minimalizm
co powraca o właściwej godzinie
kończy się zwykle
o tej samej porze
wszystko co jest mitem
pozostaje nieprzemożną mrzonką
bezinteresownym westchnieniem
w ramionach wiatru
łzy poczęte
z twoich słów lśnią
niby napięta linia wieczności
zbyt przebrzmiałe smutki
tworzą girlandy z ludzkich sumień
serce przyparte do muru
nie jest tym czego spodziewają się
anioły z przetrąconymi skrzydłami
na twoich policzkach
pobłyskują echa
dawnych chwil
męczeństwo skrupułów
mija się z celem
wskrześ mnie na zakończenie
tej psychologicznej bajki
podnieś z ciała
resztkę zetlałego oddechu
zminimalizowany dotyk
tak niepoprawnie wiosenny
spóźniona godzina
pokochać ciszę to zrozumieć
ile wart jest
pierworodny sens
zauroczenie w kłamstwie
nie przynosi zbędnych obaw
tylko przewartościowane pojęcie celowości
moja samotności
ocknij się
z tego popłochu
odnajdź w sobie zrozumienie
dla beznamiętnych objawów
z kroku na krok jestem
bliżej słonecznego sentymentu
prawd dla jakich nie warto
uciekać w pojedynkę
odrodziłam się w ubóstwie
od którego nie ma wybawienia
ciężkostrawność pojęć
to pomyłka
na jaką czeka wszechmocny kamień
węgielny
odrzuć płochliwy oddech
wskrzesz w sobie krztynę
rozległej gwiazdy
odszukam w nas godzinę
by spóźniła się na własny czas
pojednawcze spojrzenie
zbyt wiele
kosztował mnie
kamienny oddech
zbyt dużo oczekiwałam
pogrążając się w objęciach
świata
teraz wiem
sumienność wyznań to tylko oaza
niezamieszkana
nawet przez jedynego boga
proszę
wskrześ mnie
ze swoich bezsennych myśli
pozbaw lęku co zalągł się
w nieokreślonej przyszłości
ulatnia się
zmierzwiony pocałunek
pamięć staje na baczność
gdy tą samą drogą podąża cisza
z milczeniem w objęciach
odkąd umiem zasypiać
o poranku
a sen kosztuje
tak wiele smutku
podaruj mi spazm rzeczywistości
pojednawcze spojrzenie
prosto w życie
próbne uderzenie serca
niebezpiecznie zaczynać
proroctwo od samego końca
niepoprawnie jest kochać
wbrew wiośnie
co nie jest w stanie
zastąpić zimy
nieprzejrzany smutku
połóż się
u moich stóp
doceń anioła który targa
niepoprawny cień
zgrzeszyłam zbyt namiętnie
zbyt niefrasobliwie
żebyś docenił mój żal
tęsknotę
nie
ten świat znów zaczął się
jeszcze raz
prawdomówność wszechrzeczy
zamienia się w pamiątkę
jednoczącą urojenia
odkąd miłość poczęła
zwierciadło dla snu
a nieograniczony wstęp
pochłonie jutro
powstańmy razem z nową nocą
z próbnym uderzeniem serca
piękna zmarszczka
żeby tak przystanąć
w połowie drogi
zrozumieć że pustka za plecami
nie bierze się znikąd
zachować
żeby światło stało się
własnym półcieniem
najpiękniejsze ballady
należą do spadających gwiazd
księżyca bojącego się
uronić jedną niepowtarzalną łzę
przedostaję się
ponad parszywy sens
mimo zagłady
którą dobrowolnie tu wprowadzasz
rozkojarzona przez zmysły
zdewastowana
niby piękna zmarszczka
w lustrze
wszystko to należy się
wspomnieniom
jakie pragnę zaprowadzić
ponad kres istnienia
lituję się nad nocą
nad jej bolesnym dotykiem
zrozum jak wiele czułości
brakuje snom by stały się
rozwiązłym koszmarem
ostatni oddech słońca
miało się wydarzyć
zbyt wcześnie
a spóźniło się na własną odległość
miało przybyć
o określonej porze
aż księżyc pękł na pół
ktoś przerzucił pomost
między marginesem a granicą
cierniste cienie
tłoczą się u nagich kolan
spopielały kalendarz nie odlicza
snów do spełnienia
pokiereszowana
dłonią wszędobylskiego lęku
przekradam się na drugą stronę
jutra
odnajduję wnioski
nie chciałam martwić się
wspomnieniami
wszystkie poddane śmierci
nie mogę kochać
abyś nie wspomniał samotności
o naszym przerwanym niebie
pękł ostatni oddech słońca
rzeczywistość pije kawę
z wyszczerbionego kubka
własna orbita
zanim przekonamy się
o ciekawskiej ciszy
niech zgrabny wykrzyknik
stanie w poprzek oddechu
zanim zrozumiemy
ile snów potrzeba
aby przespać śmierć
dotknijmy ciała wskrzeszonego
pocałunkiem
z kryształu są słowa
jeszcze gorsze myśli
którymi zabijam ten lęk
krew obrócona w próżnię
jest oazą którą łatwo spotkać
za zakrętem
bezcielesna noc stanie się skarbem
jaki wypożyczyło ci
ówczesne tysiąclecie
moje łzy mają własny kąt
orbitę
gdy zastanę cię
znów na samym wstępie
odroczę dzisiejszy sen
powtórzę wielkość
z jaką wypowiadam imię
wspomnień
odwrócić wieczność
płynę pod prąd rzeczywistości
każdy kolejny krok
znaczy drogę
za margines czasu
każde ustępstwo
na rzecz ciszy
kojarzy się z lękiem
tylko zbyt prędko przeżytym
pogrążać się w smutku
kolidować
z każdym jasnym uśmiechem
to wszystko wiedzie
ku peregrynacji
ku niewysłowionym myślom
zatańczmy
póki płonie w nas życie
a świat zasypia
w objęciach
wszystkie moje sny zmierzają
ku przeszłości
przyjdź zanim świt wskrzesi
nasze właściwie imię
dobrobyt jutra to raj
jaki dobrowolnie mnie zniewala
odkryj pustkę
by odwróciła wieczność
ukrywam sny
nieprzemyślane skutki
sprawiają najwięcej prawdy
to co wznosi się
w powietrze
niekoniecznie musi upaść
powstań
zanim ból spopieli łzy
odnajdź pośród myśli tę
która zainspiruje cię
do pełni smutku
zbliża się kres
przesądzenia
rozwarstwionego czasu
mylącego się z ciałem
ukrywam sny w twoim sercu
zachowuję się
jakby zabrakło mi myśli
z braku lepszego świata
odnajduję pokorę i spokój
w twoich rozłożystych ramionach
godziny upływają z
prędkością snów
nie udawaj szalonego
żeby zyskać na marzeniach
gdzieś w oddali
nie wiem skąd tyle słów
w twoich łzach
nie rozumiem gdzie znalazłeś
dość smutku
by wypełnić jutrzejszy sens
czas
czasu potrzeba
aby siła wskrzesiła bezrozumność
wynaturzona przyszłość
margines bez linii papilarnych
wszystko to stanowi ciało
w które się ubieram
odkąd moje myśli
obróciły się
w bezlitosne wzgórza
a słońce pozbawiło naiwności
wszystkie ścieżki zbiegły się
w drodze powrotnej
na przekór
nieprzespanym snom
gdzieś w oddali pobrzmiewa
skończoność jutra
łzy sprzedane
zbyt pośpiesznie
wspomnienie strachu
zbyt głębokie poruszenie
dotyczy naszych kościstych słów
naiwność sprzedana
po okazyjnej cenie
staje się światłem
tylko zbyt odległym
aby powrócić pod postacią cienia
namaluj na ścianie
raj dedykowany
tylko dla mnie
przynieś odrobinę świeżego spojrzenia
balansuję między oknem
a drzwiami
pielęgnuję łzy które z trudem
odnalazłam
przyśnij mi się na zakończenie
tej grafomańskiej bajki
pobudź do istnienia ciało
które umknęło
z klatki zmysłów
odszukałam po drugiej stronie
kilka tlących się pocałunków
ciszę która od lat
nosiła ten sam krzyk
poczęta zbyt dokładnie
powracam wbrew pasji
namiętności która przypomina
o strachu
poczucie czasu
powielam myśli
na temat nieskończoności
tego piekła
kołyszę się pod prąd godzin
choć nie mam poczucia czasu
wręczona roztropność
to tylko życie
które spóźniło się na powitanie
jesteś tak boleśnie
że zwinność słów nie wspomaga
roztropności
nie chcę lśnić
pod prąd
kojarzyć z teraźniejszością
mitomania w obietnicach
jest niedokończonym portretem
nagim westchnieniem
oczekiwanie na kres losu
jest prędko poczętą tęsknotą
pozbaw mnie ciała
pozbaw cichych pieśni
o poranku
skamieniały uśmiech
powrót w nieznane
nie oznacza rozliczenia się
ze skamieniałym uśmiechem
ucieczka w grzech
tak często przypomina lęk
z jakim nie potrafię
się pogodzić
paradoksy wygrały
ten wyścig
łzy potoczyły się donośnie
przepełnienie znaczeń
to tylko cudna oaza
która rozpłynie się
gdy twoje serce przebrzmi
na próbę
nie jestem w stanie
prowadzić kolejnych sporów
z nadzieją
nie mogę ugrzęznąć
w świetle porzuconym na odchodne
moje gwiazdy lśnią dziś
jaśniej niż uroczyste wspomnienia
sny chylą głowy o północy
przywidzenia czekają
w ogonku za jednością
za skrupulatnym wyznaniem
kłamstwa
o tej porze świata
opustoszałe do kości miasta
skrajnie odległe bieguny
wieżowców
myśli wskrzeszone ze śladów
na śniegu niosą jedynie
kilka wartych zwątpienia
wspomnień
cisza jak ta nie pasuje
do twojego spojrzenia
mdłe wejrzenie prosto w niebo
to niewypełniona epoka
przegadana prawda
łzy płynące
pod prąd smutku
są tylko kolejną nieznaną balladą
nie liczy się nic ponad światło
co nie pierzcha
przed nawrotem cienia
nie martw się
okolica jest nader spokojna
o tej porze świata
przeistaczam się
w kryształowe powietrze
w jeden niewinny oddech
przeciwko płucom
nie myśl zbyt pochopnie
nie dostrzegaj osobnych miernot
cieplejszy dotyk
nie szukaj łez których nie potrzebujesz
nie podążaj za cieniem
kiedy stwórca stoi obok
i ćmi papierosa
jestem produktem ubocznym
tego wszechświata
skargą co pada z niewłaściwych ust
podaj mi serce żebym ujrzała w tobie
odbicie snów
wypielęgnowaną pasję
która wyprosi stąd rozpacz
i wszelką prawdę
nie muszę przekonywać cię
do cieplejszego dotyku
do pocałunków które wciąż falują
na wietrze
przyjrzyj się z bliska melancholii
przygarnij tęsknotę
żeby obeszła się smakiem
twoje ciało przylgnęło
do ściany
ktoś naszkicował na niej skrupulatnie
pierworodny raj
przekrzyczeć
jest taka miłość
której nie sposób zaufać
istnieją myśli
z jakimi nie można się porozumieć
pragnęłam odnaleźć kęs
ciepłego nieba
a spotkałam ciszę
której nie przekrzyczysz
noc
pogmatwana niby ostatnia bajka
na dobranoc
to tylko pretekst
dla wieczności dla zmysłów
za którymi każdy tęskni
stonowane insynuacje
to wyłącznie przejaskrawiony cud
kilka uskrzydlonych
uśmiechów
nie chcę
aby światło domagało się cienia
lśnij mój perlisty śnie
ocknij się z bólu
który prowadzi do wygodniejszych chwil
znów udajemy tylko
przekrzyczane znaki zapytania
nieczyste pragnienia
jak u zbyt leciwych aniołów
nie ma w nas takich słów
które nie byłyby w stanie
się narodzić
skrawek świata
jesteś uśmiechem
który z upodobaniem noszę
w ciele
jesteś przebłyskiem radości
co wiedzie poprzez odległe przestworza
nie stanowię pretekstu
do miłości
świat zaczyna się jak zwykle
na opak
nicość która rozgościła się
w chmurze mojej krwi
to tylko opowiastka straconego
przysięga złożona wbrew
wszelkim myślom
nie ma sensu ufać
przyszłości zbyt pośpiesznie
odetchnie we mnie czas
który nikomu się nie należy
przypadek
łaskawa strona jutra
wszystko jest kolejną epoką
jaką tak trudno porównać
do pominiętych snów
zbyt pośpiesznie poczęte łzy
to tylko skrawek świata
tysiąclecie co się nigdy nie zacznie
pewnego poranka
w ustach pocznie się gwiazda
której smak pozostanie
zakazany
poza margines
w moim znoszonym ciele
rozpościera się pożądliwa noc
pod przepracowanymi powiekami
majaczy światło
niekojarzące się z lękiem
czas
jak zwykle odziany w niewłaściwe szaty
to tylko ochłap oazy
dla której warto obudzić się
po niewłaściwej stronie życia
podążam
poprzez ciasne piedestały
pławię się w krzyku
co przynosi światło spadających gwiazd
zmuszona
do zbyt wczesnego rozrachunku z duszą
staję się przypadkiem
dla jakiego ośmielam się tańczyć
na granicy światła i bólu
przyszpilona oddechem
do wschodzącego słońca
przykuta do czoła nieba
jestem tylko błahym zerknięciem
poza margines
prostolinijnym wiatrem
co nigdy nie zazna spokoju
nie zrozumie słów modlitwy
strach się przyznać
nie ma sensu szukać
marzeń po drugiej stronie jutra
nie ma celu który wiódłby
w kierunku straconych szemrań
sumienia
zniszczone skrawki czasu
zaprzepaszczone dziesiątki
naiwnych znaków zapytania
to wszystko wiedzie
w zakazanych kierunkach
między myśli
do których strach się przyznać
odezwij się do moich pragnień
pogłaszcz czule czarny grzbiet
melancholii
obudzą się w tobie
wszystkie gwiazdy
wszystkie dogorywające konstelacje
którym nie sposób zaufać
koszmar który zaczął się
w przyszłości
dziś jest wyobrażeniem
straconego wędrowca
ukryta w czasoprzestrzeni
schowana po wierzchołek myśli
koliduję z jutrem
zmagam się z samotnością
jaka wkrótce powróci
obraca się w ból
moje serce odpowiada
za brak skruchy
znów zmagam się z błogosławieństwem
dla jakiego warto
poczciwe kochać
ciało przybite do nieba
obraca się w ból
do jakiego powracają najsilniejsi
odnajdźmy w sobie krztynę
kryształowych wspomnień
odłamek pasji
która odeszła zanim wypowiedziałam
imię wieczności
przerasta mnie niedokończona noc
poranek zalągł się
w pobożnej krwi
samotność przeklęta
na samym końcu
to tylko zmarnowana płowa łza
płynąca pod prąd
niewysłowiona ciszo
przemijam bez skargi na marzenia
bez pokrzepienia
na które zasłużył mój lęk
uciekam w głąb tej ślepej uliczki
szukam haustu szklanego powietrza
nie pozostawiaj mi tego
co znów nie należy
do mnie
linia życia
całokształt strachu współgra
z podrygami cienia
przerażenie ogarniające
niestworzone słowa
jest wiarą w wszechświat
który ktoś zbyt pochopnie zmyślił
otwiera się przede mną
okno
otwierają się drzwi
którą z dróg powrotnych wybrać
przyodziana w najlepsze łzy
wyuzdana niby pocałunek
o bezsennym poranku
powierzam tajemnice moim zmysłom
wybrakowanym spojrzeniom
prosto w przestrzeń
którą ktoś wypełnił ciszą
sprawozdanie ze spotkania
z gwiazdami przypomina
splagiatowane epitafium
wiem
ktoś czuwa nad gwiazdą
co zalęgła się w mojej dłoni
i poróżniła z linią życia
nie jestem człowiekiem
nie płaczcie kiedy płoną wspomnienia
nie martwcie się zbytnio
gdy giną przestarzałe łzy
cisza jest pokorą
którą należy przyjmować ostrożnie
bez pamięci
przewartościowany smutek
stanowi genezę
niezrozumianą
przez największych sentymentalistów
ból uwięziony
w zardzewiałych okowach
stanowi tylko smutny powód
dla jakiego śnią
najwybitniejsi
nie jestem człowiekiem
ze snów nadziei
nie stanowię jutra
które zbyt pochopnie nadejdzie
łez mi potrzeba
w tych ciekawych czasach
samotność usłużnie drąży
głaz półcienia
moje fantazje są zagadką dla tych
którzy ufają proroctwom
obojętności
obudź się zanim niepewność
stanie się niedokończonym uśmiechem
coś do powiedzenia
dwulicowa jest pasja
przerastająca najlichsze ziarnko piasku
sprzedano mnie opowieściom
które wiodą
pod prąd istnienia
jestem zbyt prosta
aby gwiazdy miały mi coś
do powiedzenia
moje kroki są zbyt krótkie
aby sekundy stały się dłuższe
od godzin
nadwerężona linia życia
jest skutkiem ubocznym światła
dawkowanym pochopnie
serce rozpostarte
nad płonącym ciałem
jest tylko systematycznym lękiem
w jaki nie sposób przeistoczyć się
łagodnie
wątpię w czas
pilnowany tak usłużnie
zapomnijmy o niebie
którego wyrzekły się nawet gwiazdy
nieuleczalne są wspomnienia
za jakimi wciąż gonią
pośpieszne przypowieści
chodnik duszy
nieograniczone zakątki miast
nieprzejrzane słowa które utraciły
rację bytu
czas jest jedynie
niedokończoną zagadką
nadmiernym kłamstwem
w które obraca się
twoje zbyt łakome spojrzenie
w czasoprzestrzeń
odczuwam resztką ciała
tę czarną chmurę
poczciwej krwi
doznaję rzeczywistości która już grzeje
duszę po drugiej stronie szyby
brak ówczesnych przekleństw
to bańka mydlana
którą tulisz łapczywie
do przerośniętego spojrzenia
strach rozjątrzony niepewną ręką
przypomina gwiazdę
której ktoś wytrącił blask
ocknę się
pomiędzy snami
co przychodzą po omacku
ucałuj na pożegnanie
moje spierzchnięte serce
zostaw kilka cierpkich śladów
na chodniku duszy
prawo
drugorzędne słowa
krzywdzą najbardziej
pogrążanie się w namiętności
daje jedynie zmiennocieplne wrażenie
całokształt zdarzeń
jest przyrzeczeniem
tylko zbyt wysublimowanym
pozostawionym na pastwę łez
nie szukaj światła
dla poklasku
twoje myśli są pretekstem
do istnienia
czas spóźniony hipokryta
wciąż poszukuje namiętnych spojrzeń
prosto w ciszę
zachłanność wystawiona
na próbę to czas z którym nie warto
mieć do czynienia
zduś we mnie
to piękne pragnienie
słowo które nie zna swojej genezy
pomaluję na biało tutejszy uśmiech
pozbawię życie prawa
do śmierci
zatrzymaj się na moment
w moich objęciach
w ciszy która zaskarbiła sobie
obcy raj
cień dotyku
czasy
kiedy życie kochało się za nic
przeminęły z pierwszymi letnimi łzami
wspomnienia
między którymi tak ciężko
lawirować przypominają kłamstwo
na które każdy czeka
podnieś z piedestału serce
wyznacz drogę powrotną
do dzieciństwa
zasypia wstrzemięźliwa wieczność
obcość pamięci
może przypominać najwyżej
ciężkostrawną erę
na mojej wyuzdanej skórze
lśnią twoje nieprzypadkowe pocałunki
gdzieś w zakamarkach zmysłów
czai się cień dotyku
zbyt łagodne myśli
tłoczą się w kolejce po słowa
epitety utraciły swoje nowoczesne
znaczenie
nie nie chcę kochać
wbrew samotnym protestom
nie chcę wielbić kiedy czekają
trudniejsze wspomnienia
odszukaj moje ciało
porzucone w sieni tam gdzie kończą
wszystkie nieprzydatne marzenia
i niekompletne modlitwy
nie dość oddechu
ciężkostrawna noc i przebrzydła
nie należy do najsilniejszych
zmierzch spętany w okowach gwiazd
jest parszywym przebłyskiem
za jaki nie warto się modlić
nie można kłamać