Nowe mieszkanie miało być początkiem. Miało być miejscem, gdzie wreszcie poczuje się bezpiecznie, gdzie wszystko będzie należało tylko do niej. Kamienica była stara, ale odnowiona, z szerokimi korytarzami i ciężkimi drzwiami, które dawały poczucie solidności. Znalazła je przypadkiem, w ogłoszeniu, które wisiało zbyt długo, by ktoś inny się nim zainteresował. Cena była podejrzanie niska, lecz w tamtym momencie nie miało to znaczenia. Potrzebowała zmiany.
Od pierwszego dnia wiedziała jednak, że coś jest nie tak. To nie było uczucie, które da się nazwać. Nie drażnił jej zapach, nie przeszkadzała wilgoć starych murów. To było coś bardziej subtelnego, jakby powietrze miało w sobie echo czyjegoś oddechu. Kiedy zostawała sama czuła inną obecność.
Pierwszą noc spędziła bez snu słyszała trzaski drewna, stukot rur, ale też coś innego. Rytmiczne zbyt regularne, żeby było przypadkowe. Drapanie powolne, jakby ktoś wodził paznokciami po drugiej stronie ściany tuż przy jej łóżku. Wstrzymywała oddech próbując wmówić sobie, że to halucynacja ze zmęczenia. Ale gdy w końcu zasnęła obudziła się z krzykiem. Na ramieniu miała czerwony ślad trzy równoległe linie zbyt głębokie, by były wynikiem zadrapania o mebel.
Następne dni nie były lepsze. Lustro w przedpokoju zmieniało kąt, jakby ktoś je poprawiał. Drzwi do łazienki zawsze były uchylone, choć zamykała je starannie. W kuchni na stole znajdowała ślady wilgoci, jakby ktoś stał tam ociekając wodą.
Najgorsze przyszło pod wieczór, gdy zgasło światło. Wstała, by sprawdzić korki i wtedy zobaczyła ruch w korytarzu. Kąt oka uchwycił sylwetkę nienaturalnie wysoką o ramionach sięgających niemal podłogi. Myślała, że to złudzenie cień, gra światła. Ale gdy odwróciła głowę sylwetka wciąż tam była. Stała nieruchomo, a w jej oczach dwóch pustych, białych plamach odbijała się twarz kobiety. Jej twarz.
Poczuła chłód przesuwający się po karku. Chciała odwrócić spojrzenie zamknąć oczy i uciec, ale wtedy usłyszała to po raz pierwszy. Szept, który wpełzł jej do głowy i wypełnił czaszkę jak trucizna.
Z każdą nocą było gorzej. Sen przychodził coraz rzadziej, a kiedy już nadchodził był ciężki, lepki pełen obrazów, które nie znikały po przebudzeniu. Budziła się z uczuciem, że ktoś stoi tuż przy łóżku. Nie słyszała kroków ani oddechu, ale wiedziała, że tam jest. Raz otworzyła oczy i była pewna, że coś pochyla się nad nią. Sylwetka zbyt długa, cień zbyt gęsty. Zamarła i udawała, że śpi a wtedy poczuła chłód przesuwający się po ustach jakby coś niewidzialnego dotknęło jej warg.
Kiedyś odważyła się zapalić światło. Pokój był pusty, ale na pościeli zostały mokre plamy, jakby ktoś wyszedł prosto z deszczu i usiadł na brzegu łóżka.
Lustra stały się najgorsze unikała ich zakrywała, ale każde odbicie znajdowało drogę. Szkło w łazience, ciemna szyba w oknie nawet ekran telefonu, gdy gasł wszędzie pojawiał się cień najpierw w tle, potem coraz bliżej. Patrzył. Czekał.
Pewnej nocy weszła do łazienki i zobaczyła coś co złamało jej resztki racjonalności. Odbicie w lustrze było o sekundę spóźnione. Każdy jej ruch powtarzało z opóźnieniem, powolne, ciężkie. Stała jak sparaliżowana, a wtedy jej twarz w odbiciu zaczęła zmieniać kształt. Oczy zrobiły się czarne, usta rozciągnęły w nienaturalnym grymasie, a z kącików spłynęła ciemna, lepka ciecz. Sama stała nieruchomo z szeroko otwartymi oczami podczas, gdy jej odbicie uśmiechało się szeroko pokazując zęby dłuższe niż ludzkie.
Nie wytrzymała i odwróciła wzrok. Wtedy światło zgasło, a w ciemności usłyszała szept tuż przy uchu:
„Nie odwracaj wzroku”. Ale ona już to zrobiła.
Leżała na podłodze drżąca mokra od tej czarnej cieczy, która nie powinna istnieć, a jednak wypływała z jej porów. Każdy mięsień pulsował jakby od środka coś go rozpychało. Próbowała złapać oddech, ale płuca odmawiały posłuszeństwa coś wpełzało do środka, rozdzierało tkanki, jakby jej własne ciało stawało się klatką dla obcej obecności.
Widziała to w lustrze. Jej odbicie nie było już opóźnione, ani powtarzające ruchy. To było coś nowego, coś własnego. Jej ciało wyginało się w spazmach, a odbicie patrzyło na nią z zimnym spokojem, wyprostowane, z oczami pustymi jak dwie studnie. Gdy z jej ust wyrywał się charczący jęk, w lustrze twarz unosiła się w uśmiechu.
Poczuła trzask w kręgosłupie. Zgięła się w pół, dłońmi rozdzierając prześcieradło, aż paznokcie pękły do krwi. Ból był nie do zniesienia, a jednocześnie miała wrażenie, że ten ból nie należy już do niej. Jej ciało wyginało się jak marionetka w cudzych rękach. Ramiona wydłużały się, barki pękały z chrzęstem, a kości pod skórą przesuwały się, jakby ktoś modelował ją na nowo.
Z jej ust wydarł się krzyk, który przeszedł w chrapliwy, obcy śmiech. To nie ona się śmiała. To lustro śmiało się za nią, a jej własne gardło było tylko narzędziem.
Spojrzała w dół i zobaczyła, że jej brzuch faluje. Skóra napinała się, jakby pod spodem coś pełzało, coś próbowało się wydostać. Palce same się uniosły, rozdrapując paznokciami miękką tkankę. Z jej wnętrza nie wypłynęła krew – tylko gęsta, ciemna maź, w której coś się poruszało. Robaki, larwy, cieniste macki – nie wiedziała. Ale czuła, jak wychodzą z niej, jak wypełzają po podłodze i kierują się do lustra.
A lustro ich wciągało. Tafla drgała, chłonęła każdy fragment, każdy kawałek, jakby czekała na to od zawsze.
Kiedy uniosła głowę, zobaczyła, że odbicie już nie jest jej odbiciem. Stała tam sylwetka – wysoka, wyciągnięta, o ramionach za długich, o twarzy, która była jej, ale poszerzona do granic groteski. Usta rozciągnięte w nieludzki uśmiech, oczy jak dwa puste krwiożercze otwory.
Zrozumiała, że nie walczy już o życie. Walczy o resztki siebie. Ale głos w jej głowie był nieubłagany, głośniejszy niż kiedykolwiek.
Nie odwracaj wzroku. Patrz. Patrz, aż będziesz mną.
Krzyk rozdzierał jej gardło, ale brzmiał coraz bardziej obco, jakby nie należał już do niej. Głos rozciągał się, nakładał na siebie w dziesiątkach tonów – kobiecych, męskich, dziecięcych – wszystkie wrzeszczące równocześnie z jej ust. Odbicie w lustrze nie wydawało żadnego dźwięku, tylko patrzyło z nienaturalnym spokojem.
Jej ciało zaczęło się łamać. Kręgosłup strzelił, gdy wyginała się do tyłu tak mocno, że tył głowy niemal dotknął podłogi. Żebra pękały, przesuwając się pod skórą jak ostre gałęzie. Ramiona wydłużyły się, palce wyciągnęły o kilka centymetrów, paznokcie zamieniły w ostre szpony. Skóra pękała wzdłuż przedramion i ud, a spod niej wyciekała ciemna, śliska ciecz, która bulgotała jakby miała własne życie.
Czuła, jak jej oczy płoną, a potem nagle – jak eksplodują. Światło zgasło, a mimo to wciąż widziała. Widziała inaczej, szerzej, głębiej. Ściany były żyłami, podłoga pulsowała jak mięsień, a lustro oddychało ciężko jak klatka piersiowa. Każda powierzchnia odbijająca stała się okiem, przez które patrzyła – setki oczu, tysiące, wszystkie zwrócone ku niej.
Wtedy lustro otworzyło się całkowicie. Tafla rozstąpiła się, a odbicie wyciągnęło ku niej ręce. Długie, kościste palce objęły jej szyję, nie ściskając – prowadząc. Poczuła, jak nogi same unoszą się z podłogi, jak jej ciało bezwładnie sunie do przodu.
Weszła w szkło jak w wodę. Zimno przeszyło każdy nerw, ale nie miała już siły, by się bronić. Odbicie przyciągnęło ją do siebie i wessało w pustkę.
Po drugiej stronie nie było już ciszy. Był wrzask. Setki głosów, tysiące, wszystkie sklejone w jeden chór, którego nie dało się uciszyć. Każdy z tych głosów należał do kogoś, kto kiedyś patrzył w lustro zbyt długo. Każdy z nich błagał, klął, płakał, śmiał się obłąkańczo. A teraz ona dołączyła do tego chóru.
Jej twarz rozpadła się, a potem złożyła na nowo, już nie taka sama. Jej ciało przestało należeć do niej. Była cieniem. Była odbiciem. Była tym, co czai się w taflach i czeka cierpliwie, aż ktoś nieświadomy spojrzy za długo.
Na świecie nie zauważono jej zniknięcia. Jedna kobieta mniej, nikt nie pytał. Ale w mieszkaniach, w biurach, w nocnych pociągach, w pustych łazienkach zaczęto widywać cień. Zawsze za plecami. Zawsze nieruchomy. Zawsze w lustrze.
I zawsze z tym samym szeptem.
Na początku nie rozumiała, czym jest. Świadomość unosiła się w chłodzie, wśród wrzasków, które nigdy nie milkły. Ale potem zaczęła widzieć. Nie jednym okiem, nie dwojgiem – setkami. Każde lustro było powieką, każde odbicie drogą. Mogła zaglądać wszędzie, tam, gdzie ktoś spojrzał choć na chwilę.
Widziała kobietę, która przeglądała się w lustrze w łazience. Była zmęczona, z podkrążonymi oczami, niepewna swojej twarzy. Kiedy schyliła się, by opłukać dłonie wodą, odbicie zostało w miejscu, patrząc prosto na nią. Kiedy podniosła wzrok, na sekundę zobaczyła cień w tle – wysoki, przechylony, z jej własną twarzą wykrzywioną w groteskowym uśmiechu. Kobieta odskoczyła, a szklanka upadła na podłogę, rozbijając się na kawałki. Od tej pory bała się zasypiać przy zgaszonym świetle.
Potem był mężczyzna w hotelowym pokoju. Przechodził obok dużego lustra, ale coś zmusiło go, by spojrzał jeszcze raz. W odbiciu stał ktoś za nim – wysoki, blady, z oczami czarnymi jak smoła. Odwrócił się gwałtownie, a pokój był pusty. Ale w lustrze figura już się nie cofnęła. Ruszyła w jego stronę, powoli, krok za krokiem. Zasłonił taflę prześcieradłem, lecz szept nie ustawał. W środku nocy znaleźli go na podłodze z paznokciami połamanymi do krwi, jakby desperacko próbował wydrapać coś ze ściany.
Ona była we wszystkim. W małych lusterkach noszonych w torebkach, w czarnych ekranach telefonów, w szybach autobusów, w wodzie, która drgała w filiżance. Czekała cierpliwie. Wystarczyło, że ktoś spojrzy za długo.
I wtedy przychodził szept. Nie jej głos, nie ludzki. Szept, który wrastał w świadomość jak pasożyt. Najpierw pytanie, czy naprawdę dobrze widzi. Potem strach, że cień poruszył się inaczej. A na końcu rozkaz, od którego nie było ucieczki.
Nie odwracaj wzroku.
Bo kiedy odwracasz cień już stoi tuż obok.
Pierwsza zginęła dziewczyna z akademika. Współlokatorka znalazła ją w łazience, klęczącą przed lustrem, z twarzą roztrzaskaną na kawałki. Jakby odbicie, które wciągało ją od tygodni, w końcu wyciągnęło ręce i rozdarło jej policzki na boki. Na kafelkach leżały fragmenty skóry i zębów, a tafla była czysta, nienaruszona. Wydawało się, że wciąż się w nią wpatruje – tyle że nie miała już oczu.
Potem było gorzej.
W małym miasteczku ojciec znalazł swojego syna w łazience. Chłopak miał rozprutą szyję, ale nie wyglądało to na samobójstwo. Wyglądało, jakby ktoś z wnętrza lustra przeciągnął coś ostrego przez gardło i wyciągnął go na drugą stronę. Ojciec przysiągł, że kiedy próbował zatamować krew, zobaczył w tafli odbicie – ale nie swojego syna. Kogoś wysokiego, wychudzonego, o ramionach sięgających ziemi, patrzącego mu wprost w oczy.
W jednym z biurowców w Warszawie ochroniarze wezwali policję, gdy znaleźli kobietę zamkniętą w toalecie. Jej ciało było porozrywane, paznokcie zdarte do kości, a na ścianach od podłogi po sufit widniały ślady pazurów. Lustro było zaparowane, choć w pomieszczeniu panował chłód. Gdy jeden z policjantów przetarł taflę, zobaczył w niej jej twarz – ale nie martwą. Uśmiechała się, oczy miała szeroko otwarte, a usta powtarzały w kółko te same słowa.
Nie odwracaj wzroku.
Każde kolejne miejsce było bardziej brutalne. Ludzie znajdowani z wydłubanymi oczami, z ustami rozciągniętymi aż po uszy, z rękami powykręcanymi w nieludzkich kątach. Zawsze obok lustro – czasem pęknięte, czasem zaparowane, czasem nienaruszone, ale z powierzchnią mokrą, jakby coś dopiero co przeszło na drugą stronę.
Lekarze mówili o zbiorowej psychozie. Gazety pisały o kulcie. Policja sugerowała samobójstwa. Ale ci, którzy widzieli ciała, wiedzieli jedno żaden człowiek nie mógłby zostawić takich śladów.
W małym bloku na obrzeżach miasta znaleziono całe piętro puste, drzwi otwarte, światła zapalone. W jednym z mieszkań stało lustro od ściany do ściany, a na jego powierzchni odciśnięte były dziesiątki dłoni. Małych i dużych, kobiecych i męskich. Na podłodze leżały ubrania, telefony, zabawki dziecięce – ale nie było ani jednej osoby. Jakby wszyscy weszli w taflę i nigdy nie wrócili.
Kiedy strażacy wyciągali lustro z ram, na sekundę ujrzeli własne odbicia. Ale nie poruszały się równocześnie. Stały w miejscu, patrząc wprost, z uśmiechami powoli rozciągającymi się od ucha do ucha. Dwóch mężczyzn dostało ataku paniki, jeden nigdy już nie wrócił do pracy.
Im dłużej trwało to zjawisko, tym mocniej ludzie zaczynali bać się własnych odbić. W sklepach wykupywano taśmy, by zaklejać lustra. Okna zasłaniano czarnymi foliami. Ekrany telefonów obklejano papierem. Ale im bardziej uciekali, tym bardziej czuła ich strach. Tym szybciej znajdowała drogę.
Bo nie potrzebowała już samego szkła. Wystarczał błysk w oczach drugiego człowieka. Kropla wody w umywalce. Cień na ścianie. Każde odbicie było bramą, a ona była wszędzie.
W dużym mieście zaczęły krążyć nagrania filmiki z kamer przemysłowych, telefony, które ludzie upuszczali w panice. Nocny monitoring w metrze pokazał, jak pasażerowie patrzą w ciemne szyby tunelu. Najpierw jeden, potem drugi, potem cała grupa. Nikt nie ruszał się z miejsca wszyscy stali sztywno wpatrzeni w odbicia. Kiedy pociąg ruszył na siedzeniach nie było nikogo.
Coraz częściej to nie były już tylko pojedyncze ofiary. To były zniknięcia całych rodzin, całych grup. I zawsze zostawał tylko szept, który unosił się jeszcze długo w ciszy.
Nie odwracaj wzroku.
Miasto przestało istnieć jak każde inne. Było ciszej niż w nocy po świętach, ciszej niż w niedzielny poranek. Ulice zarosły pustką, której nie dało się przerwać. Lampy uliczne świeciły jeszcze gdzieniegdzie, ale ich światło było słabsze, jakby gasło od środka. Na skrzyżowaniach stały samochody z otwartymi drzwiami, silniki dawno ostygłe, a w środku ani śladu kierowców. Na chodnikach leżały porzucone torby, dziecięce wózki, niedopałki wciąż tlące się w popielniczkach.
Ale nigdzie nie było ludzi.
Każda witryna sklepu, każde okno, każdy ciemny ekran odbijały tylko twarze tych, którzy kiedyś żyli. Twarze bez źrenic, blade, uśmiechnięte z szerokością niemożliwą do osiągnięcia przez ludzkie mięśnie. Stały w lustrzanych taflach, nieruchome, wpatrzone w pustkę.
Kiedyś ktoś jeszcze próbował uciekać. Helikopter nadleciał od strony centrum, szukając sygnałów życia. Operator kamery opowiadał potem, że widział ludzi – setki ludzi – stojących na dachach, na balkonach, w oknach. Wszyscy zwróceni twarzami w tę samą stronę. Gdy zbliżył obiektyw, zrozumiał, że to nie byli ludzie. To były odbicia. Tylko odbicia, nieruchome, czekające. Silnik helikoptera zgasł nagle w powietrzu. Wraku nigdy nie odnaleziono.
Z czasem miasto stało się tylko pustą skorupą. Budynki oddychały ciszą, ulice pachniały rdzą i stęchlizną, a w każdej powierzchni odbijającej czekała ona. Nie jedna, nie w jednej formie. Setki wersji, setki twarzy – jej własna, ich twarze, twarze obcych ludzi – wszystkie wchłonięte, wszystkie teraz jej.
Jej świadomość rozlała się jak choroba. Czuła każdy zakamarek, każdy kąt. Widziała przez odłamki szkła w ruinach, przez brudne szyby autobusów, przez kałuże po deszczu. Każde odbicie było okiem, a wszystkie oczy należały do niej.
I w końcu zostało tylko to.
Miasto odbić. Ulice, po których nie przechadzał się nikt, a jednak w każdej tafli szkła stał ktoś. Tysiące nieruchomych postaci, które patrzyły i uśmiechały się szeroko, czekając.
Czekały, aż ktoś nowy wejdzie do miasta.
A kiedy już wejdzie, usłyszy głos, ten sam, który rozbrzmiewał w murach, w szybach, w jego własnych myślach.
Nie odwracaj wzroku. Patrz, aż zostaniesz jednym z nas.
Nie skończyło się na jednym mieście.
Na początku nikt nie chciał wierzyć w to, co się stało. Media podawały, że mieszkańcy zostali ewakuowani z powodu skażenia, że władze ukrywają katastrofę chemiczną. Na nagraniach pokazano tylko puste ulice, a reszta była cenzurowana. Ale ludzie, którzy próbowali tam wejść na własną rękę, nie wracali. Kilku zostawiło transmisje na żywo – roztrzęsione obrazy pustych korytarzy, głosy przerywane trzaskami i nagłe, nieruchome sylwetki w witrynach sklepów, stojące w ciszy i patrzące prosto w kamerę. Transmisje kończyły się zawsze tak samo – nagłym upadkiem, trzaskiem szkła i ciszą.
Potem pojawiły się pierwsze przypadki w innych miejscach. Małe miasteczko setki kilometrów dalej, w którym ludzie zaczęli zaklejać okna i rozbijać lustra. Lotnisko, gdzie kamery monitoringu zarejestrowały pasażerów stojących nieruchomo przed ciemnymi szybami terminala. Szkoła, w której uczniowie zaczęli powtarzać chórem te same słowa, patrząc w tablicę niczym w lustro.
Nie odwracaj wzroku.
Epidemia strachu rozlała się szybciej niż choroba. W sklepach zabrakło taśm, zasłon, kartonów, farby. Ludzie zamalowywali każde odbicie, tłukli szyby, wynosili z domów telewizory i komputery. Ale czym więcej luster rozbijali, tym bardziej czuli, że to coś przenosi się w inne miejsca.
Odbicia przestały być potrzebne. Widzieli cień w wodzie, cień w oczach innych ludzi, cień w martwych ekranach telefonów, które włączały się same. To było wszędzie, w każdym oddechu, w każdym mgnieniu oka.
A potem zaczęły ginąć całe dzielnice. Ludzie znikali nagle, jakby ziemia ich wchłonęła. Zostawały tylko ubrania, rzeczy, porzucone jedzenie, a w szybach – ich twarze. Zawsze nieruchome, z pustymi oczami i tym samym nieludzkim uśmiechem.
Świat próbował reagować. Wojsko otaczało kolejne miasta, ale żołnierze ginęli równie szybko. Na nagraniach z hełmowych kamer widać było, jak zatrzymują się i patrzą w odbicia szyb, celowniki karabinów opadały, a potem obiektyw kamery wypełniała twarz – ich własna, ale zdeformowana, uśmiechnięta.
Nie było już granic, bo nie było miejsca, w którym można się było ukryć.
Kiedyś jeszcze można było mówić o tym jako o zjawisku, jako o legendzie, o klątwie. Ale gdy ekrany telewizorów na całym świecie zaczęły same się włączać, a w ich taflach widziano te same sylwetki – wysokie, przechylone, z oczami pustymi i ramionami sięgającymi ziemi – stało się jasne, że to nie legenda. To choroba. To nowa rzeczywistość.
A ona, ta, która zaczęła wszystko, była teraz wszędzie. Była każdym odbiciem. Była każdym cieniem. Była wszystkim, co patrzy.
I powtarzała ten sam rozkaz, który już nie był tylko szeptem, ale głosem rozlegającym się w całym świecie.Sygnały wygasały jeden po drugim. Najpierw stacje telewizyjne, w których prezenterzy zaczynali mówić wolniej, jakby ktoś ściskał im gardła. Kamery zbliżały się do ich twarzy, a w ich źrenicach widać było drobne odbicia studia, czerwone diody, szkło w drzwiach reżyserski. Potem widać było coś jeszcze. Drugi rząd zębów tam, gdzie nie powinno go być, szeroki cień stojący tuż za obiektywem. W pewnym momencie wszystkie kanały pokazały to samo. Wyrazisty, nieludzki uśmiech, który rozciągał policzki aż do trzasku. Ekrany zgasły, ale nie przestały odbijać. W pustej czerni wciąż czaiły się twarze.
Szpitale próbowały tworzyć sale bez odbić. Matowa farba po sufit, żadne stalowe narzędzia na wierzchu, woda tylko w plastikowych zbiornikach. Okazało się, że nie da się usunąć wszystkiego. Ktoś zauważył, że nawet w zaschniętych łzach na policzkach zostaje mikrofilm światła. Ktoś inny, że oczy są lustrami, których nie można wyrzucić. Przyszywano powieki grubą nicią, a pacjenci i tak się budzili, a wtedy już nie pytali czy mają gdzie uciec. Po prostu przestawali oddychać, jakby ktoś po drugiej stronie lustra nauczył się zatrzymywać płuca razem z odbiciem.