E-book
29.4
drukowana A5
36.28
Nie uwierzy mi nikt…

Bezpłatny fragment - Nie uwierzy mi nikt…

historia pewnej znieczulicy


5
Objętość:
64 str.
ISBN:
978-83-8351-367-6
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 36.28

Słowo autora

Czytelniczki i Czytelnicy,

cieszę się, że mam tak wspaniałe grono odbiorców mojej twórczości takich jak Wy. Jest mi niezwykle miło, że mogę dzielić się z Wami moim literackim dorobkiem. Dziękuję Wam za każdą życzliwość i konstruktywną krytykę.

Książka, którą macie teraz przed oczami, to literatura faktu w odróżnieniu od dotychczasowych utworów epickich mojego autorstwa. Pierwszy raz podjąłem się takiej formy opowiadania. Pragnąłem przekazać jak najwięcej faktów, które utkwiły mi w pamięci. Dla zachowania anonimowości bohaterów, oraz miejsc zostały zmienione dane osobowe i nazewnictwo miejscowości. Wydarzenia są prawdziwe, choć wydają się niewiarygodne. Oczywiście, że nieco fikcji literackiej zostało przemycone i jest to widoczne w końcowej części noweli. Nie byłbym sobą gdybym tego nie zrobił.

Pozwólcie, że nakreślę Wam krótko genezę powstania książki. Jak niektórzy wiedzą urodziłem się w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku i przez ponad dwadzieścia lat mieszkałem na małopolskiej wsi. Umysł dziecka jest chłonny, a traumatyczne historie zapadają na długo w pamięci. Taką właśnie historią są przedstawione w noweli losy chłopca pragnącego akceptacji i miłości nieswojego ojca. Przeznaczenie było dla niego od samego początku okrutne. Urodził się jako owoc gwałtu. Przez ponad rok walczył o życie, w związku z błędnie postawioną diagnozą lekarską. Był świadkiem, a także uczestnikiem niekończących awantur i ofiarą agresji ojczyma. Żył ciągle w stresie. Ucieczki z domu przed kolejnym skatowaniem były czymś normalnym. Chowanie się na strychu domu ciotki, czy w opuszczonej stodole sąsiada, albo w lesie miały miejsce przynajmniej raz w tygodniu. Bicie i wyzwiska ze strony pijanego zwykle małżonka jego matki, stawały się normalnością. Cały proceder trwał wiele lat i był tematem sąsiedzkich plotek. Najgorsze jest to, że nikt praktycznie nic nigdy nie zrobił, aby ta sytuacja się skończyła. Wieś i gmina huczały od wszelkiej maści „nowinek zza płota”. Policja rozkładała ręce. Wójt i sołtys zasłaniali się brakiem stosownych uprawnień. Pracownicy Domu Pomocy Społecznej także byli bezradni. Szkoła również z rezerwą podchodziła do tego typu spraw, a jeśli chodzi o Kościół, to ze strony kleru było totalne zlekceważenie sytuacji. I tu w tym miejscu muszę napisać kilka zdań mojej refleksji dotyczącej roli Kościoła w pielęgnowaniu przemocy w rodzinach. — Tak, pielęgnowaniu przemocy. Dlaczego używam tego określenia? Otóż dlatego, że w nauczaniu kleru nie ma miejsca na to, aby z pietyzmem i siłą powagi autorytetu Kościoła, tępić wszelkie przejawy brutalności dotykające rodziny. Kler z ambon zajmuje się agitacjami politycznymi czy seksualnością osób nieheteronormatywnych, ale o tym, że dzieje się krzywda w danym domu już nie powie. Księża zasłaniają się tym, iż małżeństwo jest nierozerwalną komórką społeczną pobłogosławioną przez Boga i nic nie można z takim stanem rzeczy zrobić. Według mnie to jest utopijne podejście. Kościół skazuje toksyczne małżeństwa na tragedie, oraz patologię. Ludzie praktykujący i słuchający głosu Kościoła są bezradni, bo boją się, że będą postrzegani jako grzesznicy, jeśli dojdzie do rozwodu państwowego. Dziwne, że małżeństwa konkordatowe są, a unieważnień małżeństw, gdzie pojawiają się sytuacje agresji i patologii w rodzinach to już nie ma. Kler zaleca w takich sytuacjach modlitwę, która ma takie działanie jak przysłowiowe kadzidło na umarłego. Wiem, że to co piszę, może uchodzić za antyklerykalizm, choć zdrowo-rozsądkowo nim nie jest. To właśnie fundamentalne i fanatyczne myślenie, oraz bronienie zasad, które uderzają w zdrowie i życie członków rodzin dotkniętych patologią umacniają pozycję oprawców. Zakodowana znieczulica katolicka w połączeniu z brakiem radykalnego Kodeksu Prawa Rodzinnego sprawiają, że mamy takie historie, jak ta którą Wam przedstawiam.

Pisząc „Nie uwierzy mi nikt…” miałem wiele momentów, gdzie dłonie odmawiały pisania, a gardło się ściskało z emocji. Przyznam się szczerze, że gdybym nie był świadkiem takiej traumatycznej historii to z pewnością nikomu bym nie uwierzył. Stąd tytuł noweli jest nieprzypadkowy, gdyż mimo, że takie zdarzenia mają miejsce w polskim społeczeństwie to wydają się mało prawdopodobne. Historia naszego Narodu pokazuje, iż sytuacje wydające się nierealnymi okazują się szczerą, bolesną prawdą. Takim przykładem mogą być Obozy Koncentracyjne czy Getto Warszawskie. Dlatego, niech ta książka będzie bronią przeciwko znieczulicy sąsiedzkiej i społecznej. Musimy powiedzieć stanowcze „Non possumus” patologii, a za słowami powinny iść czyny. Nie wolno nam myśleć i żyć znieczulicą. W każdym mieście Polski powinien stać Pomnik Dziecka Katowanego z hasłem: „Każdy człowiek od narodzenia do śmierci ma prawo do szczęścia, wolności i miłości.” oraz działać fundacja świadcząca realną pomoc rodzinom dotkniętych przemocą i patologiami. Niech ten apel dotrze do jak największego grona ludzi i zapadnie głęboko w sercach, oraz pamięci.

Książkę dedykuję Ofiarom Przemocy w Rodzinach.

Zastraszanie

Oto historia chłopca, który pragnął miłości nieswojego ojca…

Niedzielne, popołudniowe słońce pieściło szczyty drzew lasu, otaczającego gospodarstwo Podbornych. Posesja składała się z dwóch oddzielnych domów: stuletniego drewnianego i nowego murowanego, usytuowanych na wprost siebie. Oba budynki łączyło wspólne podwórze ze studnią na środku. Po jednej stronie podwórza znajdowały się stajnie i chlewnie a po drugiej stronie stodoła z przybudówką i drewutnią. Między starym domem, a chlewnią był sad i kurnik. Całą posesję ogradzał drewniany płot z dwoma dużymi bramami, oraz furtką. Jedna brama usytuowana była obok drewnianego domu, a druga za stajnią, prowadząca na pastwiska i pola uprawne. Furtka została osadzona przy stodole i prowadziła na ścieżkę do lasu. Przy tym wyjściu znajdowała się buda z owczarkiem podhalańskim zwanym Bacą, który patrolował część podwórza na łańcuchu. Przed drewnianym domem znajdował się ogródek oddzielony niskim płotem z furtką. Po prawej stronie w rzędzie, przy płociku rosły wysokie rudbekie zwane „kaśkami”, tworząc kwiecisty żywopłot. Wzdłuż rowku usytuowanego tak aby woda spadająca z dachu mogła być odprowadzana do zbiornika obok ogródka, posadzone były rzędem piwonie i róże. Przed nimi zieleniły się chryzantemy. Resztę rabaty wypełniały cynie, dalie, astry i aksamitki zwane „śmierdziuchami”, oraz wszelkiej maści roślinami cebulowymi, z których część dawno przekwitła. Miejsca mniej reprezentatywne porastał barwinek, mięta, floks szydlasty, ostróżka, malwy, konwalie, oraz hortensje. Całość zmyślnie podzielona siatką ścieżynek.

Alkoholizm

Na schodku przed drzwiami chaty siedziała w granatowej podomce starszawa kobieta i jadła poziomki. Po podwórku biegały za czarnym małym kundlem trzy dziewczynki w wieku między sześć a osiem lat. Z obory wyszła czarnowłosa kobieta, niosąc wiadro z mlekiem.

— Dziewczynki nie dokuczajcie Miśkowi. — pogroziła palcem uśmiechając się przy tym. Pies posłyszawszy swoje imię podbiegł radośnie do gospodyni. — Głupolu ty. — pogłaskała kundla — No, idź, idź bawić się z dziećmi.

W pewnym momencie na podwórko wjechał rowerem pijany mężczyzna, bełkocząc coś pod nosem. Zsiadł z pojazdu i zataczając się, rzucił go pod ścianę a następnie z trudem usiadł na taborecie stojącym nieopodal ganku. Kobieta zatrzymała się, a jej twarz pobladła.

— No co się dziwko patrzysz?! — wycedził pijak. — Idź, jak masz iść. Ten najduch gdzie?

— Czego ty chcesz od niego? — zapytała przestraszona kobieta. — Zadanie odrabia.

— To idę sprawdzić czego się nauczył. — wstał i wtoczył się do murowanego domu.

— Czego ty znów chcesz od niego? — zdenerwowała się gospodyni. — Ela, Grażka, Dana idźcie do cioci Heni. Przyjdę po was potem. — ruszyła za mężczyzną do domu.

Przy kuchennym stole siedział dziesięcioletni chłopiec. Cały drżał i zerkał ukradkiem na drzwi. Wkuwał na pamięć tekst „Roty” Marii Konopnickiej.

— Co tam się gamoniu uczysz? — warknął od drzwi pijak.

— Wiersza na polski. — odrzekł drżącym głosem chłopak.

— No to mów czego się nauczyłeś. — alkoholik podszedł do stołu, z hukiem odsuną krzesło i zabrał chłopcu książkę.

— Maria Konopnicka, Rota. — zaczął chłopiec — Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy! Polski my naród, polski lud, królewski szczep piastowy, nie damy, by nas zniemczył wróg. Tak nam dopomóż Bóg! Do krwi ostatniej kropli z żył, bronić będziemy Ducha, aż się rozpadnie w proch i w pył, Krzyżacka zawierucha… — chłopak zapomniał dalszej części tekstu i się mocno zestresował.

— No i co dalej?! — warknął pijak i zamachnął się ręką.

— Edek! Nie bij go! — krzyknęła matka chłopca.

— Bo co kurna?! — ryknął mąż kobiety — Się cwel paru linijek nie nauczy! Osioł pierniczony! Najduch zajechany!

— Ciekawe czy ty taki wzorowy uczeń byłeś w jego wiek? — rzekła gospodyni.

— Nikt cię szmato nie pytał o zdanie! — krzyczał — No mów sukinsynu ten wiersz! — porwał książkę i uderzył nią chłopaka w twarz. Z nosa dziecka poleciała krewa, a z oczu łzy.

— Mieszko! Nic ci nie jest? — matka podbiegła do syna. Krew ciekła jak oszalała. — Chodź nad zlew. — położyła mokrą ścierkę na karku dziecka. — Coś ty idioto narobił!? — krzyknęła w stronę męża, który z zadowoleniem siedział na krześle.

— „Do krwi ostatniej kropli z żył” no i jest krew. — zaśmiał się.

— By cię w końcu szlag trafił i krew troista zalała! Oprawco ty!!! — wycedziła kobieta nakładając Mieszkowi kompres ze zmoczonej w zimnej wodzie ścierki.

— Chciałabyś suko! — wydzierał się — Wtedy byś się dopiero szmaciła! Picz cię swędzi! Ja to wiem!

— Idź się leczyć psycholu!!! — wrzeszczała kobieta. — Ta twoja chora zazdrość jest już do obrzydzenia. Roisz sobie w tym łbie Bóg wie co, a potem się wyżywasz na dziecku!

— To gówno nie jest moje! — wykrzyczał z wyższością w tonie. — Się puszczałaś to masz bachora i nieuka!

— Dobrze wiesz, że mnie zgwałcił! Zresztą taki sam jesteś jak on!

— Jak żeś piczą przed nim machała to masz teraz osła patentowanego, nieuka i darmozjada! Zresztą niedaleko pada jabłko od jabłoni!

— Dobrze żeś ty taki uczony. Zawodówki nawet nie skończyłeś.

— No bo ty taka wyuczona! Piguła w picz chędożona!

— Przynajmniej mam zawód i pracę. A ty darmozjadzie co masz?! Gdyby nie moja wypłata i stadnina to gówno byś miał!

— Gdyby nie ja to byś do tej pory z bachorem u matki kontem siedziała!

— To bym siedziała i miała spokój od ciebie!

— I byś się szmaciła suko do woli!

— Skończ już te pierdoły wymyślać!

— No prawda w oczy kole?! Któremu doktorkowi dajesz?! Doktorek powie by skalpele był czysty to Halinka leci na skrzydłach, żeby polerować doktorkowi!

— Jesteś obleśny! — wzięła syna za ramiona i zaprowadziła do skromnego pokoiku na poddaszu.

Przemoc psychiczna

Wieczorem, gdy alkoholik zasnął, gospodyni poszła po dziewczynki do domu ciotki.

— Dobry wieczór. — uśmiechnęła się. — Grzeczne były?

— Danusia zasnęła i jest dużej izbie, a te się bawią z kotem.

— No to chociaż tyle.

— A siądź sobie. — Henryka podstawiła krzesło.

— Ciociu, nie będę siadała, bo się jeszcze ten obudzi i czort wie co mu do łba wpadnie.

— Czyli znowu wojna. — kobieta złapała się za głowę. — Jezu, czy się to kiedyś skończy?

— Nie wiem jak to dalej będzie. — zaczęła płakać Halina. — A te wiejskie kuriery tylko chodzą i nasłuchują.

— A no słyszałam, jak psy szczekały. Zaś jutro będą ploty szły po wsi.

— To na pewno. Zyska i Kolanionka zdadzą relacje. Wstyd na cały świat.

— Alinka, ja się codziennie modlę z Radiem Maryja o cud.

— Ciociu ja już nie wierze w cuda. To co nas spotkało to nikt i tak w to nie uwierzy. To jakieś fatum.

— Oj Alinka… Ja wiem, że jest ciężko, ale trzeba wierzyć.

— Łatwo się mówi. — spojrzała na obraz Maryi wiszący nad łóżkiem. — Gdyby nie dziewczynki to bym wzięła Mieszka i wyjechałabym do Wrocławia, do siostry. — szlochała. — Za jakie grzechy mój Boże? Za jakie? Całe życie pod górkę. Zbrzydło mi już takie życie.

— Co za diabeł w niego wstąpił czy ki licho. — pokręciła głową starsza kobieta i zerknęła w okno.

— Co mu jest winne to dziecko? — załamała ręce.

— No cóż… — Henryka potrząsnęła głową. — Trzeba to jakoś przetrwać.

— Cały czas mi wmawia, iż się puszczam. Nie dociera do debila, że byłam zgwałcona. I to przez jego koleżkę. — zanosiła się płaczem. — Co ja mu zawiniłam? Miałam tylko siedemnaście lat.

— Alinko nie płacz. — pocieszała ciotka. — Stało się i nic już nie zmienisz.

— Lekarz radził żebym usunęła, ale ojciec mówił, że to nie po Bożemu i w sumie też nie chciałam, bo czemu dziecko winne. Czasem myślę, że gdybym posłuchała lekarza to Mieszko by tyle nie cierpiał.

— Uspokój się. — skarciła kobietę Henia.

— Ciociu, taka jest prawda. Przecież ile on już przeszedł od urodzenia… — otarła łzy. — Jak miał niecały roczek, to cały rok spędził w szpitalu, bo miał żółtaczkę typu B. Żaden lekarz nie potrafił odpowiednio zdiagnozować. Był w stanie agonalnym. Mój tato odkładał pieniądze na trumnę dla niego. To jakaś masakra była. A teraz nie lepiej. — zamknęła na chwilę oczy — Ten go co chwilę bije pod byle pretekstem. Jutro po szkole ma go wziąć do pielnikowania ziemniaków i nauczyć kierować koniem. Aż mi żołądek w gardle staje.

— Będzie dobrze. — zaklinała rzeczywistość stara gospodyni.

— Ech, żeby to było takie proste. — odwróciła się — Dobrze ciociu. Dziękuję za przypilnowanie dziewczynek. Trzeba iść, bo jutro znowu do tego kieratu.

Przemoc fizyczna

Mieszko wrócił ze szkoły. Ledwo wszedł na podwórko, a zapijaczony Edward krzyknął:

— Zeżryj, przebierz się i do roboty!

— Dobrze. — odpowiedział smutno.

— Tylko żebym nie czekał kurna wieki!

Chłopak rzucił plecak, przebrał się w robocze spodenki, oraz koszulkę, zjadł w pośpiechu kromkę chleba z masłem i wyszedł na podwórze, gdzie na wozie czekał ojczym.

— No wreszcie! — warknął.

Chłopak wszedł na wóz. Alkoholik uderzył konia batem. Powóz szarpnął, a Mieszko upadł na pług raniąc sobie kolano. Zacisnął zęby i z kieszeni wyjął chusteczkę, którą owinął krwawiące miejsce. Po kilku minutach dojechali na pole ziemniaków.

— No! Wyskakuj i złóż pług! Ja idę się odlać!

— Już się robi.

— Coś ty gamoniu zrobił w nogę?!

— Nic. Przewróciłem się na pług jak koń ruszył.

— Oj ty ciamajdo francowata! — szydził Edward z pasierba. — Do wesela się zagoi. — zszedł z wozu i poszedł w pobliskie zarośla załatwić potrzebę. Międzyczasie wyjął zza pasa plastikową butelkę najtańszego wina i pił. W tym samym czasie Mieszko zdjął pług z wozu, złożył go, oraz zaprzągł konia.

— No widzę, że ci to nawet sprawnie poszło. — rzekł dobrze podchmielony ojczym. — To teraz ustaw się na wprost rajek i jedziemy. Tylko nie po ziemniakach prowadź. Prawa lejca to „hetta” a lewa to „wiśta”. Do przodu to wiesz, że „wio” a do tyłu „na zad”.

— Dobrze tato.

— No to wio! — pijak śmignął batem.

— „Wio” Kary! — krzyknął chłopak.

— Prowadź prosto! Głębiej tym pługiem! — szarpał chłopcem. — No, tak ma być! — wychylił z butelki. — Głębiej tym pługiem do kurna nędzy! — warknął. Chłopak się potknął. — No i jak łazisz kalembo!? — uderzył Mieszka batem po twarzy. — Mówiłem, jak masz iść!

— Przepraszam. — powiedział przez łzy chłopiec.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 36.28