Poczekamy, pomyślimy…
Ale wracając do zasadniczej kwestii: jak zinterpretować zachowanie Bazyla? To znaczy z interpretacją nie miała problemu, w końcu przez te kilka lat konstruowania kampanii reklamowych naczytała się sporo o podświadomości, warunkowaniu i manipulacji, więc wybuch Jakuba, choć zaskakujący, wcale nie był pozbawiony podstaw. Szkoda tylko, że wcześniej o tym nie pomyślała, bo ich z trudem osiągnięte porozumienie znów diabli wzięli.
Przymknęła oczy i raz jeszcze, słowo po słowie, starała się odtworzyć całe starcie. Trwała tak dobrych kilka minut, aż w końcu, zadowolona, odetchnęła głęboko.
Może zacznijmy tak…
Nie od dziś wiadomo, że każdy dobry uczynek zostanie słusznie ukarany. Również nie jest żadnym odkryciem, że kobiety i mężczyźni to zgoła dwa odmienne gatunki, więc w klasyfikacji homo sapiens przydałyby się jeszcze dwie kategorie w obrębie podgatunku…
A teraz, jeśli dodamy do siebie dwie powyższe prawdy, to co otrzymamy? Przepis na uniknięcie kłopotów. Szkoda tylko, że nie wpadłam na to wcześniej, ale prawdy oczywiste są ignorowane do momentu, aż nabiją nam guza. Bolesnego. A patrząc w lustro można się tylko krzywić i litować nad własną krótkowzrocznością, zaćmieniem, czy jakkolwiek to nazwać. Fiat lux! Jak nic! I co nam zostaje? Próbować — tyle, ile się da — zatuszować korektorem. A chcecie wiedzieć od czego się zaczęło? To posłuchajcie…
Jak to zwykle w takich wypadkach bywa, zaczęło się całkiem niewinnie. Facet, nie wiedzieć czemu, nie chciał przyjąć podziękowań. Przysługa, jeśli w ogóle ratowanie damy z opresji można nazwać przysługą, była naprawdę sporego kalibru. Więc wyrazy wdzięczności powinny być adekwatne. Tymczasem smok pokonany… (ciekawe skąd mi się ciągle biorą te bajkowe asocjacje, bo doprawdy księcia z bajki nie szukam), księżniczka (czyli ja — ha, ha!) w jednym kawałku, a wybawiciel udaje, że w ogóle go tu nie było! No tak! Sama się uratowałam, bez dwóch zdań! Zaradna jestem, nie przeczę, ale są jakieś granice tej „Zosi-samosi”.
Próbuję tak i siak, i nic. Kwiatków przecież nie kupię, bo jak by to wyglądało, że kobieta daje bukiet (jeszcze dodajmy: czerwonych róż) facetowi? No, zgroza jakaś! A więc odpada. Coś uniwersalnego? Tylko co? Piła? Siekiera? Kosiarka? Hantle do ćwiczeń? Nudny krawat? Wieczne pióro? Przyszedł mi do głowy sześciopak piwa, ale facet ma pub, więc to jak noszenie drewna do lasu. Wino, nawet ekskluzywne, też z powyższych względów odpada. Jak się okazuje: wcale nie tak łatwo kupić coś mężczyźnie, bo — musi być użyteczne i, broń Boże, nie osobiste. Skreślam więc z listy perfumy, choć wybrany zapach uznaję za wybitnie pociągający (trudno, dostanie mój brat, ale wówczas zapach nazwę zaledwie ciekawym).
No i jestem w kropce. A raczej byłam, dopóki nie doznałam olśnienia. Choć w kontekście „ciągu dalszego” wolałabym, by ta chwila natchnienia została mi darowana. Znalazłam prezent idealny! Kupiłam, ładnie zapakowałam i jeszcze ozdobiłam gigantycznych rozmiarów kokardą. I jaka byłam z siebie dumna! Znalazłam sposób na wyrażenie wdzięczności i choć nie będzie to równoznaczne ze spłatą długu, bo ten z pewnością zaciągnęłam, to przynajmniej zaakcentuję, że staram się wyrównać rachunki. Oczywiście w miarę swoich kobiecych możliwości, czyli odpada na przykład pomoc przy noszeniu cegieł na budowie. Niemniej jednak, zadowolona postanowiłam prezent wręczyć.
I tu zaczął się problem.
Skoro facet bronił się przed wszelkimi oznakami wdzięczności, to postanowiłam okrężnym sposobem, jednak coś zrobić — i rzeczony prezent dałam na urodziny jego synkowi.
Ups… Tu dopiero facet się najeżył!
Okrzyknięta zostałam wredną manipulantką, która wykorzystuje niewinne dziecko. Ach — i jeszcze naiwną w tym wszystkim, bo ponoć nie jestem pierwszą stosującą ten niecny proceder.
Cóż… Do manipulacji się nie przyznaję, bo żadnymi ukrytymi motywami się nie kierowałam, a naiwna chyba rzeczywiście jestem. Uparłam się, że wypada jakoś podziękować, no to mam! Wniosek na przyszłość?
Jak chcesz facetowi wyrazić wdzięczność, to poprzestań na bezosobowym wiecznym piórze. Nie ma się co silić na oryginalność, bo w najlepszym wypadku nie zostanie dostrzeżona, a w najgorszym — zafundujesz sobie wyrzuty i kłótnię.
A mówiła babcia: „Nie wychodź przed szereg”!
No to pas!
.
Zuza ogarnęła jako tako kuchnię po szybkim obiedzie i zaczęła się zastanawiać nad ciągiem dalszym tego dnia. Pieczenie odpada, bo gdyby w domu rodzinnym zjawiła się z blachą niezamówionego ciasta — matka mogłaby to uznać za obrazę. Już raz miała taką akcję, gdy wysłuchiwała zadawanych z przekąsem pytań, czy też jej mamina szarlotka nie smakuje, że przynosi własne ciasto. Wolała więc nie ryzykować, zwłaszcza że jedna awantura na dzień zupełnie wystarczy. Zresztą i tak marne szanse, żeby zdążyła.
Rozejrzała się po salonie za nowym współlokatorem, ale kota nie było w zasięgu wzroku. Może T.J. wylegiwał się na szczycie swego domku i obserwował ptaki przysiadające na parapecie. Majka, by zapewnić mu rozrywkę i trzymać możliwie z dala od kuchennych blatów, ustawiła przy oknie pojemnik z ziarnami. Zuza zajrzała do pokoju. No tak… Kot wyciągnął się na platformie w jakiejś dziwnej, półzwisającej pozie, która wyglądała na ekstremalnie niewygodną, jednak jemu, jak widać, pasowała. Mrużył oczy wpatrzone we wróbla zajadającego ziarna ryżu, a na dźwięk uchylanych drzwi raczył łaskawie odwrócić głowę i spojrzeć na intruza. Och! To oczywiste, że potraktował Zuzę jak natręta, gdyż jego wzrok przemknął po niej jak po niebycie i znów wrócił do kontemplowania przyrody ożywionej za oknem.
— No… Ty to masz stoickie usposobienie — mruknęła Zuza nie próbując nawet zbliżyć się do kota. — Albo próbujesz osiągnąć stan nirwany… Nie będę ci więc w tym przeszkadzać. Chciałam tylko zaznaczyć, że za pół godzinki wychodzę i mam nadzieję, że nie urządzisz w tym czasie jakiejś szalonej imprezy… Gadam do kota… — Zuza parsknęła. — Źle ze mną… Choć gdybym była czarownicą, to kto wie…
Na antresoli sprawdziła jeszcze raz, czy okna są pozamykane, bo Majka uprzedzała ją, że choć T.J. wyrósł już z ucieczek, to jednak czasem, jeśli zwietrzy okazję, jego łowiecka natura może wziąć górę i będzie później szukanie kota po osiedlu.
Zerknęła na wieszak z ubraniami. Do rodziców nie zamierzała się przesadnie stroić, w końcu to tylko kolacja, a matka chciała to traktować jako część rodzinnej tradycji bez podkreślania ubiorem jakiejś wyjątkowości. Dlatego też tato do stołu mógł zasiąść bez krawata, a Zuza mogła sobie darować spódnicę i jedwabną bluzkę.
Wybrała długą sukienkę w stylu boho, którą przywiozła kiedyś z Hiszpanii, i chwilę straciła na poszukiwanie w pudełkach płaskich sandałów. Nie ubierze przecież do takiego stroju swych ulubionych szpilek, mowy nie ma.
Gdy zeszła na dół kot już czekał w przedpokoju. Tym razem wskoczył na skrzynię i siedział na niej wyprostowany jak egipski posążek.
— No dobrze… — Zuza ponad nim sięgnęła po klucze. — Ja wychodzę. Ty grzecznie zostajesz…
Zaakcentowała to „grzecznie” niepewna, czy kot nie spróbuje czmychnąć przez otwarte drzwi, ale on siedział tylko i spoglądał na nią jakby obrażony niewypowiedzianym podejrzeniem. Uzbroiła alarm, uchyliła drzwi i zerknęła na T.J.’a. Ten dalej ignorował sytuację.
— A więc „pa”! — rzuciła w jego stronę i wyszła z mieszkania.
Lipcowy upał wciąż dawał się we znaki. Nagrzane południowym słońcem chodniki emanowały ciepłem, drzewa zastygły nieruchomo i nawet najmniejszy powiew wiatru nie poruszał ich gałęziami. A ponoć lipiec miał być deszczowy… Jak na razie nic nie zapowiadało, że ta prognoza się ziści. Nie było nawet co liczyć na wieczorne burze, które mruczały gdzieś na horyzoncie, ale jakimś przedziwnym sposobem do Grodowa nie docierały.
Zuza poprawiła kapelusz z dużym rondem, założyła okulary i z lekkim grymasem na twarzy wyszła z cienia klatki schodowej.
Do domu rodziców miała niecały kwadrans, no… dwadzieścia pięć minut, jeśli idąc okrężną drogą zahaczyłaby o rynek. Jednak nie przy tej temperaturze! Przeszła na drugą stronę ulicy szukając cienia. Po drodze mijała rodziny wracające z kościoła i zza okularów swobodnie taksowała kolejne kreacje. Bo właśnie na niedzielnej mszy Grodów prezentował swe modowe gusta. To dopiero był przegląd!
— A ty wiesz… Pierwszy raz robiłam knedle ze śliwkami. I wyszły!
— Przecież śliwek jeszcze nie ma. Mrożone?
— No… Z zeszłego roku miałam w zamrażalce.
Zuza doskonale słyszała rozmowę toczącą się w cieniu rozłożystej lipy.
— I mama spaliła placek — dodał radośnie może siedmioletni chłopiec stojący obok. — I się dymiło! — uzupełnił zadowolony, że dorośli w końcu zwrócili na niego uwagę.
Matka rzuciła mu tylko mordercze spojrzenie, a on, nieświadomy, że właśnie obalił jej wizerunek perfekcyjnej pani domu, dalej prezentował szczerbaty uśmiech.
Przeszła obok kobiet obiecując sobie, że musi koniecznie ten dialog zapisać. Jak nic pasowałby do tekstu o kobietach dążących do ideału gospodyni — rzeczywistego lub tylko na pokaz. Odeszła kawałek i sięgnęła do torby w poszukiwaniu czegoś do pisania. I proszę. Dwa miesiące temu, gdy zaczynała pisać dla dwóch portali martwiła się, że będzie miała trudności ze znalezieniem tematów, a tu wystarczy po prostu wyjść na miasto i nadstawić ucho. Czy nazwać to podsłuchiwaniem? Raczej trudno, jeśli, jak mówi ojciec, baby drą się na pół ulicy.
Wciąż układając w myślach tekst następnego felietonu weszła do domu rodziców.
Bratostwo już było, bo ledwo Zuza zamknęła za sobą drzwi dopadła ją Oliwka z lekko wymiętą laurką w zaciśniętej piąstce.
— Dla ciebie! Sama zrobiłam!
Zuza pochyliła się.
— Schrupię cię, jak ciasteczko!
— Niee… Ja cię zjem! — Oliwka podskoczyła wyciągając rączki do góry.
Wśród śmiechów i pisków wyściskała bratanicę.
— Śliczna laurka — pochwaliła idąc z nią do kuchni, gdzie spodziewała się zastać matkę. Nie pomyliła się.
W rustykalniej kuchni panował wręcz sterylny porządek, a matka kręciła się przy piecyku mieszając coś w wielkim garnku. Zuza pociągnęła nosem. Strogonow… No to kolacja zapowiadała się w iście staropolskim styl.
Na blacie zimnego drzewnego pieca stały wymyte na błysk i przykryte ścierkami słoiki. Widać, że sezon przetworów się zaczął, a matka, jak co roku, ruszyła do wypełniania spiżarnianych półek. To jedno musiała przyznać: odziedziczyła po niej kuchenne zamiłowania, choć nie produkowała takich ilości jedzenia. Trzeba będzie trochę pomóc z tymi przetworami, stwierdziła. W końcu bez skrępowania podbierała z zapasów to i owo. Hmm… Czyli czeka ją kolejna próba charakteru. Chyba będzie to musiała wcześniej zaplanować. Albo zrobi u siebie i poprosi ojca o przewiezienie, bo zamiast piwnic w podziemiach jej bloku zrobiono garaże, więc nie ma szans na trzymanie dziesiątek słoików. Tak…, zdecydowanie woli robić przetwory we własnej kuchni.
Oliwka wywinęła się z jej rąk i pobiegła do dziadka. Matka odwróciła się i zmierzyła wzrokiem jej letnią sukienkę. Lekkie uniesienie brwi starczyło za cały komentarz.
— No, jesteś wreszcie — rzuciła na powitanie.
— Przecież się nie spóźniłam — stwierdziła Zuza, równocześnie zła na siebie za ten usprawiedliwiający ton. — Nawet jestem przed czasem — dodała lekko zaczepnie, ale matka, jak zwykle, tylko wzruszyła ramionami.
— Twój brat z rodziną przyszedł już kwadrans temu. Weź paterę do salonu — dodała wręczając jej naczynie z ciętego kryształu wypełnione kruchymi ciasteczkami.
Zuza powstrzymała się, by nie fuknąć, bo i tak nic by to nie zmieniło. Matka zauważała to, co chciała, wyrażała swoje zdanie bez skrępowania i wtrącała się w życie wszystkich członków rodziny wychodząc z założenia, że bez jej światłej pomocy i kierownictwa dzieci po prostu zginą w tym okrutnym i podstępnym świecie.
Przez ostatnie dwa miesiące Zuza miała aż nadto tej matczynej opieki i powoli zbliżała się do granicy bezpieczeństwa. Już i tak ograniczyła wizyty w domu do jednej tygodniowo. Choć dzwoniła do ojca prawie co dwa dni i wysłuchiwała jego relacji z pracy, to jakoś na częstsze rozmowy z matką nie mogła się zdobyć. Różnica bowiem między rodzicami była taka, że tato dzielił się z nią anegdotami, a matka zasypałaby ją lawiną rad z serii: „Ja na twoim miejscu…”
Teraz więc wyszła szybko z kuchni starając się już na wstępie nie powiedzieć czegoś, czego potem może żałować.
W salonie brat z ojcem pochylali się nad rozłożoną gazetą i zaciekle omawiali jakiś artykuł. Bratowa natomiast na jej widok podniosła się z miejsca i tylko przewróciła oczami. Zuza uśmiechnęła się nieznacznie wiedząc dokładnie, co ten gest Renaty oznacza. Ona też nie przepadała za politycznymi dysputami, a wysłuchiwanie polemik przy rodzinnym stole traktowała jak przedsionek dantejskiego piekła. Jednak zamiłowanie męskiej części rodu do politykowania był przejawem sarmackich korzeni, na które czasem lubił się powoływać ojciec. No tak, nie ma to jak uświęcona, wielowiekowa tradycja.
— Świetna sukienka!
Bratowa uściskała ją serdecznie.
— Świetna bluzka — Zuza odwdzięczyła się komplementem.
Renata pokraśniała.
Według Zuzy jej dziergane wyroby mogły spokojnie konkurować z dziełami panny Krystyny. Tym razem była to misterna, ażurowa narzutka w delikatnym morelowym kolorze. Narzucona na biały top wyglądała rewelacyjnie.
— Właśnie wczoraj ją skończyłam — Renata obciągnęła spód. — Stuprocentowa bawełniana nitka. Na lato idealna. Jak chcesz, to zrobię ci podobną.
— Serio? Ale tylko pod warunkiem, że wystawisz mi rachunek, bo wiem, że to droga i czasochłonna impreza.
— No wiesz co?! — obruszyła się bratowa. — Przecież ja tego nie robię dla zarobku, tylko dla przyjemności.
— No to przynajmniej za włóczkę ci zapłacę.
Widać było, że Renata chce jeszcze coś dodać, ale do salonu wkroczyła właśnie matka.
— Kolacja na stole — zaanonsowała.
Oznaczało to, że w trybie natychmiastowym, bez zbędnego ociągania, towarzystwo powinno przenieść się do jadalni.
Mimo początkowych obaw Zuzy posiłek przebiegał w dość spokojnej atmosferze. Panowie zarzucili wcześniejszy temat i ojciec przeszedł na relację z wczorajszego wypadu na ryby. Wypuścił dwa złowione karpie, bo uznał, że są za małe i na obiad nie starczą.
— I dzięki Bogu — skomentowała matka. — Bo tak miałabym dodatkową robotę. A na niedzielny obiad ryba przecież się nie nadaje. I co? Kolejne do zamrażalki? Przecież tam już miejsca nie ma na te twoje ryby.
— To może Zuzia i Renia coś wezmą… — podsunął ojciec.
— A niech biorą — zgodziła się gospodyni. — Tylko sobie nie wyobrażaj, że zaraz wepchniesz nowe. Przed świętami trzeba przecież zamrażalnik rozmrozić, wyczyścić…
— Do świąt jeszcze daleko — wtrącił Piotr.
— Ty to w kuchni nic nie robisz, więc się nie wtrącaj — ofuknęła go matka.
— A ty, tato, to znasz pana Bazyla? — Zuza zręcznie zmieniła temat.
Ojciec przytaknął.
— Czasem się spotykamy na stawach… Ciekawy człowiek. Bardzo spokojny.
— Musi być spokojny, skoro nie ma się o co martwić. Przecież on w ogóle nie musi pracować!
No tak. Zuza nie przewidziała, matka też będzie miała do powiedzenia coś w tym temacie.
— Ty też nie pracujesz — rzucił Piotr między jednym kęsem a drogim. — Obłędne to mięsko. Dasz trochę na wynos?
Matka, która po pierwszym zdaniu pierworodnego już nabierała powietrza, przy drugim trochę się powstrzymała z planowaną tyradą. Ale tylko trochę…
— Jest tego cały gar. Dostaniecie do słoików. I nie życzę sobie uwag w tym stylu. Jak to nie pracuję? A kto zajmuje się domem, ojcem, ogrodem? Kto was wychował, opierał i karmił? I dalej karmi? No… Mniejsza z tym. Taki los matki.
Zuza w duchu podziękowała bratu, że zepchnął rozmowę na inne tory. Bo z tym Bazylem wyskoczyła też nie wiadomo po co. Chciała przecież informacji od ojca i najlepiej było pytać na osobności. Musi więc poczekać na bardziej sprzyjającą okazję, lub zadzwoni do niego w poniedziałek.
Kolacja nie przeciągała się zbytnio, gdyż było wiadomo, że matka tylko czeka, aż będzie mogła pozbierać talerze, umyć niedzielną zastawę i schować ją do kredensu do następnego tygodnia.
Gdy na powrót rodzina przeniosła się do salonu, a matka podała ciasto, Piotr trochę nienaturalnie wyprostował się na kanapie i chrząknął.
— Skoro jesteśmy w komplecie, bo nie wydaje mi się, by Gabi nas zaszczyciła swa obecnością…
— Nie rób wymówek siostrze. Studiuje! — matka od razu przybrała rolę obrońcy.
— Chyba nie w lipcu — Piotr nie dał się zbić z pantałyku. W przeciwieństwie do rodziców podzielał pogląd Zuzy na temat młodszej z sióstr. — Ale nie o tym chciałem rozmawiać. A więc… — przerwał teatralnie, by zaczerpnąć tchu. — Wraz z Renatą mamy dla was nowinę.
— Jesteś w ciąży! — zakrzyknęła matka podnosząc się z fotela.
— Nie, nie… — Piotr zastopował jej jawny zapęd, by rzucić się na szyję synowej. — Nie chodzi o ciążę. Przeprowadzamy się!
Cisza, która nastąpiła po tym obwieszczeniu, wręcz paraliżowała.
Matka wyglądała jak ryba wyciągnięta na brzeg. Głośno łapała hausty powietrza i nie mogła wydobyć z siebie głosu. W końcu, łapiąc się za serce, jęknęła na wydechu.
— Jak to: przeprowadzacie się?! Dlaczego?!
Bratowa wyglądała na przejętą, ale nic nie mówiła pozostawiając całą sprawę do wyjaśnienia Piotrkowi. Zuza wpatrywała się w brata nie chcąc uwierzyć w to, co słyszy. Jeśli bratostwo się przeprowadzi, a z trójki rodzeństwa tylko ona zostanie w Grodowie z rodzicami, to normalnie życia nie będzie miała! Na Gabiątko nie ma przecież co liczyć.
— Właśnie: dlaczego?! — powtórzyła za matką.
— No, bez tych dramatów, proszę. Dostałem świetną ofertę pracy. Tak dobrą, że opłaca nam się ta przeprowadzka.
— Ale co z waszym mieszkaniem?
— Wynajmiemy.
— I co? Kupicie nowe? Przecież to się nie opłaca. Jeszcze spłacacie kredyt! — matka nie dawała za wygraną.
— Kredyt, tak jak Zuzka, będziemy spłacać z wynajmu. A w Gdańsku firma zapewnia służbowe trzypokojowe mieszkanie.
— W Gdańsku?!
Obie z matką krzyknęły równocześnie.
— Przecież to na drugim końcu Polski! Chcecie mnie pozbawić kontaktu z wnuczką?!
— Niczego nie chcemy cię pozbawiać. Ale zrozum… — Piotr tłumaczył cierpliwie. — To dla mnie wielka szansa. Firma jest ze Szwecji, płacą trzy razy tyle, ile obecna. To jest podnajem pracownika, kontrakt jest na dwa lata, po tym czasie wrócimy do Grodowa.
Matka nie wyglądała na przekonaną.
— A Renatka i jej praca?
— Renata pracuje na pół etatu, a po przeprowadzce w ogóle nie będzie musiała. Zajmie się domem i dzieckiem.
— Chcesz z żony zrobić kurę domową?
— Mamo… To jest nasza wspólna decyzja. Podjęliśmy ją, bo jest korzystna. Jak na spokojnie o tym pomyślisz, to przyznasz mi rację. Przecież lubisz się chwalić przed ciocią Basią naszymi sukcesami — podsunął.
Zuza, której ten projekt też nie do końca pasował, nie chciała jeszcze bardziej psuć nastroju wygłaszając własne obiekcje.
— To naprawdę niezła okazja — starała się, by ta uwaga zabrzmiała szczerze, ale chyba niezbyt jej wyszło.
Brat zerknął na nią z jawnym wyrzutem, więc na tym poprzestała.
— A kiedy planujecie przeprowadzkę? — milczący do tej pory ojciec zabrał głos.
— We wrześniu. Od października zaczynam na nowym stanowisku.
Matka poderwała się z miejsca i ruszyła do kuchni.
— Przynieście ze spiżarni słoiki. Spakuję wam tego strogonowa — mruknęła obrażona.
Piotr podniósł się z westchnieniem. Ojciec pokręcił przecząco głową sugerując, by nie podejmował kolejnej próby rozmowy z matką i machnął ręką w kierunku schodów do piwnicy. Zuza też wstała.
— Pomogę ci — zaoferowała.
Spiżarnia mieściła się w piwnicy i były do niej dwa zejścia: jedno z przedpokoju, drugie z kuchni. Zuza upewniła się, że drzwi obu są zamknięte i odwróciła się do brata.
— Ty może nie zaczynaj — uprzedził ją.
Sapnęła zirytowana. Porwała koszyk stojący na stołku i rozejrzała się za litrowymi słoikami, w których matka zazwyczaj robiła ogórki kiszone. Włożyła cztery do koszyka, wcisnęła go energicznie w ręce brata i wzięła się pod boki.
— Ja nie zaczynam. Okej. Przeprowadzajcie się. Wiem, że to okazja nie do odrzucenia. Ale dlaczego teraz? — jęknęła.
Piotr przysiadł na stołku i odłożył koszyk obok.
— Bo na kolejną taką ofertę nie mam co liczyć.
— Kolejną? — nie zrozumiała.
— Kiedyś zaproponowano mi przeprowadzkę. Przedyskutowałem to z Renatą i zrezygnowałem.
— Dlaczego?
— Czy ty naprawdę nie rozumiesz? — rzekł z rezygnacją i dopiero teraz Zuza zauważyła, jak jest zmęczony. — Rodzice coraz młodsi nie są, swoje dolegliwości mają. Ciebie ani Gabi nie było w Grodowie. Ktoś musiał zostać, no i durne poczucie obowiązku mnie tu uwiązało. Uznaliśmy z Renią, że finansowo nie jest tak źle, a lepiej być na miejscu, chociażby po to, żeby mieć na wszystko oko.
— Nie wiedziałam…
Wstyd jej się zrobiło, że nie była świadoma sytuacji.
— Oczywiście, że nie wiedziałaś. Wpadałaś na co trzeci weekend, mówiłaś tylko o pracy i planowanym ślubie — brat rzekł to bez wyrzutu. Po prostu stwierdził fakt i Zuza musiała mu przyznać rację. Była tak zaabsorbowana zaręczynami i planowaniem listy gości, że w ogóle nie dostrzegała, co dzieje się w domu.
— A teraz ja wróciłam do Grodowa…
— Co też ułatwiło podjęcie decyzji. Wiedząc, że jesteś na miejscu, będę spokojniejszy.
Piotr wstał, zabrał koszyk i poszedł na górę.
Zuza jeszcze przez chwilę stała z ręką na poręczy i przetrawiała sytuację. Jednak nie było innego wyjścia: musiała stanąć na wysokości zadania. Jeśli brat był w stanie przez tyle lat opiekować się rodzicami nie mówiąc ani słowa, to skrajnym egoizmem z jej strony byłaby próba zatrzymania go w Grodowie. Oczywiste, że na Gabi w tych kalkulacjach nie ma co liczyć, przecież kolejna nieobecność siostry na rodzinnej kolacji mówiła sama za siebie.
A więc dobrze. Skoro życie pokierowało nią tak, a nie inaczej, weźmie to, co jest i zrobi wszystko, by sprostać zadaniu. Deklaracja wcale niezła, stwierdziła gasząc światło w piwnicy i zamykając za sobą drzwi.
— A nie mogliście wziąć tych półtoralitrowych? — niezadowolony głos matki zatrzymał ją w progu. — Przecież tych to będę potrzebować. No trudno… Jakoś sobie poradzę.
Zuza powstrzymała prychnięcie. No tak… Wzniosłe ideały rodzinne to jedno, a kuchenna rzeczywistość to zupełnie co innego.
.
Następnego poranka Zuza ostrożnie otworzyła oczy spodziewając się zastać wpatrzonego w nią kota. Ale T.J.’a nie było. Przewróciła się na brzuch, by zerknąć na zegarek. Widząc wyświetlacz jęknęła i na powrót wbiła głowę w poduszkę. Poniedziałek…! Jak nic trzeba wstać. Wniosek tyleż obezwładniający, co i słuszny. A tak dobrze by się dosypiało przy dźwiękach deszczu uderzającego w dach…
Zeszła na dół zaparzyć kawę. Pierwsza na reanimację, kolejna na podtrzymanie funkcji życiowych… Trzeba od razu zrobić dwa kubki.
Deszcz szumiał jednostajnie, a ją coraz bardziej kusiło, by wrócić do łóżka i pospać jeszcze z godzinkę. Przecież nic się nie stanie… Na dziewiątą do pracy i tak zdąży, a w zasadzie na dzisiejszy poranek niczego konkretnego nie planowała. A przynajmniej niczego, co nie mogłoby poczekać do popołudnia. W redakcji ten dzień też nie zapowiadał jakichś sensacji…
No tak. Sensacji po dniu wczorajszym miała aż nadto.
Gdy odtwarzała w myślach rodzinną kolację, dopiero teraz zwróciła uwagę na brak wyraźnej reakcji ze strony ojca. Siedział przy stole, potakiwał, a wzrok miał zawieszony gdzieś w okolicy talerza z ciastem. Wszelkie komentarze i okrzyki pozostawił matce. Ale tu chyba nie chodziło o jego flegmatyczną naturę… Nie… I ten jego prawie niezauważalny, lekko rozmarzony uśmiech, gdy Piotr wspomniał o Gdańsku. Zuza zastanawiała się, czy też nie przewidziało jej się, bo w nadmiarze własnych emocji mogła… Co? Opatrznie zinterpretować jego wyraz twarzy?
Przysiadła na stołku przy kuchennym blacie i zapatrzyła się w smugi deszczu na szybie. Czy ojciec wiedział wcześniej o planach Piotra? Podejrzenie to, gdyby się chwilę zastanowić, wcale nie było tak absurdalne. Brat mógł wcześniej całą sprawę przedyskutować z tatą. Jeśli tak było, to musiał uzyskać akceptację swoich planów i zaopatrzony w ojcowskie błogosławieństwo stawać do boju z matką. Zresztą ten bój uległ chwilowemu zawieszeniu, bo matka zacięła się i jak na razie udawała, że tematu nie ma. Wczoraj zapakowała im strogonowa i przeszła do komentowania zachowania Oleskiej, która siedząc na chórze w kościele przez pół mszy zaplatała warkoczyki córce. Oburzenie matki przesunęło się na sąsiadkę, a obraza uczuć religijnych dała impuls do snucia komentarzy na temat nieodpowiednich niedzielnych strojów.
Pan Krukowski natomiast w dyskusji nie uczestniczył. Siedział w fotelu zajadając ciasto i przyglądając się Oliwce, która rozłożyła się na dywanie z wielką kolorowanką.
A teraz, medytując nad kubkiem kawy, Zuza zastanawiała się, jak mogła przeoczyć tak oczywisty fakt… Ojciec musiał coś wcześniej wiedzieć. Nie ma innej opcji. Jednak tym, co ją najbardziej zaskoczyło, była myśl, że człowiek, którego uważała za najbardziej czytelnego i przewidywalnego — miał swoje tajemnice. Nie sądziła, że w ogóle jest do tego zdolny.
Bawiła się kubkiem popychając go za uszko i obracając w koło… Z drugiej strony jednak… Ojciec po prostu dochował tajemnicy, jaką powierzył mu Piotr. Gdyby sprawa dotyczyła jej samej też chciałaby mieć pewność, że nic z ich dyskusji nie wypłynie. Przecież właśnie dlatego chce podpytać ojca o pana Bazyla… I właśnie dlatego chce to zrobić bez asysty matki. Nie może więc mieć mu za złe, że nie wypowiedział się w sprawie przeprowadzki syna.
Zuza westchnęła. Trudno w rodzinie cokolwiek zachować w tajemnicy, a jak się próbuje, to potem trzeba się liczyć z zarzutami o lekceważenie uczuć innych. Aż dziw, że wczoraj nie wytoczono koronnego argumentu. Zazwyczaj w podbramkowych sytuacjach matka rzucała znamienne: „Ja chyba cię tak nie wychowałam” w tonacji zabarwionej nie ukrywanym wyrzutem. Jednak wczorajsza rozmowa miała o wiele bardziej doniosłe znaczenie niż próba wyjazdu nad morze w ogólniaku… Raczej porównałaby to z informacją, że wprowadza się do Mirka. Tak… To dokładnie ten sam format przewinienia. Wówczas matka najpierw spurpurowiała, potem włączyła tyradę o moralności i gorszeniu innych, a na koniec, nie mogąc powstrzymać córki, ze złością skierowała się do męża.
— A ty nic nie zamierzasz w tej kwestii zrobić?!
Ojciec podniósł wzrok znad gazety i widać było, że nie do końca wie, czego się od niego oczekuje.
— Przecież twoja córka zamierza być jawnogrzesznicą! — obwieściła matka.
— I mam ją ukamienować?
Tylko narastająca furia w oczach matki powstrzymała wówczas Zuzę przed parsknięciem. Tato, lekko zdziwiony, przenosił wzrok z jednej na drugą, w końcu, nie doczekawszy się wyjaśnień, wrócił do artykułu o powiatowych zawodach wędkarskich.
Wczoraj, chyba ze względu na Oliwkę, obyło się bez maminych warknięć. Ale Zuza była pewna, że strategia unikania tematu nie potrwa długo. Nie może, bo Piotr z pewnością zaczął się już przygotowywać do przeprowadzki, a fakt, że poinformował o planach rodzinę, oznacza, iż te przygotowania są już w stopniu mocno zaawansowanym. Na tyle, że nie da się ich wstrzymać, ani tym bardziej odkręcić.
Ciekawe jaką taktykę wybierze rodzicielka na najbliższe tygodnie… Bo że jakąś obierze — to było pewne. Zuza miała tylko nadzieję, że bratostwo uniknie atrakcji, jakie ona sama miała podczas trwającej prawie trzy miesiące matczynej kampanii… Do tej pory na wspomnienie upokorzenia, które musiała przełknąć w obecności rodziców Mirka, miała ochotę iść po szpikulec do lodu. No tak… To trzeba było matce przyznać. Potrafiła być wkurzająca. I to bardzo.
.
— To jakie mamy plany na ten tydzień?
Zuza odwróciła się od biurka i z niedowierzaniem zerknęła na kolegę.
Łukasz stał w drzwiach drugiego pokoju i próbował wytrzeć z podkoszulka różową plamę.
— No co? — zaperzył się. — Sok mi się wylał.
Zuza powstrzymała się od komentarza, że to wcale nie o urażony zmysł estetyczny tu chodzi, ale o samą treść pytania. Od dwóch miesięcy, czyli odkąd zawitała w redakcji lokalnego tygodnika, próbowała przekonać współpracowników do konieczności odbywania kolegiów. Łukasz patrzył wówczas z pobłażaniem, a wujek Rysiek na samą myśl o cyklicznych zebraniach i konieczności przedyskutowania tematów do kolejnych numerów, na które nalegała Zuza — marszczył się jakby poczuł zgniłe jajo i zamykał się w swoim gabinecie. Według naczelnego gazeta funkcjonowała bez zarzutu, czyli robiła się w zasadzie sama. Wystarczyło tylko raz na tydzień przejrzeć strategiczne artykuły, sprawdzić, czy uparta siostrzenica żony nie wrzuciła czegoś szkalującego lokalną społeczność, a zwłaszcza władze miasta, i można było iść do burmistrza na kawkę. Bowiem według filozofii wujka najważniejsze dla gazety było podtrzymanie przyjaznych relacji z magistratem, a Zuza miała tę irytującą zdolność je nadwyrężać.
W związku z powyższym pytanie sekretarza redakcji, rzucone niedbale w ten poniedziałkowy poranek, oznaczało kolejny kroczek do przodu. Zuza, starając się, by nie spłoszyć sytuacji, podniosła się z krzesła.
— Zostaw, podkoszulka raczej nie uratujesz — zgarnęła z biurka kubek i notatnik. — Chodź, siądziemy na kanapie… Lepiej się myśli.
Ściągnęła błękitne szpilki, które na wszelki wypadek miała w redakcji, bo przecież nie mogła w pracy prezentować się w kaloszach. Z cichym westchnieniem rozmasowała stopy.
— Tego zrozumieć nie mogę — Łukasz wskazał na buty. — Po co się tak katować?
— Żeby dobrze wyglądać. I masz rację. Jako facet raczej tego nie zrozumiesz.
— No. Ubrałbym po prostu jakieś tenisówki i byłoby po kłopocie. Mniejsza z tym. Mam w tym tygodniu trochę roboty, bo chcę na początku sierpnia jechać z rodziną na wakacje. Muszę więc na zapas napisać kilka tekstów dla „Kuriera” i nie chcę się jakoś zdublować z twoimi planami.
— To kto wyda numer?
— Dwa lub trzy w zasadzie. Nie będzie mnie przynajmniej dwa tygodnie. A ze składem żaden problem. Na ten czas posiedzi w redakcji Artek. Wie o co biega, już to robił. No, to serwuj to swoje menu.
Zuza rzuciła okiem na ścianę w dalszym ciągu pokrytą okładkami tygodnika sprzed dwudziestu lat.
— Nawet o tym nie myśl — przystopował ją kolega.
— O czym? — spytała z niewinną miną.
— O wyrzuceniu tego zbioru pod moją nieobecność. Wiem, że od początku masz na to ochotę, ale Rysiek normalnie dostanie palpitacji, jak zobaczy tu gołe ściany.
— Przydałoby się odmalować…
— Tak. Ale niekoniecznie teraz. Ty się lepiej przestań bawić w dekoratora wnętrz i zajmij dziennikarką.
— To według ciebie jest dziennikarka? — Zuza pytająco uniosła brwi.
— No dobra… Nie czepiaj się słów i dawaj ten plan…
Nie chcąc utracić dobrych chęci kolegi, który sam przecież zaproponował tę dwuosobową naradę, Zuza sięgnęła po notatnik.
— Mam rozpisane dwa tygodnie. Tak z grubsza — zaznaczyła. — Oczywiście punktem głównym jest sobotni festyn na rynku. Więc najpierw wywiad z Robertem Gawłowiczem o pasji do starych samochodów, który w zasadzie już mam i idzie tylko we wtorek do autoryzacji — wyczytywała. — Poza tym konkurs i zapowiedzi programu, a w następnym numerze relacja z imprezy.
— Dodaj do tego coś lekkiego o stoiskach… No wiesz: Koło Gospodyń, Uniwersytet Trzeciego Wieku, stowarzyszenie w liczbie mnogiej, bo pewnie będzie Pawlicki z przewodnikami i podróżnikami, Socha z rękodziełem i oczywiście Kunicka z podopiecznymi. To można załatwić w jednym teksie, coś w stylu: „Różnorodność atrakcji”, tylko ubrać to w jakiś bardziej sprzedajny tytuł. Plus, oczywiście jako osobny tekst, wyżerka, ale to mogę wziąć na siebie.
— A co? Degustacja darmo? — zainteresowała się.
— A jakże inaczej? Przecież nie będę dokładał do tego interesu. Trochę się dziwię, że Robert po tej całej akcji z Rajskim, zdecydował się jednak zorganizować tę imprezę — zmienił temat. — Nie przeczę, że jest to atrakcja jakich mało w Grodowie, zwłaszcza jak się popatrzy na spis modeli, które zapowiedziano, ale… No, zresztą sama wiesz…
Zuza wiedziała, nawet aż za dobrze. Zerknęła na grzbiet lewej dłoni, który dalej pokrywała czerwona szrama. Blizna, mimo wszelkich maści, nie chciała blaknąć i wciąż przyciągała zaciekawione spojrzenia, co Zuzę nieodmiennie denerwowało.
Łukasz sięgnął do miseczki po garść precelków i wrzucił je do buzi.
— Chyba jakieś przeterminowane — stwierdził popijając kawą. — I niebezpieczne dla zębów. Jak mi kolejna plomba wypadnie to pozwę dentystę. A przewidziałaś rozmowę z magistratem?
— Nie… A po co?
Łukasz prawie załamał ręce.
— Kobieto! Dział promocji miasta! Przecież przy okazji tych zabytkowych samochodów to oni odwalają letni piknik. Jakbyśmy o nich nie wspomnieli, to gwarantuję, że przy następnym numerze Rysiek kazałby nam pisać sprostowanie i układne przeprosiny dużą czcionką na całą stronę!
— Aa…
— I lojalnie cię uprzedzam, że ja tego nie biorę.
To nie była dobra wiadomość. Zuza musiała szybko działać, by nie okazało się, że wyląduje w magistracie na krzesełku przed drzwiami burmistrza czekając na audiencję. To by dopiero było! Szybciej ją szlag trafi!
— Niby dlaczego? — spróbowała. — To ponoć ja się nie nadaję do kontaktów z władzami, bo brak mi zmysłu wazeliniarstwa.
— Insynuujesz, że ja go posiadam?
— No, bez przesady. Natomiast będąc na bieżąco z naszą grodowską polityką wiesz przynajmniej, kto jest kim i która koszula bliższa ciału. A ja mogę popełnić jakieś faux-pas. I jeszcze wujek dostanie zawału. Przecież nie chcesz mieć naczelnego w szpitalu i tego całego cyrku na głowie… — przekonywała.
— Sorki, nic z tego — Łukasz był nieprzejednany.
Zuza spróbowała przekupstwa.
— A za blachę szarlotki?
Błysk łakomstwa pojawił się w oczach kolegi i Zuza już w myślach zacierała ręce gratulując sobie skuteczności obranej strategii. Ale były to przedwczesne fanfary.
— Chyba nawet to nie da rady — wyjaśnił z niejakim smutkiem, pewnie przez wzgląd na stracone ciasto. — I ja się wcale nie migam od pracy i Aśkę Bortnowską bardzo lubię, zwłaszcza przez telefon… Tylko, widzisz, wolę się nie natknąć na kochanego kuzyna. Bo on tam od stycznia pracuje. A ja go niezbyt trawię. Zwłaszcza na płaszczyźnie zawodowej.
— No dobrze. Wezmę na siebie ten magistrat… — Brak entuzjazmu w jej głosie był jednoznaczny. — Tylko później nie narzekaj, jak ci Rysiek każe przepisać cały mój tekst. Bo wiesz: ja za grosz nie mam wyczucia i taktu.
— Dobra, dobra… — Łukasz machnął ręką. — Tekst ci doszlifuję tak, że będzie błyszczał. A z pozostałych tematów, co planujesz…? I tylko mi nie mów, że kolejny reportaż śledczy, bo normalnie przez ciebie popadnę w jakieś kompleksy!
Zuza fuknęła i naśladując pannę Krystynę machnęła lekceważąco dłonią.
— Grodów to przecież nie stolica. Nie można powiedzieć, że trupów ci u nas dostatek.
— Zawsze jeszcze możesz się wziąć za inne przestępstwa. Paprocki jak nic się ucieszy, że będzie miał taki stały dostęp do lokalnej gazety.
— Ty mnie Paprockim nie wkurzaj… Wystarczy mi, że w zeszłym tygodniu natknęłam się na niego na grillu u kochanego Maciusia.
— U syna Ryśka. No coś ty?
— Kochany kuzynek stwierdził, że z pewnością będziemy mieć wspólne tematy, a poza tym ci dwaj znają się z ogólniaka.
— No… Tu całe miasto zna się z ogólniaka…
— Więc rozumiesz, że Paprockiego na jakiś czas mam przesyt. Przez dwie godziny nie mogłam się od niego odkleić, a taka gadka-szmatka o pierdołach to wkurza mnie jak nic.
Nie dodała, że później dostała jeszcze kilka esemesów z komplementami i stwierdzeniem, że świetnie im się rozmawiało, i czy przypadkiem nie wybiorą się na kawę, jeśli oczywiście będzie miała ochotę… Ochoty zdecydowanie nie miała, ale nie mogła odpowiedzieć w tak kategorycznym tonie. Paprocki gotów byłby się jeszcze obrazić i uprzykrzyć jej pracę… Na tym grillu zastanawiała się nawet przez moment, czy by go lekko nie rozmiękczyć mając na uwadze konieczność zawodowych kontaktów z policją, lecz po pięciu minutach miała faceta zdecydowanie dość, a po dalszych piętnastu z trudem powstrzymywała się, by mu nie zaserwować ketchupem w jego śnieżnobiałą koszulę.
— Ale wracając do tematu… A raczej „tematów”. Poza samochodami, które i tak zdominują całe dwa wydania, pomijając oczywiście posiedzenia u burmistrza i starostów, ewentualnie sportowe sukcesy miejscowych gwiazd… Zastanawia mnie, kto i jak przejmie stołek po Rzewuskim, bo ten temat jeszcze jakoś nie wypłynął…
— Oj, wypłynął, wypłynął… I to jak rozpęczniały gazami topielec…
— Obrazowe porównanie — Zuza odruchowo zmarszczyła nos. — A skąd smród?
— Kandydatów pchających się na stołek jest trzech, ale oficjalnie jeszcze przecież nie ogłoszono konkursu na stanowisko. A skoro to podlega pod Urząd Miasta…
— I ponoć jest funkcją honorową i pro publico bono…
— Ta… Nie wiem, czy ktoś jeszcze w to wierzy… Przecież, jakby kasy w tym nie było, to by się tak nie pchali… Temat jest chodliwy, ale w wersji interwencyjnej to zapomnij o „Kurierze”.
— Nie interweniuję. Ja tylko chcę podać fakty.
— Jeden czort. Rysiek tego nie łyknie, nawet jak obleczesz w tonę lukru i wazeliny.
— No to do „Kuriera” bezpłciowa wzmianka na temat, a resztę w sieć…
— „Rokosz” weźmie… Tylko jak się szef zorientuje, że piszesz dla nich pod pseudonimem, to się żegnasz z obecną pracą… No, przecież mu nie powiem — zastrzegł się od razu widząc jej zszokowaną minę. — A ja wiem, bo tam inny mój kuzyn pracuje. Te rodzinne talenty humanistyczne, i takie tam… W każdym bądź razie ja cię nie sypnę, bo by mnie kuzyn ustrzelił…
— A to czemu?
— Bo przy twoich tekstach dobrze idą reklamy — wyszczerzył się. — A co dalej…?
Zuza potrzebowała chwili, by przyjąć komplement. Otrząsnęła się i zerknęła na notatki.
— No cóż… Mamy jeszcze konkurs na projekt, który wygrała biblioteka. Jestem dziś właśnie umówiona z Growadzką…
— To współczuję…
Łukasz zgarnął ze stolika miseczkę z herbatnikami, wyciągnął nogi i oparł je o blat.
— No nie fukaj — uprzedził Zuzę. — To tylko laminat i to sprzed dwudziestu lat… Krzywda mu się nie stanie.
Zagryzł ciastkiem, jednym haustem opróżnił resztkę soku i odstawił szklankę na blat.
Zuza powstrzymała się, by nie przełożyć go od razu na podkładkę. Nie zamierza przecież być tu na etacie sprzątaczki, a niestety w tym męskim towarzystwie szlag ją trafia przy każdym brudnym talerzyku i pełnym zlewie. Nadmiar kubków z reklamówkami wszystkich miejscowych firm, jarmarków i festiwali nie dawał się poupychać nawet w kuchennych szafkach. Przy najbliższej okazji trzeba się zastanowić nad zmniejszeniem tej kolekcji. Może by tak, oczywiście przypadkiem, tłuc jeden na tydzień? To jest jakaś myśl…
— Poza tym mam umówione spotkanie z Klaudią… — dodała.
— No…, to widzę, że głos rozsądku ci się odezwał. Najpierw ululasz komplementami Growadzką, tak, żeby poczuła się doceniona i nie wpieprzała się w każde zdanie, a potem możesz zbierać materiał do tekstu. Brawo! Uczysz się.
— Z oporami, co pragnę zaznaczyć. I doprawdy nie wiem, jak ją przetrawię… No, mniejsza z tym. Dalej jest życie kulturalne, czyli wieczorek u Uli Kodoby, ale to przyszły tydzień. I mam pomysł na reportaż o pasjach młodzieży, tylko potrzebuję tę młodzież nazwać.
— W sensie?
— No…, dosłownym. O nazwiska mi chodzi. Kojarzysz? — podetknęła mu zdjęcie w telefonie. — W parku urządzili tor przeszkód i to nagrywają.
— Nie… Ale wyślij mi to. Popytam. I co? Chcesz z nimi wywiad?
— Coś w tym rodzaju. Fajnie to wyglądało, te ich przejazdy, więc może jak zachcą pogadać, to równie dobry tekst się złoży… A ty? Konkretne plany?
— Chyba z konieczności. Idę z oczyszczalnią ścieków i wodociągami, to da jakieś pięć tekstów, jak dobrze to rozłożę. Może do tego ankieta mieszkańców, oczywiście wyjdzie, że są niezadowoleni z cen wody, i jakiś zgrabny wykres, że u nas te ceny to na tle województwa i kraju wychodzą zbójecko wysokie. No, ale jak wyrąbali sobie nowy biurowiec w tych wodociągach, to nie ma się czemu dziwić…
— I ty myślisz, że Rysiek to puści? — powątpiewająco zawiesiła głos.
— Pewnie. Z Kosteckim to raczej miłością do siebie nie pałają. A przecież „Gazeta to ja!”, jak mógłby mieć szef na drzwiach. Więc spoko, z pewnością to pójdzie, nawet jak się rozpiszę na całą stronę i dodam fotoreportaż. Poza tym… — zerknął do własnych notatek. — Poza tym powiatowy konkurs orkiestr strażackich, ćwiczenia ochrony terytorialnej i nowy nabór. Tekst musi być w typie tych zachęcających do uczuć patriotycznych… Do tego, z braku przedszkolaków odwiedzających zoo, będzie wyjazd na kolonie, ale to powinni sami sobie napisać, wiec tylko przytnę i poprawię. I jeszcze przejrzę to, co zeszło z klubów i grup sportowych. Jest kilka miejsc w zawodach wojewódzkich i dwa w ogólnopolskich, więc zapcha się cały tył i może jeszcze ze dwa wywiady do środka pójdą… No, to się nie powtarzamy, zapcham najbliższe numery z naddatkiem i witaj polskie morze! A co z twoimi felietonami?
Zuza westchnęła. Letnia pora, zwłaszcza w obecnej deszczowej wersji, jakoś ją rozleniwiała i nie skłaniała do zbyt radośnie-twórczej pisaniny. Ale co miała powiedzieć? Że czeka na wenę? Przecież to taki wymysł romantyków… A pisanie w gazecie to nie artyzm tylko rzemiosło. Wiec, zgodnie z prawdą, stwierdziła:
— Pożyjemy, zobaczymy.
.
— Ty mnie w ogóle nie słuchasz!
Honorata, lekko już zniecierpliwiona, odstawiła filiżankę na spodek i z wyrzutem zerknęła na przyjaciółkę. Od kilku minut z zaaferowaniem opowiadała o porannym wydarzeniu, ale panna Krystyna zdawała się błądzić myślami gdzieś bardzo daleko stąd. Nawet nie zareagowała, gdy Honorata, chcąc się upewnić w swych podejrzeniach, że mówi wyłącznie sobie a muzom, stwierdziła, że wraz z pianiem koguta wzięła siekierę z drewutni i zarąbała sąsiada, bo to przecież jego kogut.
— A tak… Dobrze… — mruknęła panna Krystyna wpatrzona w trzymaną w rękach robótkę.
— A potem jeszcze… — kontynuowała Honorata starając się nie zmieniać intonacji — tak jak mi tłumaczyłaś, żeby utrudnić identyfikację, przeszukałam jego kieszenie, zabrałam z portfela dowód osobisty i legitymację biblioteczną, i jeszcze pogrzebaczem zmasakrowałam mu twarz…
— Bardzo słusznie…
— Niestety miałam problem z odciskami palców, bo nie było pod ręką żadnego kwasu, żeby wypalić opuszki. Wzięłam więc cęgi i mu poodcinałam końcówki palców. Może dałoby się z nich ugotować rosół, przecież to świeże mięso…
— Co proszę?!
Panna Krystyna wreszcie się ocknęła i lekko zdezorientowana zerknęła na siedzącą w fotelu naprzeciwko przyjaciółkę.
— Z czego ty chcesz zrobić ten rosołek?
— No… Nareszcie! Z poodcinanych palców zaciukanego siekierą sąsiada — stwierdziła z niewinną miną. — Nie słuchałaś mnie! A myślałam, że ten Kraków to był wyjazd rekreacyjny. Tymczasem wyglądasz, jakbyś wróciła z pogrzebu…
Gospodyni westchnęła. Dwie sprawy zaprzątały jej myśli… Jedna należała do kategorii intrygujących, druga — irytujących, i jak na razie nie była w stanie ustalić ich hierarchii. W związku z tym obie tłukły jej się po głowie i mieszały ze sobą. A, czego jak czego, chaosu w swoich rozmyślaniach wybitnie nie tolerowała. Musiała rozdzielić wątki, przeanalizować każdy z osobna i podjąć jakieś działania. I jakkolwiek ufała Honoracie, to jedną z tych spraw wolała na razie zachować dla siebie. Drugą… No cóż. Ta druga dotyczyła Grodowa, więc pomoc zasiedziałej tu od dekad i znającej wszelkie koneksje Honoraty jest jak najbardziej pożądana.
Jednak najpierw, by udobruchać przyjaciółkę, postanowiła skupić się na jej rewelacjach z poranka…
— Przepraszam cię stokrotnie. Więc co się stało?
Honorata poprawiła się w fotelu.
— Ja ci to opowiem jak anegdotę, ale to anegdota nie jest. To jest autentyk i dlatego jestem tak podenerwowana. Byłam rano w mięsnym. Rosołek jednak chcę dziś zrobić. I ty sobie wyobraź, zajeżdża przed sklep jakieś, przepraszam cię za określenie, wypindrzone babsko. Auto z typu tych suwów, co to na amerykańskich filmach służby federalne nimi jeżdżą… A tam przecież nie ma gdzie parkować, bo sklep przy dwukierunkowej ulicy. Jest niby chodnik, no ale się nie stanie. Więc babsko normalnie parkuje na środku ulicy i wchodzi do sklepu jak gdyby nigdy nic. Nie minęła chwila i wchodzi policjant, bo to się za nią radiowozem na sygnale ustawił… No i pyta, czyje auto, i uprzejmie prosi, żeby wyjść i jednak przestawić. Jak tylko biedak wyszedł, babsko na niego takim mięsem poleciało, że aż wstyd było tego słuchać! Kowalikowa, poczciwa kobieta, bo to też była w sklepie, mówi jej, żeby może jednak przestawiła, bo mandat zapłacić. I ty wiesz co? — Honorata aż się zatchnęła. — Ta do niej, że przecież ją stać! Że bogata jest, co przecież chyba widać! No mówię ci, takiego prymitywa w żeńskim wydaniu to ja jeszcze nie widziałam! Ty słyszałaś o takim indywiduum?
Panna Krystyna, która domyślała się już końca tej historii, przytaknęła.
— Słyszeć słyszałam. Na szczęście osobistego kontaktu nie miałam… I jak się sprawa rozwinęła?
— No właśnie to mnie gnębi! Bo to nawet nie słoma z butów wyłazi, tylko gnój się wylewa. Babsko poszło przestawić w końcu to swoje auto, ale od razu po komórkę i do kogoś dzwoni. Coś tam powiedziało, co, to nie słyszałam, ale dało telefon policjantowi. Żebyś ty widziała jego minę… Normalnie żal człowieka, bo wyglądał jak zbity pies. Pokiwał głową, coś przytaknął i bez wystawiania mandatu wsiadł do radiowozu i odjechał. A baba wróciła do sklepu z tryumfalnym uśmiechem i mówi, że tu trzeba się z nią liczyć i byle krawężnik jej nie podskoczy! Normalnie ludzie bez słowa odwrócili się do niej plecami, więc przynajmniej tyle poczucia przyzwoitości w Grodowie zostało. Bo ja doprawdy nie wiem, co to za egzemplarze nam do miasta na tej gnojówce napłynęły. A ten policjant — dodała — to był syn Praździakowej. Taki poczciwy… I sumienny. Michał nieraz dobrze się o nim wypowiadał. I żeby człowieka jak jakiegoś robaka potraktować?! I teraz właśnie mam problem, bo nie wiem, czy do Michała dzwonić i mu mówić… No, żeby temu babsku jednak mandat dali… Co sądzisz?
Panna Krystyna podeszła do regału i poprawiła fotografię Gustawa. On, w całej swej naiwności, radziłby pewnie dzwonić i bić na alarm, że takie chamstwo się szerzy. Kochała brata, ale jego wyidealizowany obraz Grodowa już bardzo, bardzo dawno temu przestał mieć cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, jeśli w ogóle kiedykolwiek miał. Świętej pamięci Gucio z pasją uprawiał zbrodnię na kartach swych kryminałów, ale był zupełnie ślepy na brudy zalegające grodowski rynek. Ona sama miała wzrok aż zanadto wyostrzony i w tej sytuacji…
— Nie miałoby to najmniejszego sensu — stwierdziła wracając na fotel i biorąc do ręki przerwaną robótkę. — I nawet święte oburzenie nic tu nie da. Wspomniana pani — tę „panią” zaakcentowała z lekkim przekąsem — miała niestety rację. Trzeba się z nią liczyć… Przynajmniej w lokalnym bajorku. Zresztą nie ma co przepychać się ze świnią, bo jak mówią, ty się umorusasz, a świnia będzie mieć radochę.
— Koneksje?
— Niestety…
Honorata zamyśliła się.
— Ale zawsze jest przecież jakiś sposób. Jak ty to mówisz, w białych rękawiczkach. Może coś da się zrobić… Skoro ma takiego męża…? Męża czy ojca? — zreflektowała się.
— Ani jedno, ani drugie. To znaczy ojca, a owszem, jakiegoś ma, ale nietutejszego. Tu wżeniła się w Szyraków, ale ten jej mąż, zresztą sama wiesz, świątynią intelektu i sprytu nie jest. Raczej robi, co mu każą, bez żadnej inicjatywy. Tu cała sprawa rozbija się o wujka w komendzie wojewódzkiej. Pewnie do niego dzwoniła. A syna Praździakowej szkoda… Ty wiesz co…? — z błyskiem w oku zwróciła się do przyjaciółki. — Masz rację. Trzeba jakąś małą dywersję przygotować, w białych rękawiczkach, oczywiście. Musimy się zastanowić…
— Cudnie! — Honorata, której humor wyraźnie się poprawił, sięgnęła po ciasteczko i pomoczyła je w kawie. Z lubością przełknęła herbatniczka i bez zbędnych wyrzutów sumienia sięgnęła po następnego. — Co więc proponujesz?
— Daj mi się choć trochę zastanowić! Przecież nie mogę tak od razu lecieć po siekierę!
— Racja. Tu potrzeba trochę finezji… No to dobrze. Dajmy sobie czas na przemyślenie tej kampanii wojennej przeciwko bucom. A tymczasem powiedz, co ciebie dręczy. No bo że coś ci leży na wątrobie, to widać…
Gospodyni bez słowa podniosła się i podeszła do małego stoliczka przy wykuszu okiennym. Podciągnęła leżącą na nim długą, szydełkowaną serwetę i z szuflady wyjęła kopertę.
— Przeczytaj — poleciła podając list Honoracie.
Ta wyjęła złożoną na czworo kartkę zapełnioną drobnym, wręcz mikroskopijnym pismem.
— Od Growadzkiej? — zdziwiła się widząc podpis. — A czego ona może od ciebie chcieć?
— Czytaj…
Honorata wymieniła okulary, wygładziła kartkę na kolanie i chrząknęła.
— „Szanowna Panno Nowak…” No, bardzo oficjalnie… „Szanowna Panno Nowak. Ponieważ nie zastałam Pani w domu, a po przemyśleniu całej sprawy uznałam, że nie wypada tak bez zapowiedzi Pani nachodzić, zdecydowałam się przeto na ten może nieco staroświecki sposób zostawienia karty wizytowej, a w zasadzie listu.” Trzeba Growadzkiej przyznać, że styl pisania ma równie zawiły, jak ten wypowiadania się. Jakby nie mogła pisać prostymi, krótkimi zdaniami… Ale dalej… „Uznałam, że sprawa, z którą chciałabym się do Pani zwrócić, licząc oczywiście na Pani znaną w Grodowie dyskrecję…” Czy to jest jakiś przytyk? — podniosła głowę znad listu.
— Nie sądzę. Growadzka chciała chyba wygłosić komplement.
— No…, nie do końca to wyszło jak komplement — mruknęła Honorata. — „… na Pani znaną w Grodowie dyskrecję, jest dość delikatna, dotyczy bowiem wydarzeń sprzed dobrych kilkudziesięciu lat, o których zresztą wolałabym, by zostały omówione między nami w rozmowie twarzą w twarz, że sprawa ta jest na tyle pilna, iż pozwolę sobie złożyć Pani wizytę w poniedziałek po południu. Przepraszam, że nie mogę bardziej dokładnie określić godziny, ale czynności zawodowe w tym dniu mogą się przeciągnąć, a rozmowy z Panią wolałabym, ze względu na zaistniałą sytuację, nie odkładać dłużej. Wiem, że wraca Pani z Krakowa w poniedziałek rano, o czym uprzejmie poinformowała mnie pani lokatorka, wiec liczę, że uda nam się spotkać i wyjaśnię Pani mój dylemat ufając, że rzuci Pani światło na całość i będzie uprzejma wskazać mi, niczym promyk nadziei, właściwe rozwiązanie. Z wyrazami szacunku, Eugenia Growadzka.” No… To ci popaniowała w tym panegiryku. I czym się martwisz?
Panna Krystyna siedząc naprzeciw wpatrywała się w przyjaciółkę z pewną bezradnością.
— Właśnie cały problem polega na tym, że nie umiem określić, co mnie w tym liście martwi…
— Przesadzasz — Honorata, jak zwykle praktyczna, nie tyle zbyła rozterki przyjaciółki, co umiała nadać im odpowiedni kontekst. — Growadzka, co dobrze wiesz, lubi podnosić swą rangę i przekonywać innych, co do wagi własnych działań i osoby. Musi się przecież kobieta jakoś dowartościować, zwłaszcza w tym nieustannym wyścigu z Jurczyńskim. Założę się, że chodzi o jakiś drobiazg… Z jakiegoś powodu postanowiła wesprzeć się na twojej reputacji i tyle. Czy jej to na dobre wyjdzie, to inna sprawa. Ja bym raczej obstawiała, że jak zwykle zrobi z siebie idiotkę. No… Ale do tego wszyscy już przywykli. — Sięgnęła po ciasteczko orzechowe. — Ta cukiernia krakowska to rzeczywiście majstersztyk. To znaczy ich wypieki — oblizała palce z posypki. — A teraz lepiej opowiedz mi, jak było w Krakowie! I jak w teatrze… Och… Jak ja lubiłam z Władziem chodzić do teatru… No, ale opowiadaj!
.
Koło południa letni deszcz w końcu przestał siąpić. Zresztą z „letniego” to miał tylko nazwę. Temperatura spadła i Zuzanna, idąc na spotkanie z Growadzką, szczelniej otuliła się wełnianą chustą. Zmarzluchem może i nie była, ale przeskok z wczorajszych trzydziestu plus na dzisiejsze dwadzieścia stopni był wyraźnie odczuwalny. Nie ma to jak lipcowa kanikuła…
Piękna chusta w kolorze malachitu była najnowszym prezentem od bratowej i jako taki budziła podziw i lekką zazdrość jako wyrób unikatowy i ekskluzywny. Oczywiście w męskim towarzystwie redakcji „Kuriera” nikt nawet nie raczył rzucić na nią okiem, za to w magistracie babki albo rzucały za nią ukradkowe spojrzenia udając, że w ogóle nie są zainteresowane rękodziełem, albo, te co bardziej otwarte i sympatyczne — wprost pytały, skąd chustę ma i czy bratowa nie zgodziłaby się zrobić podobnej. Zuza, po konsultacji z Renatą, odsyłała wszystkie zainteresowane do internetowej galerii, gdzie bratowa czasami wystawiała swoje prace. I tym sposobem, czując się jak żywa reklama, napędzała Reni klientki. Przynajmniej tak mogła się odwdzięczyć za upominek.
Dyrektorka miejskiej biblioteki mieszkała kilkanaście minut od rynku, więc Zuza, nie spiesząc się zanadto, szła układając w głowie luźny plan rozmowy, a przynajmniej próbowała sformułować trzy pierwsze pytania. Jak rzadko kiedy — nie zrobiła sobie wcześniejszego szkicu. Po prostu, znając Growadzką, uznała, że najzwyczajniej w świecie byłaby to strata czasu. Zresztą nie sądziła, by po zadaniu pierwszego pytania udało się zadać też dwa kolejne… W ogóle nie oczekiwała, że z tego umówionego wywiadu coś wyjdzie, ale wujek uparł się, że to przecież z dyrekcją przybytku kulturalnego należy rozmawiać w sprawie wygranego przez bibliotekę konkursu, a ponadto Growadzkiej zbliża się jakieś tam lecie pracy i to też należy uszanować. Tak więc Zuza, odpowiednio ustawiona przez naczelnego, na rozmowę szła nie z poczucia zawodowego obowiązku, lecz w imię świętego spokoju w miejscu pracy.
Skręciła z głównej drogi łączącej centrum i Zarzecze. Dom Growadzkiej, oddalony od hałaśliwej ulicy, stał na końcu krętej przecznicy. Dalej, zamaskowana krzakami, ciągnęła się pokryta dziurami i wybojami pozostałość starej drogi, która jeszcze w latach siedemdziesiątych prowadziła do młyna. Teraz w ruinach urządzano głośne libacje, a zarastającą drogę wykorzystywali czasami biegacze, właściciele psów i uczniowie ogólniaka udający się na wagary… Okolica do najprzyjemniejszych nie należała, ale też trzeba przyznać, że odkąd pojawiła się na mieście plotka o planowanej inwestycji miejscowego dewelopera, ceny nieruchomości ostro skoczyły tu w górę. Jak nic, dom Growadzkiej zyskał na wartości przynajmniej dwadzieścia procent, kalkulowała Zuza podchodząc do furtki i naciskając domofon.
Żadnego odzewu.
Zerknęła na zegarek. Była o czasie, a nie sądziła, by dyrektorka zapomniała o spotkaniu… Nie… Pochwalić się takim sukcesem i rzucić to na łamy „Kuriera” to przecież niecodzienna okazja. Zwłaszcza że, tak Bogiem a prawdą, w bibliotece miejskiej niewiele się działo. Growadzka na urzędzie osiadła wręcz dożywotnio, plecy miała takie, że nie było silnych, by ją zdetronizować, a też Zuza nie sądziła, by ktokolwiek przy zdrowych zmysłach się na to odważył. Więc wymościła sobie tę posadkę tak, by robić najmniej, jak się da, ale tyle, by nikt się do niczego zbytnio nie czepiał, najlepiej ograniczyć się do poprawnego wypełniania obowiązków, to jest komenderowania podwładnymi i delegowania im zadań, a zaoszczędzony dzięki temu czas przeznaczyć na przyjemniejsze zajęcia, ot, choćby trwające do południa popijanie porannej kawy i przegląd prasy. Bo Growadzka, tradycjonalistka w każdym względzie, prasówki pod postacią Internetu nie aprobowała. Biblioteka miała stałe prenumeraty dzienników i dyrektorka co rano zasiadała w swoim gabinecie, by przeczytać je od deski do deski. Łącznie z ogłoszeniami agencji towarzyskich i nekrologami.
Skąd Zuzanna o tym wiedziała? Ano stąd, że Klaudia Pająk, której pomagała dopieścić zwycięski projekt, podczas godzin spędzonych nad papierami, żaliła się na atmosferę w pracy i bez żadnych fałszywych sympatii kreśliła portret dyrekcji. To, że Growadzka na fali sukcesu postanowiła zabłysnąć, było do przewidzenia. Wiadomo: sukces ma wielu ojców. I teraz Zuza, zgodnie z zaleceniem wujka Ryśka, stawiła się przed furtką Growadzkiej. Zamierzała wysłuchać tego, co dyrektorka ma do powiedzenia, gwoli profesjonalizmu nawet to nagrać, ale żeby cokolwiek z tego miało trafić do druku…? No cóż. Wujkowi się jakoś wytłumaczy, że nic z wypowiedzi dyrektorki, lubiącej rozwlekłe pustosłowie, nie da się przyciąć do artykułu. Dlatego też, znając bazowe założenia projektu, postanowiła uzupełnić go tylko wypowiedziami Klaudii i całość napisać według własnej koncepcji. Laurki na cześć Growadzkiej raczej z tego nie będzie… Trudno, jakoś to Grodów przeboleje.
Lekko już zniecierpliwiona sięgnęła po telefon. Ale nie było ani nieodebranych połączeń, ani nieprzeczytanych wiadomości. Zupełnie nic. Irytacja ustępowała miejsca zaniepokojeniu. Można dyrektorki nie lubić, ale takie postępowanie zupełnie nie jest do niej podobne… Wybrała numer Klaudii.
— Czy Growadzka jest dziś w bibliotece? — spytała bez zbędnych wstępów.
— Nie… Na pewno nie… Tylko nie mów, że nie przyszła na spotkanie.
— Nie tyle: nie przyszła, co jej po prostu nie ma. Stoję właśnie pod jej domem — wyjaśniła sprawdzając furtkę. Ta uchyliła się z lekki skrzypnięciem. — Słuchaj… Bramka jest otwarta. Wejdę i spróbuję zajrzeć do środka. Może upadła i coś sobie złamała, albo zemdlała, w końcu jest w takim wieku…
— Ty nie wiesz, że złego licho nie bierze? — Sarkazm w głosie Klaudii nie pozostawiał wątpliwości co do jej oceny szefowej.
Zuza przyznała rację koleżance i obiecując, że porozmawiają później — rozłączyła się. Weszła po schodkach i zapukała do drzwi. Nic. Zajrzała przez wąskie okienko obok, ale poza wieszakiem z kapeluszami i ciemnym przedpokojem nic nie zauważyła. Nacisnęła dzwonek. Jego przenikliwy, ostry dźwięk był doskonale słyszalny na zewnątrz, a towarzyszący mu skrzek i brzęk tłuczonych naczyń nie pozostawiał wątpliwości, że w środku coś się dzieje.
Może Growadzka rzeczywiście miała wypadek… Mocno już zaniepokojona Zuza odruchowo otworzyła drzwi wejściowe. Zaskoczona, że ustąpiły bez oporów, stała z ręką na klamce przez kilka sekund niezdecydowana, czy wejść do środka.
— Proszę pani…! — krzyknęła w głąb domu. — Pani Eugenio…!
A co jeśli kobieta upadła i nie może wezwać pomocy, bo miała udar, wylew, czy coś w tym stylu…
Zuza weszła do środka pozostawiając za sobą szeroko otwarte drzwi.
Ciemny przedpokój był pusty. Żadnych porozrzucanych butów, listów, pocztówek, gazetek reklamowych miejscowych sklepów czy ulotek fryzjerów. Nawet żadnego kwiatka. Na wieszaku wisiały trzy kapelusze, w stojaku obok czarny parasol, a długopis i notes leżały równolegle do krawędzi półeczki. Perfekcyjny, szpitalny porządek. No…, może poza zapachem. Chyba lodówka szwankuje…, albo kanalizacja… Zuza pociągnęła nosem i skrzywiła się nieznacznie.
Siedmioro zamkniętych drzwi kryło wnętrze domu. Nigdy tu nie była, więc postanowiła sprawdzać po kolei od prawej… Pierwsze prowadziły w dół do piwnicy, drugie do góry na strych. Logiczne. Zastanawiała się, czy nie sprawdzić tych pomieszczeń. Może Growadzka zeszła po coś i upadła na schodach? Nie… Przecież wówczas by ją zauważyła. Może najpierw sprawdzi ten poziom, a później zajmie się strychem i piwnicą…
Spadające i tłukące się naczynia spowodowała, że Zuza krzyknęła i gwałtownie odwróciła się w kierunku hałasu. Dochodził zza zamkniętych drzwi naprzeciwko. Ostrożnie je otworzyła i zajrzała do środka.
Uderzył ją odór odchodów. Na podłodze leżały skorupy rozbitych szklanek i talerzy. Istne pandemonium. Do tego jakieś płatki i chyba mąka, bo na blatach osiadł biały pył. Sprawca z głośnym miauknięciem czmychnął przez szparę i uciekł na zewnątrz. No tak… Wchodząc zostawiła za sobą otwarte drzwi frontowe. Tylko jak można było doprowadzić zwierzaka do takiej desperacji, by załatwił się pod kuchennym stołem i obsikał wszystko wokoło? Czy Growadzka zamknęła kota w kuchni i o nim zapomniała? Wyjechała? Nie…
Coraz mniej podobała się Zuzie ta sytuacja. Sięgnęła po komórkę i wybrała numer do panny Krystyny. Lepiej poradzić się eksperta, a potem ewentualnie zadzwonić do Michała. Nie chciała od razu wszczynać paniki, bo jak kuzyn był uprzejmy jej wyjaśnić, policja to nie ekipa wczesnego reagowania w sprawie potworów pod łóżkiem. Więc zanim ich zagoni do roboty, lepiej żeby sprawdziła, czy jest po temu jakiś racjonalny powód. A irracjonalny niepokój to trochę za mało, by ściągać radiowóz.
Panna Krystyna z należytą powagą wysłuchała jej słów. Nie bagatelizowała obaw, a wręcz przeciwnie.
— Powinnaś zadzwonić do Michała. Jeśli będzie się wykręcał powiedz, że ja też jestem zaniepokojona nieobecnością Growadzkiej. Dostałam od niej list… I w zasadzie liczyłam, że uda mi się z nią dziś, bądź najdalej jutro, porozmawiać, bo…, widzisz… Ten list jest mocno niepokojący. I jeszcze ten kot… Growadzka do spółki z Miziurską miały, jak to się mówi, totalnego fioła na punkcie własnych zwierzaków. Wielce nieprawdopodobne, by skazała go na śmierć głodową… Takie bestialstwo…
Zuza słuchała uważnie starszej damy i ostrożnie uchylała kolejne drzwi. Łazienka, salon, pokój gościnny… Nigdzie nie zauważyła niczego niepokojącego. Ład i porządek, jakby tu nikt nie mieszkał. Staroświeckie meble z epoki Gierka w bardzo dobrym stanie; nawet nie było przetarć na tapicerce. Dziś mogłyby uchodzić już za antyki, a przynajmniej osiągnąć przyzwoitą cenę na aukcjach, jeśliby Growadzka zdecydowała się zmienić wystrój. Może gdyby ją spytać zgodziłaby się sprzedać je za rozsądną cenę… Zwłaszcza te dwa fotele… Gdyby bordowy materiał wymienić na pistacjowy — idealnie spasowałyby jej na antresolę…
— Zastanawia mnie — kontynuowała panna Krystyna — że Growadzka nic nie wspominała o żadnym wyjeździe. Wręcz przeciwnie. Skoro się z tobą umówiła i miała spotkać ze mną…
Ostatnie drzwi, te koło wejścia na strych, musiano niedawno odmalować, gdyż biała olejna farba wyraźnie kontrastowała z lekko zżółkniętym kolorem pozostałych.
Zuza otwarła je i przystanęła na progu.
Rejestrowała to, co widzi, ale jakoś nie do końca była w stanie uwierzyć, że znów ma takiego pecha.
Tyle lat mieszkała w Krakowie i nawet nie widziała żadnej poszkodowanej w wypadku samochodowym osoby, a wystarczyło tylko wrócić do rodzinnego Grodowa i proszę!
— Jasna cholercia… — mruknęła zapominając, że panna Krystyna wciąż ją słyszy.
— Co się dzieje? — Niepokój w głosie starszej damy wyrwał ją z otępienia.
Zuza ostrożnie weszła do środka starając się ignorować zapachy, które od razu przywołały z jej pamięci obraz ciała Julii na tle bordowych kafelków.
— Wydaje mi się… — zaczęła i musiała odchrząknąć, bo ze ściśniętego gardła wydobył się tylko niewyraźny szept. — Wydaje mi się, że Growadzka nie żyje.
Po drugiej stronie na chwilę zapanowała cisza. Zuzie się zdawało, że panna Krystyna zakryła ręką mikrofon i do kogoś coś mówi.
— Jest pani tam?
— Tak, moja droga. Przede wszystkim się nie ruszaj. Stój tak, jak stoisz. Honorata dzwoni właśnie do Michała i policja zaraz tam będzie. Zakładam, że wchodząc do domu Growadzkiej nie ubrałaś żadnych rękawiczek.
Zuzę lekko zatkało.
— Raczej nie. Jakoś nie widziałam takiej potrzeby…
— To będzie małe zamieszanie, ale do opanowania… Twoje odciski mają w bazie, więc powinni je szybko wyeliminować. Ale i tak nie sądzę, by morderca był na tyle głupi, by w ramach prezentu zostawić własne. Przecież planując zbrodnię nie zapomina się o rękawiczkach, każdy serial telewizyjny tego uczy…
— Proszę wybaczyć — przerwała jej Zuza dalej nie ruszając się z miejsca. — Ale dlaczego pani zakłada, że Growadzką zamordowano?