E-book
4.41
drukowana A5
28.71
Nieczynne serce

Bezpłatny fragment - Nieczynne serce

Objętość:
138 str.
ISBN:
978-83-8273-613-7
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 28.71

w szwach

zmiennocieplna wiara

nieoswojona z tegorocznym klimatem

kwieci się na glebie

twoich złożonych do modlitwy ust

posłuszne Bogu słowa mruczą

pod nosem

od niechcenia


nakarm mnie

wcielonym pragnieniem

obietnicą bez pokrycia w rzeczywistości

noc ograbiona z ostatnich paciorków

światła

okłamuje nasz ból

gołosłowność


serce pęka w szwach

dusza dopasowuje się do dłoni

przyjdź z ochotą

powróć z zanadrzem gwiazd


niech połączy nas klęska

kolejna apokalipsa

zaginiony bezkres

pod powiekami pękają gwiazdy

między wargami utknął przypadkowy krzyk

o jeszcze


ginę

wypala się

moja licencja na życie


Boże jak to jest być człowiekiem?

moje myśli stały się wiecznością

pośmiewiskiem dla niewłaściwie przyszytych

łez

znów dokucza ciało

niewygodnie mojej duszy pod warstwą

nieba


rozliczona z namiętności

podążam chciwie poboczem

szukając kładki na drugą stronę

rzeki z prądem której odpłynęły

moje wspomnienia o zaginionym bezkresie

w stronę cienia

pozbierałam ze stołu

krople taniego wina

okruch zeschłego chleba


poukładana z niedopasowanych elementów

dogorywam na złość ziemi

zbyt ciężkiej

abym mogła przeżegnać się

na nowo


martwi mnie tutejszy bezkres

linia graniczna między tym co niejasne

a co obiecane

targa mną powiew wydarty

twoim płucom

szarpie cisza

której nie sposób przekląć

zaufać


wstań zanim Bóg obróci się na pięcie

podąży w stronę cienia

obosieczny język

targa mną

rozmienia się na drobne

niedotrzymana obietnica

przysięga która miała dać

światło i ból


nietaktownie jest unikać

zmarłych

nieładnie oszukiwać żywych

zakochany w sobie nowy rok

z dodatkiem czasu

dryfuje z piętnem

zadanym obosiecznym językiem


pięść serca

wymierzyła kolejny cios

prosto w wybrakowaną twarz

bezdomnego


nie umieraj na złość Bogu

nie zacieraj za sobą jeszcze ciepłych śladów

prawo do ostatniego słowa

dogasa w ustach

smuga ściennego zegara

pora przechytrzyć

zbliżającą się od niechcenia noc

pokiereszowany zegar

z opuszczonymi wskazówkami


zaginął w czeluściach twój krzyk

nawoływanie o odrobinę

dziwnego świata

propagandy życia


wraz z pierwszym zębem głupoty

wyrzyna mi się ostatni kiełek języka

zielony z lęku

o twoje pokrewieństwo


śpiewają śpiewają wszyscy

którym odebrano prawo

do ostatniego słowa

kiermasz

pora przechytrzyć tutejszy wschód

czas umrzeć

bez potwierdzenia na piśmie


uwiera mnie w plaster języka

czarna perła

niedokończonego słowa

spójrz poczuj całym ciałem

tę pieszczotę której nie sposób

pożegnać

jakiej nie sposób utracić


nie kłam prosto w plecy

schowaj za pazuchę maski ten

niedopasowany nóż

czułe śliskie ostrze nakreśla pierwszy

letni uśmiech


w macicy dłoni kończy się kolejny

mierny rozkaz

nie pojmuję tutejszego kiermaszu

publicznych dusz

chwila wytchnienia

pędzi w nas krew

pobielała z zazdrości o niebo

posoka goni w czarnych plastikowych

żyłach

pragnąc zbyt wczesnego poranka


kończy się w nas ostanie w tym roku

kłamstwo

potęga jutra za którą nie sposób podążać

nie sposób ująć w nagie dłonie

brakuje mi ostatniej gwiazdy

rozdrapanej nadaremno blizny


odgarnij z czoła kroplę

zanim zacznie padać na dobre

bez wytchnienia bez żalu


zapamiętaj swoje wspomnienie

może się kiedyś przydać

zanurzona w pośmiertnych czasach

liczę na ostatnią chwilę

wytchnienia

niedokończony sen

ze starych powiek wdychających

zbyt wiele powietrza

jak na swój pierwszy krok

dziergam całun dla pokoleń


ciepłolubna pamięć

jak niedokończony sen

rozbestwia się

wtacza niczym głaz przeciętej dekady

słów bez pokory i zniszczenia


biegnę na wzór

twojej miłości na złość gwiazdom

co zalęgły się

w plastrze miodu

w zbyt cienkich porcelanowych naczyniach

krwionośnych


nie przekraczaj ponownie granicy

rzuconej na pożarcie

zmiennocieplnym sumieniom

dłoniom gotowym

do ataku

jestem ciszą

jestem ciszą wzniesioną z racji

twojego bytu

dziergam w pośpiechu

jeszcze jedną balladę jeszcze jeden

gwiazdozbiór


ślizgam się

na porośniętej czerwonym mchem

prawdzie przyłapanej na oddychaniu

przyłapanej na szczęściu


brnę poprzez niepoukładane fale

skradam się aby oddzielić

ciało od nienawiści

nie udawaj Boga póki świat nosi

twoje nazwisko


nie chciałabym umrzeć z ręki marzeń

nie chciałabym pożegnać się

na powitanie

zanurzyć w wietrze

po sam wierzchołek północy

tętent czasu

nie ma w nas dość światła

żeby rozjaśnić czoła

straconych w tej nierównej wojnie

dławi nas odmienność ciszy

że zapamiętamy doskonale

ostatni hymn

zakochany w sobie czas


brakuje mi trochę tutejszych stron

białych kruków jasnozielonych słów

człekokształtnej miłości

błagającej o jeszcze jeden kawałek

nieba

jest w nas dość pytań

żeby zacząć szukać odpowiedzi

zagrasz mi tę ciszę jeszcze raz?

Panie czy szelest twojego samotnego serca

zagłuszy tępy tętent czasu?

ze smutkiem na policzkach

wypełniona doczesnością

zawarta w jednym ciasnym nawiasie

z bryłą kamienia

zamiast ciała

włamuję się na piedestał jutra

pamiątki po zbyt krzywych śladach


pośród zmysłów rozprzestrzenia się

ten jeden jedyny sen

zewsząd otoczony myślami

wątpliwej jakości


mój wzrok przyklejony

do czułego prostokąta szyby

stał się pryzmatem

naiwnie klepaną na różańcu

tabliczką mnożenia


wyglądasz pięknie

z tym smutkiem na policzkach

melancholia ssie piszczel

gwiazdy zgubiły drogę do nieba

porachunek sumienia

niedobrze jest poplątanym ciałom

umierać z woli istnienia

nieładnie zaczynać wszystko

od epilogu

poplamiona słodko-kwaśnym miąższem

serca pocałunkiem bez prawa

wstępu

włamuję się do życia

do świata wywróconego na lewą stronę

nadziei ograbionej z pozostałości

po bólu


kiedy księżyc przestraszy się

własnego odbicia w kałuży

kiedy pstrokaty latawiec

zderzy z niebem

odejdzie porachunek sumienia

przeminie ostatnia płonąca na niebiesko

gwiazda

powiew czasu

to tylko parę słów

które dawno utraciły treść

to najwyżej jedna wywyższona epoka

jakiej lepiej nie drażnić


z rozwagą omijam

wczesnojesienny powiew czasu

z nadzieją nadstawiam usta

złocistej niedzieli


zanim runiemy wraz ze świecznikiem

wraz z przeterminowanym nekrologiem

nasze nierozczesane ciała

rozpłyną się w przeciwnych kierunkach

w stronę cienia

który wykradł światło


błąkam się od maski do maski

od muru do muru między galaktykami

między niestworzonymi do końca

pragnieniami

jeszcze jednej wiosny

haust światła

przedwczorajsze tysiąclecie nie prosi się

o haust światła

po drugiej stronie

gardła


myśli nerwowe z natury

karmisz cieniem

rozebranym ze swojej epoki

międzyludzkie są tutejsze spojrzenia

ciała wyrzucone na brzeg

przez nadmiar czułości

przesyt pragnienia aby zacząć

wieczność od początku


nie udawaj że harmonogram uczuć

jest od dawna zniewieściały

spopielały

odkąd rozbłysła w nas cisza

grzecznie oddzielone światło od cienia

pod powiekami wrze resztka łez

u warg rozkwita zegar

o bardzo smutnych wskazówkach


jeszcze smutniejszym obowiązku

aby zagrać tę balladę

od nowa

tysiąclecie dzieciństwa

pośpiesznie wystrugany bezczas

idea aby zacząć świat

od końca

modlić się na różańcu

z czarno-krwawych gwiazd


nikt nie zabroni

fascynujących planów na odległą

przeszłość

nikt nie powstrzyma przed obecnością

zatrutych marzeń

ich ostrych kątów


znów przygwoździliście do krzyża

nieodpowiedniego człowieka

niewłaściwego Boga


do bólu czysta do bólu przejrzysta

kocham się z twoją samotnością

z bólem któremu nie do twarzy

z cieniem Lucyfera


nie nie wolno mówić

wbrew słowom wbrew ścianom

które wznosiłam czule przez tysiąclecia

dzieciństwa

na domowym krzyżu

kąśliwe są twoje wyrzuty

sumienia

obrazoburcze chwile

powierzone Bogu


pełznie we mnie

zeschła krew

podobna twojemu spojrzeniu

przyszpilonemu do tablicy


myślałam odnajdę ciszę

pośród zagiętych drapieżnie

linii papilarnych

rozbolał mnie świt

jedna łza

zgrubiała w paru miejscach


rozwieszona

na domowym krzyżu

zliczam krople

zlizuję znaki zapytania

z powieki nieba


nie rozmawiajmy o bólu

w czasach kiedy cierpienie jest

najpilniejszą potrzebą

bez wytchnienia

cudotwórcze sny

włóczy się we mnie noc

szuka rodzonej gwiazdy

smutny uśmiech przyszpilił

kąciki ust

do granic światła


pora przestać wierzyć

w cudotwórcze sny w przeszkody

nie do zburzenia

w przesyt wiatru pośpiesznie gasnący


od kolejki po marzenia

rozbolała mnie lewa komora

od przesytu czułości

nadmiaru


ciało rozpada się kłamie

zwrócone twarzą

w stronę ziemi której nie sposób podnieść

rozmawiam

z tutejszymi epokami

z plamą plastikowego lustra

w którym wciąż kwitną twoje

spiętrzone wargi


znikają z gracją

otulone w czarne płatki cudzołóstwa

ostateczna sekunda

kobierce przytulne jak skóra

powlekająca twój uśmiech

tuż obok spętanych

archanielskich skrzydeł

nastręczające się różanopalce przywidzenia

fatamorgany

czy oazy od okazji


moja cielesność ukrzyżowana

na wzmożonych nawrotach hejnałów

przecieka przez rzęsy

nawet najwykwintniejszym aktorom

przekonanym do swojej roli

blagierom


otwieram po kolei

wszystkie powleczone bielmem

okna

trafię w końcu w pustkę

w błękitnych płomieniach

babiego lata


zza balustrady widzę

płonące postumenty serdecznych wrogów

zniewieściałych aniołów

w końcu Boga któremu pomyliły się

strony wszechstworzenia


do snu brakuje mi

tylko ciszy

odliczam czas pozostały do wybicia

ostatecznej sekundy

wyprane modlitwy

przeciwko nam

na bałwochwalczych wyżynach

słów których nie sposób

nasycić mlekiem

wbrew nam piętrzą się

tutejsze świeżo wyprane modlitwy

bez adresata


pokuta obowiązująca w tych stronach

nie jest cięższa

niż zbocze góry

przyznanie się do zmysłów


ciasno jest ustom proroków

niewygodnie ciałom które ktoś grzecznie

poskładał i odłożył

na potem

parę zbędnych miraży

kilka przeludnionych pustkowi


pora otworzyć oczy

bez lęku

przed atakiem poranka zmiennocieplnego

słońca

któremu ktoś ciekawski

wyłupił jedyne oko

ozdobny uśmiech

przez pomyłkę wzniosłeś niepotrzebny

świat

kąciki ust opadły

posypana popiołem

czaszka słońca stoczyła się z piedestału

runęła prosto w otchłań

raju


jesteśmy ponownie

aby wydrzeć sobie zalążek piekła

jesteśmy by rozpocząć kolejne

dwa tysiące zgonów

wszechświata


odkąd ktoś powstrzymał ziemię

przed kolejnym samobójstwem

moja przyszłość stała się pamiątką

po rychłej nowomowie


wspomnieniem tych ciężarnych chwil

kiedy nawet ozdobny uśmiech

nie był zbyt wyrazisty

ciekawe zjawisko

twoja dusza jest ciekawym zjawiskiem

schwytanym w karby

nieludzkich prestiży


twoje oczy

rozebrane z łez

powieki ostrzyżone na krótko

szukają obupłciowych obłoków

uniosą je ponad podwaliny

szaleństwa


urozmaicony szeregiem palców

zagiętych na wzór wspomnień

czas tarza się

we własnych popiołach

w ślinie gęstej

i słodkiej

nie porównuj ściany do tarczy

z szyby porysowanej paznokciem księżyca

ukryj się

pod płachtą języka

sztandarem całunu

spowijającego zziębniętą krew

ciało obce

tylko cichy śnieg pozostał

po tej stronie ciała

ciało obce

wykradzione z pachnącej słowami

wiary w doczesność

na dnie kielicha

stopniowo przeciekającego

tracącego na smaku

spełnieniu


pozostał po tobie tylko stróż

który zawsze chciał stać się

aniołem

pozostała rzeka co gaśnie

niby trzydzieści świec na torcie

niby prezent z okazji kolejnego

wieku dzieciństwa


stoję na wzgórzu utrudzonych śniegów

zasp bez twarzy

bez płowych marginesów na granicy

między bólem

a pierwszym letnim dreszczem

pierwszą smugą czerni

na policzku


krwawy świt przechylił się

na stronę bezsensu

rychłej pomyłki przed nieznanym

przerwa na człowieczeństwo

z niczym nie kojarzy się

kolejna zmarszczka

na garbowanej skórze

niczego nie przypomina ciało

obrane pieczołowicie ze skorupki

ze ślepych łez


zanim spojrzenie wymknie mi się

z twarzy

zanim ulegnę nieznanym sposobom

na samotność

podam rękę cieniom

nad którymi utraciłam kontrolę

pozbawiły mnie czasu


wysycham jak rana

nikt już o nią nie dba nie pielęgnuje

jej róży rozebranej z kolców

odkąd wróciliśmy z czyśćca

wina odparowała z nas

jak krzywo przyszyty guzik

nadmiernie rozkojarzona wiara

w jeszcze jeden cud


którego nikt dotąd nie popełnił

nie ogłosił przerwy

na człowieczeństwo

wspomnienie

nigdy nie przeminie ta przelotna

wymiana zdań

rodząca się w zmarzniętym

powietrzu które chciałoby zostać

twoim oddechem

ofiarowanym snom


nigdy nie przebrzmi łyk bólu

jaki chcę pielęgnować by nie utracił

jedynego piękna

szczęścia uwięzionego w zaułkach

w parkach chodnikach

w drodze do gwiazdy co nigdy

nie objawi się mojemu niebu

kryjącemu się pod czarną plamą łez

w miłości


samotność na mnie nie zaczeka

nie wierzy w czas

nie ufa świeżym śladom na sercu

opróżnionym z perły

twojego głosu


z zapachu który zalągł się pośród myśli

jaki wciąż pamiętam

choć wyblakł i spłonął

pożegnalny list

jesteś coraz dalszy

jesteś coraz dalszy

wraz z moją kolejną ślepą łzą

rozglądam się szukam

okna czy drzwi nieważne

szukam pamięci która zostanie z tobą

do ostatecznego tchnienia


pęka słońce

pokryte śniegiem

pamiątka po rychłej przeszłości

po nieproszonych gwiazdach


poszarzały wiatr nostalgii

wciąż rozwiewa przyszłość

rzeka płynie

pod swój własny prąd


cóż da ból jak skończy się cierpienie

które zadałam sobie

twoją ręką?

kurczę się w słowach co nigdy

nie rozkwitną

nigdy nie przebrzmią


znów upajam się krwią wspomnień

wiecznie młodych

wiecznie niedokonanych


i znów jesteś honorowym gościem

moich snów choć proszę

abyś zabrał najważniejsze rzeczy

i pośpiesznie się wyprowadził

kiepski świt

mknę naprzód

przeciwko niedomkniętym księgom

dopasowuję uśmiech do rys

twojej twarzy


zazdrosna o życie

pokorne i bez skazy wypełniam sobą

piedestały

dogasające krople snu


martwe do bólu martwe są twoje strony

świata

namalowane niewprawną dłonią

dziecka

ukryłam włosy pośród wyżyn

tutejszego nieba schowałam lęk

by odmierzał czule kolejne plamy

po melancholii


powieka rozległa

jak biały żagiel na niespełnionych wodach

próbuje ukryć nadmiar światła

przesyt bólu

który może dać jedynie jeszcze jeden

kiepski świt

niebieskie myśli

nie boję się słów które chcesz

mi podarować

smutno i przykro jest zaczynać

raz jeszcze bez prawda wstępu

bez zakończenia

wbrew ciału


jutro

zakneblowane przeżarte przez rdzę

może jedynie chełpić się

przejrzystym sumieniem moim lękiem

moją samotnością


rozebrane z gwiazd

niebo domaga się nocy

czeka na świętokradzki świt

kto wie ile jest prawdy we wspomnieniach

które ktoś zręcznie umył

i odłożył na górną półkę


woń niebieskich myśli nie pasuje

do twojego oddechu

słowa przyklejają się do języka

do podniebienia

łzy zmarłych

nie ma sensu wierzyć

w nieznane

w kolejny krzywo przyszpilony uśmiech

do twojej twarzy

nie ma sensu ufać marzeniom

którym niewiele brakuje

do urzeczywistnienia


sycę się solą łez zmarłych

uzdrawiam twoje sny bez słowa

bez jednej zielonej kiełkującej

na przekór gwieździe co zalęgła się

między przecinkiem

a kropką


tylko wielokropek łez trzyma mnie

przy życiu

jedynie rozmazany na czarnej szybie

krzyk domaga się chwili

pustego zwątpienia w balladę

rozkwitającą w ustach

szpik serca

brakuje mi szeptu spomiędzy kart

twojego serca

brakuje krzyku łaszącego się

do muzyki

chciałabym zacząć czas od początku ale

nie ominę mętnej szyby

między życiem a szczęściem

pieszczotliwy dreszcz dobiera się

do szpiku serca

rzucam kolejny dzień na pastwę

melancholii


została jedna głuchoniema fotografia

przecząca ciszy grającej na skrzypcach

poranka

odwracasz się na pożegnanie

rzucasz do stóp

rozkwitającą na rubinowo

gwiazdę

żeby nigdy nie dała rozplenić się

marzeniom pragnieniom przed którymi

nie ma wyjścia

rozpierzchną się lata

chciałabym znów zobaczyć

twoje szczęście w plamie

pękniętego zwierciadła


chciałabym przejrzeć się

w myślach przesyconych

niedobrym świtem

ograbionych z szorstkich gwiazd

i fioletowych


ostatnie słowo jak zwykle

należy do samotności

nie chcę szukać gdzie pochowałam

z ochotą tamto zaginione spojrzenie

tamto powierzchowne zetknięcie

ciał zupełnie obcych


i choć ostatnia ślepa łza podkreśli

puentę wiersza

na zawsze śmiertelnego

choć z bolesnej rzęsy runie

ostatni przebłysk śniegu


rozpierzchną się lata

pamięć nie pozwoli zasnąć sercu

droga krzyżowa do piekła

spisane na chełpliwym papierze

myśli bez słów

droga krzyżowa

wiodąca prosto do piekła


omijamy się równie chętnie

jak giniemy w przepaści martwych ksiąg

głuchoniemej muzyki

ograbionej z nut


nie dla nas są stuletnie marzenia

nie dla nas czas

który nie wydał nam reszty

uczucia wyłuskane ostrożnie

spod powiek wydłubane śmiałymi palcami

leżą w kołysce pilnowanej

przez cierpiącą matkę


czuję jak nuci mi balladę

słów jeszcze nie rozumiem

czuję jak poprawia mój sen

próbujący wymknąć się spod kamienia poduszki


blade jak świt palce zahaczają

o niebo wzdęte od gwiazd

to będzie kolejny świetny list pożegnalny

do kolekcji


cierpliwa krew płynie pod prąd

ślina gęstnieje

aby wydać w bólach

to krótkie sławne słowo

wieczny zachód

pozory nadludzkich spraw

życzeń bez pokrycia

cisną się na powieki ślepe gwiazdy

których nie sposób wypowiedzieć

nie sposób rozpoznać pośród poszumu

nawoływania o życie


nie jesteśmy sami

na tej bezludnej wyspie

nie więzi nas ta sama noc

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 28.71