Nie tylko pandemia
Survival bez znieczulenia
Jeszcze do niedawna do survivalu trzeba było przekonywać, wkładając w to wiele zaangażowania i serca. Okoliczności w których nasze życie i zdrowie mogły być zagrożone zarezerwowane były dla kinematografii i mniej lub bardziej udanych pozycji książkowych. W zasadzie z dnia na dzień to co wcześniej wydawało się niedorzecznym i trudnym do zobrazowania stało się istotą naszych czasów. Świat oszalał i można było już z rana dowiedzieć się ile osób zmarło oraz ile zaraziło się dnia poprzedniego. Strach i bezsilność zawitały do naszych domów i zagościły w nich na długo.
Nim zdeklarowani survivalowcy pochylą się nad tą pozycją i wydadzą osąd oparty na ich doświadczeniu i wieloletniej praktyce dodam, że w mojej ocenie dobrze byłoby gdyby w sytuacji prawdziwego zagrożenia szanse na przeżycie mieli nie tylko oni, ale też i wszyscy inni starający się przetrwać. To nie jest kolejna pozycja dla wąskiego, acz zacnego grona miłośników wychodzenia z każdej opresji. Bardziej jest to zbiór potrzebnych informacji, które jakoś nie mieliśmy czasu sobie wcześniej przyswoić ponieważ nie mieściło nam się w głowie, że będą kiedyś potrzebne.
Żyjemy od kilkudziesięciu lat w erze dobrobytu, co powoduje, że jesteśmy szczególnie uzależnieni od systematycznych dostaw żywności, dostaw energii elektrycznej, gazu i paliw płynnych. My, jak również nasi rodzice i najczęściej dziadkowie nie byliśmy postawieni wobec sytuacji kryzysowej mogącej bezpośrednio zagrozić naszemu życiu. Nasza wrażliwość na skutki sposobu życia jaki zdawał się być do obrzydzenia trwały dobitnie dały się we znaki podczas pandemii. Szkopuł w tym, że to nie jedyny naprawdę negatywny scenariusz jaki może nas spotkać w zasadzie od zaraz.
Na wygranych pozycjach już na starcie stoją ci dla których przygotowania na różnorakie trudności stanowi swego rodzaju hobby. Mimo ostatnich doświadczeń, nadal do prepersów podchodzimy z pobłażliwością. Trudno jest nam nawet na przestrzeni ostatnich miesięcy wyzbyć się wpojonych zachowań. Pozostając jednak gdzieś w środku optymistami sprawiamy, że każda podobna sytuacja do tej jaką mieliśmy okazję z trudem przeżyć zmusi nas znów do walki o życie. Jeśli jesteśmy nadal tak bezmyślni, że pozwalamy sobie na życie z dnia na dzień, to może chociaż warto poznać kilka rozwiązań, które są nieocenione w niesprzyjających czasach. Nieprzygotowani, jednak z dobrą miną do złej gry, zdani jesteśmy na czerpanie z zasobów zupełnie dla nas obcych i czasem trudnych do zaakceptowania.
Zagrożenia płynące z kurczowego trzymania się poprawności politycznej
Z reguły większość opowieści serwowanych nam przez ich twórców po trzymającej w napięciu fabule dobrze się kończy i możemy spokojnie zająć się swoimi sprawami. Ta pozycja nie gwarantuje pozytywnego zakończenia, co więcej lepiej byłoby dla nas, gdybyśmy nie musieli testować na własnej skórze prezentowanych tu rozwiązań.
Urzeczeni wolnością odmienianą na wszelkie możliwe sposoby czerpaliśmy z niej garściami do momentu kiedy wakacje za granicą okazały się śmiertelną pułapką. Uciekając do swych domów przed epidemią nadal nie mogliśmy w to wszystko uwierzyć. Zamknięci oglądaliśmy telewizję i jakoś wcale nie czuliśmy się lepiej. W sumie to czym dłużej oglądaliśmy telewizje to czuliśmy się gorzej, a wszystko za sprawą szerokiej fali złych i jeszcze gorszych wiadomości. Trzeba było to wszystko przeczekać.
Od fascynacji ciekawymi, ale niepokojącymi informacjami przeszliśmy dość szybko do testowania na sobie wszystkich rozwiązań mających za zadanie ograniczenie szerzenie się pandemii. Tak przynajmniej można do tego podejść gdybyśmy chcieli to wszystko uprościć. Jednostki które pozytywnie przejęły się od początku zastaną sytuacją były wyśmiewane, ponieważ ignorancja i szorstka głupota chichoczą, aż do chwili gdy wywożą je do kostnicy. Pewnie psycholodzy mogliby sporo wnieść w tym miejscu o wypieraniu trudnych sytuacji i braku akceptacji dla zastanej rzeczywistości. Jednak bardziej istotnym wnioskiem płynącym z tych obserwacji jest potrzeba trwania w realnym świecie i jednocześnie uporczywe robienie wszystkiego co w naszej mocy, aby uniknąć zakażenia. Nie wolno sugerować się opinią widzów, dlatego, że ci widzowie wpierw będą się śmiać z noszenia maseczek i robienia zapasów przez nas, by później spokojnie przyglądać się naszemu pogrzebowi.
Zdecydowana większość ludzi wykazała dość wcześnie objawy asymilacji do złożonej sytuacji. Tak to wyglądało przynajmniej z daleka. Zachowywali pogodę ducha i z godnością stosowali kolejne zalecenia władz. Wszystko jednak do czasu. Najszybciej swego rodzaju kryzys tożsamości zaczęły przeżywać osoby mieszkające samotnie. Nie miało znaczenia czy były to osoby starsze czy młode. Nie pomagała im także możliwość pracy zdalnej w przypadku osób aktywnych zawodowo. Co więcej praca którą mogli wykonywać bez opuszczania domu chyba najbardziej im doskwierała. Tak się składa, że każda praca poza przynoszeniem dochodu oferuje nam coś jeszcze. Pewnie nigdy byśmy tego nie odkryli, ale chodzenie do pracy dostarcza nam możliwości kontaktu z drugą osobą. Patrząc na tak stawianą tezę na chłodno, można nie rozumieć czego brakowało tym wszystkim szczęśliwcom którzy musieli tylko co kilka dni lub jeszcze rzadziej opuszczać swoje lokum, aby kupić chyłkiem w najbliższym sklepie żywność. Zaraz później do już zdesperowanych osób mieszkających samotnie dołączyli ci którzy po prosty w pewnej chwili mieli dość. Jakoś dawali radę, po czym przyszedł ten dzień i wszystko się rozsypało. Okazało się że ważniejsze są dla nich kolejne zakupy w sklepie budowlanym lub ogrodniczym, niż ryzyko zakażenia. Racjonalnego rozumowania wystarczyło im na maksymalnie kilka tygodni. Później rozpoczęli fantazjowanie o jak najszybszym powrocie do pracy i normalności, którą chyba utraciliśmy już bezpowrotnie. Oni chcieli tylko, żeby było jak kiedyś. Zupełnie inne wyzwania czekały na tych wszystkich którzy pandemię spędzali w gronie rodzinnym. Można to najtrafniej podsumować, że nie jesteśmy stworzenia do życia rodzinnego, aż w takim wymiarze. Kochamy swoich bliskich, ale jeśli jesteśmy skazani na ich obecność bez przerwy przez kilka tygodni lub dłużej, to chcemy ich czasem po prostu zabić. Drobne różnice zdań bywają powodem do poważnych kłótni, a każdy dzień niesie dokładnie to samo co dzień poprzedni. Spekulacje na temat przyszłości wielu związków po zakończeniu pandemii zawierają dwa scenariusze. Pierwszy sprowadza się wzrostu ilości rozwodów, natomiast drugi przewiduje znaczny wzrost liczby urodzin. Wygląda na to, że brak jest w tym miejscu zbilansowanych rozwiązań.
Dobrze się czujemy mogąc kontrolować to co się z nami dzieje i mając bezpośredni wpływ na nasze poczynania. Ze stanu równowagi bardzo szybko jest w stanie wytrącić nas sytuacja zagrażająca naszemu zdrowiu, życiu, a dla niektórych z nas, bądź nawet dla większości zagrażająca naszemu dobytkowi. W idealnym świecie panaceum na takie niesłychane ekscesy jest skuteczny kontakt z którąś ze służb mundurowych lub ratowniczych. Później jest chwila na refleksję, albo jeszcze lepiej na podzielenie się naszymi przygodami ze znajomymi w sieci i wszystko wraca do normy. Sytuacja wydaję się bardziej złożoną jeśli bylibyśmy skazani tylko na własne siły i nie moglibyśmy liczyć na pomoc innych. Sprawy zupełnie się komplikują, gdy założymy, że ludzie wokół nas nie chcą mam pomóc, a bardziej stanową dla nas zagrożenie, ponieważ uważają słusznie lub niesłusznie, że posiadamy zasoby, które pomogą im przetrwać trudne czasy. Do tego mit o naszych zasobach nie sprawia że chce nam się mniej pić i jesteśmy wciąć głodni.
Survival jest przez niewtajemniczonych rozumiany jako niegroźna fascynacja polegająca na wymyślaniu, a później przezwyciężaniu pojawiających się trudności. Tym samym zamiast rozpalać ognisko zapalniczką lub zapałkami ktoś zadaje sobie trud wykrzesania żaru z łuku ogniowego popularnego przed tysiącami lat. W tym miejscu będzie chodziło o nieco inne podejście do tego zagadnienia. Jeśli potraktować wspomniane powyżej przezwyciężanie trudności nie jako przejaw wyszukanej rekreacji, a bardziej jako niezbędne do przeżycia umiejętności wówczas sprawa nabiera stosownego znaczenia i powagi. Podstawowa trudność nie polega na skrupulatnym przyswajaniu kolejnych umiejętności, ponieważ prawdopodobnie nie jesteśmy w stanie wymyślić i zobrazować wszystkich zagrażających nam sytuacji. Bardziej chodzi o nabranie wiedzy o zagrożeniach i sposobach wykorzystania zasobów jakie nie wzbudzałyby naszego zainteresowania w tak zwanych normalnych czasach. Sytuacja odbiegająca od spokojnego spędzania czasu pomiędzy rodziną, a pracą wyzwala najczęściej u niektórych osób agresję i skłonność do czynów określanych powszechnie jako przestępstwa. Musimy również i to uwzględnić w naszych zachowaniach, podchodząc ze znacznym dystansem do nieznajomych. Idąc dalej, można również zastanowić się w jaki sposób zachowamy się jeśli dobra których nam brakuje są w posiadaniu innych osób, które na dodatek nie chcą nam ich udostępnić? Czarno-biała logika normalnych czasów zawodzi jeśli jesteśmy głodni i głodne są nasze dzieci.
Zanim zaczniemy łupić naszych sąsiadów i postępować jak ostatni łajdak w okolicy pamiętajmy, że przechodzenie ze skrajności w skrajność nie służy, ani nam, ani naszemu otoczeniu. Wypada zaproponować daleko idącą ostrożność w zmianach wizerunku, ponieważ gdzieś na początku naszego zamysłu jest przecież przetrwanie, a narażanie się na gwałtowną interakcje z równie zdesperowanymi ludźmi temu nie służy.
Wszystko to co może zdecydowanie odmienić nasze życie
Stoimy więc na ulicy tak jak wyszliśmy rano z domu i nie mamy już dokąd wracać, ponieważ nasz dom w tak zwanym międzyczasie został zniszczony i nie wiemy co się stało z naszymi najbliższymi. Nie możemy liczyć na pomoc służb które zwykle z ochotą nam ją zapewniały jeszcze wczoraj. Zresztą i tak nie działają telefony, więc nigdzie nie zadzwonimy. Pokłady współczucia i wsparcia wyczerpały się wśród przechodniów, gdy tylko zaczęli się bać o własne życie.
Łatwo nie będzie, a lepiej już było
Przed nami bardzo trudne zadanie, musimy to wszystko przetrwać i aby tego dokonać włożymy w to wiele pracy i wysiłku. Prawdopodobnie raczej nic nie pójdzie jak z płatka. Pierwsze niepowodzenia lub nawet całe pasmo niepowodzeń nie mogą nas zniechęcić i sprawić, że się zatrzymamy i poddamy. Musimy zapewnić sobie schronienie, bezpieczne miejsce, które będzie naszym azylem. Zaraz później musimy zapewnić sobie wodę pitną, gdyż już kilkudniowy jej brak po prostu nas zabije. Na zdobycie żywności mamy sporo czasu. Niedożywienie będzie stopniowo dawać się nam we znaki i nas osłabi, jednak dopiero po kilku tygodniach może zagrozić naszemu życiu. Każdy mały krok jest już sukcesem i powinniśmy go właściwie doceniać. Zaczynamy od zera, więc to wszystko co uda nam się zrobić przybliża nas triumfu.
Paleta nieszczęść jakie bez naszej wiedzy i na pewno bez aprobaty mogą wywrócić znany nam świat do góry nogami jest ogromna. Bezsprzecznie na czele stawki znajdziemy naturalne perturbacje, które niosą liczne ofiary i zniszczenia. Dopiero później można liczyć na starania osób trzecich, które mocno odciskają się na naszym życiorysie. Gdzieś z boku pojawia się myśl, że czasem rozwój nauki to tak naprawdę rozwój broni i innych urządzeń, które mogą nam się uprzykrzyć zamiast pomagać, ale to już inna historia. Mieszkając w Polsce możemy dość łatwo popaść z nieprawdziwe z gruntu przeświadczenie, że jeśli za oknem brak jakiegoś czynnego wulkanu i nie mieszkamy na małej wysepce leżącej na Pacyfiku to już jest nieźle. Wszystko to w tym przypadku wynika z pewnego rodzaju niedoinformowania i być może, to duże słowo, ignorancji.
Nasze kochane żołnierzyki
Zasadnicze znaczenie ma rodzaj kataklizmu, który zdemolował nasze życie i cofnął nas do zamierzchłych czasów. Z reguły w podobnych przypadkach myślimy o konflikcie zbrojnym. Niestety nie jest to najbardziej prawdopodobny scenariusz. Co prawda ilość broni atomowej na świecie jakoś się nie zmniejsza, a bardziej trzeba liczyć się z faktem, że jest jej coraz więcej. Nowe mocarstwa atomowe takie jak Indie i Pakistan nie tak dawno dołączyły do tego zacnego grona i budują swe arsenały. Jednak wszyscy posiadacze broni jądrowej na ziemi nadal całe szczęście nie budują jej aby jej używać. Dopiero broń atomowa w niepowołanych rękach lub nieuprawnione jej użycie stanowi dla nas zagrożenie. Możliwości jest tu naprawdę sporo. Nazbyt ambitni generałowie, fundamentaliści religijni lub skrajni radykałowie mogą szybko zepchnąć świat na skraj zagłady. W czasach konfrontacji pomiędzy Związkiem Radzieckim, a światem zachodu wojna atomowa trwałaby około kilkudziesięciu minut i ta ewentualność nic nie straciła na sile. Tyle czasu trwa lot rakiet z kontynentu na kontynent. Po stwierdzeniu faktu wystrzelenia rakiet przez przeciwnika, wystrzeliwuje się swoje rakiety w ilości podobnej do rakiet przeciwnika i niewiele później można już z tym zrobić. Większość dużych miast w Europie i Stanach Zjednoczonych zostanie zniszczona. Sytuację komplikuje ostatnia deklaracja Stanów Zjednoczonych o wyjściu z porozumienia związanego z rakietami średniego i krótszego zasięgu. Amerykanie oraz Rosjanie na fali kolejnej odwilży w kontaktach pomiędzy nimi pozbyły się wspomnianych rakiet zakładając dość słusznie, że rakiety dalekiego zasięgu i tak wystarczą, aby narobić bigosu. Rakiety średniego i krótszego zasięgu osiągają swój cel po kilku lub kilkunastu minutach od wystrzelenia, więc prawdopodobnie nie otrzymamy stosownego SMS-a z Rządowego Centrum Bezpieczeństwa, jak to ma miejsce z ostrzeżeniami o burzach i gradzie.
Blisko tematu użycia broni masowego rażenia można zakwalifikować to wszystko co wydarzyło się podczas zimnej wojny. Amerykanie przyznają się do zagubienia kilkunastu głowic atomowych, głównie w wyniku katastrof samolotów. Standardowa procedura w tym przypadku mówi, że przed opuszczeniem przez załogę samolotu, który doznał awarii broń atomowa jest zrzucana bez uruchomienia sytemu detonującego. Później cała sztuka polega na znalezieniu zguby w oceanie lub w bagnie. Rosjanie nigdy nie podali ile głowic stracili podobnych incydentach, chociaż plotki i domysły na ten temat powinny nas przerażać. Do tego jeśli chodzi o specyficzne podejście do wykorzystania broni atomowej na wschodzie cały czas krążą pogłoski o przenośnych bombach atomowych umieszczonych w walizkach. Broń ta miała być wykorzystana przez rosyjskich agentów na terytorium Stanów Zjednoczonych. Ponoć nie wszystkie walizki wróciły do Moskwy i nikt nie wie gdzie mogą się teraz znajdować. Na dnie oceanów spoczywa co najmniej kilka okrętów podwodnych o napędzie atomowym wraz z rakietami o takich samych głowicach. Zatonęły w wyniku usterek, bądź katastrof. Najbliżej Polski taki okręt leży na dnie Morza Północnego u wybrzeży Norwegii. Jest to radziecki okręt podwodny, który zatonął po pożarze. Wydobycie głowic atomowych rakiet lub reaktora jest obecnie w zasadzie niemożliwe, więc wszyscy czekają na postęp inżynierii mając nadzieję, że nie ulegnie skażeniu akwen bardzo ważny dla połowów ryb oraz transportu morskiego. Pozostaje również mieć nadzieję, że mniej lub bardzie zdeterminowani terroryści nie będą chcieli coś niecoś wyciągnąć z wraku, aby narobić nam kłopotów.
Czarne charaktery nie muszą się jednak tak bardzo męczyć jeśli chciałyby pozyskać kilka ton wąglika. Za czasów Związku Radzieckiego chciano w okolicach Jeziora Aralskiego stworzyć gigantyczne uprawy bawełny i prawie się to udało. Jednak po załamaniu się tego mocarstwa pomysł w końcu uznano za niedorzeczny i wszystko zakończyło się zniszczeniem Jeziora Aralskiego, ponieważ wody rzek, które do niego wpadały skierowano do nawadniania upraw bawełny. Po tym ukłonie w stronę ekologów trzeba jednak dodać, że Jezioro Aralskie, a dokładnie Wyspa Odrodzenia, jedna z wysp na jego obszarze to także dawny poligon broni biologicznej. Obecnie po wyschnięciu wód jeziora i powstaniu na jego terenie nowej pustyni Aral-kum, dostęp do dawnej wyspy jest łatwy i jak można przypuszczać raczej nikt nie zadaje sobie trudu, aby pilnować kawałka pustyni jaka tam powstała. Na początku obecnego wieku ekspedycja zorganizowana przez Uzbekistan i Stany Zjednoczone zutylizowała około dwustu ton wąglika na tym obszarze i można sobie tylko życzyć, że uczestnicy tej ekspedycji byli dokładni w tym co robili. Aby zmniejszyć dystans do problemów z bronią masowe rażenia należy udać się nad wybrzeże Morza Bałtyckiego. Po drugiej wojnie światowej, aby było tanio i szybko na dnie tego morza znalazła się bliżej nieokreślona ilość niepotrzebnej lub przestarzałej broni chemicznej. Założenie, że broń chemiczną można po prostu wyrzucić do morza to pomysł Rosjan. W ten sposób zagwarantowali nam oni możliwość kontaktu z historią w bardzo nieoczekiwany dla nas sposób. Jako że tego rodzaju broń z reguły stanowi największą tajemnicę nie wiemy ile tego było i gdzie spoczęło dokładnie. Obecnie można być pewnym, że kilkadziesiąt lat na dnie spowodowało korozję i zniszczenie użytych opakowań i w najbliższych latach będziemy mogli śledzić emocjonujące relację zszokowanych turystów. W ciągu ostatnich lat odnotowywano już przypadki oparzeń i innych obrażeń po kontakcie na przykład z iperytem.
Jeśli nie trafimy na niespodzianki z przeszłości, to zawsze jeszcze można zetknąć się z osiągnięciami najnowszej technologii. Co rok w ramach NATO odbywają się ćwiczenia lotnicze z użyciem prawdziwej broni atomowej, ponoć tak na wszelki wypadek. Na ogół podobne manewry odbywają się we Włoszech, jako dowód uznania umiejętności naszych pilotów polskie myśliwce F-16 stanowią eskortę samolotów przenoszących bomby atomowe. Powracając do naszych dobrych znajomych Rosjan proponuję z uwagę śledzić ich poczynania z nowym rodzajem rakiet wykorzystujących silnik jądrowy. Ostatnio głośno się zrobimy, gdy doszło do eksplozji podobnej rakiety podczas testów nie aż tak daleko od Polski, a mianowicie w okolicach Morza Białego. Sama rakieto to marzenie każdego generała, wystrzelony pocisk może być w powietrzu nawet całe tygodnie, dopóki nie zostanie skierowany na cel. W ten sposób unika się zniszczenia wyrzutni przez przeciwnika na początku konfliktu. My natomiast zyskujemy możliwość, że podczas podobnych testów rosyjska rakieta zboczy z kursu i rozbije się gdzieś na terenie naszego kraju, wywołując skażenie radioaktywne.
Znalezione i prawie nie kradzione
Na skażenie radioaktywne można również liczyć gdy ludzka mała przedsiębiorczość natrafi na pozostawione bez nadzoru elementy aparatury wykorzystującej promieniowanie do radioterapii lub innych zabiegów medycznych. W latach osiemdziesiątych w Brazylii z zamkniętej kliniki właśnie dwóch dość przedsiębiorczych ludzi zajmujących się pozyskiwaniem złomu i innych ciekawych przedmiotów z opuszczonych miejsc wyniosło pojemnik z cezem — 137. Pojemnik okazał się trudny do rozmontowania, lecz podczas przebywania wokół niego oraz w wyniku skażenia najbliższego otoczenia kilka osób zmarło, a kilkadziesiąt zostało silnie napromieniowanych. Jeśli mówimy o ludzkiej głupocie to opisywany przykład jest doskonały. Złomiarzy nie zniechęciła poświata wydobywająca się z pojemnika który ukradli oraz fakt, że w zasadzie od razu zaczęli wymiotować z powodu przyjętej ogromnej ilości promieniowania. Kilka lat później również złomiarze tym razem w Estonii odwiedzili magazyn odpadów radioaktywnych celem zrobienia jakiegoś małego interesu. Udało im się wynieść sporej wielkości blok metalu, tyle że również zawierał cez, czego skutkiem była śmierć jednego z nich. Po wylaniu żalów na osoby odpowiedzialne za zabezpieczenie materiałów rozszczepialnych można spokojnie stwierdzić, że pozyskanie nawet dużej ilości takich materiałów nie stanowi większego problemu. Co gorsza, o fakcie że skażony został pewien obszar miasta w którym żyjemy dowiemy się zapewne tuż po tym jak pierwsze osoby trafią do szpitali i zaczną umierać.
To nie jest aż tak spokojny świat
Znacznie mniej przewidywalna i w pewnym tego słowa znaczeniu, skuteczniejsza jest jednak nasza planeta lub to co wokół niej się znajduje. Nie tak dawno erupcja wulkanu Eyjafjallajökull na Islandii spowodowała paraliż w przestrzeni powietrznej nad Europą. Do atmosfery dostawało się do czterystu ton pyły na sekundę co zaowocowało zamknięciem przestrzeni powietrznej również nad Polską. Silniki nowoczesnych samolotów odrzutowych po wessaniu powietrza zawierającego pył wulkaniczny nadawały się do remontu, albo wymiany. Istniało także ryzyko, że po prostu samoloty nie dolecą tam gdzie trzeba. Podobne problemy odnotowało nawet wojsko, tym samym można uznać, że wojna powietrzna po masowej erupcji kilku wulkanów będzie niemożliwa, jeśli chcielibyśmy szukać jakiś pozytywów w tym wydarzeniu. Generalnie wulkany i konsekwencje ich erupcji są w niekwestionowanej czołówce jeśli chodzi o możliwości wyrządzenia ludziom krzywdy. Pod koniec XIX wieku wybuch i erupcja wulkanu Krakatau w dzisiejszej Indonezji wywołała falę tsunami o wysokości czterdziestu metrów, która przemieszczała się z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę. Ilość gazów i pyłów jakie dostały się do atmosfery sprawiła, że bardziej uważni widzowie mogli zaobserwować słońce o zabarwieniu nieco zielonym, a księżyc niebieskim przez kolejne trzy lata. Fakty wskazują, że powinniśmy przyglądać się bardziej szczegółowo dzisiejszej Indonezji. W 1815 roku na skutek aktywności wulkanu Tambora do atmosfery przedostały się ogromne ilości pyłów i gazów. W tych czasach nie było Internetu, więc nie wszyscy wiedzieli o odległym kataklizmie, chociaż oczywiście miejscowi odczuli go najbardziej. Skrupulatni historycy nazwali później kolejny rok rokiem bez lata. Z powodu pyłu zawieszonego w atmosferze, jej górnych obszarach zwłaszcza na półkuli północnej pojawiły się niespotykane jak dotąd anomalie pogodowe. W Europie i w Stanach Zjednoczonych latem padał śnieg oraz temperatura spadała poniżej zera co zniszczyło plony i wywołało niespotykane klęski głodu. Najbardziej klęska głodu dotkliwa była w Europie wyniszczonej dodatkowo wojnami napoleońskimi. Opady śniegu, ale również na dodatek wzmożone opady deszczu spowodowały powodzie, co powiększyło bilans ofiar.
Po przedstawieniu rezultatów zdawałby się mogło mało znaczących aktywności niezbyt znanych wulkanów na skraju świata, czas z obawą spojrzeć w niebo. Pozostawmy powody wyginięcia dinozaurów w obrębie popkultury i świata filmu. Trzeba tylko dodać, że krater w Ameryce Środkowej budzi uzasadnione obawy o przyszłość rodzaju ludzkiego, gdyby podobny obiekt wkrótce ponownie trafił w Ziemię. Znacznie więcej inspirujących informacji można czerpać z opisu wydarzeń jakie miały miejsce na początku XX wieku nad rzeką Podkamienna Tunguzka na Syberii. Rzesze naukowców do dziś próbują dokładnie opisać zjawisko, jednak pewne jest to, że gdyby podobna eksplozja obiektu pochodzącego z kosmosu wydarzyła się nad zamieszkanymi terenami ci sami naukowcy mieliby mnóstwo ofiar do przebadania. W obszar bezpośredniego oddziaływania wybuchu o średnicy czterdziestu kilometrów można by spokojnie zmieścić chyba każde polskie miasto. Na pewno natomiast błysk wybuchy byłby widziany w całej Polsce. Fakty wskazują, że każdego dnia z kosmosu spadają setki ton pyłu kosmicznego, a tylko czasami nazwijmy to coś większego. Właśnie nieco większe okruchy są w stanie skutecznie zdemolować kruche ludzie siedziby. Kilka lat temu w rejonie Czelabińska meteor o średnicy dwudziestu metrów wybuchł po wejściu w atmosferę. Działo się to na wysokości około trzydziestu kilometrów, jednak fala uderzeniowa uszkodziła tysiące budynków, zostało rannych około półtora tysiąca osób. Zanim zaczniemy zastanawiać się nad powodami tak częstych uderzeń meteorytów w Rosję weźmy pod uwagę, że jednak stanowi naprawdę duży cel.
Potencjał na spowodowanie wielu ofiar śmiertelnych może być ukryty nawet w zdawać by się mogło spokojnym jeziorze. Ponad trzydzieści lat temu w Kamerunie nad jeziorem Nyos jednej nocy zginęło ponad tysiąc siedemset osób. Wszystko za sprawą naturalnego uwolnienia się z wód tego kraterowego jeziora dwutlenku węgla. Powodem mogło być obsunięcie się jednego z brzegów lub niewielka erupcja pobliskiego wulkanu. Lustro wody jeziora obniżyło się o metr a woda przybrała kolor czerwony, ponieważ zostało wzburzone dno zawierające tlenki żelaza. Szacunki mówią że do atmosfery dostało się wówczas około półtora miliona ton dwutlenku węgla. Z uwagi, że jest on cięższy od powietrza ludzie ginęli do trzydziestu kilometrów od jeziora. Podobne wydarzenie miało miejsce również w Kamerunie dwa lata wcześniej nad jeziorem Monoun. Zginęło wtedy kilkadziesiąt osób. Jeśli odległy Kamerun nie przemawia do waszej wyobraźni to proponuję zwrócić się ku obecnemu pograniczu polsko — rosyjskiemu. W okresie międzywojennym jezioro Dobellus Mały zostało okrzyknięte „przewróconym jeziorem” po tym jak według światków wybuchło. Wybuch jeziora nie zdarza się często, ale jak ustalili eksperci jest to najmocniejsza hipoteza w tym przypadku. Prawdopodobnie wyładowanie atmosferyczne zapaliło gaz błotny, który w większości składa się z metanu. Niektóre przekazy mówią nawet o ofiarach śmiertelnych.
Jeśli już jesteśmy przy porównaniu katastrof które wydarzyły się bardzo daleko i bardzo blisko od nas, to nie sposób nie wspomnieć o tym, że mamy nasze, lokalne określenie na tsunami. Sprawa wygląda na dość mało znaną, ale nasi przodkowie nadali kataklizmowi znanemu powszechnie jako tsunami, bardzo literacką nazwę morskiego niedźwiedzia. Tak lokalni dziejopisarze określali wypadki, które dotknęły pod koniec XV wieku rejon Darłowa, a w XVIII wieku rejon Kołobrzegu i Łeby. Sama nazwa według relacji wywodzi się od dźwięku wody morskiej wdzierającej się na ląd. Tym samym leżąc na polskiej plaży również należy jednak patrzeć czy przypadkiem niespodziewanie morze nie zaczęło się cofać. Jest to najbardziej znana oznaka zbliżającego się morskiego niedźwiedzia.
Poza konkurencją pozostaje sprawa możliwego w najbliższym czasie przebiegunowania ziemi. W tym przypadku określenie najbliższego czasu nie oznacza, że od jutra mamy się zacząć tym martwić, ponieważ najnowsze badania wykazują, że sam proces trwał będzie bardziej kilka tysięcy lat, niż dwa tygodnie. Niemniej jednak wspomniane przebiegunowanie wykazuje się cyklicznością. Ostatni taki cykl miał miejsce ponad siedemset siedemdziesiąt tysięcy lat temu. Wówczas nie było z tym problemu, ponieważ nasi dalecy przodkowie z tym się jak widać uporali. Nam może nie pójść tak łatwo. Obecnie bieguny magnetyczne ziemi zmieniają położenie oraz słabnie pole magnetyczne naszej planety, co może być początkiem kolejnego procesu. Sprawa wyglądałaby na dobry temat dla mediów na sezon ogórkowy, jednak w sumie naturalny proces jakiemu ulega nasza planeta oznacza dla nas koniec cywilizacji jaką mamy okazję współtworzyć. Już osłabienie pola magnetycznego ziemi związane byłoby z brakiem nawigacji satelitarnej i ciągłymi awariami zasilania, jeśli działałyby jeszcze jakieś elektrownie. Tak się składa, że obecnie bez sprzętu elektronicznego nie jesteśmy zupełnie funkcjonować, ponieważ w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat dość lekkomyślnie uzależniliśmy się od niego. Osłabione lub niestabilne pole magnetyczne ziemi nie zatrzyma wszystkiego tego co ma do zaoferowania słońce w postaci wiatru słonecznego i po ciemku co prawda, ale za to w coraz mniejszym gronie przyjdzie nam podziwiać zorze polarne nawet nad równikiem.
Głodnych i zdesperowanych trudno zatrzymać
A jeśli nawet nic w nas nie trafiło co przyleciało z kosmosu i jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności terroryści szukali swych ofiar w innym miejscu to zawsze dotkną nas ekonomiczne skutki wszystkich nieszczęść jakie wydarzyły się na krańcu świata. Scenariusz bywa w tym przypadku zawsze podobny. Duże koncerny aby obniżać koszty produkują tam gdzie koszty wytworzenia podzespołów lub produktów są niższe. Ponoć jest to dla nas również korzystne, ponieważ płacimy mniej w sklepie za suszarkę do włosów lub telewizor. Sprawy oczywiście komplikują się bardziej gdy trzeba wyprodukować samochód z kilku tysięcy części. Może wydawać się to nam mało istotne, ale wszystkie te kilka tysięcy części muszą znaleźć się w tym samym czasie na taśmie montażowej. Jeśli coś temu przeszkodzi, to produkcję naszego wymarzonego nowego samochodu trzeba przerwać i z realizacji marzeń pozostają nici. Wystarczy, aby do fabryki nie dotarły jakieś drobne wiązki elektryczne lub przekaźniki o których istnieniu nigdy nie mieliśmy okazji się dowiedzieć. Tu trzeba odłożyć na bok poprawność polityczną. Co do kataklizmów o naturalnych źródłach trzeba jednoznacznie stwierdzić, że wpływ na nie mamy znikomy. Inaczej jest z brakiem stabilność politycznej w niektórych krajach lub też bardziej zbytnią stabilnością jak w Chinach. Ustój tego państwa będący swoistą mieszanką socjalizmu i wolnego rynku bardzo sprzyja nam, konsumentom wszystkiego tego co zdołają wytworzyć w tym wielkim kraju. Z drugiej strony na poły totalitarny ustrój Chin powoduje że niekoniecznie mówi się głośno o jakiś potknięciach w produkcji owocujących skażeniem środowiska lub też o tym, że to co otrzymamy stamtąd powinniśmy od razu wyrzucić i to do szczelnych pojemników. Nie mówi się też głośno o zagrożeniu chorobami zakaźnymi, bo to nie są przecież informacje, które chciałoby się słyszeć na starym kontynencie. Po wycieczce w stronę ekologii trzeba jeszcze wspomnieć o tym co jest w stanie trafić bezpośrednio w nas, pomimo, że mieszkamy na innym kontynencie. W sumie nie chodzi o epidemie chorób zakaźnych jakie niedawno też się pojawiły. Brak możliwości utrzymywania produkcji w chińskich fabrykach spowodowaną kordonem sanitarnym podczas epidemii korona wirusa zatrzymał po kilku tygodniach fabryki w wielu innych krajach. Z jednej strony nie można było dostarczyć surowców do Chin, lecz nie można było również później dostarczyć do odbiorców tego co tam wyprodukowano. Na początku nic wielkiego się nie działo. Na nowy samochód reguły można chwilę poczekać. Później jednak branża samochodowa może się nie załamała, ale na pewno mocno to odczuła. Gdyby kryzys związany z brakiem możliwości dostarczenia wyrobów chińskich trwał dłużej prawdopodobnie większość przemysłu na świecie znalazłaby się w głębokim dołku. Ciąg dalszy tej historii jest prosty. Brak pracy i dochodów w uboższych krajach szybko powoduje tam zamieszki i walkę o przejęcie władzy, ponieważ wszyscy są niezadowoleni. Kolejne kraje wypadają z wymiany gospodarczej, przerywając łańcuch dostaw do krajów najbardziej rozwiniętych. Finał jest smutny. Epidemia na Dalekim Wschodzie destabilizuje gospodarkę światową, a wytrącona z równowagi gospodarką powoduje utratę miejsc pracy, załamanie gospodarcze i najczarniejszym scenariuszu kryzys na całym świecie. Osłabione władze nie mogąc już skutecznie zapobiegać epidemii która rozpoczęła się kilka tysięcy kilometrów stąd i dopuszcza do zwiększenia liczby zachorowań w Europie i Ameryce Północnej, mamy duży problem.
Nie jesteśmy w stanie zapewnić sobie w pełni bezpiecznego miejsca
Bezpieczne miejsce to bardzo niejednoznaczne pojęcie. Najczęściej takie miejsce z początku oznaczać będzie obszar gdzie nie zagrażać nam będą skutki katastrofy naturalnej lub ataku terrorystycznego. Nie zapominajmy też o skutkach działania broni masowego rażenia użytej z całą błogosławieństwem jakiegoś generała lub też użytej przez osoby do tego niepowołane. W jednym i drugim przypadku bezpośrednie rezultaty dla nas będą identyczne, więc nie musimy dbać zbytnio o naukową analizę źródła naszych problemów. Kluczowa wydaję się w tym kontekście podstawowa możliwość przemieszczania się, aby uciec na tereny które uznamy, przy jak można zakładać niewielkim dostępie do informacji, za bezpieczne. Jeśli będziemy zmagać się z powodzią to jednym z pomysłów jest pozostanie w swoim domu. Organizacja przytulnego azylu na wyższej kondygnacji do momentu pojawienia się służb ratowniczych wydaje się lepszym rozwiązaniem, niż brnięcie po szyje w zimnej i na pewno skażonej biologicznie wodzie.
W sumie wystarczy, aby zaczęło padać i grzmieć
Pojęcie bezpiecznego miejsca ma niejedno znaczenie. Jeśli już jesteśmy pewni, że nie zagraża nam horda głodnych i zdesperowanych ludzi, to zawsze może przypomnieć sobie o nas matka natura i obdarzyć nas dla przykładu gwałtowną burzą. Kiedyś lubiłem przyglądać się wyładowaniom atmosferycznym i było tak, aż do momentu gdy nie stałem zbyt blisko takiego jakże dynamicznego zjawiska pogodowego. Uderzenie pioruna około trzydziestu metrów od miejsca w którym stałem i na dodatek po zmroku na zawsze zmieniło mój stosunek do burz. Podsumowując błysk i huk spowodował, że nie wiedziałem jak dotrzeć do domu. Podczas burzy należy przede wszystkim jeśli to możliwe znaleźć schronienie w jakimś budynku. Oczywiście nie zawsze możemy liczyć na taki luksus i wówczas powinniśmy nie stać pod drzewami, ani innymi wysokimi przedmiotami takimi jak latarnie lub maszty. To jest ulubiony cel piorunów. Co ciekawe pioruny wolą trafiać w obumarłe drzewa, a nie w żywe, co również warto mieć na uwadze. Oczywiście nie należy też zażywać kąpieli w plenerze gdy zanosi się na burze. Trafienie pioruna w rzekę lub jezioro może zagotować lub odparować wodę wokół miejsca trafienia. Złym pomysłem jest także rejs żaglówką po jeziorze, jej maszt będzie na pewno najwyższym obiektem w okolicy. Stosunkowo najbardziej niebezpiecznie dla nas jest gdy burza zaskoczy nas w górach. W terenach niżej położonych, gdzie nie ma tylu skał uderzający piorun z reguły wnika w glebę i jeśli nie stoimy mu na drodze nie powinno nam się nic stać. W górach natomiast piorun nie wnika od razu w podłoże, a bardziej jak to się określa rozlewa się promieniście po skałach, mając tym samym znacznie większą strefę rażenia. Nie bez znaczenia jest też wykorzystywanie przez osoby uciekające przed burzą popularnych w górach poręczy wykonanych z łańcuchów. Jeśli piorun trafi w pobliżu takiego łańcucha, wówczas porazi wszystkie osoby, które w danym momencie trzymały go w dłoniach. Rozwiązaniem na przetrwanie burzy bez szwanku w górach jest próba odizolowania się od podłoża i znalezienie jakiegokolwiek obniżenia terenu. Odizolować możemy się poprzez kucnięcie w zagłębieniu terenu na karimacie lub plecaku, ale ze złączonymi stopami. W ten sposób spróbujemy uniknąć ewentualnego ładunku elektrycznego pioruna, który uderzył w pobliżu i będzie rozchodził się wokół. Złączone stopy zapewniają komfort w tym zakresie, że nie będziemy dla pioruna kolejnym obwodem do pokonania na jego drodze. Najlepiej jeśli przy tym opuścimy głowę i umieścimy ją w ramionach.
Kiedy na ulicy niespokojnie
Równie niebezpieczne jak spacerowanie podczas burzy jest branie udziału w szeroko rozumianych zamieszkach. Niekoniecznie musimy wyjść z domu z mocnym postanowieniem atakowania zwartych sił policyjnych kamieniami i butelkami z benzyną. Czasami zamieszki potrafią odciąć nam drogę odwrotu i z biernego widza lub przypadkowego przechodnia stajemy się stroną konfliktu, którego nie potrafimy pojąć. Podstawowa zasada pozwalająca na przetrwanie podobnych sytuacji zakłada, że za wszelką cenę nie możemy się znaleźć w centrum wydarzeń. Jeśli widzimy, że sprawy idą w złym kierunku i wokół nas pojawiła się duża ilość zamaskowanych osób mających złe zamiary powinniśmy najszybciej jak to możliwe próbować przemieścić się w inne miejsce, przede wszystkim opuścić wrogo nastawiony tłum. Dość łatwo to osiągnąć jeśli mamy drogę ucieczki. Gorzej sprawa wygląda, gdy nie mamy gdzie uciekać. Wówczas trzeba wykorzystać każde schronienie jakie jest w pobliżu. Pamiętam złote lata festiwalu w Jarocinie i dość żywiołowe konflikty pomiędzy punkami i skinheadami. Tak się składa, że centrum Jarocina posiada dość starą zabudowę z gęsto ulokowanymi jedna obok drugiej kamienicami. Tym samym przechodzień ma do dyspozycji wąski chodnik z każdej strony ulicy po której z trudem wyminąć się mogą samochody, a wokół ściany kamienic. Na takiej uliczce miałem okazję zobaczyć kolejną odsłonę konfliktu pomiędzy wspomnianymi frakcjami. Idąc jak można przypuszczać dość późną porą ze znajomym zobaczyliśmy biegnącą w naszym kierunku grupę około dwustu osób. Po chwili okazało się, że to skinheadzie. Na pewno trudno nas było zakwalifikować nawet do dalekich sympatyków tej subkultury, więc sprawy szybko przybrały bardzo zły obrót. Zrobiliśmy jedyne co przyszło nam do głowy w tej sytuacji. Zeszliśmy z chodnika i mocno oparliśmy się o oczywiście zamknięte jedne z drzwi wejściowych do kamienicy. Chroniła nas jedynie wnęka na drzwi o takiej szerokości, że biegnący tłum nie porwał nas ze sobą. Gdy minęło pierwsze przerażenie pojawiła się myśl, że skinheadzi dość mocno się spieszyli. Spieszyli się w sumie tak bardzo, że nie mieli nas czasu spacyfikować. Zanim doszliśmy do kolejnych przemyśleń zobaczyliśmy kilka razy większą grupę biegnących w tym samym kierunku osób, co do których nie mieliśmy wątpliwości, że są punkami. Jakoś nie chcieliśmy im również wchodzić w drogę, więc uprzejmie poinformowaliśmy kilku pytających o kierunku ucieczki ich poprzedników i wszystko jak szybko się rozpoczęło tak szybko się skończyło. Dość jasno wynika z opisanej sytuacji, że może nie być czasu na dokładne analizy sytuacji i zagrożeń jakie nas dotknęły. W kilka sekund należy podjąć działania, aby wyjść cało z opresji.
Kolejną ważna zasadą obowiązującą na terenie ogarniętym zamieszkami jest unikanie atakowanie sił porządkowych. Może to wydawać się oczywiste, ale jeśli będziemy w potrzebie i na drodze do ostatniego niesplądrowanego sklepu stanie kordon policji to niekoniecznie możemy powstrzymać się od agresji. Problem z atakowaniem policji jest taki, że z reguły posiada ona pod ręką środki mogące zniechęcić nas do agresji jak również do stawiania oporu. Trzeba dodać, że policja wie jak postępować z agresywnym tłumem, aby go skłonić do spokoju i poszanowania spokoju społecznego. Innymi słowy wydawać nam się może że jeśli zaatakujemy służby porządkowe w dużym tłumie manifestantów to odniesiemy zamierzony cel i dla przykładu zdobędziemy to czego pilnie nam potrzeba. Jest to z gruntu błędne założenie. W podobnej sytuacji najłatwiej odnieść obrażenia lub nawet zginąć. Szansa na sukces jest znikoma. Lepiej skłonić się w stronę innych rozwiązań, niż bijatyka na środku ulicy. Starcie pomiędzy przygotowanymi na to stróżami porządku i luźną grupą zebraną naprędce nie wróży nic dobrego dla tych ostatnich. Można próbować podważyć tę tezę przypominając starcia pomiędzy policją i demonstrantami podczas obalenia prezydenta Janukowycza na Ukrainie. Jednak nie jest to dobry przykład. Przede wszystkim siły demonstrantów były dobrze zorganizowane i wspomagane z zewnątrz. Wydarzenia na planu Niepodległości w Kijowie zwanym z czasem Euromajdanem gdyby nie bilans ofiar mogą wydawać się groteskowe. Z jednej strony mamy tam do czynienia z dużymi siłami policyjnymi wyposażonymi we wszystko co jest potrzebne do tłumienia zamieszek, wliczając w to pojazdy pancerne. Z drugiej strony siły te nigdy nie podjęły zdecydowanej próby odcięcia dostaw na plac Niepodległości opon które z takim zaangażowaniem palili demonstranci jak również butelek z benzyną i innych niebezpiecznych przedmiotów. Demonstranci mieli cały czas zapewnione dostawy żywności i ciepłej odzieży co biorąc pod uwagę czas w którym rozgrywały się te wydarzenia ma duże znaczenie. Zmagania jak pamiętamy skupiły uwagę całego świata. Widzowie z zaciekawieniem oglądali sobie drastyczne sceny oczywiście trzymając kciuki za demonstrantów. Całe przedstawienie z dnia na dzień coraz bardziej przybierało na sile, aż administracja Janukowycza zwinęła sztandary i uciekła z nim samym na czele.
Domowe pułapki
Większość ekspertów, w tym i tych którzy powinni nosić to miano uważa, że bardzo bezpiecznym miejscem jest nasz własny dom. Trudno odrzucić jednoznacznie taką tezę, jednak należy pamiętać, że w domowych pieleszach grozi nam sporo niespodzianek. Z reguły najbardziej groźne są awarię ogrzewania podczas których domownicy mogą zatruć się śmiertelnie tlenkiem węgla. Piece w fatalnym stanie technicznym i niedrożne kominy mogą zabić całą rodzinę. Uzasadnienie związane z wysokimi kosztami wymiany pieca lub przebudowy komina trafia na ogół do laików, którzy szybko przechodzą nad kolejną wiadomością o śmiertelnym zaczadzeniu do porządku dziennego. Mamy swego rodzaju zimne podejście do takich wypadków. Większość opisywanych tragedii można uniknąć wydając kilkadziesiąt złotych na rok na opłacenie wizyty kominiarza, który udrożni przewód kominowy. Kolejne kilkadziesiąt złotych to wydatek na czujnik czadu. Okazuje się, że życie ludzkie w zupełnie tendencyjny sposób można wycenić na poniżej dwieście złotych. Groźny dla nas w domu może okazać się nie tylko pożar. W przypadku pożaru z reguły bierzemy nogi za pas lub rozpaczliwie ratujemy kogo i co się da. Sprawy znacznie się komplikują gdy z przewodu kominowego lub nieszczelnego pieca ulatnia się tlenek węgla. Najgroźniejszy jest fakt, że pierwsze objawy zatrucia tlenkiem węgla wyglądają niewinnie i nie jesteśmy ich w stanie odróżnić od zwykłego bólu głowy lub zmęczenia po intensywnym dniu. Jeśli mamy zimowy wieczór i po rozpaleniu w piecu centralnego ogrzewania dopada nas trudne do pokonania zmęczenie, przy wspomnianym wcześniej bólu głowy lub też zawrotach głowy, nie wolno wówczas myśleć o położeniu się do łóżka, ponieważ możemy już nigdy z niego nie wstać. Tlenek węgla zwany potocznie czadem nie ma zapachu i jest przez to dla nas nie do wykrycia. Za sprawą jego dużych zdolności do wiązania się z hemoglobiną we krwi osoba zatruta umiera na skutek niedotlenienia, ponieważ uniemożliwia on prawidłową wymianę gazową w organizmie. Najlepiej jest zawczasu wyposażyć pomieszczenie gdzie śpimy w najprostszy czujnik czadu. Na naszą niekorzyść działają nowoczesne i co za tym idzie szczelne okna. Rocznie w naszym kraju w tak zwanych normalnych czasach ginie kilkadziesiąt osób w wyniku zatrucia czadem, a kilka razy więcej zostaje inwalidami w wyniku uszkodzeń centralnego układu nerwowego po niedotlenieniu. W gorszych okolicznościach, przy wykorzystaniu gorszej jakości opału i braku konserwacji pieców i przewodów kominowych ofiar może być znacznie więcej.
O skuteczności czujnika tlenku węgla przekonałem się osobiście. Było to wiosną i nie paliłem już regularnie w piecu centralnego ogrzewania. Podgrzewałem tylko dom dwa lub trzy razy w tygodniu, ponieważ za oknem panowała ładna pogoda i było dość ciepło. Jednak po tym jak po południu lub wieczorem rozpalałem w piecu węglowym, zawsze następnego dnia czyściłem piec i usuwałem z niego popiół. Właśnie po takim zabiegu czyszczenia pieca włączył się czujnik tlenku węgla, który mam zainstalowany w piwnicy. Oczywiście na początku zresetowałem go, ponieważ jakoś nie mogłem uwierzyć w fakt, że w mojej piwnicy zgromadził się tlenek węgla w czasie gdy w piecu nic się nie pali. Kolejny reset też nie przyniósł rezultatu, więc zacząłem na poważnie badać sprawę. Dopiero po wyeliminowaniu pożaru, awarii czujnika oraz trudnej do zrealizowania możliwości, że jednak w piecu się coś pali doszedłem do prawdy. Źródłem tlenku węgla który wykrył czujnik był popiół z pieca, który umieściłem w pojemniku obok pieca poprzedniego dnia. Z uwagi na to, że w piecu palę drobnym węglem popiół był właśnie zmieszany z rozdrobnionym węglem, co powodowało, że spalanie ciągle się odbywało, jednak oczywiście wolno i z ograniczonym dostępem powietrza. Po tym jak usunąłem źródło tlenku węgla z piwnicy i wywietrzyłem całą piwnicę, od razu poszedłem po kolejny czujnik tlenku węgla. Teram mam dwa czujniki i dbam, aby miały odpowiednio naładowane baterie.
Nasz dom to również na ogół potencjalna pułapka w przypadku pożaru. Nikt przecież nie urządza wnętrza mając na uwadze drogi ewakuacji. Zgadzamy się z opinią, że w domu, bądź w mieszkaniu znajduje się wyposażenie które jest w jakimś stopniu łatwopalne. Jednak trudno nam sobie wyobrazić w jaki sposób przebiega pożar pomieszczenia. Nie powinniśmy się obawiać, że zginiemy od płomieni. Takich przypadków jest niewiele. Prawdopodobnie szybciej stracimy przytomność wdychając dym z płonących mebli i innego wyposażenia naszego pokoju. Jeśli stracimy przytomność dalej będziemy wdychać toksyczne gazy i z każdą minutą nasze szanse będą maleć. W przypadku pożaru należy jak najszybciej opuścić płonące pomieszczenie. Najlepiej zrobić to owijając głowę, a jeśli mamy taką możliwość całe ciało kocem lub czymś podobnym. Najlepiej byłoby również zasłonić drogi oddechowe mokrym ręcznikiem lub częścią garderoby. Pozwoli nam to choć trochę ograniczyć wdychanie dymu, ale przede wszystkim ochroni nasze drogi oddechowe przed poparzeniem. Szanse na przeżycie osób mających rozległe poparzenia kończyn, pleców, okolic klatki piersiowej są bardzo duże, choć leczenie jest długie i dotkliwe dla pacjenta. Poparzenia dróg oddechowych zawsze bezpośrednio zagrażają życiu. Okazać się może, że w zasadzie nie odnieśliśmy większych obrażeń, ale wdychaliśmy gorące powietrze i mamy poparzone drogi oddechowe i to właśnie nas zabije w ciągu kilku dni po powikłaniach w leczeniu. Uciekając z pomieszczeń ogarniętych pożarem warto pamiętać o prostej zasadzie. Gorące powietrze jak również trujące gazy powstałe w wyniku spalania się wyposażenia znajdują się zawsze pod sufitem, a wraz z rozprzestrzenianiem się ognia będą stopniowo pojawiać się coraz niżej. Schylając się nisko nad podłogą podczas ucieczki w znacznym stopniu unikamy ich działania na nasz organizm. Oczywiście do momentu w którym zacznie płonąć wszystko wokół nas. Te kilka minut to bardzo dużo czasu na opuszczenie strefy ogarniętej pożarem. Wśród ofiar pożarów jest sporo tych śmiałków którzy mając na uwadze dobra jakie mogą stracić w ogniu z zapałem, ale bezowocnie próbowali ugasić pożar. Nie trzeba przypominać, że najpewniej nie jesteśmy zupełnie przygotowani na gaszenie ognia i nie mamy żadnych środków gaśniczych. Poza tym nie odłączając prądu w płonącym mieszkaniu lub w domy możemy zdążyć zginąć od porażenia prądem, zanim zabije nam ogień, ponieważ będziemy gasić tym co mamy pod ręką czyli wodą. Prawdziwym zagrożeniem są też butle z gazem. Eksplozja standardowej butli gazowej o pojemności jedenastu kilogramów jakie spotykamy w kuchni potrafi zniszczyć sporej wielkości budynek.
Groźne czworonogi
Psy towarzyszą nam od tysiącleci i dla niektórych z nas są pełnoprawnymi członkami rodziny. Jednak gdy sprawy pójdą nie tak jak zamierzaliśmy można się spodziewać wielu porzuconych lub zagubionych czworonogów. Prawdopodobnie nie będą czekać bezczynnie by zdechnąć z głodu i zaczną polować. Dobra wiadomość jest taka, że zanim hordy bezpańskich psów zaczną polować na ludzi wcześniej ich celem staną się domowe i dzikie zwierzęta. Dopiero gdy ich zabraknie zajmą się ludźmi. Trzeba od razu zaznaczyć że hodowcy psów robią wszystko, aby przechylić szalę na stronę psów w opisywanej sytuacji. Niebezpieczne rasy psów spełniają oczekiwanie niektórych ich właścicieli w zakresie podporządkowania sobie innej istoty, jednak bywają również przypadki, że to się nie udaje. W mediach często słyszymy o pogryzieniu ludzi przez psy i reguły schemat jest podobny. Niebezpieczna rasa w rękach nieodpowiedzialnych ludzi. Psy częściej atakują dzieci, gdyż są dla nich łatwiejszym celem, niż dorośli. Aby zminimalizować szansę ataku ze strony psa trzeba pamiętać o kilku ważnych zachowaniach. Przede wszystkim nie wolno uciekać na widok zwierzęcia. Ucieczka budzi w nim instynkt polowania. Nie jest też wskazane zatrzymywanie się w oczekiwaniu, że nas minie. Nie należy również patrzeć się bezpośrednio na mijanego psa i utrzymywać z nim kontakt wzrokowy. Jeśli z pełną premedytacją będziemy go ignorować możemy liczyć, że on również nas zignoruje i pójdzie w swoją stronę. Nie przyniosą rezultatu próby rzucania w psa różnymi przedmiotami. Po pierwsze z reguły po kilku próbach zabraknie nam pod ręką przedmiotów którymi moglibyśmy rzucić, a pies nie zrezygnuje i tak z próby ataku. Jeśli nie mamy gdzie się schować, wchodząc na trudno dostępne dla zwierzęcia miejsce pozostaje nam przyjąć pozycje obronną lub podjąć walkę. Pozycja obronna polega na uklęknięciu na podłożu, objęciu rękoma głowy w ten sposób, aby chronić twarz i szyję oraz dociśnięciu głowy do podłoża. Nie jest to najlepsze rozwiązanie, ponieważ pies lub psy mogą sprawić nam wiele obrażeń i w zasadzie jesteśmy zdani na klęskę. Lepiej jest podjąć walkę. Wydaję się że najlepiej zadawać ciosy w okolicę głowy psa, ale jest to nie prawda. Psy mają z reguły mocną budowę czaszki, a w obrębie szczęk silne mięśnie, więc będziemy mieli wiele szczęścia jeśli zadamy im jakieś obrażenia nie mając ostrych przedmiotów. Można próbować atakować bezpośrednio oczy, ale nie będzie to łatwe. Lepszą metodą jest zadawanie ciosów w okolicę szyi zwierzęcia lub jego klatki piersiowej. Trzeba liczyć na uszkodzenie naczyń krwionośnych w obrębie szyi jeśli mamy na przykład nóż lub połamanie żeber w przypadku ciosów w klatkę piersiową.
Wypadek komunikacyjny — gdy nie nadejdzie pomoc