E-book
4.41
drukowana A5
37.59
Niebo u ramion

Bezpłatny fragment - Niebo u ramion

Poezja współczesna

Objętość:
201 str.
ISBN:
978-83-8369-087-2
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 37.59

minimalizm

co powraca o właściwej godzinie

kończy się zwykle

o tej samej porze


wszystko co jest mitem

pozostaje nieprzemożną mrzonką

bezinteresownym westchnieniem

w ramionach wiatru


łzy poczęte

z twoich słów lśnią

niby napięta linia wieczności

zbyt przebrzmiałe smutki

tworzą girlandy z ludzkich sumień


serce przyparte do muru

nie jest tym czego spodziewają się

anioły z przetrąconymi skrzydłami

na twoich policzkach

pobłyskują echa

dawnych chwil


męczeństwo skrupułów

mija się z celem


wskrześ mnie na zakończenie

tej psychologicznej bajki

podnieś z ciała

resztkę zetlałego oddechu

zminimalizowany dotyk

tak niepoprawnie wiosenny

spóźniona godzina

pokochać ciszę to zrozumieć

ile wart jest

pierworodny sens

zauroczenie w kłamstwie

nie przynosi zbędnych obaw

tylko przewartościowane pojęcie celowości


moja samotności

ocknij się

z tego popłochu

odnajdź w sobie zrozumienie

dla beznamiętnych objawów


z kroku na krok jestem

bliżej słonecznego sentymentu

prawd dla jakich nie warto

uciekać w pojedynkę

odrodziłam się w ubóstwie

od którego nie ma wybawienia


ciężkostrawność pojęć

to pomyłka

na jaką czeka wszechmocny kamień

węgielny

odrzuć płochliwy oddech

wskrzesz w sobie krztynę

rozległej gwiazdy


odszukam w nas godzinę

by spóźniła się na własny czas

pojednawcze spojrzenie

zbyt wiele

kosztował mnie

kamienny oddech


zbyt dużo oczekiwałam

pogrążając się w objęciach

świata


teraz wiem

sumienność wyznań to tylko oaza

niezamieszkana

nawet przez jedynego boga


proszę

wskrześ mnie

ze swoich bezsennych myśli

pozbaw lęku co zalągł się

w nieokreślonej przyszłości


ulatnia się

zmierzwiony pocałunek

pamięć staje na baczność

gdy tą samą drogą podąża cisza

z milczeniem w objęciach


odkąd umiem zasypiać

o poranku

a sen kosztuje

tak wiele smutku

podaruj mi spazm rzeczywistości

pojednawcze spojrzenie

prosto w życie

próbne uderzenie serca

niebezpiecznie zaczynać

proroctwo od samego końca

niepoprawnie jest kochać

wbrew wiośnie

co nie jest w stanie

zastąpić zimy


nieprzejrzany smutku

połóż się

u moich stóp

doceń anioła który targa

niepoprawny cień


zgrzeszyłam zbyt namiętnie

zbyt niefrasobliwie

żebyś docenił mój żal

tęsknotę


nie

ten świat znów zaczął się

jeszcze raz

prawdomówność wszechrzeczy

zamienia się w pamiątkę

jednoczącą urojenia


odkąd miłość poczęła

zwierciadło dla snu

a nieograniczony wstęp

pochłonie jutro

powstańmy razem z nową nocą

z próbnym uderzeniem serca

piękna zmarszczka

żeby tak przystanąć

w połowie drogi

zrozumieć że pustka za plecami

nie bierze się znikąd


zachować

żeby światło stało się

własnym półcieniem


najpiękniejsze ballady

należą do spadających gwiazd

księżyca bojącego się

uronić jedną niepowtarzalną łzę


przedostaję się

ponad parszywy sens

mimo zagłady

którą dobrowolnie tu wprowadzasz

rozkojarzona przez zmysły

zdewastowana

niby piękna zmarszczka

w lustrze


wszystko to należy się

wspomnieniom

jakie pragnę zaprowadzić

ponad kres istnienia


lituję się nad nocą

nad jej bolesnym dotykiem

zrozum jak wiele czułości

brakuje snom by stały się

rozwiązłym koszmarem

ostatni oddech słońca

miało się wydarzyć

zbyt wcześnie

a spóźniło się na własną odległość


miało przybyć

o określonej porze

aż księżyc pękł na pół

ktoś przerzucił pomost

między marginesem a granicą


cierniste cienie

tłoczą się u nagich kolan

spopielały kalendarz nie odlicza

snów do spełnienia


pokiereszowana

dłonią wszędobylskiego lęku

przekradam się na drugą stronę

jutra

odnajduję wnioski

nie chciałam martwić się

wspomnieniami

wszystkie poddane śmierci


nie mogę kochać

abyś nie wspomniał samotności

o naszym przerwanym niebie


pękł ostatni oddech słońca

rzeczywistość pije kawę

z wyszczerbionego kubka

własna orbita

zanim przekonamy się

o ciekawskiej ciszy

niech zgrabny wykrzyknik

stanie w poprzek oddechu


zanim zrozumiemy

ile snów potrzeba

aby przespać śmierć

dotknijmy ciała wskrzeszonego

pocałunkiem


z kryształu są słowa

jeszcze gorsze myśli

którymi zabijam ten lęk

krew obrócona w próżnię

jest oazą którą łatwo spotkać

za zakrętem


bezcielesna noc stanie się skarbem

jaki wypożyczyło ci

ówczesne tysiąclecie

moje łzy mają własny kąt

orbitę


gdy zastanę cię

znów na samym wstępie

odroczę dzisiejszy sen

powtórzę wielkość

z jaką wypowiadam imię

wspomnień

odwrócić wieczność

płynę pod prąd rzeczywistości

każdy kolejny krok

znaczy drogę

za margines czasu


każde ustępstwo

na rzecz ciszy

kojarzy się z lękiem

tylko zbyt prędko przeżytym


pogrążać się w smutku

kolidować

z każdym jasnym uśmiechem

to wszystko wiedzie

ku peregrynacji

ku niewysłowionym myślom


zatańczmy

póki płonie w nas życie

a świat zasypia

w objęciach

wszystkie moje sny zmierzają

ku przeszłości

przyjdź zanim świt wskrzesi

nasze właściwie imię


dobrobyt jutra to raj

jaki dobrowolnie mnie zniewala

odkryj pustkę

by odwróciła wieczność

ukrywam sny

nieprzemyślane skutki

sprawiają najwięcej prawdy

to co wznosi się

w powietrze

niekoniecznie musi upaść


powstań

zanim ból spopieli łzy

odnajdź pośród myśli tę

która zainspiruje cię

do pełni smutku


zbliża się kres

przesądzenia

rozwarstwionego czasu

mylącego się z ciałem


ukrywam sny w twoim sercu

zachowuję się

jakby zabrakło mi myśli

z braku lepszego świata

odnajduję pokorę i spokój

w twoich rozłożystych ramionach


godziny upływają z

prędkością snów

nie udawaj szalonego

żeby zyskać na marzeniach

gdzieś w oddali

nie wiem skąd tyle słów

w twoich łzach

nie rozumiem gdzie znalazłeś

dość smutku

by wypełnić jutrzejszy sens


czas

czasu potrzeba

aby siła wskrzesiła bezrozumność

wynaturzona przyszłość

margines bez linii papilarnych

wszystko to stanowi ciało

w które się ubieram


odkąd moje myśli

obróciły się

w bezlitosne wzgórza

a słońce pozbawiło naiwności

wszystkie ścieżki zbiegły się

w drodze powrotnej

na przekór

nieprzespanym snom


gdzieś w oddali pobrzmiewa

skończoność jutra

łzy sprzedane

zbyt pośpiesznie

wspomnienie strachu

zbyt głębokie poruszenie

dotyczy naszych kościstych słów

naiwność sprzedana

po okazyjnej cenie

staje się światłem

tylko zbyt odległym

aby powrócić pod postacią cienia


namaluj na ścianie

raj dedykowany

tylko dla mnie

przynieś odrobinę świeżego spojrzenia


balansuję między oknem

a drzwiami

pielęgnuję łzy które z trudem

odnalazłam

przyśnij mi się na zakończenie

tej grafomańskiej bajki

pobudź do istnienia ciało

które umknęło

z klatki zmysłów


odszukałam po drugiej stronie

kilka tlących się pocałunków

ciszę która od lat

nosiła ten sam krzyk


poczęta zbyt dokładnie

powracam wbrew pasji

namiętności która przypomina

o strachu

poczucie czasu

powielam myśli

na temat nieskończoności

tego piekła

kołyszę się pod prąd godzin

choć nie mam poczucia czasu


wręczona roztropność

to tylko życie

które spóźniło się na powitanie

jesteś tak boleśnie

że zwinność słów nie wspomaga

roztropności


nie chcę lśnić

pod prąd

kojarzyć z teraźniejszością

mitomania w obietnicach

jest niedokończonym portretem

nagim westchnieniem


oczekiwanie na kres losu

jest prędko poczętą tęsknotą

pozbaw mnie ciała

pozbaw cichych pieśni

o poranku

skamieniały uśmiech

powrót w nieznane

nie oznacza rozliczenia się

ze skamieniałym uśmiechem


ucieczka w grzech

tak często przypomina lęk

z jakim nie potrafię

się pogodzić


paradoksy wygrały

ten wyścig

łzy potoczyły się donośnie

przepełnienie znaczeń

to tylko cudna oaza

która rozpłynie się

gdy twoje serce przebrzmi

na próbę


nie jestem w stanie

prowadzić kolejnych sporów

z nadzieją

nie mogę ugrzęznąć

w świetle porzuconym na odchodne


moje gwiazdy lśnią dziś

jaśniej niż uroczyste wspomnienia

sny chylą głowy o północy

przywidzenia czekają

w ogonku za jednością

za skrupulatnym wyznaniem

kłamstwa

o tej porze świata

opustoszałe do kości miasta

skrajnie odległe bieguny

wieżowców

myśli wskrzeszone ze śladów

na śniegu niosą jedynie

kilka wartych zwątpienia

wspomnień


cisza jak ta nie pasuje

do twojego spojrzenia

mdłe wejrzenie prosto w niebo

to niewypełniona epoka

przegadana prawda


łzy płynące

pod prąd smutku

są tylko kolejną nieznaną balladą

nie liczy się nic ponad światło

co nie pierzcha

przed nawrotem cienia


nie martw się

okolica jest nader spokojna

o tej porze świata

przeistaczam się

w kryształowe powietrze

w jeden niewinny oddech

przeciwko płucom


nie myśl zbyt pochopnie

nie dostrzegaj osobnych miernot

cieplejszy dotyk

nie szukaj łez których nie potrzebujesz

nie podążaj za cieniem

kiedy stwórca stoi obok

i ćmi papierosa


jestem produktem ubocznym

tego wszechświata

skargą co pada z niewłaściwych ust

podaj mi serce żebym ujrzała w tobie

odbicie snów

wypielęgnowaną pasję

która wyprosi stąd rozpacz

i wszelką prawdę


nie muszę przekonywać cię

do cieplejszego dotyku

do pocałunków które wciąż falują

na wietrze

przyjrzyj się z bliska melancholii

przygarnij tęsknotę

żeby obeszła się smakiem


twoje ciało przylgnęło

do ściany

ktoś naszkicował na niej skrupulatnie

pierworodny raj

przekrzyczeć

jest taka miłość

której nie sposób zaufać

istnieją myśli

z jakimi nie można się porozumieć


pragnęłam odnaleźć kęs

ciepłego nieba

a spotkałam ciszę

której nie przekrzyczysz


noc

pogmatwana niby ostatnia bajka

na dobranoc

to tylko pretekst

dla wieczności dla zmysłów

za którymi każdy tęskni


stonowane insynuacje

to wyłącznie przejaskrawiony cud

kilka uskrzydlonych

uśmiechów

nie chcę

aby światło domagało się cienia


lśnij mój perlisty śnie

ocknij się z bólu

który prowadzi do wygodniejszych chwil


znów udajemy tylko

przekrzyczane znaki zapytania

nieczyste pragnienia

jak u zbyt leciwych aniołów


nie ma w nas takich słów

które nie byłyby w stanie

się narodzić

skrawek świata

jesteś uśmiechem

który z upodobaniem noszę

w ciele

jesteś przebłyskiem radości

co wiedzie poprzez odległe przestworza


nie stanowię pretekstu

do miłości

świat zaczyna się jak zwykle

na opak

nicość która rozgościła się

w chmurze mojej krwi

to tylko opowiastka straconego

przysięga złożona wbrew

wszelkim myślom


nie ma sensu ufać

przyszłości zbyt pośpiesznie

odetchnie we mnie czas

który nikomu się nie należy


przypadek

łaskawa strona jutra

wszystko jest kolejną epoką

jaką tak trudno porównać

do pominiętych snów

zbyt pośpiesznie poczęte łzy

to tylko skrawek świata

tysiąclecie co się nigdy nie zacznie


pewnego poranka

w ustach pocznie się gwiazda

której smak pozostanie

zakazany

poza margines

w moim znoszonym ciele

rozpościera się pożądliwa noc

pod przepracowanymi powiekami

majaczy światło

niekojarzące się z lękiem


czas

jak zwykle odziany w niewłaściwe szaty

to tylko ochłap oazy

dla której warto obudzić się

po niewłaściwej stronie życia


podążam

poprzez ciasne piedestały

pławię się w krzyku

co przynosi światło spadających gwiazd

zmuszona

do zbyt wczesnego rozrachunku z duszą

staję się przypadkiem

dla jakiego ośmielam się tańczyć

na granicy światła i bólu


przyszpilona oddechem

do wschodzącego słońca

przykuta do czoła nieba

jestem tylko błahym zerknięciem

poza margines

prostolinijnym wiatrem

co nigdy nie zazna spokoju

nie zrozumie słów modlitwy

strach się przyznać

nie ma sensu szukać

marzeń po drugiej stronie jutra

nie ma celu który wiódłby

w kierunku straconych szemrań

sumienia


zniszczone skrawki czasu

zaprzepaszczone dziesiątki

naiwnych znaków zapytania

to wszystko wiedzie

w zakazanych kierunkach

między myśli

do których strach się przyznać


odezwij się do moich pragnień

pogłaszcz czule czarny grzbiet

melancholii

obudzą się w tobie

wszystkie gwiazdy

wszystkie dogorywające konstelacje

którym nie sposób zaufać


koszmar który zaczął się

w przyszłości

dziś jest wyobrażeniem

straconego wędrowca

ukryta w czasoprzestrzeni

schowana po wierzchołek myśli

koliduję z jutrem

zmagam się z samotnością

jaka wkrótce powróci

obraca się w ból

moje serce odpowiada

za brak skruchy

znów zmagam się z błogosławieństwem

dla jakiego warto

poczciwe kochać


ciało przybite do nieba

obraca się w ból

do jakiego powracają najsilniejsi

odnajdźmy w sobie krztynę

kryształowych wspomnień

odłamek pasji

która odeszła zanim wypowiedziałam

imię wieczności


przerasta mnie niedokończona noc

poranek zalągł się

w pobożnej krwi

samotność przeklęta

na samym końcu

to tylko zmarnowana płowa łza

płynąca pod prąd


niewysłowiona ciszo

przemijam bez skargi na marzenia

bez pokrzepienia

na które zasłużył mój lęk

uciekam w głąb tej ślepej uliczki

szukam haustu szklanego powietrza


nie pozostawiaj mi tego

co znów nie należy

do mnie

linia życia

całokształt strachu współgra

z podrygami cienia

przerażenie ogarniające

niestworzone słowa

jest wiarą w wszechświat

który ktoś zbyt pochopnie zmyślił


otwiera się przede mną

okno

otwierają się drzwi

którą z dróg powrotnych wybrać


przyodziana w najlepsze łzy

wyuzdana niby pocałunek

o bezsennym poranku

powierzam tajemnice moim zmysłom

wybrakowanym spojrzeniom

prosto w przestrzeń

którą ktoś wypełnił ciszą


sprawozdanie ze spotkania

z gwiazdami przypomina

splagiatowane epitafium


wiem

ktoś czuwa nad gwiazdą

co zalęgła się w mojej dłoni

i poróżniła z linią życia

nie jestem człowiekiem

nie płaczcie kiedy płoną wspomnienia

nie martwcie się zbytnio

gdy giną przestarzałe łzy


cisza jest pokorą

którą należy przyjmować ostrożnie

bez pamięci

przewartościowany smutek

stanowi genezę

niezrozumianą

przez największych sentymentalistów


ból uwięziony

w zardzewiałych okowach

stanowi tylko smutny powód

dla jakiego śnią

najwybitniejsi


nie jestem człowiekiem

ze snów nadziei

nie stanowię jutra

które zbyt pochopnie nadejdzie


łez mi potrzeba

w tych ciekawych czasach

samotność usłużnie drąży

głaz półcienia


moje fantazje są zagadką dla tych

którzy ufają proroctwom

obojętności

obudź się zanim niepewność

stanie się niedokończonym uśmiechem

coś do powiedzenia

dwulicowa jest pasja

przerastająca najlichsze ziarnko piasku

sprzedano mnie opowieściom

które wiodą

pod prąd istnienia


jestem zbyt prosta

aby gwiazdy miały mi coś

do powiedzenia


moje kroki są zbyt krótkie

aby sekundy stały się dłuższe

od godzin

nadwerężona linia życia

jest skutkiem ubocznym światła

dawkowanym pochopnie


serce rozpostarte

nad płonącym ciałem

jest tylko systematycznym lękiem

w jaki nie sposób przeistoczyć się

łagodnie


wątpię w czas

pilnowany tak usłużnie

zapomnijmy o niebie

którego wyrzekły się nawet gwiazdy

nieuleczalne są wspomnienia

za jakimi wciąż gonią

pośpieszne przypowieści

chodnik duszy

nieograniczone zakątki miast

nieprzejrzane słowa które utraciły

rację bytu


czas jest jedynie

niedokończoną zagadką

nadmiernym kłamstwem

w które obraca się

twoje zbyt łakome spojrzenie

w czasoprzestrzeń


odczuwam resztką ciała

tę czarną chmurę

poczciwej krwi

doznaję rzeczywistości która już grzeje

duszę po drugiej stronie szyby


brak ówczesnych przekleństw

to bańka mydlana

którą tulisz łapczywie

do przerośniętego spojrzenia


strach rozjątrzony niepewną ręką

przypomina gwiazdę

której ktoś wytrącił blask

ocknę się

pomiędzy snami

co przychodzą po omacku


ucałuj na pożegnanie

moje spierzchnięte serce

zostaw kilka cierpkich śladów

na chodniku duszy

prawo

drugorzędne słowa

krzywdzą najbardziej

pogrążanie się w namiętności

daje jedynie zmiennocieplne wrażenie


całokształt zdarzeń

jest przyrzeczeniem

tylko zbyt wysublimowanym

pozostawionym na pastwę łez

nie szukaj światła

dla poklasku


twoje myśli są pretekstem

do istnienia

czas spóźniony hipokryta

wciąż poszukuje namiętnych spojrzeń

prosto w ciszę

zachłanność wystawiona

na próbę to czas z którym nie warto

mieć do czynienia


zduś we mnie

to piękne pragnienie

słowo które nie zna swojej genezy

pomaluję na biało tutejszy uśmiech

pozbawię życie prawa

do śmierci


zatrzymaj się na moment

w moich objęciach

w ciszy która zaskarbiła sobie

obcy raj

cień dotyku

czasy

kiedy życie kochało się za nic

przeminęły z pierwszymi letnimi łzami


wspomnienia

między którymi tak ciężko

lawirować przypominają kłamstwo

na które każdy czeka


podnieś z piedestału serce

wyznacz drogę powrotną

do dzieciństwa


zasypia wstrzemięźliwa wieczność

obcość pamięci

może przypominać najwyżej

ciężkostrawną erę

na mojej wyuzdanej skórze

lśnią twoje nieprzypadkowe pocałunki

gdzieś w zakamarkach zmysłów

czai się cień dotyku


zbyt łagodne myśli

tłoczą się w kolejce po słowa

epitety utraciły swoje nowoczesne

znaczenie


nie nie chcę kochać

wbrew samotnym protestom

nie chcę wielbić kiedy czekają

trudniejsze wspomnienia


odszukaj moje ciało

porzucone w sieni tam gdzie kończą

wszystkie nieprzydatne marzenia

i niekompletne modlitwy

nie dość oddechu

ciężkostrawna noc i przebrzydła

nie należy do najsilniejszych

zmierzch spętany w okowach gwiazd

jest parszywym przebłyskiem

za jaki nie warto się modlić

nie można kłamać


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 37.59