Echem słońca tęsknota
Idę, tęskniąc, tęskniąc, idę,
słucham metalowych pełzających mgieł,
które wsuwają się w mózgu fałdy,
jak igła w winylową płytę,
serce, tęskniąc, drga melodią słońc,
spływających blasków w bruzdy warg,
namiętnych rozbłysków w ustach nie przełknę sam,
zanim zajdzie za cel tej wędrówki dzień,
a droga zamieni się w czekanie na śmierć
wewnątrz ciszy muzycznych pauz,
światów wyczutych, przegniłych z prochu w proch,
smutków dziurawych dzieciństwa,
wierzb zapłakanych w kolebce silikonowych mgieł
twoich natchnień, co pieśniami się zwą,
echem słońca będzie mój cień.
Prorok znużony
Znużony po unicestwieniach wizji
prorok zasnął w swoim eremie z kart,
prorok był wróżbitą w przeszłości,
utrzymują znów, że takim pozostał,
błędne ognie w jego chacie zwiodły
niejednolitego króla,
który jeńcom tam uczty wyprawić chciał,
skonsolidowany opór jego jutra usiłowań
w dociekaniu publicznym wziął
króla poddanych wiernych góry,
góry władz upadły na próg jego chaty,
nazywanej tylko przez uczniów eremem,
gwiazda zaświeciła nad jego karierą,
przekonał się do króla i poszedł na wojnę
z pokojem,
z samym sobą dobrym,
z królestwem niepokoju roju,
w ustach wciąż trzymając oszczep prawdy ameby,
stanął w pierwszym szeregu
hoplitów, najmitów stanów wojennych — etycznych,
przepowiedział, że
historia sądzić będzie,
on nie
— prorok znużony jest…
Maszyny słów polskich srebrnopióre
Maszyny słów polskich srebrnopióre
startują w Opiniogórze,
zerwały się jak z jezior gęsi stada,
to będzie jak szarża Bezpryma — nieobliczalna
obliczalnego Chrobrego syna,
moje myśli łabędzie gonią historię kluczem wiolinowym,
napędzane jak drony mini silnikami
nokturnów, mazurków, polonezów muzyk,
z baterii czerpiąc ust energię, religię,
maszyny — srebrnołuskie ryby — startują w Ostródzie,
zerwały się jak konie przy saniach w czwórki sprzężone,
jakby na widok watahy polityków swobody
łypiących, czkających, warczących na Mieszka kościoły,
moje myśli, takie święte, wyrwały się, by biec im naprzeciw,
trzaskając jednorożców kopytami,
salwując się wzlotów rybitwami, podskoków batalionami,
zastygającym w kamień polującym żurawiem śmierci
— cny zamęt w zawieruchę dziejów ptasich się zmienił,
ze zwierząt pozostały wacht watah ślady,
a ja, poturbowany,
stoję na drogach plag wczesnych jak pomnik
kamienny, grobowy,
dzisiejszy pierwszej drukarskiej pamięci maszyny.
Kosa — symbol — dla jednego
Na norymberskiej ławie oskarżonych
poeta nie zasiadł żaden,
nie było ich też wśród pilnujących zbrodniarzy,
choć wszyscy wyglądali pięknie,
lub raczej przerażająco schludnie,
poetyckość umknęła z natchnionych niegdyś twarzy
i nostalgii przy tym nie było zbyt wiele — ale była w ogóle
— weny ani muz, tylko złowieszczy wyrok na przedstawicieli,
a poeci w pasiakach, w ciałach dziewczynek z Podlasia,
pobitych, zgładzonych, z abstrakcji odartych,
wyprawili się na sąd, nie norymberski, a ostateczny,
w poprzek narodów na skróty,
poeci zasłużyli na litość stagirycką chociażby,
a naziści na sprawiedliwość logiki,
ale sędziowie półśrodka zawiedli,
ze łzami w oczach zaciętych kamiennie jak wargi sfinksów
poeci umierali w rozgrzeszenia wszystkich fenolu,
żołnierze wolności niknęli w cierpieniu, czyści jak łza,
pilnowali w posągach symbolicznego wieszania nazistów,
a śmierci forma stanęła pomiędzy nimi równie piękna.
Piękna jak?
Piękna tak,
jak Malczewskiego kosa,
jak Malczewskiego
kosa tylko dla jednego,
ponoć oślepionego.
Kataklizm onirycznie sensualistyczny
Kałuża nektaru kwiatowego
na płatkach korony złotej kielicha tegoż,
oto zasupłany niebieskości system łąk a priori
w przydomowych klombach rozwija rozpaczliwie
swoje integralne w senności elementy obrony
przed skazą uwikłanych w wojny odpowiedzi robotów nocy
nektar rozlany z pucharu szczęścia owada
po wielokroć dobrego jak onaż matka natura sama
zemsta robotów już opłakujących ziemię
wynajętych przez bożyszcza dni systemu kosmicznych mąk
aligatorów inżynierów, w elementach cieplarnianych
gazów destabilizacji ostatecznej rozwinięta
się ziszcza
oto ginie ostatni motyl popołudnia logicznej ludzkości,
oto czołgi wieczoru wjeżdżają na podjazd plagiatów
kataklizm onirycznie sensoryczny/sensualistyczny
letniego rozwijania dywanów pierwotnego strachu
na trawnikach i liściach smołą nieustannie zlewanych galopuje
jak ludzik z gry (wymyślonej w delcie myśli oderwanej)
tak właśnie galopując, marmurowiejący
tylko dla zabicia zielonego czasu
Malwy w słoiku dziegciu
Zadośćuczynienie malwy w słoiku dziegciu
zebranego z konkretności brzóz światów wielu
przetworzonego w pożądliwości odwiecznym maglu
bezosobowego grzechu-machiny
brutalnej skończoności przekazów sielskich które
nie okazały się do końca o zgrozo
nieskończoności symbolami malw na owocach sadów
jak stoickich kubistów na placach euforystów jak skansenowych florystów
malwy okiełznania smaków nie barw zaistniały w pamięci artystów robotów
gotowa reprymenda makat cesarzy upiornych
rozognionych imperiów kuchennych skurczonych ponownie
do naparstka na palec tych
haftujących ogródki przydomowe kwietnie pojęciowe
na osnowach nieżyciowych nieb po burzy przedprożnych
sfrustrowana haftująca męczy się w głębi osobowej tęczy
i tonie w depresji własnego snu o potędze ludzi kwiatów ideałów
budzących ją lekarstwem na epok bóle
co jest jak dziegieć niesmaczne
Kubistyczny deszcz
W swej kumulatywności nagiej spektakularne zbyt
zakończenie pojedynczo padającego deszczu,
skupionego wyłącznie na parasolkach mężczyzn
w smutnych oknach jakichś galerii odwrotnych,
ale nawet takie mocne krople zakończyły byt
jak kule ołowiane w czaszkach kolorowych żołnierzyków muzycznej ascezy,
przechadzających się świątecznie w bramie poszarzałej renesansowej zimy
(tak, w bramie gotyckiej galerii… pojawiła się renesansowa zima!),
kołnierz w pelerynach męskich postawiony
tylko po to, by nie rozpoznano i tak nie do rozpoznania twarzy
tych, którzy patrzą w okna niewiernych kochanek, zazdrośni,
błąkając się w nie swoim czasie kubistycznym
dystansów społecznych afektem skumulowanych,
w pojedynczym życiu paryskim rozpraszanym
ukochanego dzieckiem czytelniczym jak deszcz awangardy.
W jaskini rozświetlonej
Skorzystaj, człowieku niemy, niewierny,
na niegdysiejszych ułudach szczęścia delty,
bądź jak łowca turów i jeleni w brązach cały
i wezwij imienia sztuki,
pozostaw oblicze słońca po sobie, w jaskini
a twoje żebra niech staną się łukami napiętymi
dla pokoleń niemych kolejnych
zjedzonych lodowych braci,
przy twym ognisku światłych na Syberii
kredą zaznacz niecność swoją od Kaukazu po Aniuj
i wzdychaj do duchów z kolei żelaznych zesłańców,
potrząsając bębenkiem i głową w warkoczach zamieci cierni
w kręgu zaklętym umarłych epok,
zardzewiałe żurawie nad tobą, nad górami stoją sputniki,
zorze nad mamuciątka mumią,
a w śniegu udeptanym plama krwi anioła.
Płaczesz? W ułudzie szczęścia płaczesz! Kamiennie?
Porwawszy się na sumienie w jaskini rozświetlonej
sztuką zardzewiałych kamieni, zmurszałych piór mitu,
spatynowanych niecności pistoletów i pepesz, płaczesz żelaźnie?
W katedrze góry zakolnej zmienionej
w galerię smolnych dołów honoru…
Mówcy pych
Sążniste przekazy w omnibusach nieograniczeń treści
nie maleją z krwistym upływem sensu, nawet
zmierzch już ideologiczny, a oni mówią, że
są jedynymi przedstawicielami zwierząt
zręcznych, mówiących władz,
mówią więc, mówią, że chcą powiedzieć, że
będą mówić stale, bo
wolna mowa ich wyróżnia, panów
(fakt mowa wyróżnia mówców),
aczkolwiek rośliny sensowniej się komunikują niż pych filozofowie
(biochemicznie naturystycznie, nie ksenofobicznie mizognistycznie)
— i co, i ich prawda sążniście wynagradza sądy… (sagi krwawe),
tak, sądy osądzą sądnie…
Sens maleje?… Bardziej?…
Bardziej niż sukcesy sukcesorów na płaskowyżu myśli nieograniczanej
sensem,
turbo bezsens śmiga,
gdy na pych prawda łże.
Muskularna przekupna śmierć
Muszelki i sznurki zamiast pieniędzy gdyby
zgromadzić w bankach, te wykluczające akuratności mowy, gdyby
ziścić w feminizmie nepotyzmy i sitwy niemowląt, a gdyby
we flakonach wciąż umieszczać bukiety namiętności
zamiast zimnych kwiatów wołaczy — precz do mamusi, gdyby
imperia falujących prosperit się w sklepy Bebiko konieczności zmieniły
i cywilizacje, doroślejąc, uskrzydliły nie tylko estymacje wojen krwawych,
to dobro i zło nie zniknęłoby z powszedniości witraży,
chociażby we wspomnieniach robotów sumiennych, i nawet gdyby
roboty same się zaprogramowały na urok doliny i piękno góry,
a owe stały się kreacjami ludzi oderwanych od powietrza,
które zastąpiłoby pustkę tchnień nirwany,
tej, co to lasy szumią o niej jakąś odą odwieczną,
jakoby próżnią w świadomości subarktycznych cieplarnianych pingwinów,
to niegdysiejsze racje nacji idących w wyzwoleniu,
ku wolności bez pieniędzy, a nie muskularnej przekupnej śmierci,
ot tak, szczerze przemówiłyby jak dzieci.
Twist z Dzikich Pól
Skoczny twist trochę zbyt gorący i zakręcony
jak na melodie wciąż skutego Pokucia,
gdy nawet u nas na Ponidziu wiosny nie ma,
tańczymy z braćmi twista imperialnego,
powoli przechodzi on w sprośnego kankana wschodniego…
Skończymy w przykucu? Przysiadzie?
A może hołubce wycinać będziemy śmierci
i poszalejemy jak dońscy Kozacy
— z harmoszkami w zębach, z koniem na plecach,
z szablą i piką w plecach albo głową na nich,
jak mordercze róże Boscha w ogrodach wojennych rozkoszy,
twist to zmienny, dziwny, nienaturalny,
schodzimy do parteru, łapiemy się za bary
(chwyt, mostek, suples, przerzut i tego…),
a niektórzy za łby nietęgie,
skaczcie śmiało mniejszościowi bracia,
w krąg taneczny susa dajcie,
w bagnach Polesia już rozbrzmiewa muzyka dzika,
z Bukowiny się stacza, by za porohami w trawach
aż po horyzont osaczać,
na fujarce gra wciąż ten sam pastuszek, kolejny Baćka…
fajerka pyka jak fajka (prymka to zmyłka),
fajerka w ziemiance rozgrzewa jak twist
i zegar w okopie bije, bim, bam, bum, bum,
przelicza się Patruszew, Prigożyn i Putin
(potem wylicza, rozlicza i milionom więźniów nalicza trybut)
— mówi w cerkwi wnet: jest nas tylu a tylu,
mamy rakiet i czołgów tyle, milion stuł
(nawet tancerzy, którym gramy, wielu)
— a twist z Dzikich Pól kręci ludami Tymczasowego Pobytu,
kreśląc na piaskach lotnych odwieczne kręgi ludyczne,
zmusza i nas do wygibasów jak zima, pogańska kołomyja,
rozbadana… rozbawiona… rozogniona propagandą sukcesu
jakichś niepoprawnie zadufanych, nie pora dnych sowietów.
Mniemania ego
Mniemania ego
mieniące się w słońcu przemówień przywódcy,
nieobliczalnego, acz ukrytego snów ludzkich skrytobójcy,
w szarych strefach demokratycznej ery pokutującego
za grzechy skromności człowieka, skarabeusza ciszy bezwolnej piramidy,
lochów umysłowych nieokrzesany i-luminarz, zachwycony spazmem jego
ze szczytu zigguratu kłamstw odpowiada okrzykiem wabiącym wolne światło
dla idei zmieniających się szybko
w antyidee — własne.
Mniemania ego
mieniące się iskrami z popiołów zapatrywań na rolę przywódcy,
testu mnogości poddaństw w myślach rozróżnianych,
są jak szczepionki z konglomeratami niewoli błędnie aplikowane,
gorączką kłamstwa leczące prawdy,
niewoli bezświetlnej nieprzezwyciężalnej
w słońcu odbijającym światło — własne,
odbite już raz od księżyca: ja najbardziej pierwotne.
Bezbronni w stali (CZEKAmaj lub The End)
Skalarny czołg ochronny rewolucji — bojownika rannego, na wpół
złożonego z czystej emocji bezmyślnej i skóry…
smoczej na pierwszy rzut oka, inteligenckiej ciut,
zemdlał oto, koń jego zemdlał pod wodą, koń morski,
atomowy na wierzchołku, niestety,
ichniej rozbitków realnej, choć jednowymiarowej rafy,
podeszliśmy pod front światów chemicznie automatycznych,
sflaczałych w połączeniach wiernościowo i humanitarnie duchowych,
potem przez lunety księżycowe grzesznych zobaczyliśmy pysznościowe pobojowiska
i skaleczone grube ryby świata głębin, wciąż bardzo wojownicze,
obronne emocje niepołkniętych jeszcze przekonanych na amen,
potem skorzystaliśmy z wiwisekcyjnego peryskopu nieosiągalnych dali
i internacjonalnowo ustrojstwa pozostawionego dla Antypodów raf pierestrojki
przez ostatniego komunistę, zielonego jak żółw w skalarnym czołgu reformowanym wiecznie..
w kuluarach frontu decydowano o czołgistach wodnych, ich losie w Laosie,
najpierw w Sorbonie, w Bolonii, Kazaniu, potem w Kampuczy i Buczy,
The Doors śpiewali The End na brzegu pojałtańskim, indochińsko bronionym tsunami,
koniki wierzgały, tanki sypały rymami z luf, fale rżały sloganami, a tajfuny wirowały na deskach,
wojna nie miała dojść do skutku nigdy, jednak doszła i przemówiła
od rafy do bieguna — władz arktycznie wyczerpanych wszędzie,
prze myśleni, prze powiedni, prze prowadzalni, prze widywalni już,
ot kuda… wy cywilizacjonariusze tak bezbronni w stali, w skorupie tej:
kałmucko-rosyjsko-żydowsko-niemiecko-szwedzcy — przecie, nie?
Zaufanie Polaka
Skroplone, a potem zdigitalizowane bierwiona z ogniska dyfamacji
w ampułce niby piekła wciąż płoną po jego publicznej aklamacji,
ten smog, ta mgła wszechogarniająca, obezwładniająca,
oblepiająca, w wyziewach smocza,
zawieszona teleologlanie, choć nihilistycznie na szyi narodu,
w pendrivie na smyczy Kremla zaklęta, jak amulet na rzemyku,
nawet nie wiesz, ile energii negatywnych ze stosu
może wywołać w człowieku posługującym się nim,
który nie darzy drugiego Polaka jakimś zaufaniem piastowskim…
Paradise
Zmurszałe poniekąd są już te nieokiełznane wypowiedzi,
jakby sprzed lat burz buntu i powiewu dusz bezkresowości
deszcz zrobił swoje,
nie wnikniesz w sens i składnię tego,
nie do sedna obrazkowego, roślinnego, figuratywnego,
co było jądrem ludzkości, jest ciemnością cywilizacji,
deszcz ciągle pada symboli pustyni,
a rozchwiane beznadzieje w oceanie są tych przemów
i gestykulacji wściekle nieorganicznych,
nie schronisz się w kopule palców
złożonych kiedyś w półkule serca,
kopuła ma dzisiaj znaczenie inne, na ulicach,
na placach, na wiecach przeklętych
rzucono wiele słów na wiatr, wiatr wwiał je do wojen komody,
wiatr przemian, wiatr, co przemija, przemielił,
sproszkował nas po kres cnoty,
choć w ideach stwardniałe księżycowo-atomowych,
przekaz zmurszał generacji rustykalnie festiwalowych luminarzy,
krzyknij do idących aleją z pieśnią na ustach:
wolność woli, wieczność ciał, myśl, Ave Satanas Paradise —
zatrzymajcie się…
— teraz to już nie jest, ha, ha, hi, happening hippie,
to złocony głaz, to piramid zawartość, echo okrzyków mumii
— Oo-oo-oo, oo-oo-oo, oo-oo-oo…
Apokalipsy
Skutecznością apokalipsy Judasza jest warunek agonii
rdzenia Ziemi scalonej ogniem
serca jej demonów rozpędziły wojnę jak światło
serca skamielin urodziły zarazę błędu
serca wód rozkołysanych w gotujących się oceanach zrodziły głód
serca ludzi nienasyconych wywołały śmierć z pragnienia
apokalipsa Judasza poza czasem jak pożądanie trwa
dzięki snom o potędze nawet jednego człowieka
w nim w nas w pytajniku który wciąż jest w jądrze Ziemi
niezastygłej nienawiści do zmian ognia siebie
podczas gdy skuteczność apokalipsy rezygnacji
to nie brak samowiedzy
ale brak miłości
ale przecież jak wiesz
serca aniołów oddanych otoczyły już płonącą Ziemię