Redakcja: Dominika Kamyszek
Korekta: Aga Kalicka
Projekt okładki: Justyna Sieprawska
Copyright © Monika Gajos, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody autora pod groźbą odpowiedzialności karnej.
ROZDZIAŁ 1
Solene
Kroki na klatce.
To mógłby być każdy. Mógłby, ale nie mam tyle szczęścia. Nigdy go nie miałam. Wmawianie sobie, że jest inaczej, mija się z celem. Jestem tego świadoma, co nie znaczy, że czasami wciąż nie próbuję.
Zerkam dla pewności na zegarek. Czwarta po południu. Gdybym miała taką moc, chętnie cofnęłabym wskazówki. Nie umiem, natomiast on wrócił punktualnie. W przeciwieństwie do mnie. Musiałam zostać dłużej w pracy, a gdy już z niej wyszłam, autobus odjechał mi sprzed nosa. Krzyczałam, machałam ręką jak szalona, lecz kierowca to zignorował. Pech. Czasami lubi się mnie przyczepić. Jego omija szerokim łukiem.
Jest coraz bliżej.
Celowo czy nie, robi wszystko, żeby było go dobrze słychać. Tupie, głośno stawiając stopy na kolejnych stopniach, a przy tym uderza dłonią w poręcz z taką mocą, że metaliczny dźwięk niesie się echem na wyższe piętra. Każde uderzenie dociera do moich uszu niczym wystrzał armatni. Odmierza odległość i czas, które mi pozostały.
Idzie po mnie.
To koniec.
Wrzucam do zlewu naczynia, choć dopiero co wyjęłam je z szafki. Pomimo spóźnienia, zaraz po dotarciu do domu, podjęłam nierówny wyścig z czasem. Desperacko próbowałam przygotować cokolwiek, co by go choć w małym stopniu zadowoliło i ochroniło mnie przed jego gniewem.
Nie zdążyłam.
Uciekam do swojego pokoju i zamykam drzwi. Opieram się o nie plecami dokładnie w momencie, gdy przy wejściu ktoś zaczyna szarpać za klamkę. Niepotrzebnie. Nie jest zamknięte. Do tej pory jeszcze nigdy nie zdobyłam się na odwagę, by przekręcić klucz i sprawdzić, co się wtedy stanie. Nie robię niczego, co mogłoby go zdenerwować, lecz to nie sprawia, że w tej chwili strach jest mniejszy.
Rozglądam się spanikowana dookoła, a serce wali mi w piersi z taką mocą, jakby samo poszukiwało sposobów na ewakuację. Nie jestem pewna, ile jeszcze będzie w stanie wytrzymać. Dopada mnie znajome uczucie paniki, piekąca potrzeba znalezienia kryjówki i przeczekania najgorszego. Niczego nie chciałabym tak bardzo, jak móc w tej chwili zniknąć. Koncentruję wzrok na szafie, ale szybko odpuszczam i zwalczam chęć, żeby spróbować wcisnąć się do jej wnętrza. Głupi odruch. Wiadomo, że nie dam rady tam wejść. Nie jestem dzieckiem. Poza tym… cóż, już kiedyś próbowałam.
Przymykam oczy.
Nasłuchuję.
Jest szansa, że po prostu pójdzie do sypialni. Uśnie, wytrzeźwieje. Będzie dobrze. Jeżeli skręci do kuchni… Wtedy to tak szybko się nie skończy. Rozwścieczy go fakt, że obiad nie jest jeszcze zrobiony, i zacznie biesiadowanie po swojemu. Wolałabym tego uniknąć.
Proszę…
Wstrzymuję oddech i odliczam.
Raz, dwa, trzy.
Huk. Ktoś dostaje się do mieszkania i chyba upada na podłogę.
A po chwili znowu.
Nie, nie, nie…
Jest gorzej, niż myślałam. Nie wrócił dziś sam.
— Solene, do mnie!
Nawet nie drgam.
— Ogłuchła jebana szmata!
Gwałtowne uderzenie w drzwi powoduje, że ląduję na kolanach. Odsuwam się na czworaka, pełznę przed siebie jak najdalej. I słusznie. Kolejny kopniak posyła je na ścianę, od której z hukiem odskakują. Gdybym pozostała na miejscu, właśnie bym nimi mocno oberwała.
— Co to, kurwa, jest?!
Zaciskam zęby, żeby nie płakać. Zmuszam się, żeby odwrócić głowę w stronę, skąd dobiega bełkotliwe warczenie, choć wszystko we mnie protestuje na myśl o konfrontacji. Moje ruchy są spowolnione, sztywne. Chwilę zajmuje mi zrozumienie, co trzyma w dłoni.
Buty.
Tak bardzo się spieszyłam, żeby zdążyć z przygotowaniem dla niego posiłku, że zrzuciłam je z nóg w biegu. Nie patrzyłam, gdzie spadły. Nie odłożyłam ich na miejsce. Najpewniej to o nie się potknął. I to nimi obrywam tuż po tym, gdy bierze niezdarny zamach. Choć nawalony, to wciąż celuje bezbłędnie.
— Ile razy mam ci powtarzać, skończona idiotko, żebyś po sobie sprzątała?! — wrzeszczy. — No ile, kurwa?!
— Zawsze to robię! Sprzątam po sobie i jeszcze cały ten burdel, który ty robisz! Odkąd mamy nie ma, to wszystko jest na mojej głowie! — oponuję gwałtownie, co jest cholernym błędem, bo rozwścieczony rusza ku mnie.
Jeżeli miałam w sobie choć odrobinę odwagi i chęci na bunt, to teraz uleciały bez śladu. Wciskam się w kąt między łóżkiem a biurkiem. Naiwnie liczę, że jego ramiona nie są dostatecznie długie, aby po mnie sięgnąć. Za dziecięcych lat też się tak łudziłam.
Niepotrzebnie.
— To był tylko jeden raz, po prostu się spieszyłam — tłumaczę cichutko ugodowym tonem. — Przepraszam. Nigdy więcej już tego nie zrobię.
Nie chcę, żeby znowu mnie bił, ale szanse, że go przekonam, są znikome. Wszystko przez bezsensowne pyskówki. Ostatnio zdarzają mi się coraz częściej. Niestety, bo to tylko oznacza, że przestaję mieć panowanie nad jedynym, co do tej pory jako tako kontrolowałam — nad własną złością.
Ojciec chwyta mnie za ramię, a drugą rękę ciągnie do tyłu, biorąc zamach. Zamykam oczy, przytulam policzek do ściany i napinam ciało, desperacko próbując zamortyzować nadchodzący cios. Doświadczyłam ich już wielu, lecz do pewnych rzeczy zwyczajnie nie da się przyzwyczaić. Oczekiwanie jest z tego najgorsze. Tym razem trwa zbyt długo. Chociaż cenne sekundy uciekają, to samo uderzenie, o dziwo, wciąż nie nadchodzi. Otwieram niepewnie oczy i widzę, że gość stojący za tatą przytrzymuje jego pięść, nie pozwalając jej na zderzenie z moją twarzą.
Nie znam go.
Na pierwszy rzut oka nic go nie wyróżnia — mężczyzna w średnim wieku, ubrany w przybrudzone jeansy i szarą polówkę. Jego sylwetka jest nieco przygarbiona. Lata fizycznej pracy wyraźnie odcisnęły na nim swoje piętno. Twarz ma surową, z mocno zarysowaną szczęką i głębokimi bruzdami przy ustach. Krótkie, czarne włosy są w nieładzie, jakby ścinane były w pośpiechu, a zarost koszmarnie nierówny. Jest zaniedbany, ale nie wydaje się niebezpieczny. Pozornie, bo jednak coś w jego oczach wywołuje we mnie niepokój. To coś sprawia, że pierwsza odwracam wzrok i nie znajduję w sobie odwagi na kolejne spojrzenie. Mimo że właśnie ocalił mi skórę, nie czuję się przy nim komfortowo.
— Daj spokój, nie warto marnować energii — rzuca obojętnym tonem. Ma upiornie chropowaty głos, jak ktoś, kto przez lata palił najtańsze papierosy. — Mieliśmy oglądać mecz, a zaraz stracimy pierwszą połowę!
Ojciec wciąż się waha, jakby to w jego głowie miał właśnie miejsce jakiś arcyważny pojedynek. Bitwa jest zażarta, lecz szala zwycięstwa przechyla się ostatecznie na moją stronę. Wyłapuję moment, w którym on odpuszcza. Rozluźnia chwyt, a po chwili całkiem go zwalnia i odchodzi, nie poświęcając mi więcej uwagi.
Wychodzi, ale ja wciąż czuwam. Nie opuszczam gardy na wypadek, gdyby jednak postanowił wrócić, a na spokojniejszy oddech pozwalam sobie dopiero wtedy, gdy obaj znikają mi z pola widzenia. Zatrzaskują za sobą drzwi i słyszę, jak odchodzą. Wówczas też uczucie napięcia, które utrzymywało mnie w pionie, znika, przez co powoli osuwam się po ścianie na podłogę. Rozmasowuję obolałe ramię, walcząc z napływającymi łzami. Nie chcę płakać. To i tak mi nie pomoże. Nigdy nie przynosiło ulgi, niczego nie zmieniało, a jedynie zapewniało zapuchnięte powieki i dotkliwy ból głowy następnego dnia. Nie zamierzam sama sobie dokładać.
Nie wiem, ile czasu siedzę w tej samej pozycji, ale to na pewno kwestia godzin, nie minut, bo w pokoju zapada półmrok. Za ścianą słychać coraz głośniejsze odgłosy zaciekłego kibicowania, które płynnie przechodzą w dziką euforię towarzyszącą świętowaniu zwycięstwa. To jeszcze potrwa. Znam zwyczaje i gościnność ojca, dlatego moment, w którym dociera do mnie dźwięk świadczący o tym, że ktoś właśnie opuszcza nasze mieszkanie, wyczula moje zmysły. Unoszę głowę i nasłuchuję uważniej, próbując wydobyć coś jeszcze z panującego hałasu.
Nieudolnie, bo niemal podskakuję w miejscu, gdy drzwi mojego pokoju ponownie się otwierają. Oddech zamiera mi w płucach, kiedy zauważam, kto stoi na progu. Że nie jest to tata.
Mężczyzna ramieniem opiera się niestabilnie o framugę, a w dłoni trzyma butelkę taniego piwa. Przekrzywia ją tak bardzo, że na podłogę w równych odstępach skapują krople alkoholu.
— Heeej, maaałaaa… — mówi, nienaturalnie przeciągając kolejne sylaby. Jego spojrzenie jest zamglone, policzki poczerwieniałe od liczby procentów we krwi, a uśmiech, choć na pozór życzliwy, ma w sobie coś bardzo niepokojącego. — Siedzisz sobie tutaj tak cichutko, że prawie o tobie zapomniałem.
Nie patrzę na niego, ale jego obecność wypełnia cały pokój, przytłaczając mnie swoim ciężarem.
— Gdzie tata? — pytam nieufnie, czując, jak wzrok tego faceta bezwstydnie prześlizguje się po mojej sylwetce.
Wchodzi głębiej do pokoju i zamyka za sobą drzwi. Nie podoba mi się, że narusza moją przestrzeń. Do tej pory żaden z gości ojca nigdy sobie na to nie pozwolił. Każdy z nich znał granice. Ten typ ich nie szanuje.
— Brakło piwa, więc wyszedł do sklepu — rzuca niby obojętnie, jednak zawarty w tych słowach przekaz powoduje, że nabieram jeszcze większej ostrożności. Niepokoi mnie fakt, że zostałam z nim sam na sam. — Powinnaś się trochę rozluźnić — dodaje, a jego głos ocieka fałszywą uprzejmością. — Chociaż wiem, że nie jest ci łatwo. Twój stary to kawał chama, prawda? Ale ja… ja jestem inny. Mam na imię Stephen.
Nie odpowiadam. Szukam w głowie planu ucieczki, lecz pokój nie ma drugiego wyjścia. Mocniej napieram plecami na ścianę, marząc o tym, aby się rozstąpiła, choć to przecież niemożliwe. Jestem w pułapce.
— Nie zrobię ci krzywdy — mówi znowu, choć tym razem jego ton brzmi inaczej, bardziej szorstko. Już nie próbuje kryć irytacji, którą wywołuje w nim moje milczenie. — Jesteś cicha jak myszka, ale na pewno tkwi w tobie coś więcej. Zawsze na początku stwarzacie takie pozory. Wystarczy się wami odpowiednio zająć, by wydobyć to, co najlepsze.
— Proszę, wyjdź… — wyduszam z siebie, choć mój głos brzmi słabo, jakby nie należał do mnie. — Tata na pewno zaraz wróci — przypominam, licząc, że ta myśl go powstrzyma.
Stephen przekrzywia głowę na bok, jakby rzeczywiście rozważał spełnienie tej prośby. Albo napawał się moim strachem. Milczy przez kilka sekund, a w jego oczach narasta coś, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że nie zamierza odpuszczać.
— Trochę czasu jeszcze minie — zapewnia. — Zadbam o ciebie, ale najpierw się napij, będzie ci lepiej. Możesz mi zaufać…
Podchodzi bliżej, na tyle, aż wyczuwam mocny zapach alkoholu i papierosów. Wyciąga ku mnie rękę, w której wciąż trzyma butelkę z piwem. Próbuje przycisnąć mi jej szyjkę do ust, lecz gwałtownym gestem ją od siebie odtrącam, a ta wymyka mu się z palców. Szkło upada na podłogę, a resztki napoju zalewają dywan i panele.
Oboje spoglądamy na toczącą się po podłodze butelkę, a po chwili Stephen przenosi wzrok na mnie.
— No i co zrobiłaś? Nieładnie, dziewczyno… — Cmoka, jakby miał przed sobą niesforne dziecko, a nie dorosłą kobietę. — To było naprawdę dobre piwo, a ja chciałem być dla ciebie miły. Ty też powinnaś być milutka, wiesz? Szczególnie dla tych, którzy nie pozwalają obić tej twojej cudnej buźki. Na szczęście wciąż możesz to nadrobić. Chodź, pokażę ci, w jaki sposób…
Nawet nie drgam, a to sprawia, że Stephen traci cierpliwość i rzuca się w moją stronę. W jego ruchach jest coś zwierzęcego, mimo to staram się go odepchnąć, kiedy tylko do mnie dopada. Odruchy obronne, praktykowane przez lata, weszły mi w krew, dzięki czemu wyzwalają się niemal automatycznie.
— Zostaw! — warczę, siłując się z nim.
Mężczyzna jest nieźle wstawiony, przez co jego ruchy są nieskoordynowane, lecz to nie ułatwia mi zadania. Wręcz przeciwnie. Jest znacznie większy i cięższy, wciąż ma więcej siły. Nawet teraz. Szarpiemy się niezdarnie w ciszy. Gdyby błaganie o ratunek kiedykolwiek go faktycznie sprowadziło, krzyczałabym właśnie wniebogłosy. Wiem jednak, że pomoc nie nadejdzie. Nigdy wcześniej nie przyszła. Kiedy wrzeszczałam, agresja jedynie wzbierała, a ja sama szybciej pozbawiałam się tchu. Kiedy milczałam, wszystko trwało znacznie krócej. Obrywałam i tak, ale lżej. Z czasem nauczyłam się bierności. Teraz jednak czuję, że cena za potulność będzie inna, dlatego nie umiem nie reagować.
Stephen sapie ze złości. Chyba nie był nastawiony na taki opór, ale mimo to nic nie wskazuje, żeby miał zaraz odpuścić. Szarpanina trwa, ojciec nie wraca, a z każdą upływającą chwilą coraz dobitniej sobie uświadamiam, że mimo wszelkich chęci długo nie będę w stanie się bronić. Moje mięśnie już słabną.
Jego uwadze też to nie umyka, bo nagle staje się agresywniejszy, bardziej zdeterminowany. Zanim zdążę po raz kolejny zablokować jego dłoń, chwyta mnie za nadgarstek i przerzuca na łóżko, nie dając nawet chwili na reakcję. Uderzam głową w drewnianą ramę, przez co momentalnie ciemnieje mi przed oczami. Zamroczona próbuję się podnieść, lecz nie mam cienia szansy. Stephen jest szybszy. Siada na mnie okrakiem, przygniatając moje ciało swoim.
— Nie! Proszę, błagam… — protestuję słabo.
— Nie wstrzymuj się z tymi prośbami, mała, gwarantuję ci, że zaraz sprawię, że będzie ich jeszcze więcej — dyszy mi do ucha.
Zamykam oczy i przygryzam wewnętrzną stronę policzka, żeby tylko nie mógł wydusić ze mnie żadnego dźwięku. Żeby nie dać mu satysfakcji. Wciąż jednak nie przestaję się szamotać. Liczę, że rozproszę go na tyle, że jeszcze zdołam się jakoś uratować. Nie dopuszczam do siebie myśli, że to skończy się w ten sposób. Szukam jego słabych stron i możliwości ucieczki. Skupiam się na tym do tego stopnia, że prawie umyka mi odgłos otwieranych drzwi. Dopiero wrzask ojca i dźwięk szklanych butelek uderzających o podłogę powodują, że odpuszczam walkę.
— Co tu się odpierdala?! — wrzeszczy, stojąc na progu pokoju.
Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio poczułam radość na jego widok. Teraz się cieszę.
— Twoja córka to zwykła mała kurewka! — Stephen zeskakuje z łóżka i wskazuje na mnie oskarżycielsko palcem. — Przylazła do salonu, jak tylko wyszedłeś, zaciągnęła mnie tutaj i właśnie namawiała na szybki numerek. Wiesz, jak ja się poczułem? Wiesz? Elizabeth nigdy by mi nie wybaczyła zdrady! Jak ty ją sobie, Joseph, wychowałeś?!
Ojciec nie potrafi prowadzić rozmów na poziomie. Zwykle szybko zaczyna brakować mu argumentów, a gdy do tego dochodzi, sięga po ten ostateczny — argument siły. Nigdy też nie mogłam podziwiać go za cierpliwość czy nadmierne opanowanie. Porywczość to zdecydowanie bliższa mu cecha. Tym razem też ona jako pierwsza dochodzi do głosu. Niemal podskakuję w miejscu, gdy ojcowska pięść uderza w twarz kolegi, a ten zatacza się do tyłu i wpada na stojący obok fotel. Nie, to mnie nie uspokaja. Jestem przekonana, że jak tylko ojciec skończy ze Stephenem, mnie również postanowi spróbować wychować na nowo w podobny sposób.
Nie mam zamiaru mu tego ułatwiać.
Korzystam z zamieszania i biorę nogi za pas. Zrywam się z łóżka, w biegu chwytam rozrzucone na dywanie buty, po czym uciekam z mieszkania. Nie wychodzę na zewnątrz budynku, zamiast tego idę na górę. Wiem, że kiedy już dojdą do porozumienia, nawet nie będzie chciało im się pofatygować, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie stoję tuż za progiem. Bardziej prawdopodobne, że rozejm przypieczętują kolejną kolejką trunków. Ich znajomość jest przecież cenniejsza niż drobne nieporozumienia.
ROZDZIAŁ 2
Matteo
— Czy ty jesteś poważny?
Anthony krąży po pomieszczeniu z telefonem przy uchu. Ściska go z taką mocą, aż bieleją mu kłykcie. Zachowuje się przy tym jak wściekły zwierz. Nie przesadzam, przez swoje wymiary i nadmiar owłosienia na całym ciele z powodzeniem mógłby udawać grizzly. Rozjuszonego grizzly. Nawet kolor futra się zgadza. Gdyby ktoś stanął mu w tej chwili na drodze, najpewniej zostałby zmieciony z planszy. Resztki instynktu samozachowawczego nie pozwalają mi tego sprawdzić na własnej skórze.
— Nie interesuje mnie to, kurwa! To ty posłuchaj, zjebałeś i nie masz żadnego wytłumaczenia, stary! Możesz zapomnieć o wypłacie za cały tydzień. Nara! — Tony się rozłącza, a po chwili wyłapuje, że mu się przyglądam. — Nawet nie pytaj.
Wzruszam ramionami i chwytam za kolejny ręcznik do złożenia. Anthony chyba jednak liczył na inną reakcję, bo pomimo braku pytań zaraz sam kontynuuje:
— Alex rzucił właśnie robotę i gówno go interesuje, że w sali czeka na niego jego grupa z kickboxingu — oznajmia. Przechodzi za ladę, po czym opada z impetem na obrotowy fotel, który wygina się i skrzypi niemiłosiernie pod jego ciężarem. — Gdyby chociaż dał znać wczoraj, znalazłbym na szybko zastępstwo albo przesunął zajęcia na inny termin i sam się tym zajął. A tak? Co ja mam, do diabła, niby zrobić? Wejść tam i rozgonić towarzystwo? To dzieciaki. Ich rodzice obsmarują klub w necie tak, że pies z kulawą nogą tu nie zajrzy. Nie mogę sobie na to pozwolić. Biznes zdechnie, zanim się rozkręci.
— Dzwoniłeś do chłopaków? — pytam. — Może któryś z nich będzie mógł za niego przyjść? W końcu to awaryjna sytuacja.
Kręci głową.
— Odpada. Connor jest poza miastem i nie zdąży tak szybko dojechać, a Jake od wczoraj siedzi ze swoją panną na porodówce. Pech, kurwa.
— A nie możesz wziąć ich do siebie i połączyć grup?
To wydaje mi się całkiem rozsądne. Tony jest jednak innego zdania.
— Myślałem o tym, ale młodziki nie nadążą za starszymi, nie ten poziom. Jeżeli zwolnimy, to ci drudzy będą stratni. Zresztą chyba zadeptaliby się na jednej sali. — Milknie i zaczyna się na mnie gapić. Intensywnie. Znam to spojrzenie i domyślam się, co zaproponuje, jeszcze zanim jakiekolwiek słowa opuszczają jego usta. — Może ty mógłbyś…
— Zapomnij. Ja tu tylko sprzątam i ogarniam recepcję — przypominam, bo chyba umknął mu zakres moich obowiązków. — Poza tym żaden ze mnie trener.
— Widziałem, jak sobie radzisz na macie — nie daje za wygraną. — Ostatnio spuściłeś Connorowi ładne manto. Masz całkiem niezłą technikę.
— Ale nie nadaję się do uczenia innych! — protestuję. Nikt nie powinien mnie naśladować. A tym bardziej popełniać moich błędów, myślę, a na głos dodaję: — Spójrz na mnie. Kogo widzisz?
Staję przed nim w lekkim rozkroku i rozkładam szeroko ramiona, żeby mógł sobie popatrzeć do woli. Być może nawet dojrzy to coś, co kryje się głęboko we mnie, a co wciąż mu chyba umyka.
Tony pociera podbródek, jakby poważnie zastanawiał się nad odpowiedzią.
— To jakieś podchwytliwe? — pyta dla pewności, kręcąc się nieznacznie na krześle. W prawo i w lewo.
— W najmniejszym stopniu nie. Dawaj, nie mamy całego dnia.
— No… ciebie.
— Coś więcej? — drążę temat, a on sapie ze złości. Czas gra na jego niekorzyść. Dodatkowo go marnuję, lecz nie potrafię sobie odmówić.
— Widzę wkurwiającego kolesia z niezbyt udanymi rysunkami na łapach i bickami wymagającymi jeszcze dopracowania.
— Och, kurwa, jaka ulga! — Wzdycham teatralnie. — Bo już myślałem, że w międzyczasie urosły mi cycki, wskoczyłem w kieckę i zmieniłem się w zawodową niańkę dla dzieci.
— Mało śmieszne.
— A oczekiwałeś, że takie będzie? — Unoszę brew w wyrazie zdziwienia, ale zaraz odpuszczam. — Tony, chodzi o to, że wpadłeś na najgorszy pomysł z możliwych.
— Stary, błagam cię, nie widzisz, że już jestem przyciśnięty do ściany i zaraz jeszcze zacznie mi się palić grunt pod nogami? — Jak z rękawa rzuca oklepanymi tekstami. — Zgódź się, a wynagrodzę ci to tak, że nie pożałujesz! Sam mówiłeś, że potrzebujesz więcej kasy.
Bo potrzebuję. Nie będę ukrywał, że ostatnie zawirowania skutecznie wyczyściły moje konto z oszczędności. A on naprawdę wygląda na zdesperowanego. Nie chcę czekać, aż ten olbrzym padnie przede mną na kolana i prosząco wtuli się w moje nogi. To byłoby niekomfortowe zarówno dla niego, jak i dla mnie.
— Zapłacę ci podwójną stawkę — proponuje w końcu.
Spoglądam na niego uważanie, zastanawiając się, czy nie próbuje mnie wykiwać. Oferta jest kusząca. Tak bardzo kusząca… — Jeden raz — łamię się.
Więcej mu do szczęścia nie trzeba. Ucieszony podrywa się z krzesła, zbija ze mną piątkę i wraca do swoich podopiecznych w takim tempie, jakby się obawiał, że jeżeli natychmiast nie zniknie mi z oczu, to jednak się rozmyślę. Odprowadzam go spojrzeniem, by po chwili skierować go na drugie drzwi. Te, za którymi sam powinienem się jak najszybciej znaleźć.
— Po prostu zajebiście… — mamroczę sam do siebie, ale posłusznie chwytam za rękawice i wchodzę na salę, gdzie czeka już moja grupa.
Dziesięć par oczu wlepia we mnie wzrok na dzień dobry. Małolaci nie są pokojowo nastawieni, ale mimo to nie odpuszczam. To pomieszczenie, cały ten klub, to jedno z niewielu miejsc, gdzie czuję się dobrze i nic tego nie zmieni. Nawet banda wojowniczych dziewięciolatków.
— A gdzie Alex? — pada pytanie.
— Właśnie! Miał dziś pokazać nam sztuczki!
— Mieliśmy się lać i miało być fajnie!
Dzieciaki rozgadują się bez opamiętania, przekrzykując jedno przez drugie. Istny rój wściekłych pszczół. Nie mam zamiaru wdawać się w dyskusje ani usilnie ich uciszać czy czekać, aż się sami uspokoją. To mogłoby trwać wieki, a mnie szkoda na to czasu oraz energii.
Chcą sztuczek? Będą je mieli.
Bez słowa podchodzę do stojącego pośrodku sali manekina treningowego, po czym wymierzam pierwsze kopnięcie. High kick idealnie dosięga celu. Trafiam precyzyjnie, i to z taką siłą, że aż kurz odrywa się od skórzanej kukły i kłębem wzbija w powietrze. Raz po raz. Wykonuję sekwencję obrotów, uderzeń i kopnięć, którą szlifuję każdego ranka w samotności, jeszcze zanim sala zapełnia się ludźmi. Wiem, jak je wyprowadzić, żeby były idealne i niosły za sobą śmiertelne niebezpieczeństwo.
To jednak mi nie wystarcza.
Głowa przełącza się na tryb demolki. Wizualizuję sobie, że przede mną stoi on — mój największy wróg. Na pierwszy rzut oka ma niewyraźną, trudną do rozpoznania gębę, ale gdy dostatecznie się na niej skupiam, zyskuje na ostrości. Wiem, kim jest. Widzę go każdego dnia, gdy patrzę w lustro. Zaskoczenie? Niewielkie. Jest, jak jest. Powodów do rozczarowań nie trzeba szukać zbyt daleko, większość z nich dostarczamy sami sobie. Zdążyłem się z tym pogodzić, a możliwość skopania własnej dupy tylko wzmacnia zaciętość.
Oddaję się tej potyczce do tego stopnia, że zapominam nawet o swojej widowni. Jestem tylko ja i on. Ja i ja. Wyładowuję na manekinie wściekłość, której intensywność zaskakuje nawet mnie samego. Kukła obrywa mocniej niż zazwyczaj, a kiedy w końcu pada na ziemię z głośnym plaskiem, natychmiast się zatrzymuję. Przez chwilę nie kontrolowałem oddechu i teraz odczuwam tego konsekwencje. Pochylam się, wspierając dłonie na kolanach. Łapię łapczywie kolejne wdechy i staram się uspokoić rozszalałe tętno.
Kiedyś już tak miałem. Raz w życiu coś zaparło mi dech, ale po to, by po chwili nauczyć oddychać pełną piersią. Korzystałem z tego bez oporów. Nie myślałem wówczas, że powinienem być rozważniejszy i celebrować każdy oddech. Gdybym wiedział, liczyłbym je wszystkie i starał się oszczędzać. Wtedy może wystarczyłyby na dłużej. Nie spodziewałem się jednak, że są limitowane i wkrótce ich zabraknie, a ja będę zmuszony przestać oddychać na dłużej. Byłem przekonany, że nie nauczę się już tego na nowo. I może coś w tym jest, bo chociaż dech wrócił, to nadal jest niespokojny. Do tej pory mam z nim problemy.
Ocieram pot z czoła, po czym koncentruję wzrok na lustrze przede mną. Przypominam sobie, gdzie właśnie jestem i przed kim dałem taki pokaz. Przechodzi mi przez myśl, że w tym momencie wychodzę na skończonego żółtodzioba, ale widownia na szczęście tak nie uważa, bo za moimi plecami rozlega się wrzawa.
— Ale czad!
— Totalnie pan wymiata! Też tak chcę!
— I ja też! Ja też!
Trochę mi głupio. Odsłoniłem się za bardzo, dałem się ponieść, ale to tylko dzieci. Nie czują tej niezręczności, tego, że przez przypadek pokazałem im swój świat. Gdyby byli uważniejszymi obserwatorami, mogliby go dojrzeć. Na szczęście nie są.
Szybko się otrząsam, przynajmniej chcę stwarzać takie pozory, i zaganiam małolatów do rozgrzewki. Przez kolejne minuty rzucam komendy, a oni wykonują je posłusznie jak małe, tresowane małpki. Wpatrują się we mnie jak w obrazek i nie kwestionują żadnych poleceń. Przyznaję, jest w tym coś satysfakcjonującego.
Demonstruję im podstawowe techniki uników, pokazuję, jak się ruszać, w jaki sposób ustawić nogi oraz jak trzymać prawidłowo gardę. To coś, co Alex powinien przekazać im na pierwszych zajęciach, ale dla pewności wolę to powtórzyć i przejść ten etap po swojemu. Nie słyszę żadnego sprzeciwu. Przypominam sobie przy tym, które z udzielanych mi na początku mojej drogi informacji okazały się dla mnie przydatne, a które jedynie niepotrzebnie zapychały głowę. Przesiewam je dla nich, natomiast oni sprawiają wrażenie jeszcze bardziej zaangażowanych.
— Teraz wkładamy rękawice!
Pozwalam, aby przetestowali samych siebie w walce z cieniem. Sam krążę między nimi. Od czasu do czasu się zatrzymuję i dokonuję poprawek w ustawieniach, przestawiam im ręce na właściwe pozycje, a przy tym wygrzebuję resztki cierpliwości i tłumaczę wszystko od nowa i nowa, i to po kilka razy. Potem przechodzimy do tarcz. Ustawiam dzieciaki w rzędzie, a one pojedynczo podchodzą do mnie i uderzają w trenerskie ochraniacze. Sam przy tym markuję i spowalniam ciosy, aby jednocześnie mieli szansę w swoim tempie poćwiczyć uniki.
— Ja chciałbym teraz skopać tyłek Maxowi! — deklaruje jeden z chłopców, a reszta się do niego przyłącza, dorzucając imiona potencjalnych rywali.
Nie chcę pozbawiać ich frajdy. Zarządzam krótki sparing, dobierając ich w pary. Biorą się do roboty, a ja przystaję przy ścianie i obserwuję, jak chaotycznie okładają się po głowach, zapominając o jakiejkolwiek technice.
No cóż… próbowałem.
— Ale jesteś cienias, Max! Tylko głupek by się tak szybko poddał! — woła inicjator całego pojedynku, a drugi z chłopców się obraża, zdejmuje rękawice i rzuca nimi o podłogę. Widzę po nim, że jest rozwścieczony, ale nie chce odpuszczać. Zaciętość migocze w jego oczach.
Wygrany jest zbyt pewny siebie. Cieszy się, triumfuje, odwraca się do przeciwnika tyłem, przez co nawet nie ma szansy dostrzec, jak ten zaczyna się do niego skradać. Reszta już to wychwyciła, lecz wstrzymują się z interwencją, tylko zerkają niepewnie na mnie, oczekując na reakcję. A ja? To może w chuj niewychowawcze, ale chcę mu w tym trochę pomóc, dlatego ukradkiem przykładam palec do ust, zalecając pozostałym ciszę. Szybko łapią, o co chodzi, bo uśmiechają się szeroko, ale posłusznie milczą. Sam zwracam się do zwycięzcy:
— Ej, młody!
Chłopak przerywa swoje dzikie tańce i skupia się na mnie.
— Jeszcze jedna, ale najważniejsza lekcja.
Patrzy uważnie, oczekując, że zdradzę mu jakąś arcyważną tajemnicę, która uczyni z niego jeszcze większego mistrza. Być może tak będzie, ale niestety, niektórych rzeczy musimy doświadczyć na własnej skórze, żeby dobrze zapadły nam w pamięci. Trzymam go w niepewności do momentu, w którym od tyłu rzuca się na niego upokorzony wcześniej blondynek i sprawnie powala na ziemię, zakładając godny podziwu chwyt. Taki, którego sam bym się nie powstydził.
— Nigdy nie lekceważ przeciwnika — podsumowuję.
Po skończonym treningu wracam za ladę recepcji. Dzieciaki opuszczają klub, szczerząc do mnie buźki i machając, jakby znalazły sobie nowego kumpla. Co za żałość… Najbardziej szczęśliwy jest jednak Tony.
— Dzieciaki są zachwycone! — Klepie mnie po plecach. — Alex nigdy nie zrobił na nich takiego wrażenia jak ty dzisiaj. Żebyś ty słyszał, jak ćwierkały zadowolone do swoich starych. Jestem pewien, że będą chciały przyjść na kolejne zajęcia z tobą! Ba! Już nawet o nie dopytują…
— Nie ma opcji — ucinam krótko temat. — Spadam na chatę, a od jutra wracam na recepcję. I serio, lepiej zacznij szukać sobie kogoś nowego na miejsce Alexa, bo ja więcej nie dam się w to wkręcić. Dziś zrobiłem to tylko ze względu na ciebie. Dlatego, że sam mi pomogłeś i dałeś szansę, gdy nikt inny nie chciał. Wciąż mam u ciebie dług, ale nie nadużywaj tego w ten sposób.
ROZDZIAŁ 3
Solene
Wdrapuję się piętro wyżej i siadam na schodkach, na wprost drzwi oznaczonych numerem pięć. Chowam twarz w dłoniach. Powoli mam już dość wszystkiego. Rzeczywistość każdego dnia przerasta mnie coraz bardziej, a ja obawiam się momentu, gdy przytłoczy do takiego stopnia, że pod jej naporem rozsypię się w drobny pył i zniknę. Już teraz się kruszę.
Czekam. Pomimo upływu lat nadal nie mam śmiałości, aby zwyczajnie podejść i zapukać. Poprosić o… Sama nie wiem, chyba o uwagę. I przytulenie. Nie muszę. Wystarczy, że na dole rozpoczyna się rytuał tłuczenia szkła i wywracania mebli, a on już jest obok.
David.
Miałam czternaście lat, gdy stanął na mojej drodze. Był starszy o ponad drugie tyle, ale rozumiał mnie jak nikt inny. Zaopiekował się, dał schronienie, zapewnił chwilowe poczucie bezpieczeństwa i wysłuchał. Zwłaszcza wysłuchał. Tego potrzebowałam najbardziej. Możliwości wygadania. Zrozumienia. Nie chciałam niczego więcej, ale on się nie ograniczał. Za pierwszym razem pogłaskał mnie po głowie. Za drugim — otoczył ramionami i trzymał tak długo, aż dźwięki na dole ucichły, a ja przestałam się histerycznie trząść. Przez chwilę. Ponownie zaczęłam drżeć niedługo potem, gdy za trzecim razem całym sobą zadbał o to, żebym nie myślała. Zabrał mi niewinność… albo to ja mu ją oddałam.
Nie pamiętam.
Chwyta mnie za rękę i sprawia, że posłusznie wstaję i idę za nim do mieszkania. Pozwalam posadzić się na łóżku, podczas gdy on zajmuje miejsce tuż obok. Patrzy przez moment bez słowa, po czym pochyla się, a jego usta opadają na moją szyję. Nie zadaje pytań, nie musi. Zna sytuację, wie, jak jest. Banalne słowa pocieszenia nic nie zmienią. Zasypuje mnie szybkimi pocałunkami, starając się rozproszyć podłe myśli. Zwykle działało, ale nie dziś. Dzisiaj coś się zepsuło.
To ja się zepsułam.
Kładzie dłoń na moim kolanie, przesuwa ją wyżej, próbując dostać się między uda, lecz ściskam je zbyt mocno, aby mogło mu się to udać.
Gapię się przed siebie pustym wzrokiem.
— Wpuść mnie, kochanie — szepcze mi do ucha ochrypłym z pożądania tonem. Podpowiada, jakbym była niedomyślna i nie wiedziała, do czego dąży.
Kręcę gwałtownie głową.
— Nie chcę.
Nie po tym, co mnie przed chwilą spotkało. Przed czym właśnie ledwo uciekłam. Wzdrygam się na samo wspomnienie niechcianego dotyku obcych dłoni na swoim ciele. Nie potrafię jednak mu o tym powiedzieć, wytłumaczyć samej siebie. To zbyt trudne.
Podciągam kolana do piersi i obejmuję je rękami.
— Pomogę ci — kusi, obiecuje. — Przecież po to tu przyszłaś.– Nie tym razem.
Dzisiaj pragnę tylko, żebyś mnie przytulił. Nic więcej.
— Skąd ta zmiana? Spójrz na mnie, Solene.
Nie reaguję. Wiem, że jeżeli to zrobię, jego wzrok mną zawładnie i przekona do wszystkiego, nawet do tego, czego bardzo nie chcę robić.
Słyszę, jak ciężko wzdycha.
— Też miałem trudny dzień — wyznaje znienacka, a ja zamykam oczy, czując, że wyrzuty sumienia zaczynają mnie kąsać z nową siłą. — Był wyjątkowo chujowy. Tylko myśli o tobie pomogły mi go przetrwać. Przez cały ten czas marzyłem, żeby znaleźć się blisko ciebie. I w końcu tu jesteś. Chciałbym, żebyś teraz sprawiła, że zapomnę o wszystkim, co złe. No dalej, kotku, pomóżmy sobie nawzajem.
— David, odpuść, błagam…
Liczę na to, że po prostu posłucha i przestanie się nakręcać. To mi nie pomaga. Boli mnie ta cholerna świadomość, że nie jestem w stanie spełnić jego oczekiwań i próśb, odwzajemnić się za wsparcie, którego udziela mi na każdym kroku.
Powoli się odsuwa.
— Rozumiem.
Ja za to nie. Otwieram oczy i patrzę na niego bezmyślnie. Lodowaty ton tak mnie zaskakuje, że przez moment zapominam o koszmarze tego dnia.
— Po prostu ci już nie zależy. — Wzrusza ramionami i wstaje.
— O czym ty mówisz?
— Tyle razy powtarzałaś, że jestem dla ciebie ważny, zapewniałaś, że zrobisz dla mnie wszystko. Uwierzyłem ci. Nigdy z tego jednak nie korzystałem, nic od ciebie nie chciałem. Pozwalałem ci tylko brać bez ograniczeń. Byłem przy tobie, gdy nikt inny nie chciał. Dziś dla odmiany to ja potrzebuję trochę bliskości, a ty mi jej odmawiasz. — Patrzy na mnie surowo, sprawiając, że jeszcze bardziej kulę się w sobie. Kiedy przedstawia to w ten sposób, powoli sobie uświadamiam, jak bardzo go ranię. — O tym mówię. Rzucasz słowa na wiatr, Solene. Twoje obietnice są gówno warte. Muszę przemyśleć, czy nadal chcę ich słuchać.
Odwraca się plecami, a do mnie dociera, że właśnie znowu coś tracę. Nie chcę tego, nie chcę… Grunt osuwa się mi spod nóg i sama już nie wiem, co zrobić, żeby temu zapobiec. Gubię się w gąszczu swoich odczuć.
— Przecież to nie tak! — próbuję się tłumaczyć. — Proszę…
Cisza.
— Jesteś na mnie zły?
Nadal się nie odzywa, przez co narastająca panika pozbawia mnie tchu. Wolałabym, żeby krzyczał. Pal licho wszystko inne! Zniosłabym kolejną rundę szarpnięć i wyzwisk. Może nawet bez opamiętania tłuc szklanki! Tylko niech w końcu zacznie mówić. Potrzebuję jego głosu. Błagam.
— David?
To milczenie boli mnie najbardziej. Łatwiej zniosłabym fizycznie wymierzony policzek niż takie ignorowanie. Najgorsza kara, która tylko przypomina, że jestem nikim. Śmieciem, który nie zasługuje na zauważenie.
— Przepraszam — szepczę, licząc, że to coś pomoże, ale on nadal nie reaguje. Całym sobą daje mi do zrozumienia, że powinnam już wyjść.
Nie potrafię.
Huk.
Na dole właśnie coś się rozbija, a ja podskakuję ze strachu. Ten nagły ruch coś zmienia, czuję na sobie wzrok Davida, ale gdy na niego zerkam, już na mnie nie patrzy. Stoi w tej samej pozycji.
— Możesz mi jednak pomóc? Proszę.
Opadam plecami na materac, by spełnić jego wcześniejszą prośbę, i zamykam oczy. Liczę, że chociaż to poskutkuje, ponownie nas do siebie zbliży, wymaże nieporozumienia sprzed chwili. I wcale się nie mylę. Nie mija parę sekund, a już słyszę jego kroki oraz dźwięk odpinanej klamry paska. Ściąga ze mnie ubrania, dotyka, a ja tym razem nie protestuję. Nie opieram się, pozwalam mu robić, co chce.
A on z tego korzysta.
Gwałtownie nabieram powietrza i zaraz zaciskam usta, kiedy we mnie wchodzi i niemal natychmiast zaczyna się poruszać. Za szybko. Każdy jego ruch wywołuje dyskomfort, do którego nie potrafię się przyzwyczaić.
Od którego pragnę uciec.
Mimowolnie chwytam go za ramię. Pod palcami wyczuwam napięte mięśnie. Wbijam w nie mocniej paznokcie, ale on nie reaguje na ten chwyt. Chciałabym, żeby chociaż zwolnił tempo i dał mi chwilę.
To na nic.
Otwieram oczy, patrzę na niego. Liczę, że zauważy moją bierność, zrozumie bez słów i wychwyci, że coś nie gra, lecz to złudne nadzieje. W świetle powieszonej nad nami lampy na jego łysej skroni skrzą się krople potu. Ma skupiony wyraz twarzy i rozgniewane spojrzenie. Szukam w nim choć resztek cieplejszych uczuć wobec mnie, ale ich tam nie ma. To moja wina. Gdybym go tak nie zdenerwowała, byłoby inaczej.
Przyjemniej.
Zasłużyłam.
Rozluźniam palce zaciśnięte kurczowo na jego bicepsie i wbijam paznokcie w wewnętrzną stronę własnej dłoni. Mocno, łudząc się, że nowe źródło bólu przyniesie chwilową ulgę. To niezbyt działa, a on przyspiesza. Kieruję wzrok na sufit. Śledzę ślady pęknięć i po prostu czekam, aż skończy.
Staram się nie myśleć.
Staram się nie słyszeć dźwięków dochodzących z piętra niżej.
Staram się nic nie czuć.
O ile w pewnym stopniu udaje mi się osiągnąć dwa pierwsze cele, to trzeci jest niewykonalny. Jego dłonie nieustannie błądzą po moim ciele, zagarniając je dla siebie i traktując jak swoją własność. Sprawiają, że zanikam. Coraz bardziej i bardziej. Nie pozwalają o sobie zapomnieć nawet na moment. Są wszędzie, żądające, dominujące, a ja, zamiast się rozluźnić i poddać temu dotykowi, walczę sama ze sobą, aby ich z siebie nie strząsnąć i nie spróbować ponownie wyrwać się z tego uścisku.
Co jest ze mną nie tak?
Dopuściłam go do siebie dobrowolnie, ale seks nie sprawia mi dziś przyjemności. Poprzednio też tego nie robił. Właściwie nie pamiętam, kiedy ostatnio dostarczał mi jakichkolwiek pozytywnych wrażeń. Co gorsza, nie mogę przywołać momentu, w którym zaszła ta zmiana i co ją spowodowało.
Bo nie zawsze było tak źle.
To David nauczył mnie czerpać z naszych zbliżeń jak najwięcej, lecz chyba zapomniał przekazać lekcji o tym, jak utrzymać ten stan na dłużej. O ile na początku to fizyczne wyżycie było najlepszym sposobem ucieczki i faktycznie często sama je inicjowałam, to po czasie straciło swoją moc. Teraz to przed nim mam ochotę zwiać.
Nic nie trwa wiecznie.
Wyrywam się z otępienia, gdy mężczyzna się odsuwa. Opada na materac obok, uwalniając mnie od przygniatającego ciężaru. Umknął mi moment, gdy powinnam udawać spełnienie, ale najwyraźniej on tego nie potrzebował, bo kiedy na niego zerkam, nie wydaje się tym poruszony.
— Zostaniesz na noc? — pyta spokojnie, jak gdyby przed chwilą nic między nami nie zaszło.
— Chciałabym, ale… — dukam niewyraźnie.
Przekręca się na bok i opiera głowę na ręce. Rzuca mi tak palące spojrzenie, że nie jestem w stanie wytrzymać jego intensywności. Uciekam przed nim, zamykając oczy.
— Daj spokój, przecież nie ma konieczności, żebyś wracała do ojca. — Jego szept trafia prosto do mojego ucha, a gorący oddech owiewa policzek. — Możesz zostać ze mną, jeżeli nie masz co ze sobą zrobić. Gwarantuję, że dobrze wykorzystamy ten czas. Będziesz mogła mi pokazać, że jeszcze ci zależy. Bo wiesz… powoli zaczynam się bać, że to tylko ja o nas walczę. A przecież tak nie jest, prawda?
Kładzie dłoń na moim biodrze i sunie nią w dół. Powolutku, ale niepokojąco zbliża się znów do złączenia ud.
— Prawda. Tylko jeszcze muszę dzisiaj iść do schroniska — odpowiadam i wstaję, zrzucając z siebie jego dłoń. Pozwala mi na to, choć lekki opór, który przy tym wyczuwam, zdradza, że wcale nie jest z tego powodu zadowolony. — Właściwie już dawno powinnam tam być.
Mam wrażenie, że przekroczyłam dziś wszystkie limity. Nawaliłam na każdym możliwym froncie. Jedyny plus jest taki, że dźwięki dobiegające z dołu ucichły. Już po wszystkim. Powinnam wziąć przykład i sama się wyciszyć.
Próbuję.
— Znowu? — rzuca takim tonem, jakby rozpaczał nad moją głupotą. — Wiesz dobrze, że nie lubię, jak tam łazisz. Potem cała cuchniesz tymi brudnymi zwierzakami.
Nie komentuję tego. Wzruszam ramionami i odwracam się do niego plecami w poszukiwaniu rozrzuconych po podłodze ubrań. Jego słowa sprawiają mi przykrość, ale w końcu nikt nie powiedział, że zawsze trzeba się ze sobą zgadzać. To byłoby wręcz niezdrowe. David może nie rozumie niektórych moich decyzji, nie dzieli ze mną pasji, lecz jest dobrym człowiekiem i wiem, że mogę na niego liczyć, gdy tego potrzebuję. Nawet kiedy sama nie zachowuję się najlepiej.
— A może to jednak tylko głupia wymówka, żeby nie poświęcić mi więcej czasu? — drąży. — Jak to jest z tobą, Solene? Dostałaś, co chciałaś, i uciekasz?
Zamieram z jedną dłonią zaciśniętą na leżącym na ziemi sweterku.
Rzeczywiście taka jestem?
— David, błagam, przecież wiesz, że to nie tak. Kocham cię, jesteś dla mnie całym światem. Gdyby nie inne obowiązki, nie zostawiłabym cię nawet na sekundę.
— Udowodnij mi to, mała. — Podchodzi od tyłu i ciasno mnie obejmuje.
Kiedyś to uwielbiałam. To znaczy uwielbiam. Nadal. To po prostu jakiś trudny czas. Minie. Albo to on go jeszcze odmieni. Wierzę, że ma tyle siły. David jest potężnym mężczyzną, wysokim i dobrze umięśnionym. Przy nim czuję się jeszcze mniejsza, niż jestem w rzeczywistości, a kiedy zamyka mnie w ramionach, odnajduję w nich bezpieczeństwo, jakby własnym ciałem osłaniał moje przed zranieniem. Był… jest najlepszą tarczą przed całym złem tego świata.
— Czujesz to? Czujesz, co ze mną właśnie robisz? — szepcze mi do ucha, mocniej przywierając do mojego ciała. Niemal zgniata mnie w uścisku. — Nie dajesz odpocząć. Chciałbym jeszcze dziś znowu się w tobie znaleźć. Na pewno też tego chcesz.
— Chcę… — mamroczę niewyraźnie.
Ponownie całuje mnie w szyję, a jego dłonie wznawiają wycieczkę wzdłuż moich bioder, wspinając się coraz wyżej, zachłannie chwytają za piersi. Pamiętam, że przy naszych pierwszych spotkaniach nie wyobrażałam sobie nawet momentu, w którym mogłabym się nasycić tym dotykiem. Teraz chyba jednak nadeszła ta chwila i naprawdę potrzebuję przerwy, bo zamiast poddać mu się bez słowa, stoję jak sparaliżowana.
— Chcę, ale naprawdę jestem umówiona — wyduszam i niezdarnie wyswobadzam się z jego objęć, a on klnie pod nosem.
Szybko zgarniam ubrania z podłogi. Może szybciej, niż powinnam, lecz próbuję zapobiec dalszemu przekonywaniu. Nie mam w sobie dość asertywności, by opierać się mu bez końca.
— Obiecałam, że wieczorem pomogę z rozładunkiem karmy. Dostali całkiem sporo od anonimowego darczyńcy i te worki leżą nadal pod płotem, bo mają tam tyle pracy, że pracownicy nie są w stanie nad wszystkim zapanować… — Nawijam jak najęta, byle tylko zagadać niezręczny moment i nie dać po sobie poznać, co tak naprawdę mną kieruje. Że próbuję przed nim uciec. — A z tym trzeba zrobić porządek, bo w końcu ktoś to rozkradnie albo wda się wilgoć i wszystko się zmarnuje.
Ruszam w stronę łazienki, zanim ma szansę mnie ponownie zatrzymać. Zachowuję się jak tchórz, ale naprawdę się boję, że mogłabym już dziś więcej nie znieść. Moje ciało się temu sprzeciwia.
To ono jest tutaj głównym winowajcą.
— Co z tobą? — David krzyżuje ramiona na umięśnionej klacie i przygląda mi się ze zmarszczonymi brwiami, gdy kładę już dłoń na klamce. Wygląda na rozczarowanego, ale przynajmniej się nie zbliża. — Aspirujesz do świętości? Zmartwię cię, kotku, daleko ci do niej.
— Po prostu mnie tam potrzebują — odpowiadam cicho. — Poza tym lubię zwierzęta — dodaję, siląc się na pogodny uśmiech, lecz David go nie odwzajemnia. Na jego twarzy wciąż gości ten sam surowy i nieprzejednany wyraz. Nie jest ze mnie zadowolony. — Marzę o tym, żeby adoptować psa, nawet polubiłam bardzo taką znajdkę, która trafiła ostatnio do schroniska, ale nie mamy warunków. Zresztą… przecież wiesz.
Głupia wymówka. Warunki to nie wszystko. W końcu schronisko to też nie jest raj dla zwierząt, a jednak jakoś tam funkcjonują. Muszą, by przetrwać. Pod tym względem zbyt dobrze je rozumiem i tym bardziej nie mam serca, żeby wyrwać stamtąd jakąkolwiek żywą istotę, by sprowadzić ją potem do tego piekła.
Muszę przestać się oszukiwać.
Nie chcę, żeby ktokolwiek podzielił mój los.
ROZDZIAŁ 4
Matteo
— Jak skończysz tutaj, zostaną ci jeszcze trzy boksy w lewym skrzydle, a potem będziesz już wolny, chłopcze.
Nigdy nie będę, myślę, ale wolę nie komentować tego na głos. Nie chcę wpuszczać nikogo do swojego łba. Panuje tam zbyt duży burdel. Bywa, że nieraz sam się w nim gubię, lecz uporządkowanie go wcale nie jest takie proste. Szczególnie po ostatnim wybuchu.
Macham za to jebaną miotełką w prawo i w lewo, że niby tak bardzo się staram, a obserwująca mnie staruszka posyła mi wymuszony uśmiech i pokazuje uniesiony kciuk na znak, że „super, świetnie i oby tak dalej”. Teatrzyk pozorów. Nie chcę tu być, a ona dobrze o tym wie i być może nawet sama by wolała, żebym znajdował się gdzie indziej, ale oboje zdajemy sobie sprawę, że to tylko pobożne życzenia. Chociażbyśmy złapali się za rączki i wznosili żarliwe modły do niebios, to nadal nie są do spełnienia, i chuj. Zostaliśmy na siebie skazani. Przynajmniej na najbliższe pół roku, czterdzieści godzin w miesiącu.
— Ach, i prawie zapomniałam…
Seniorka wraca akurat w momencie, gdy wrzucam odpadki do pojemnika i zbieram się, żeby zgodnie z planem przejść w inne rewiry. Wlepia we mnie proszące spojrzenie, a ja wzdycham w duchu, bo już przeczuwam, że jednak nie wyjdę dziś stąd tak szybko, jak było mi to chwilę temu obiecane.
— Mamy jeszcze trochę opakowań karmy zostawionych przed bramą — kontynuuje. — Trzeba je wnieść do magazynu. Mógłbyś to zrobić, zanim pójdziesz? Solene zadeklarowała, że się tym zajmie, ale to taka delikatna dziewczyna, że wątpię, czy sama się z tym upora. Tylko jej o tym nie mów, bo się na mnie obrazi, że w nią nie wierzyłam. — Mruga porozumiewawczo.
Bez obaw, nie powiem.
Nie powiedziałbym, nawet gdybym, do cholery, wiedział, o kim właśnie rozmawiamy. Nie jestem kablem. To akurat jedna z moich, jakże licznych, zalet. I to tych brutalnie zweryfikowanych przez życie.
— Jasne — burczę, może trochę zbyt mało uprzejmie, ale skutecznie, bo starsza pani kiwa głową i znika mi z pola widzenia, a tylko o to mi chodziło.
Chciałem zostać sam. Nie lubię, gdy ktoś patrzy mi na ręce. Zwłaszcza tutaj. Wtedy czuję się jak niewolnik harujący pod nadzorem i bacikiem swojego pana. Być może zniósłbym to lepiej, gdybym został ukarany za coś, za co faktycznie, kurwa, powinienem wziąć odpowiedzialność. Trochę tych rzeczy jest, wybór był spory. Nieomylna ręka sprawiedliwości początkowo nawet celowała dobrze, ale w ostatnim rozrachunku trochę się omsknęła i wskazała błędnie. Nikt nie słuchał moich sprzeciwów, nadal się z nimi nie liczą, a to wywołuje frustrację.
Zwłaszcza w taki dzień jak dzisiaj.
Nie muszę nawet patrzeć w kalendarz, żeby wiedzieć, jaka data widnieje na jego karcie. Wypaliła się w moim mózgu żarzącymi cyframi i boleśnie o sobie przypomina. Przypala i podrażnia nerwy, wtapiając się jeszcze głębiej, gdy próbuję wyrzucić ją z głowy.
Nic z tym nie zrobię.
Przez kolejną godzinę ogarniam wyznaczone mi boksy, a kiedy chaty sierściuchów lśnią czystością, odnoszę narzędzia do schowka i kieruję się w stronę bramy, gdzie ma czekać na mnie ostatnie zadanie na dzisiaj.
I niejaka Solene.
Ją dostrzegam jako pierwszą.
Nie ten strój, nie ten chwyt, nawet masa mięśniowa nie ta, a mimo to dziewczę dzielnie stara się dźwignąć jeden z większych worków. Powodzenia. To się nie skończy dobrze. Nie chcę wyjść na złego proroka, ale w tym przypadku nie trzeba być wybitnym wróżbitą. Nie mija chwila, a niezdara odgrywa na żywo scenkę, którą parę sekund wcześniej stworzyła moja wyobraźnia. Niestety dziewczyna się pospieszyła, bo gdyby dała rozkręcić się jej ciut bardziej, mogłoby być ciekawiej. Tymczasem wybrała najnudniejszy wariant, bo po prostu robi kilka kroków i… potyka się o własne nogi na prostej ścieżce. Leci jak długa do przodu. I jeb. Być może gdyby w worku znajdował się puch, miałaby chociaż miękkie lądowanie, a tak? Twarde zderzenie z rzeczywistością.
— Na kuchni brakło żarcia i potajemnie okradasz schronisko, żeby kucharz miał co wrzucić do gara dla gości? Nie żal ci zwierzątek? — zagaduję, a ona odsuwa z twarzy ciemne kłaki, które przysłoniły jej pole widzenia, i patrzy na mnie, jakbym to ja właśnie uderzył się mocno w głowę. — Wyglądasz jak kelnerka — dodaję na wytłumaczenie swojej pokrętnej logiki, wskazując palcem na to, co ma na sobie.
Czarna, obcisła spódnica ledwo sięgająca kolan, puchaty sweter i wystająca spod niego biała bokserka to nie jest stylizacja, która kiedykolwiek sprawdziłaby się w tych warunkach. Do kompletu pasowałyby jeszcze szpilki, ale tych akurat brak. Na nogach ma tenisówki. Jeden punkt dla niej.
Niestety, chyba nadal nie trybi. Nie docenia mojego kunsztu, bo niebieskie oczęta łypią na mnie chłodno. Chłodno, ale też z dziwną, dziecięcą wręcz naiwnością, przez co nie potrafię traktować tej niemej groźby zbyt poważnie.
— Kelnerka albo… o, lepiej! Pomoc domowa u bogatego państwa — brnę w to dalej, bo czemu by nie.
Prycha jak rozgniewana kotka, a jej wyraźnie zarysowane policzki, które już wcześniej zdążyły się zaróżowić, teraz nabierają intensywniejszego koloru.
— Serio? — wypala. — A ty jak ich ogrodnik.
— I chcesz mi niby powiedzieć, że to nie brzmi jak wstęp do typowego porno? — Nie potrafię się powstrzymać.
— Jeżeli nawet, to wyjątkowo taniego — kpi. — Będziemy się przegadywać czy jednak mi pomożesz?
Dwa punkty dla niej.
Tu mnie ma.
Nie sądziłem, że odpowie na zaczepkę. Żadna z zaangażowanych w działalność dla schroniska dziewczyn się na to do tej pory nie pokusiła. Nie żebym próbował zbyt często. Dobra, może i tu jest pies pogrzebany, bo nie próbowałem wcale. Zraziłem je już na wstępie, gdy na zwykłe „cześć” odpowiadałem ciszą i chmurnym spojrzeniem. Kilka takich spotkań i szybko się dostosowały, przyjmując ten zwyczaj za naszą codzienność. Szkoda? Niewielka. Wolałem zawczasu gryźć się w język. Obawiałem się, że odczuwany na początku wkurw przyniesie mi słowa, których nikt nie chciałby słyszeć.
Nadal mam z tym problem.
Wyciągam rękę ku nieznajomej, a ona po chwili wahania podaje mi swoją. Wstaje powoli, ale upadek był chyba boleśniejszy, niż początkowo zakładałem, bo jęczy przy tym i robi krzywą minę. Idę o zakład, że walczy ze sobą, żeby się nie rozpłakać.
Dziewczyny…
— Wszystko gra? — Mimo wszystko wolę się upewnić. Byłem świadkiem tego zajścia, nie chcę mieć jej na sumieniu. Wiadomo.
Zerka na mnie, a jej oczy w momencie robią się szkliste.
Błagam, nie płacz. Ja tylko żartowałem. Średnio radzę sobie z łzami, tymi babskimi to już w ogóle…
Powoli zaczynam panikować, ale na szczęście przybywa wybawca. Zanim akcja zdąży na dobre wyrwać mi się spod kontroli, niczym małe, płomienne tornado wpada między nas jakaś rudowłosa istota.
— Rany, Solene! — woła nieco zbyt histerycznie i łapie ją za ramiona. Potrząsa nią, jakby dziewczyna właśnie ledwo uszła z życiem z tragicznego wypadku, a nie jedynie zaliczyła mało przyjemną wywrotkę. — Mówiłam, żebyś na mnie poczekała, to ci pomogę! Nigdy nie słuchasz. Przynajmniej dobrze się czujesz? Nic sobie nie zrobiłaś? Nieźle gruchnęłaś o ziemię i… o nie! Jeszcze to kolano! Czy ty widzisz, jak to wygląda? Chodź, musimy je oczyścić i opatrzyć, zanim wda się jakieś zakażenie.
Nie nadążam za tym potokiem słów i nie jestem jedyny, bo Solene również sprawia wrażenie zagubionej. Mimo to próbuje wyhamować tego szaleńca, choć zdobywa się tylko na słabe:
— Ale…
— Żadnych sprzeciwów! — przerywa jej ruda stanowczym tonem. Może nie jest zbyt wysoka i nie wydaje się wybitnie silna, lecz chyba bałbym się z nią negocjować, gdy jest w takim stanie wzburzenia. — Sylvia mnie udusi, a zaraz potem ciebie! No kto to pomyślał, żeby porywać się na coś takiego w pojedynkę?!
Dziewczyna rzuca mi błagalne spojrzenie. Prawie jej się udaje zmotywować mnie do tego, żebym zebrał się na odwagę i jakkolwiek zareagował, ale wszystkie moje ruchy wyprzedza rudowłosy postrzeleniec. Mierzy mnie niechętnie od czubków butów po ostatni kosmyk włosów na łbie, po czym chwyta łamagę pod ramię i już bez słowa zaciąga do biura. Trudno. W sensie… dobrze. Strach pomyśleć, na co jeszcze mogłaby się tu „przydać”.
W pojedynkę ogarniam, co muszę, a po zakończeniu prac idę do budynku dla pracowników. Przebieram się w swoje codzienne ciuchy i postanawiam wrócić do mieszkania. Przez ten czas chodzące nieszczęście ani razu nie pokazuje mi się już na oczy. Podejrzane. Zanim kieruję się do wyjścia, przez chwilę walczę sam ze sobą, żeby nie zajrzeć do biura i skontrolować, czy na pewno wszystko gra, ale zaraz wraca trzeźwość umysłu. Wychodzę. Jeszcze tego by brakowało, żebym zaczął zamartwiać się problemami innych. Wystarczy, że tych własnych mam od groma. Jest ich na tyle dużo, że odnajdują mnie same na każdym kroku.
Teraz też.
Chociaż większość drogi mija spokojnie, to nic nie trwa wiecznie. Jestem tak blisko mieszkania, że moje myśli już rozsiadły się na czekającej mnie tam kanapie, poczęstowały schłodzonym piwkiem i odpaliły rozsadzającą bębenki muzykę. Może dlatego początkowo nie słyszę albo, co bardziej wiarygodne, nie chcę słyszeć znajomych głosów, a trzeba przyznać, że są wyjątkowo głośne.
— Ej, Matteo! — woła z daleka jeden z podpierających ścianę mężczyzn.
Aaron Hayes. Poznaję bez problemu, bo choć nie widzieliśmy się już od miesięcy, to nie zmienił się ani odrobinę. Wymuskany do granic możliwości, tak, że każdy blond loczek na jego łepetynie zdaje się wręcz ułożony w zaplanowany sposób. Pan „kontrola przede wszystkim”. Do tego wysoki i chudy jak tyczka, przez co zupełnie nie pasuje do dwóch niziutkich klonów stojących teraz obok niego. Bracia Bennett niemal przykleili mu się do boków.
Nie reaguj. Po prostu, kurwa, nie reaguj.
— Jak się życie układa? — dopytuje Ben. Jest ciemnowłosy, krępy i tęgi, napakowany sterydami po brzegi, podobnie jak jego bliźniak Bill. Nigdy nie wierzyłem w naturalność, na którą od zawsze się powoływali, przechwalając umięśnionymi sylwetkami. Charakterystyczne wypryski na gębach nieco ich zdradzają. — Dostałeś powitalny wpierdol od nowych kolegów z celi?
— Jakiej celi, stary? — wtrąca Aaron. — Przecież jego nawet w pierdlu nie chcieli. Jest tak pojebany, że przerzucali go z miejsca na miejsce, aż w końcu wylądował w przytułku dla pchlarzy.
— Serio? — rechocze głupkowato Bill. — Ja pierdolę, jakie jaja! Kundel wylądował z kundlami!
— Podobno przyjęli go tam jak swego — przytakuje mu Aaron.
— Co za żenada…
Mijam to iście zjebane grono z niewzruszoną miną i wzrokiem wlepionym w majaczące w oddali przejście między budynkami, do którego muszę dotrzeć, żeby znaleźć się na ziemi niczyjej, ale oni wtedy zaczynają gwizdać i ujadać jak stado wściekłych psów. Błazny.
— Do nogi, Matteo! — wrzeszczy Bill, a kiedy się zatrzymuję, natychmiast podbiega i dodaje nad wyraz ucieszonym tonem: — Dobry piesek! Ładnie cię tam wyszkolili. Widzisz? Może gdybyś trafił tam wcześniej, to Angie…
Uderzam go prosto w zęby, zanim ma szansę dokończyć. Wiem, co zrobiłem. Nikt nie musi mi o tym przypominać. Korzystam z umiejętności wyniesionych z klubu, choć Tony nie byłby zadowolony z powodu, dla którego to robię. Zachwycona nie byłaby też sędzia, która ze względu na moją trudną i jakże przykrą przeszłość złagodziła wyrok do granic absurdu, dając mi szansę na tak zwaną resocjalizację. Cóż, nie jestem tak samo wspaniałomyślny i wychodzi na to, że brakuje mi również wdzięczności, bo nie wykorzystuję otrzymanych możliwości najlepiej, jak się da. Raczej je marnotrawię, a życie mam za nic, bo nie da się inaczej wytłumaczyć tego, że startuję w potyczce, która z góry skazana jest na porażkę. Trzech na jednego. To nie skończy się dobrze, choć element zaskoczenia daje mi chwilową przewagę, a miesiące treningów stawiają poziom wyżej nad każdym z nich. Z osobna. Zebrani razem są piekielnie trudnym przeciwnikiem. Mimo to atakuję. Cios w brzuch, szczękę, czoło. Gdziekolwiek, byle trafić.
Szybko mija im szok.
— No co za zjeb! — syczy Bill.
— Złap go w końcu, kurwa, i trzymaj mocno! — dopinguje go jego brat.
Walę na oślep, kopię, ale w efekcie sam obrywam coraz mocniej i mocniej. Uruchomili się już wszyscy i nie dają mi forów. Jeden z bliźniaków, już sam nie wiem który, chwyta mnie od tyłu, zamykając w stalowym uścisku, a jego brat wprawia pięści w ruch. Nie mam szansy się obronić. Dyszę ciężko i czuję, jak krew spływa mi po czole strużką, a kolana uginają się pode mną. Gdyby nie chwyt, w którym się znalazłem, leżałbym już na glebie.
— Co wy tu odkurwiacie? Och…
Och. No właśnie. Znam ten głos lepiej niż pozostałe.
Wszyscy zamierają, gdy przez ulicę biegnie ku nam jeszcze jeden mężczyzna. Vincent Rossi. Kiedyś byliśmy kumplami. Kiedyś. Mam wrażenie, że było to w innym wcieleniu. Zmierza w naszą stronę i wygląda na wściekłego. Choć „wściekły” to małe niedopowiedzenie. Obecnie mnie nienawidzi. Nienawidzi, i to, kurwa, jak. Ma w tym dużo racji. W końcu zniszczyłem mu życie. Nie tylko jemu.
— Puść go — rzuca komendę, a obejmujące mnie ramiona natychmiast znikają, przez co upadam na ziemię.
Vincent staje nade mną jak kat. Spoglądam na niego z dołu i obrywam pogardliwym spojrzeniem.
— Wyglądasz jak gówno. Stoczyłeś się, stary, ale nie powiem, że mnie to nie cieszy. — Kuca obok i nachyla się, by wyszeptać mi do ucha: — Źle, że na siebie wpadamy. Niefart, kolego. Pamiętasz, co ci obiecywałem, jeżeli jeszcze raz staniesz na mojej drodze?
Pamiętam.
Wykrzyczał to nad grobem swojej siostry. Wszyscy się wtedy na nas gapili i właśnie ich potępiające spojrzenia przepędziły mnie stamtąd skuteczniej niż jakiekolwiek groźby czy obietnice szybkiej śmierci, które padły od niego. Ale potem… cóż, nastał czas, kiedy jednak wziąłem je sobie do serca, a nawet próbowałem go w tym wyręczyć. Czasami nadal nachodzą mnie takie myśli, ale zaraz za nimi nadciąga refleksja, że to byłaby droga na skróty. Zbyt prosta, a zasłużyłem na to, żeby się męczyć sam ze sobą, póki nie dopadnie mnie sprawiedliwość.
Być może właśnie dopadła.
Vincent zaciska pięść na moich włosach i wstaje, tym samym zmuszając, żebym też to zrobił. Popycha mnie na ścianę, a ja nawet nie protestuję. Wcale nie dlatego, że nie potrafię. Mógłbym mu się przeciwstawić. Pod tym względem zawsze byliśmy sobie równi. Nasze klubowe sparingi za każdym razem dostarczały obserwującym wielu emocji, zwłaszcza że wynik nigdy nie był przewidywalny. Teraz też w pojedynku jeden na jeden miałbym może nawet szansę to wygrać, lecz dziś nie mam zamiaru się bronić. W swoim życiu wykonałem już wystarczająco dużo uników. Jestem tym zmęczony. Patrzę mu prosto w twarz, niby rzucając wyzwanie, a tak naprawdę prowokując do tego, aby rzeczywiście to zrobił. Wiem, że potrafi. Zdaję sobie sprawę, do czego jest zdolny. Znam go od lat, choć plotki o nim docierały do mnie jeszcze wcześniej. Sława zawsze go wyprzedzała.
Nasze spojrzenia się krzyżują, a ja czuję, jakby to już się stało, jakby właśnie strzelił mi w łeb. Od początku naszej znajomości nie zauważyłem, jak bardzo przypomina swoją siostrę. Ma takie same pociągłe rysy twarzy. Do tego jest wysoki i szczupły jak ona, ale z włosami ściętymi na zero. Angie miała ciemnoblond pukle, długie, sięgające niemal pośladków. On wolał ozdobić łeb czarnymi tatuażami. Nie skupiam się na tym, co przedstawiają. Paraliżuje mnie za to jego spojrzenie. Te oczy! On ma jej oczy. Dokładnie ten sam odcień najczystszej zieleni, identyczny kształt. Gdybym skupił się tylko na nich, mógłbym nawet uwierzyć, że znowu mam ją przed sobą.
A na nią… na nią nigdy nie podniósłbym ręki.
Zgubne porównanie, zwłaszcza że Vincent nie ma względem mnie takich oporów. Wymierza mocny sierpowy, a zaraz poprawia go uderzeniem w brzuch. Nie poprzestaje na tym. Gdy chwieję się i zginam się wpół, chwyta mój kark i przytrzymuje w dole, jednocześnie wyprowadzając cios kolanem. W jednym momencie fala gorąca rozlewa się po mojej twarzy, sygnalizując trafny strzał. Osuwam się na ziemię i nie wstaję. Nie chcę. Nawet kolejny solidny kopniak, który moment później spada na mój brzuch, wcale mnie do tego nie motywuje. Następne też nie. Przewracam się na bok i kulę, choć to bardziej odruchowa reakcja organizmu na grad uderzeń i kopnięć niż faktyczna chęć obrony. Ja nie walczę. Mógłbym umrzeć tu i teraz. Jestem z tym pogodzony.
Mógłbym, lecz pieprzony anioł stróż wciąż czuwa. Niemal słyszę, jak mówi zarozumiałym tonem: „To jeszcze nie twój czas. Nie wymigasz się tak łatwo, koleś”.
Ktoś miesza się w rozróbę, wrzeszczy, grozi policją, inni uciekają. Chyba. W uszach mi szumi. Dźwięki docierają do mnie stłumione, jakbym nagle znalazł się za szybą.
— Wszystko w porządku, chłopaku? — Nieznajomy chwyta mnie za ramię, próbuje postawić na nogi, ale zamiast z nim współpracować, szarpię się i odganiam go na ślepo jak natrętną muchę. Skutecznie, bo pomocne ręce znikają. Nie cichnie jednak współczujący głos: — Spokojnie, oni już uciekli. Policja zaraz powinna przyjechać. Opowiesz im wszystko. Mam wezwać też pogotowie? Jesteś ranny, mocno krwawisz.
— Spierdalaj.
— Co powiedziałeś?
Zerkam na stojącego nade mną starszego mężczyznę. Patrzę na pokrytą zmarszczkami, poczciwą twarz, na której maluje się wyraźne zmartwienie.
— Spierdalaj! Nie prosiłem o pomoc, dziadku! — warczę bełkotliwie. To jedyne, na co jestem w stanie się zdobyć.
Z trudem dźwigam się do klęku. Ciało nie chce ze mną współpracować. Trawi je ból, jakiego jeszcze nigdy nie czułem. Nie w tej fizycznej odsłonie. Potężny i niepozwalający się zignorować. Nie mam siły się ruszać, lecz wizja tego, że zaraz nadjadą gliny, działa na wyobraźnię. Nie chcę mieć z nimi już nigdy nic wspólnego. Nie wierzę w ich pomoc. Nie wierzę w sprawiedliwość. Boję się natomiast konsekwencji, które mogłoby wyniknąć z tego spotkania. To skończyłoby się tragicznie.
Opieram dłonie na chodniku, starając się zapanować nad wirem we łbie. Wstaję, ale się zataczam. Znowu siadam. Patrzę na ziemię i biorę głęboki wdech. Krew spływa z rozbitego nosa. Zanim zdążę pomyśleć, że to błąd, odchylam głowę do tyłu, pozwalając, aby usta napełniły się juchą. Nim zaczyna brakować mi tchu, spluwam na trawę, po czym chwiejnie staję na nogi i naciągam kaptur na rozgorączkowany łeb. Nie chcę przyciągać więcej ciekawskich spojrzeń.
Idę, opierając się ramieniem o ścianę. Zatrzymuję się i idę znowu. Byle do przodu. Czas nie działa na moją korzyść, ale robię wszystko, by jak najbardziej oddalić się z tego miejsca.
Jestem tykającą bombą. Gorąco odpływa oraz przypływa, drażniąc każdy pojedynczy nerw w moim ciele i wprawiając je w drżenie. W żyłach zamiast krwi równie dobrze mogłaby teraz płynąć paląca magma. Uczucie byłoby podobne. Zaciskam drżące pięści i na zmianę je luzuję, ale to na nic. Nie potrafię się uspokoić. Nie ma na tym świecie osoby, która mogłaby mi w tym pomóc i wyciszyłaby wszystko to, co wzburzone. Która wyprzedziłaby moje działania, chwyciła za dłoń i powiedziała na czas: „Odpuść, nie warto. Nie dawaj im satysfakcji”. Której chciałbym posłuchać. Która po wszystkim zapewniłaby mnie, że „już dobrze, wszystko będzie dobrze. Jestem z ciebie taka dumna, Matteo”.
Takiej osoby nie ma.
Już nie ma.
Przeze mnie.
ROZDZIAŁ 5
Solene
— Wszystko dobrze?
Mam już serdecznie dość tego pytania, a gdy po raz kolejny dobiega do moich uszu, muszę walczyć sama ze sobą, żeby nie zacząć zgrzytać zębami. Mimo wszystko silę się na uśmiech i zdobywam na uprzejme:
— Pewnie.
Dla potwierdzenia beztrosko wymachuję zabandażowaną nogą, aby udowodnić, że opatrunek w tym przypadku był zbędny, bo rana nie jest na tyle poważna.
Lucy nie wygląda jednak na przekonaną.
— Mogłabyś bardziej na siebie uważać — poucza mnie.
— Dobrze, siostro, zapamiętam — rzucam złośliwie, patrząc na nią z ukosa, po czym zeskakuję z biurka, które posłużyło nam za prowizoryczną lekarską kozetkę, gdy Lucy bawiła się w pielęgniarkę.
Robię to, zanim pomyślę o konsekwencjach. Błąd. Ból ich nie wybacza, bo atakuje z nową siłą, i to z dwóch stron. Czuję, jakby ktoś dźgnął mnie w kolano i jednocześnie kopnął w brzuch. To drugie jest gorsze do zniesienia, bo na moment pozbawia tchu. Zginam się wpół, próbując uspokoić oddech, a Lucy jest już obok.
— Właśnie widzę — mamrocze kąśliwie, jednocześnie przytrzymując mnie za ramię. — Jedziemy do szpitala? Może coś sobie złamałaś albo, co gorsza, coś ci tam pękło w środku? Nie śmiej się — zwraca mi uwagę, gdy zauważa, jak nieudolnie staram się ukryć przed nią rozbawienie.
Lu bywa nadwrażliwa… Okej, wręcz chorobliwie przewrażliwiona. Są momenty, w których kocham ją jak rodzoną siostrę, ale akurat tej cechy u niej nienawidzę, szczególnie gdy wynikające z niej konsekwencje zaczynają dotykać mnie samą. Opiekuńczość w jej wykonaniu potrafi być przytłaczająca.
— A nie przesadzasz czasem? — Przewracam oczami i powoli się prostuję, wyswobadzając się z przyjacielskiego uścisku.
Testuję, na ile pozwoli mi własne ciało. Brzuch dalej boli, ale gdy nie wykonuję gwałtownych ruchów, da się przeżyć. Kwestia czasu, aż wszystko wróci do normalności.
— Nie. Takie niepozorne urazy są najniebezpieczniejsze, bo zawsze się je ignoruje, a potem jest za późno — tłumaczy, snując przy tym te swoje czarne wizje.
— Daj spokój. Ja się tylko potknęłam i upadłam — mówię uspokajająco, bo Lucy, choć pozwoliła mi się odsunąć, to wciąż patrzy z obawą, jakbym lada moment miała wyzionąć przy niej ducha. — Nie spadłam z nie wiadomo jakiej wysokości. Poboli chwilę i przestanie.
Mam nadzieję.
— Jesteś niemożliwa.
— Za to właśnie mnie lubisz, prawda? — Uśmiecham się.
Lucy kręci karcąco głową, ale odwzajemnia uśmiech. Może nie znamy się zbyt długo, bo zaledwie kilka miesięcy, lecz to jedna z tych niewielu znajomości, w których czuję się komfortowo. Wiadomo, nie na tyle, żeby od razu wyspowiadać się z całego życia i jego wszystkich zawirowań, ale nie barykaduję się przed nią tak, jak robię to przed innymi. Lu nie naciska i nie wciska nosa w nie swoje sprawy, a ja dzięki temu daję sobie możliwość otwarcia się na kogoś nowego, przy jednoczesnym zachowaniu bezpiecznej odległości, która wciąż umożliwia mi wycofanie się w każdej chwili. Tak jest dobrze. Dla nas obu.
Poznałyśmy się przez Facebooka na jednej z grup dla miłośników zwierząt. Zaglądałam tam w wolnych chwilach, żeby oderwać się od codzienności. Polubiłam to niemal od razu, ale nawet nie sądziłam, że tak łatwo wkupię się w łaski tej społeczności, a rozmowy ze zgromadzonymi tam ludźmi będą przychodzić mi tak naturalnie. Przyznaję, czasem miewam z tym problemy. Lu aktywnie już tam działała, udostępniając posty o zwierzakach czekających na adopcję. Jej zaangażowanie wywarło na mnie duże wrażenie. Któregoś dnia się przełamałam i odezwałam do niej w prywatnej wiadomości, zapytałam, czy jej w tym pomóc, a ona poszła krok dalej i zachęciła mnie, żebym dołączyła do wolontariuszy w schronisku. Szczerze? Jestem jej za to wdzięczna. Dzięki niej znalazłam cel w życiu. Jeden z nielicznych.
— Zmykaj lepiej do domu i odpocznij, zresztą chyba nie masz tu już nic do roboty na dziś. Matteo sam ogarnął worki z karmą — informuje, tym samym wyrywając mnie z zamyślenia. — Wiem, że się tym przejmowałaś, ale wszystko jest bezpieczne w magazynie, więc możesz odetchnąć. Fajnie, nie? — Udaje entuzjazm, choć sama jest nieźle zmęczona. Nie musi tego mówić, ale harówka na dwa etaty daje jej w kość. Zakrywa twarz dłońmi i energicznie ją pociera, próbuje się rozbudzić. Po chwili wzdycha i znowu na mnie spogląda. — Odprowadziłabym cię na przystanek, ale muszę jeszcze ogarnąć kilka papierów, a potem wyprowadzić Coco na spacer — tłumaczy. — Od wczoraj jest jakaś nieswoja, prawie nie rusza się z miejsca. Chcę ją poobserwować, czy nie dzieje się nic złego. Poradzisz sobie sama?
— A mogę iść z wami? Nie spieszy mi się dzisiaj z powrotem do mieszkania.
Lucy przygląda mi się uważnie, jakby analizowała moje słowa. Widzę po niej, że chciałaby zapytać o coś więcej, ale ostatecznie gryzie się w język i odpuszcza. Na szczęście. Czasami się boję, że powiem zbyt wiele i to uruchomi lawinę niepotrzebnych pytań. Na to nie jestem jeszcze gotowa. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę.
— To chyba nie jest dobry pomysł — odzywa się niepewnie. Walczy ze swoimi myślami. — Przed sekundą zwijałaś się z bólu.
— To nic, naprawdę — zapewniam z całą energią, na jaką mnie stać. — Źle stanęłam, ale już jest dobrze. Muszę to trochę rozchodzić.
Patrzę na nią prosząco, a ona się łamie.
— No dobra, dosłownie kawałek i zaraz wracasz do domu. Inaczej sama cię tam zaciągnę i położę do łóżka!
Takiej opcji nie ma, ale o tym jej już nie informuję. W życiu bym się nie zgodziła, aby przekroczyła próg mojego mieszkania. Prędzej spaliłabym się ze wstydu za zastane tam widoki albo dostała ataku serca ze stresu przy rozważaniu, na co pozwoliłby sobie ojciec w jej obecności. Ostatnio coraz częściej ma złe dni. Nie chcę ryzykować, że właśnie na nie by trafiło podczas tej wizyty.
Siadam na fotelu stojącym w rogu pomieszczenia i grzecznie czekam, aż Lu skończy wypełniać kolejne świstki. Potem obie kierujemy się w stronę boksów. Lucy chwyta wiszącą na haku smycz i zapina na nią niedawno przywiezioną do schroniska suczkę.
Coco. Biała, z jedną tylko czarną plamką okalającą jej prawe oko, sięga jej ledwo do kolana. Ma krótką sierść, zakręcony ogon i jedno klapnięte ucho. Drugie stoi na baczność, jakby cały czas czegoś nasłuchiwała. Kiedy Lucy wyprowadza ją z klatki, suczka natychmiast rzuca się w moją stronę. Popiskuje radośnie, wspinając się po mnie przednimi łapami.
Też się za nią stęskniłam.
— Widzisz? Właśnie dostałaś solidny opiernicz za to, że znowu zostawiłaś ją samą — śmieje się Lucy. — I, o dziwo, nagle cudownie ozdrowiała. Niezła z niej symulantka albo po prostu to przy tobie staje się zupełnie innym psem. — Wzdycha ciężko. — Już o tym rozmawiałyśmy, ale nadal uważam, że powinnaś ją adoptować albo chociaż wziąć do siebie na dom tymczasowy.
— Lu, to się nie uda…
— Myślę, że wręcz przeciwnie. Niektóre psy strasznie źle znoszą te warunki, ona jest jednym z nich — kontynuuje, niezrażona moim słabym protestem. — Ja próbowałam, ale sama pamiętasz, jak to się skończyło. Jest zbyt lękliwa i uległa. Reszta stadka zupełnie ją zdominowała, wręcz zagoniła w kąt. Biedna bała się wyjść spod łóżka przez kilka dni. — Wzdycha, wspominając nieudane próby adaptacji. — U Ann i Sylvii było to samo. Pozostali też mają już u siebie jakieś zwierzaki i obawiam się, że mogłoby wyjść podobnie. Szkoda jej niepotrzebnie stresować kolejnymi próbami, bo tylko pogorszymy sytuację i mała nabawi się nowych lęków. Z tego, co mówiłaś, ty nie masz jeszcze żadnego psa, w dodatku na nikogo nie reaguje tak pozytywnie jak na ciebie. To byłoby najlepsze rozwiązanie. Nawet jeżeli tylko chwilowe.
— Naprawdę nie mogę, choć uwierz, że o niczym innym tak nie marzę. Ogłaszam ją, gdzie się da, żeby szybciej stąd wyszła, ale też nie wyobrażam sobie, że miałaby trafić do kogoś obcego. Przywiązałam się do niej — wyznaję. Tulę do siebie Coco, a ta momentalnie się uspokaja.
— Wiem, dlatego proszę cię, żebyś jeszcze raz to przemyślała. Nic więcej.
— Postaram się.
Razem wychodzimy poza schronisko i kierujemy się w stronę pobliskiej plaży. Słońce zniknęło już dawno za linią horyzontu, ale ścieżka, którą podążamy, oświetlona jest z obu stron latarniami, co rozprasza panujący wokół mrok. To jedna z naszych ulubionych tras spacerowych, szczególnie poza sezonem, gdy nie ma wszędzie rozbawionych, podpitych turystów, którzy zakłócaliby spokój. Kiedy znikają tłumy, można łatwiej dostrzec tę bardziej urokliwą część Brighton.
Coco cały czas drepcze między nami. Zabrałyśmy ze sobą długą, luźną smycz i może korzystać z niej do woli, ona jednak boi się oddalać choćby na krok. Nie zmuszamy jej do tego, pozwalając, aby podążała za nami jak cień.
Wspólnie schodzimy na piasek i wkraczamy w nieoświetloną część plaży, a ja otulam się szczelniej swetrem, by ochronić się przed chłodnym podmuchem wiatru. Na otwartej przestrzeni jest on jeszcze mocniej odczuwalny. Po wyjątkowo ciepłym dniu przyszło ochłodzenie, na co nie do końca się przygotowałam.
— Dojdziemy do falochronu i wracamy — decyduje Lucy, a ja kwituję to kiwnięciem głowy.
Mimo zimna chętnie wydłużyłabym spacer o przynajmniej drugie tyle, ale nie chcę jej namawiać na więcej, już i tak mam wrażenie, że wykorzystałam u niej swój dzienny limit dobroci.
Chociaż początkowo planowałam zagadać myśli i wdać się w beztroską, babską paplaninę, to przychodzi mi to z trudem. Dopiero teraz, spacerując niespiesznie brzegiem plaży i wsłuchując się w szum fal, czuję prawdziwy ciężar tego dnia, a to odbiera chęci na rozmowę. Ostatnio nic nie układa się tak, jak powinno. Pogłębiający się nałóg ojca, sytuacja ze Stephenem, w dodatku pogorszenie relacji z Davidem… Tego już jest za dużo, a ja boję się pomyśleć, co jeszcze może się wydarzyć.
Kiedyś, będąc jeszcze dzieciakiem, snułam wyobrażenia na temat tego, jak będzie wyglądać moja przyszłość, i była ona dalece inna od tego, co tak naprawdę przygotowało dla mnie życie. Odkąd pamiętam, miałam jasno sprecyzowany plan na to, co będę robić, gdy dorosnę. Zakładałam w nim, że zostanę najlepszym weterynarzem w okolicy i będę pomagać zwierzętom. Kiedy koleżanki bawiły się w dom i rysowały siebie w białych sukniach u boku przystojnych mężczyzn, na moich kartkach powstawały wizualizacje lecznicy. Rysunków było sporo, bo i wizja wystroju gabinetu zmieniała się w zależności od dnia. Każdy z nich pokazywałam mamie, a jej entuzjazm nie malał nawet na chwilę. Nigdy nie dawała po sobie poznać, że jest zmęczona. A była. Z każdym mijającym rokiem coraz bardziej. Tylko przede mną udawała, że wszystko jest dobrze. Oboje z tatą tak usilnie ukrywali problemy, że chyba sami w końcu uwierzyli w swoje kłamstwa. Prawda przyszła z czasem i była brutalna…
— Jesteś dzisiaj strasznie zamyślona. Zdradzisz, co tak bardzo zajmuje ci głowę, hmm? — Lucy odzywa się pierwsza, jakby wyczuwając zmianę mojego nastroju. — Albo lepsze pytanie: kto?
Zerkam na Lu bez zrozumienia, choć przez panującą dookoła ciemność nie mogę dostrzec jej miny. Słyszę za to, jak się śmieje.
— Tu cię mam, kotku! — woła rozbawiona i szturcha mnie porozumiewawczo łokciem w bok. — No powiedz, spodobał ci się nasz nowy nabytek?
— Co? — Zatrzymuję się raptownie, a Coco posłusznie przystaje przy mojej łydce.
Niczego nie rozumiem. Myśli odpłynęły mi tak daleko, że trudno im z powrotem dobić do brzegu.
— Raczej kto. Matteo! Matteo Conte. Pan od worków z karmą — precyzuje. — Przyznaj, to na jego widok tak ci się ugięły nogi! Totalnie wpadł ci w oko, no nie? Widziałam, jak na niego dziś patrzyłaś!
— Nie! — oponuję, choć może trochę zbyt głośno, bo Coco piszczy ze strachu.
Przeklinam cicho i nachylam się ku niej, aby pogłaskać uspokajająco po szyi. Nie powinnam się tak zachowywać, ale Lu potrafi zaskoczyć. Zadziwia mnie też to, z jaką łatwością przywołuję w pamięci twarz poznanego wcześniej mężczyzny. W moim życiu ludzie pojawiają się i znikają, zanim mam szansę dobrze się im przyjrzeć, nie mówiąc już o zapamiętaniu. Po prostu nie mam pamięci do twarzy. W tym przypadku jest jednak inaczej.
Odrobinę mnie to niepokoi.
— I dobrze — kwituje Lu. — Nie wiem, skąd Sylvia go wytrzasnęła, ale jest w nim coś, co nie bardzo mi się podoba.
Wzdycham ciężko i posyłam jej zmęczone spojrzenie.
— Coś konkretnego?
Chcę kontynuować nasz spacer, nie czekając na odpowiedź, lecz Lucy staje tuż przede mną, nie pozwalając się wyminąć.
— Daj mi czas, muszę mu się jeszcze lepiej przyjrzeć, wtedy wymienię ci całą listę odchyleń.
— Oj, Lucy…
— No co? — oburza się. Trochę zbyt teatralnie, żebym była w stanie jej uwierzyć. — Nie było cię przy tym, jak przyszedł do nas pierwszy raz, ale już wtedy zaprezentował się jako kawał chama. On nawet nie potrafi się zachować i normalnie przywitać. Ogólnie niewiele się odzywa, tylko patrzy na wszystkich z góry, jakby czuł się lepszy albo musiał przebywać z nami za karę. Mówię ci, Sol, koleś ma w sobie jakąś złą energię. Jeszcze będą z tego problemy. Powinnaś na niego uważać.
— Ty i to twoje wróżenie z fusów. — Przewracam oczami. — Szybko wyrobiłaś sobie o nim zdanie, a nawet nie zdążyłaś go poznać. Nieładnie, Lu.
— Ha! — woła ucieszona, jakby właśnie odkryła jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic. — A jednak go bronisz! Coś musi być na rzeczy.
— Uspokój się, wariatko! — Szturcham ją delikatnie w ramię. — Broniłabym przed tobą każdego, kogo byś tak niesłusznie pomawiała. Tyle. Poza tym, gdybyś zapomniała, ja mam faceta — dodaję dobitnie. Mam nadzieję, że w końcu to zapamięta. — Wracamy? Jednak trochę boli mnie to kolano i Coco chyba jest już zmęczona.
ROZDZIAŁ 6
Matteo
— Jak tam? Dzisiejsza pokuta odprawiona?
Zatrzymuję się zaraz za progiem. Jeszcze nie widzę twarzy Ethana, ale po samym głosie słyszę, że najpewniej się szczerzy, uśmiecha pełną gębą. Humor mu dopisuje. Poczekaj, daj mi chwilę, żeby ci go popsuć, stary. Od wejścia chce mnie zarazić swoim entuzjazmem, lecz na to akurat się uodporniłem. Radosne bakcyle się mnie nie imają. Na co dzień mają utrudnione zadanie, a dziś… no cóż. Jestem dla nich niedostępny.
— Matteo, to ty?
Nie pamiętam drogi do domu. Możliwe, że dwukrotnie próbowałem wyhaftować żołądek na środku ścieżki w parku i raz na krótko urwał mi się przy tym film. Na szczęście nikt się nie palił do tego, aby ratować zarzyganego menela. W tym czasie odpocząłem, zebrałem siły, ruszyłem dalej.
I jestem.
Nie przewidziałem tylko tego, że uciekając od jednej konfrontacji, zostanę zmuszony, by wejść w kolejną. Tej drugiej obawiam się chyba jeszcze bardziej. Muszę się do niej choć trochę przygotować.
— Ta — rzucam na odczepnego.
Nawet nie patrzę w stronę kuchni, skąd dobiega cicha muzyka i odgłosy gotowania. Szybko przemykam do łazienki. Ściągam z siebie zakrwawione, brudne ubrania i wrzucam je do pralki. Biorę głęboki oddech, po czym zerkam w lustro i… Ja pierdolę. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek byłem do tego stopnia poobijany. Czasami się zdarzało, fakt, ale nigdy aż tak. Tymczasem mam problem, bo nie rozpoznaję własnego odbicia. Koleś, którego widzę przed sobą, ma ciało usiane obtarciami i czerwonymi plamami różnej wielkości. Brakuje miejsc, które by się przed nimi uchowały. Niektóre już ciemnieją. Jutro wszystkie zmienią się w siniaki i upodobnią się do nieudanego, porozlewanego tatuażu. Gęba nie jest w lepszym stanie. To ona straszy najbardziej. Oblepia ją skorupa stworzona przez mieszaninę krwi, ziemi i zaschniętych wymiocin. Szczerze obawiam się tego, co może się jeszcze kryć pod tą warstwą.
Wtaczam się pod prysznic, odkręcam kurek i wlepiam wzrok w odpływ. Obserwuję, jak spływająca ze mnie cuchnąca breja wiruje na dnie brodzika, po czym znika w ciemnej dziurze. Woda długo nie odzyskuje swojego koloru. Przez kolejne minuty dzielnie obmywa moje obolałe ciało i choć w końcu znowu staje się przejrzysta, to nie przynosi ulgi. Wątpię, żeby cokolwiek mogło mi ją w tej chwili zapewnić.
Kiedy jestem już suchy i ubrany, zaglądam do kuchni.
Trzeba zmierzyć się z nieuniknionym.
Zbliżam się do lodówki. Ethan odwrócony jest w moją stronę plecami i pogwizduje pod nosem, mieszając w garach. Nie rozumiem, skąd ten facet ma w sobie tyle radości. Życie rozpieszczało go tak samo jak mnie. Czyli wcale albo nawet gorzej. Ja wciąż mogę spacerować po tym łez padole na dwóch sprawnych nogach, kiedy on skazany jest na dwa kółka. Koleś, który przykuł go do wózka, nawet nie poniósł konsekwencji. Spierdolił swoją furą z miejsca wypadku i nigdy go nie odnaleziono. Mimo to Ethan wciąż toczy się wesoło, podczas gdy mnie coraz trudniej jest iść.
Nie chcę pokazywać mu się na oczy, ale wiem, że prędzej czy później to i tak nastąpi. Nie mogę go przecież unikać przez najbliższe tygodnie. Wolę mieć to już z głowy. Poza tym pilnie potrzebuję czegoś, co mógłbym przyłożyć na powiększającą się opuchliznę na nosie. W innym przypadku jutro będzie jeszcze gorzej, a już teraz nie wygląda zbyt ciekawie. Nie jest raczej złamany, choć wciąż boli. Zaglądam do szuflady zamrażarki i słyszę, jak metalowy wózek skrzypi przeokropnie, gdy kumpel podjeżdża do mnie od tyłu.
— Nawet nie opowiesz, jak było w schronisku? Rany, jesteś dzisiaj większym ponurakiem niż zazwyczaj, a uwierz, już normalnie trudno z tobą wytrzymać. Gorszy dzień czy coś się stało? — drąży, męczy, a powinien po prostu siedzieć cicho. W końcu go oświeca, bo aż się zapowietrza od tego odkrycia. — Czekaj… To dzisiaj, co nie?
Nie odpowiadam, bo to zbędne. Był wtedy przy mnie i obserwował, jak radzę sobie ze swoim prywatnym końcem świata. A trzeba przyznać, że w tamtym czasie nie radziłem sobie wcale. Nadal nie potrafię się z tym uporać i podnieść się z upadku. Próbuję, ale bezskutecznie. Wciąż zaliczam kolejne potknięcia. Ethan doskonale zdaje sobie z tego sprawę i chociaż nie widzę jego miny, to wiem, że patrzy ze współczuciem i jest mu mnie żal. Niepotrzebnie.
— Kiedy ty sobie wybaczysz? — Słyszę zmianę w jego głosie. Po wesołym tonie nie został nawet ślad. — Angie nie chciałaby…
— Nie wiesz, czego by chciała. — Urywam szybko, wciąż unikając z nim kontaktu wzrokowego, choć najchętniej wykrzyczałbym mu to prosto w twarz. Ledwo ugaszona wściekłość znów zaczyna się we mnie żarzyć. Mocniej zaciskam dłoń na drzwiczkach lodówki, ale to nie pomaga się uspokoić.
— Zgoda, ale nie muszę mieć specjalnych zdolności, żeby stwierdzić, że to, co ze sobą robisz, niespecjalnie by się jej spodobało. Zawsze chciała dla ciebie jak najlepiej.
Jednak nie wytrzymam.
— A widzisz ją tu gdzieś?! — warczę, odwracając się gwałtownie w jego stronę. — Zajebiście. Ja również nie.
Nie widzę i kurewsko mi jej brakuje, stary.
Ethan jest przerażony. Nie wiem, czy bardziej moim zachowaniem, czy jednak wyglądem. A może jednym i drugim. Ze świstem wypuszcza powietrze przez zęby, a jego wzrok prześlizguje się po mojej twarzy, jakby sam nie był pewien, na czym powinien się skupić w pierwszej kolejności.
— Co ci się, do diabła, stało? — pyta cicho, choć to akurat zbędne. Już i tak się domyśla. — Wpadłeś na Vincenta? Nawet nie odpowiadaj, to na bank jego robota. Zgłosiłeś to chociaż?
Milczę.
— Powinieneś. Koleś jest niebezpieczny i nie ma prawa…
— Ja też nie miałem prawa robić wielu rzeczy, a jednak je robiłem.
— To dwie różne sprawy.
Kręcę głową. Nawet nie wie, jak bardzo się myli.
Rok temu miałem dziewczynę. Była piękna, mądra i dobra. Była piękna, mądra, dobra i wjechała prosto pod pociąg. Wjechała pod jebany pociąg. I zginęła na miejscu.
Nie zrobiłaby tego, gdybym wtedy nie ćpał.
Gdyby się na mnie nie wściekła, bo przecież obiecywałem.
Gdybyśmy się nie pokłócili.
Gdyby nie wsiadła do tego pieprzonego auta. Blaszanej trumny na kółkach.
Wtedy by tu była.
Ale jej nie ma.
I nigdy już nie będzie.
— Cholernie za nią tęsknię — wyznaję, zanim zdążę się powstrzymać, a ten przebłysk szczerości odblokowuje potok kolejnych słów, nad którymi nie umiem zapanować: — Tęsknię za samą jej obecnością, uśmiechem. Kurwa, nawet za sposobem, w jaki wypowiadała moje imię! Boję się, że w końcu zatrze się mi w pamięci i przyjdzie taki moment, że nie będę mógł przypomnieć sobie jego brzmienia. Nie wiem, co wtedy zrobię. Nie ma dnia, żebym o niej nie myślał.
Nie chciałem tego powiedzieć. Nie na głos. Mogę powtarzać to sobie we łbie na okrągło, torturować się bez przerwy, ale dopiero ujawnienie własnych obaw przy kimś innym sprawia, że nabierają one jeszcze większego ciężaru, a ja… ja już nie jestem w stanie unieść nic więcej.
Ruszam do siebie, zanim Ethan to wyłapie i znowu się uruchomi ze swoimi mądrościami.
— Poczekaj — próbuje mnie zatrzymać. — Musimy w końcu o tym pogadać.
Za późno.
— Nie, nie musimy.
— Odgrywanie palanta kiedyś ci się znudzi — wróży nieciekawą przyszłość. — Zmęczysz się tym, Matteo. Wtedy sam do mnie przyjdziesz! Zobaczysz!
— Chciałbyś.
Ja już jestem zmęczony.
Nie ma szans, by mnie dogonić, kiedy w kilku chwiejnych krokach pokonuję długość korytarza i zamykam się w pokoju. Wąskie przejście między pomieszczeniami utrudnia mu manewrowanie wózkiem, ale mimo to nie odpuszcza, bo słyszę, jak się toczy.
— Matteo!
Nie reaguję. Marzę o tym, żeby szybko się odciąć. Pierwszy raz od dawna tak bardzo żałuję, że nie mam przy sobie czegoś, co by mi to ułatwiło. Dzięki czemu mógłbym odpłynąć jak na pstryknięcie palcami. Teraz? Nie pogardziłbym byle gównem. Chciałbym się rozjebać i nie czuć nic więcej. Po prostu. To nie jest w tej chwili możliwe, co tylko wpędza mnie w większą panikę.
Boję się tego stanu.
— Matteo, kurwa, otwórz!
Do niego też nie mam już siły.
Świat wiruje mi przed oczami, powodując, że żółć podchodzi do gardła, dłonie zaczynają drżeć, a serce dudni z nieprawdopodobną mocą, błagając o ratunek. Głód, który pozornie na dobre uciszyłem, zaciska swoje stalowe macki na moich wnętrznościach i znów zaczyna szeptać zdradzieckim tonem: Witaj, witaj… Staram się go nie słuchać, nie dopuszczać do siebie. Wplatam palce we włosy, mocno za nie ciągnę. To na nic. Głos nadal nie cichnie. Nowe źródło bólu jest zbyt słabe, nie może się mierzyć z tym, czego już dziś doświadczyłem. Niczym w transie podchodzę do radia i odpalam muzykę, rozkręcam głośnik na tyle, na ile pozwalają jego ustawienia, i kładę się na łóżku. Chcę to zagłuszyć. Pragnę tylko, żeby zamilkł. Żeby to wszystko minęło. Błagam.
— Ja tu nadal jestem! — Ethan wciąż nie daje o sobie zapomnieć. Jest głośniejszy niż muzyka. Skuteczniejszy. — I będę tu siedział, aż zmienisz zdanie! — wrzeszczy i wali pięścią w zamknięte drzwi, próbując przedrzeć się przez dudniące basy. Próbując dotrzeć do mnie. — Nie odpuszczę ci! Mogę tak nawet całą noc! Słyszysz?!
Jeb. Jeb. Jeb.
Jęczę z bólu i ze zniechęcenia, ale jednocześnie z trudem podnoszę się z materaca. Moje ciało się temu sprzeciwia, lecz reaguję, zanim Ethan ma szansę coś uszkodzić albo, co bardziej prawdopodobne, sam zrobić sobie krzywdę.
— Uparty skurwysyn — cedzę przez zaciśnięte zęby, gdy ponownie znajdujemy się twarzą w twarz.
Mierzymy się spojrzeniami, toczymy niemy pojedynek, lecz ja już wiem, że go nie wygram. Uczeń dawno przerósł mistrza. Mogę sobie warczeć, krzyczeć, odpychać go od siebie raz po raz, a on za każdym razem wraca i śmieje mi się przy tym prosto w ryj. Teraz też.
Co za czubek.
Czubek, ale paradoksalnie właśnie jego widok sprawia, że czuję się lepiej. Spokojniej. To on rozprasza moją ciemność.
— Uczę się od najlepszych — chichra się, jakby właśnie świetnie się bawił i nie zdawał sobie sprawy, jak niewiele dziś brakowało. Jak blisko granicy podszedłem.
Może to strach, bo wariaci są przecież nieprzewidywalni, może szok, a może rezygnacja lub mieszanina wszystkiego po trochu, ale nie siłuję się z nim więcej. Po prostu otwieram szerzej drzwi i odsuwam się z przejścia, żeby mógł przejechać wózkiem. Wpuszczam go do środka. Po raz pierwszy dobrowolnie wpuszczam go do siebie. Do swojego świata.
ROZDZIAŁ 7
Solene
Stephenowi ostatecznie udało się przekonać tatę do swojej wersji zdarzeń. Nie jestem pewna, jak potężne było pranie mózgu, które mu urządził pod moją nieobecność, ale cała odpowiedzialność za tamto zajście spadła na mnie. Kiedy już wróciłam do mieszkania, musiałam zmierzyć się z czekającymi za progiem konsekwencjami.
To nie było łatwe.
Tata miał mi za złe, że chciałam bezwstydnie wykorzystać jego żonatego kumpla, o czym mnie dobitnie poinformował. Nie docierały do niego żadne argumenty, nawet nie chciał ich słuchać. Zamiast spokojnie porozmawiać, wolał wykrzyczeć, jak bardzo jest mu wstyd, że ma taką córkę. Zabolało, ale mimo wszystko w ciągu kolejnych dni próbowałam go przekonać, że sytuacja nie wyglądała tak, jak zostało mu to wmówione.
Za pierwszym razem sprawiał wrażenie głuchego. Przy następnych zaczął nerwowo zaciskać pięści. Dopiero wczoraj skończyła się jednak jego cierpliwość. Nie wyłapałam sygnałów i nie zamilkłam w porę. Tak bardzo mi zależało, że przegięłam ze staraniami. Koniec końców jedyne, co zyskałam, to rozległy, paskudny siniak na prawym policzku.
To on sprawił, że znów uciekłam do Davida, by szukać pocieszenia w jego objęciach, a on stanął na wysokości zadania i uważnie się mną zajął.
— Powinnaś czymś zakryć to paskudztwo.
Mrugam kilkukrotnie, wyrywając się fali wspomnień, i patrzę przed siebie, na Davida. Opiera się na łokciach po obu stronach mojej głowy, żeby całkiem mnie nie zgnieść. Mimo to wciąż czuję na sobie ciężar jego ciała i jest to przytłaczające. Ta bliskość utrudnia mi oddychanie, a jednocześnie napędza niechciane myśli. I wzmaga bierność. Pieprzoną bierność, której nie potrafię się wyzbyć. Nie zliczę, który już raz dopuściłam do tego, aby sytuacja wymknęła mi się spod kontroli.
David najwyraźniej wychwytuje, że niczego nie rozumiem, bo kilkukrotnie stuka palcem po moim policzku, przypominając, że miejsce, w które oberwałam, najpewniej zdążyło nabrać już barw. Pac, pac, pac. Bezlitośnie, jakby walił w mały bębenek, a nie uwrażliwiony punkt na ciele. Chyba nie zdaje sobie sprawy, że to wciąż boli.
Nie jest w mojej skórze.
Nie wiem, co mam mu na to odpowiedzieć, więc milczę, a to działa na niego drażniąco, bo przewraca oczami i wzdycha, po czym się odsuwa. Złazi ze mnie i zostawia samą, a ja zakrywam twarz dłońmi. W tym momencie chciałabym stać się niewidzialną.
— Nie rozumiem, dlaczego pozwoliłaś mu się uderzyć akurat w twarz — wzdycha.
Słyszę, jak pstryka zapalniczką, i po chwili do mojego nosa dociera woń dymu papierosowego. Nie lubię tego zapachu, ale nie protestuję. W końcu to jego mieszkanie, a ja jestem tylko gościem, i to wyjątkowo kłopotliwym. Może tu robić, co chce.
— I jeszcze teraz zachowujesz się w ten sposób — dodaje szorstko, by podkreślić, jak bardzo nie podoba mu się moja pasywność. — Świętego doprowadziłabyś do furii.
Jestem beznadziejna.
— Przepraszam.
Biorę głęboki oddech i powoli podnoszę się do siadu. David stoi przy parapecie, od czasu do czasu strzepując popiół do znajdującej się tam doniczki z paprotką. Dziwię się, że roślina wciąż wygląda całkiem nieźle, i to pomimo jego zabiegów. Jest silniejsza, niż mogłoby się wydawać.
— Ciągle przepraszasz — wytyka, ledwo hamując gniew. Mięśnie na ramionach mu się napinają, gdy stara się zachować spokój i nie wybuchnąć. — Właściwie ostatnio nie robisz nic innego. Szkoda tylko, że niewiele z tego wynika.
David nie spuszcza ze mnie wzroku. Intensywność jego spojrzenia sprawia, że chociaż dawno wyzbyłam się wstydliwości i przestałam się go krępować, teraz odczuwam nagłą potrzebę, aby zakryć się przed nim szczelnie kocem. Idiotyzm.
— Mam trochę gorszy czas, ale…
— Nie tłumacz się. Nic nie usprawiedliwia braku zaangażowania, a tego nie dostaję od ciebie nawet już dłużej, niż trwa ten twój cały „gorszy czas” — wypomina. — Równie dobrze mógłbym posuwać właśnie dmuchaną lalę i nie poczułbym żadnej różnicy. Żadnej, rozumiesz? Może nawet okazałaby się lepsza od ciebie. Zastanowię się, czy cię na nią nie wymienić. Przynajmniej nie musiałbym słuchać ciągłego biadolenia i patrzeć na twoją wiecznie zbolałą minę — dodaje beznamiętnym tonem, a mnie coś ściska w gardle i oczy zaczynają piec.
— David, proszę…
— Nie, Solene, to ja proszę ciebie — przerywa bezlitośnie. — Błagam wręcz, żebyś się w końcu otrząsnęła, bo mam tego dość. Nie znam drugiej takiej osoby, która użalałaby się nad sobą do tego stopnia. Wydawało mi się, że jak dostaniesz trochę wsparcia, to będziesz potrafiła z niego skorzystać i z czasem staniesz na nogi. Jak widać, ostro się przeliczyłem. Nie doceniasz niczego, co ci ofiaruję. — Rzuca mi wymowne spojrzenie i zaciąga się papierosem.
Nie musi mówić, że jest rozgoryczony, bo zawiodłam jego oczekiwania. To oczywiste. Bywają momenty, że sama mam problem, żeby spojrzeć na swoje odbicie w lustrze. Od pewnego czasu sama już się w nim nie poznaję. Dziewczyny, która wierzyła, że jeszcze wszystko jakoś się ułoży, tam nie ma.
— Jest coraz gorzej — ciągnie dalej. — Z każdym miesiącem coraz trudniej jest z tobą wytrzymać. No, powiedz, ile jeszcze mam znosić twoje humory? A może to twoja nowa strategia na zwrócenie na siebie uwagi i wzbudzenie współczucia? Poczułaś, że łatwo idzie się przez życie, kiedy wszyscy głaskają cię po głowie, i teraz specjalnie robisz z siebie jeszcze większą sierotę, niż jesteś w rzeczywistości? To błąd, skarbie, na dłuższą metę to ci się nie uda. Wystarczy spojrzeć poza czubek własnego nosa. Uwierz mi, nie tylko ty masz w życiu pod górkę. Inni często mają gorzej. Mogłabyś niekiedy o tym pomyśleć i wykazać się większą wdzięcznością za to, co masz.
Każde z jego słów sprawia mi ból i powoduje, że czuję się coraz mniejsza. Zaraz zniknę. Mrugam szybciej, a gdy to nie pomaga i łzy wciąż domagają się ujścia, mocno zaciskam powieki. Nie będę beczeć i obrażać się za prawdę. Bo David ma rację. Jestem hipokrytką. Mógł ująć to inaczej, ale on już taki jest. Bezpośredni.
— Idę pod prysznic — oznajmia, gdy nadal nie uzyskuje ode mnie żadnej odpowiedzi. — Dołączysz czy tego też nie chcesz?
— Idę — deklaruję, lecz zanim podnoszę się z łóżka, zerkam kontrolnie na zegarek, a wtedy cichy jęk opuszcza moje usta. Straciłam poczucie czasu. Jest później, niż się spodziewałam.
— Solene… — rzuca ostrzegawczo.
— Nie mogę. Muszę biec do pracy, zaraz będę spóźniona — tłumaczę ostrożnie, nie chcąc wywołać w nim jeszcze większej złości. — Przyjdę do ciebie, jak tylko wrócę, i postaram się być już bardziej obecna. Nie gniewaj się — dodaję ugodowym tonem, bo David wciąż stoi w progu, świdrując mnie wzrokiem. Rozważa, czy powinien się nadal pieklić.
W końcu jednak odpuszcza. Odwraca się na pięcie i bez słowa zatrzaskuje mi przed nosem drzwi do łazienki. Wiem, że znowu jest rozczarowany, a przez to wściekły. Ma do tego prawo. Zasługuje na znacznie więcej uwagi, niż rzeczywiście mu poświęcam. Każdemu na jego miejscu skończyłaby się cierpliwość, ale wieczorem wszystko mu wynagrodzę. Obieram to sobie za cel, gdy szybko przygotowuję się do pracy i wychodzę.
Trzymam się tego postanowienia mocno przez cały dzień, a zaraz po zakończeniu zmiany jak najszybciej opuszczam budyneczek spożywczaka z zamiarem wprowadzenia planu w życie. Prosty plan — wrócić do mieszkania, jeszcze raz porozmawiać z Davidem i spróbować naprawić naszą relację. To musi się udać. Za bardzo mi na nim zależy, aby zwyczajnie odpuścić. Nawet robię kilka kroków w odpowiednią stronę, ale mój telefon po raz kolejny daje o sobie znać. Tym razem za sprawą Lucy.
— Jak bardzo jesteś zajęta? — Żadnego „Cześć, miło cię słyszeć”. Lu nie bawi się w konwenanse.
— A jak bardzo powinnam? — odbijam pytanie i rozglądam się, żeby sprawdzić, czy do przystanku przypadkiem nie zbliża się autobus. Drogą ciągnie się sznur samochodów, ale tego konkretnego pojazdu wciąż brak na horyzoncie. To mnie irytuje.
— Najlepiej wcale — śmieje się. — Pamiętam, że umawiałyśmy się dopiero na poniedziałek, ale trochę ludzi nam się dzisiaj wykruszyło, przydałaby mi się twoja pomoc i towarzystwo. Dasz radę wpaść?
Przygryzam dolną wargę, bijąc się z myślami. Lucy, całkiem nieświadomie, stawia mnie tą prośbą pod ścianą. Z jednej strony chciałabym jej pomóc, z drugiej — nie lubię zmieniać swoich planów w ostatniej chwili. To pozbawia mnie uczucia stabilności, a tego bardzo potrzebuję. Szczególnie teraz.
— Sama nie wiem, Lu… — mamroczę niewyraźnie. Poprawiam zsuwający się z ramienia pasek torebki i mocno zaciskam na nim palce. Autobus wciąż nie nadjeżdża, co nie ułatwia wyboru. — Obiecałam Davidowi, że spędzę z nim więcej czasu.
— Przecież jeszcze zdążysz. Razem szybciej się ze wszystkim uporamy i potem będziesz wolna — obiecuje. Dla niej nie ma rzeczy niemożliwych. — Nie zabiorę wam całego wieczora, słowo. To jak?
Nie umiem jej odmówić.
— Postaram się.
Kończę połączenie, ale mimo wszystko wciąż się waham. Przez chwilę dyskutuję wewnętrznie sama ze sobą, analizując plusy i minusy takiego wyboru, i w końcu się decyduję. Zamiast poczekać na autobus i pędzić na złamanie karku do Davida, by rzucić mu się w ramiona, odwracam się na pięcie i kieruję w stronę schroniska. Wiem, że gdyby on się o tym dowiedział, nie byłby ze mnie zadowolony, ale jeżeli coś ma się poprawić w naszej relacji, muszę najpierw uspokoić głowę, a nigdzie nie zrobię tego lepiej niż właśnie tam. Ten argument przebija wszystkie inne.
ROZDZIAŁ 8
Matteo
Anthony nie był zadowolony, gdy poinformowałem go telefonicznie, że nie dam rady pojawić się w robocie przez najbliższy tydzień. Drążył, dopytywał, ale w końcu to zaakceptował. Z trudem. Nie dziwię się mu. Wciąż nie znalazł zastępstwa po tym, jak Alex zostawił go bez słowa wytłumaczenia. Chyba liczył, że jednak się złamię i przyjmę pod swoje skrzydła porzuconą grupę młodzików, skoro już ostatnio poszło mi z nimi tak świetnie. Tymczasem okazałem się kolejną osobą, na której nie może polegać. Trudno było mi słuchać zawodu w jego głosie, a jeszcze trudniejsze okazało się przyznanie przed samym sobą do słabości.
Niestety, ale własne ciało mnie pokonało.
Kolejne dwa dni od pobicia spędziłem w łóżku. Tak było łatwiej. Każdy ruch wywoływał ból, który wciąż przypominał o tym, co się wydarzyło. Przyciągał za sobą myśli, które paraliżowały i uniemożliwiały normalne funkcjonowanie. Ethan, widząc, jak bardzo sobie nie radzę, wczuł się w rolę nadgorliwej pielęgniarki i regularnie zaglądał do pokoju, za każdym razem coraz bardziej zaniepokojony, namawiając na wizytę w szpitalu. Czułem podskórnie, że jeżeli w końcu się nie dźwignę, wbrew mojej woli sam przyprowadzi do nas jakiegoś znachora, dlatego też trzeciego dnia zmusiłem się, żeby w końcu wstać. A kiedy już wstałem, trudno mi było usiedzieć w mieszkaniu. Zwłaszcza że Ethan nadal uważnie śledził każdy mój krok, próbując dopatrzeć się jakiegokolwiek zawahania, i sypał swoimi mądrościami niczym z rękawa.
Może właśnie dlatego dziś, czwartego dnia, nogi same wiodą mnie na salkę treningową, i to jeszcze zanim rozpoczęły się jakiekolwiek zajęcia.
Chcę udowodnić samemu sobie, że jestem niezniszczalny.
Zostawiam pod ścianą bluzę oraz plecak. Wygrzebuję z niego sportowe rękawice, po czym podchodzę do worka treningowego podwieszonego przy suficie w rogu pomieszczenia. Nie może być ze mną tak źle, jak to wygląda. Muszę tylko rozruszać mięśnie…
Nastawienie dobre, ale jego weryfikacja przychodzi błyskawicznie. Wystarczy, że próbuję wyprowadzić pierwszy cios, i już wiem, że to będzie trudniejsze, niż myślałem. Nie trudne, ale wręcz niemożliwe do wykonania. Moje ciało nie współpracuje ze mną tak jak zawsze. Co prawda wykonuje narzucane ruchy, ale niedokładnie, powoli.
Pierdolony emeryt poradziłby sobie lepiej.
Uderzam raz po raz, ale każdy z ciosów okupiony jest bólem. W momencie gdy moja pięść zderza się z celem, przez ciało przemyka mrowiący impuls, zwieńczony rozbłyskiem białego światła przed oczami. Paraliżujące uczucie, choć kiedyś to by mnie nakręcało. Powodowałoby, że chciałbym zadawać więcej i więcej ciosów. Chciałem czuć, chłonąć cokolwiek, bo to utwierdzało mnie w przekonaniu, że wciąż żyję, choć często miałem co do tego wątpliwości. Nie wiem, kiedy zaszła zmiana, ale obecnie po kilku powtórzeniach mam już dość. Robi mi się słabo, mdłości coraz silniej dają o sobie znać.
Odpuszczam.
Opieram czoło o skórzany materiał worka, a pot strumieniami płynie mi po plecach i skroni, jakbym skończył właśnie najintensywniejszy trening w swoim życiu, a nie jedynie próbował go rozpocząć. To był zły pomysł, ale też nie sądziłem, że efekty będą aż tak tragiczne.
Jestem zmęczony. Ostatnimi dniami, całym swoim życiem. W dodatku dziś w nocy znowu śnił mi się ten sam sen. Niezmienny od miesięcy. Koszmar, w którym główną rolę zawsze gra ona. Stoi nieruchomo pośrodku torów w swojej ulubionej, jeszcze do niedawna błękitnej sukience, którą teraz znaczą ciemne plamy. Wiem, czym są. Po jej ciele spływają strużki krwi i skapują na ziemię, tworząc kałużę, która powiększa się i powiększa. Z każdą chwilą lepkie bajoro pochłania ją coraz bardziej, ale ona na to nie reaguje. Nie odzywa się nawet słowem. Po prostu patrzy z wyrzutem. Patrzy prosto na mnie. Nie umiem uciec przed jej spojrzeniem, a cisza jest bardziej wymowna niż najgłośniejszy wrzask.
Wtedy też nie mówiła zbyt wiele. Wykrzyczała się dostatecznie w środku budynku, pośród tłumów imprezowiczów, ściągając na nas uwagę wszystkich zgromadzonych. W przypływie wściekłości potłukła kilka szklanek i niemal zdarła sobie gardło, próbując do mnie dotrzeć, pokazać, że znowu nawaliłem. Kiedy jednak wyszliśmy na zewnątrz i zostaliśmy sami, nagle się wyciszyła. Nie miała mi już nic do powiedzenia.
No, prawie.
Pamiętam, jak przyłożyła dłoń do mojego policzka, jednocześnie skupiając się na oczach. Usilnie czegoś w nich szukała. Grymas rozczarowania, który przemknął przez jej twarz, świadczył o tym, że dostrzegła coś, czego wcale nie chciała. Niemal bezgłośne „Obiecywałeś…” zabrzmiało w otaczającej nas ciszy niczym wystrzał armatni. Było wiadrem lodowatej wody wylanej na bezmyślny, rozgorączkowany łeb. Już wtedy ziemia zaczęła osuwać się mi spod nóg, a panika ściskała za gardło. Nie wiedziałem, w jaki sposób mam się wytłumaczyć, choć czułem, że muszę, zanim będzie za późno. W desperackim odruchu próbowałem ją złapać i zatrzymać przy sobie, ale jej ręka umknęła mojej. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że nigdy więcej nie dostanę już szansy, żeby ponownie ją chwycić. Nie mogłem przewidzieć, że kilkanaście minut później Angie wymknie się z mojego życia na dobre.
— Kurwa mać! — warczę przez zaciśnięte zęby.
Kopię ze wściekłością w worek. Chcę pozbyć się tamtych obrazów sprzed oczu, ale to na nic. Nadal je widzę. Zostaną ze mną do końca życia. Mogę się miotać, ale jedyne, co osiągam, to kolejne szarpnięcie obolałych mięśni. Wspomnienia w mojej głowie są wciąż żywe. Ich nie da się tak łatwo przepędzić. Od roku nieustannie jestem więźniem własnych myśli i nienawidzę tego uczucia.
Ściągam z dłoni rękawice i ciskam nimi o ziemię. Mam dość. Pragnę tylko wygrzebać się z tego emocjonalnego bagna, zanim ugrzęznę w nim na dobre. W ostatnim obronnym odruchu przymykam oczy i biorę głęboki wdech, starając się uspokoić oddech. W pewnym stopniu nawet mi się to udaje. Wdech i wydech. Stopniowo się wyciszam, choć wciąż pozostaję czujny.
Gdy tylko ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu, reaguję od razu. Biorę zamach i uderzam w ciemno, intuicyjnie, zanim w ogóle mam szansę dostrzec swojego przeciwnika. Cios zostaje zablokowany. Na szczęście, bo w przeciwnym wypadku twarz Anthony’ego również ozdobiłoby pokaźne limo.
Przez chwilę patrzy na mnie ze złością, jakby chciał zapytać: „Co ty odpierdalasz?”. Widzę po nim, że nie do końca odnajduje się w tej sytuacji, ale kiedy ma szansę przyjrzeć mi się lepiej i zauważa więcej szczegółów, jego wkurw natychmiast mija.
— Stary, jak ty wyglądasz…? — rzuca zmartwiony, nie przestając przy tym taksować mnie wścibskim wzrokiem. — Wpadłeś pod ciężarówkę?
Trwam niewzruszony pod ostrzałem jego spojrzenia. Czekam, aż pierwszy odpuści, i kiedy to następuje, niemal oddycham z ulgą. Mam dość bycia obiektem ciągłej obserwacji. Gdybym wiedział, że już tu jest, byłbym ostrożniejszy i nie odsłaniał się tak bardzo.
Korzystam z momentu rozproszenia Turnera i cofam się o kilka kroków w kierunku leżących na podłodze rzeczy. Podnoszę porzuconą tam wcześniej bluzę, po czym wciągam ją przez łeb. Zakrywam widoczne na rękach sińce, by Tony nie mógł poświęcać im więcej uwagi. Rękawice też zgarniam do plecaka i narzucam go na ramię. Wolę być przygotowany, gdyby sytuacja stała się jeszcze bardziej niezręczna i trzeba byłoby się stąd szybko zawijać.
— Ciebie też miło widzieć.
Anthony przewraca oczami. Jest sfrustrowany, ale nie wiem, czego tak naprawdę oczekiwał. Rzewnych zwierzeń? Mógłbym docenić troskę, ale to nie w moim stylu.
— Nie błaznuj — upomina. Strofuje mnie jak ojciec krnąbrnego syna, na co prycham z kpiną. Nigdy nie poznałem własnego i wolałbym, żeby Tony nie próbował odgrywać jego roli w zastępstwie. — Przez telefon mówiłeś, że jesteś chory, ale to? Co to ma w ogóle znaczyć? Co się stało?
Wzruszam ramionami.
— Mały wypadek — rzucam, wkładając dłonie do kieszeni dresów. — Każdemu może się zdarzyć.
— Nie pierdol i nie wciskaj mi tu kitu — grzmi. Krzyżuje ręce na piersi i marszczy groźnie brwi. Chce pokazać, że nie da się oszukiwać. Cóż, mogłem się spodziewać, że z nim nie pójdzie tak łatwo. Ethan pewnie chętnie przybiłby mu piątkę. — Za długo w tym siedzę, żeby nie wiedzieć, jak wyglądają ślady po pobiciu. Twoja morda to książkowy przykład. Mogłaby wręcz robić za ilustrację w podręczniku.
Milusio.
— Skoro wiesz, to po co pytasz? — odzywam się cicho.
Tony mruży podejrzliwie oczy, ale najwyraźniej trafiłem w punkt, bo przez chwilę milczy, nie potrafiąc znaleźć odpowiedniej riposty. W końcu spuszcza z tonu, ale nie przestaje wiercić mi dziury w brzuchu.
— Masz jakieś kłopoty? — docieka.
— Nic, z czym sam nie dałbym sobie rady — próbuję jeszcze raz uciąć temat. Liczę, że to go zniechęci do zadawania dalszych pytań. — Potrzebujecie dziś pomocy w klubie? Wiem, że zapowiadałem trochę dłuższą nieobecność, ale już mi lepiej. Może mógłbym się na coś przydać?
Anthony wzdycha ciężko, ale na szczęście odpuszcza.
— Bez obrazy, stary, ale twoja gęba nie jest jeszcze zbyt reprezentatywna. — Krzywi się. — Nie postawię cię w takim stanie na recepcji. Wystraszysz nam dzieciaki i jeszcze jakiś nadgorliwy klient uzna, że robimy z ciebie worek treningowy. Skandal gotowy. Lepiej spadaj do siebie i wróć do formy. Dopiero wtedy pogadamy.
Niezupełnie to chciałem osiągnąć.
— Problem w tym, że właśnie nie mogę. W sensie wrócić na chatę.
— Ten problem ma jakieś imię?
Głupio mi przyznać, że w tej chwili najbardziej na świecie obawiam się typka sparaliżowanego od pasa w dół, a mimo wszystko wyduszam z siebie:
— Ethan.
Tony się śmieje.
— Ten twój zabawny kumpel na wózku? Był tu chyba z tobą kilka razy. Dobrze pamiętam?
Wracam myślą do chwil, kiedy Ethan ufał mi mniej, niż ja ufałem sam sobie, i nie odstępował mnie na krok. Przypadkowe odwiedziny w pracy były częścią wielkiego planu, który zrodził się mu pod kępą blond kudłów. Już wtedy trudno było z nim wytrzymać, choć nie wiem, na ile Anthony domyślał się jego intencji. Zna jedynie fragmenty mojej historii, ale nie jest wtajemniczony we wszystko.
— Ta, to on.
— Nie daje żyć?
— Mało powiedziane. — Przecieram twarz dłońmi, próbując odgonić zmęczenie. — Jego wścibski nos jest dłuższy od twojego. Nie znam drugiej tak upierdliwej osoby i jestem pewien, że ty również nie.
Tony z zakłopotaniem drapie się po brodzie. Dziwnie jest obserwować, jak ten olbrzym nie czuje się swobodnie na własnym terenie, ale moja obecność widocznie tak właśnie na niego działa.
— Przykro mi. Chętnie bym cię tu przed nim ukrył, ale za godzinę zaczynamy zajęcia. Niedługo zaczną schodzić się pierwsi ludzie. Obawiam się, stary, że to nie przejdzie i będziesz musiał poszukać innej kryjówki — oznajmia z rozbrajającą szczerością.
Przynajmniej próbowałem.
Na szczęście znam jeszcze jedno miejsce, w którym mogę się zaszyć na resztę dnia, a mój wygląd dla nikogo nie będzie tam stanowił problemu. Przynajmniej jest na to cień szansy. Idę w stronę drzwi, ale zanim do nich docieram, słyszę za sobą jeszcze Anthony’ego:
— Gdybyś jednak stwierdził, że te kłopoty cię przerastają i przydałoby się jakieś wsparcie, to masz mój numer. Mówię serio, Matteo. Dzwoń.
ROZDZIAŁ 9
Solene
Śmiało przekraczam furtę, a od samego wejścia wita mnie ujadanie psów. Przykry odgłos, bo kojarzy mi się wyłącznie z błaganiem o szansę na nowe życie. Brutalny fakt? Większość z tych zwierzaków nigdy jej nie dostanie. Chociaż przychodzę tu kilka razy w tygodniu od niemalże pół roku, to wciąż nie potrafię się z tym pogodzić. Najchętniej sama zabrałabym stąd je wszystkie. Pobożne życzenie…
Wchodzę do pokoju socjalnego, aby zostawić swoje rzeczy w szafce. A raczej próbuję to zrobić, bo zanim mam szansę chwycić za klamkę, drzwi same się otwierają i wpadam na kogoś z impetem. Gdyby nie jego szybka reakcja oraz to, że w odpowiednim momencie przytrzymuje mnie za ramię i przyciąga do swojego torsu, leżałabym właśnie jak długa na podłodze. Tymczasem wciąż stoję. I to zbyt blisko. Na tyle, że czuję ciepły oddech owiewający mój kark. Wzdrygam się, bo za jego sprawą wzdłuż kręgosłupa przebiega mi nieprzyjemny dreszcz.
— Czy ty chociaż przez chwilę umiesz ustać na własnych nogach? — rozlega się tuż przy moim uchu głos Matteo.
Ulga, którą przyniósł ten niespodziewany ratunek, szybko mija, gdy uświadamiam sobie swoje położenie. Nie patrzę mu w oczy, nawet nie unoszę głowy. Boję się, że gdy to zrobię, pomimo warstwy makijażu na mojej twarzy z tak niewielkiej odległości będzie w stanie dojrzeć siniak i zacznie pytać, a ja pogubię się w wersjach ułożonych wcześniej wymówek.
Jakby go to cokolwiek interesowało, głupia. Jego albo kogokolwiek innego.
— Przepraszam — mamroczę pod nosem, po czym staram się go wyminąć.
Ograniczona przestrzeń wąskiego korytarzyka nie ułatwia mi tego zadania. Ona albo… Matteo. Musi widzieć, że chcę przejść, daję mu o tym całą sobą znać, ale ewidentnie droczy się ze mną i blokuje moje ruchy. Kiedy próbuję przecisnąć się przy ścianie, on w tym samym momencie dociska do niej bark. Z drugiej strony to samo. Próbuję kilka razy, ale to na nic. Brakuje mi dziś siły na takie gierki. Nadal nie podnoszę wzroku, ale wzdycham poirytowana i już mam zamiar odpuścić, odwrócić na pięcie i wyjść, ale mnie wyprzedza, bo pierwszy się odsuwa, by ostatecznie odejść bez słowa.
Palant. Lucy mogła mieć rację.
Kiedy ponownie wychodzę na plac, nie do końca wiem, co ze sobą zrobić. Początkowo planowałam znaleźć Lu i dopytać, z czym ma największy problem, a co za tym idzie, gdzie się najbardziej przydam, tylko że nigdzie jej nie widzę. Mogłabym przejść się po terenie schroniska i poszukać, ale niekoniecznie chciałabym doprowadzić do kolejnej przypadkowej konfrontacji z Matteo. Wolałabym tego uniknąć. Wybieram za to bezpieczniejsze rozwiązanie i od razu zabieram się do porządków w pierwszym kojcu. Minimalizuję w ten sposób szanse na ponowne spotkanie. Mam nadzieję, że gdy skończę, kłopotliwego intruza już tu nie będzie i nie będę musiała tak lawirować. Mogę czaić się w domu, ale nie tu. Tutaj chcę być po prostu sobą. Skupiam się na swoim zadaniu, a w międzyczasie Lu na szczęście sama do mnie dołącza.
— O, jednak przyszłaś! Jak się czujesz? — zagaduje akurat, gdy odkładam w kąt miotłę. — Z nogą wszystko w porządku?
— Już lepiej.
— To dobrze. Musiałam się upewnić.
Zerkam na Lucy. Stoi przy wejściu i zawzięcie skubie skórki przy paznokciach. Zawsze tak robi, gdy coś ją stresuje.
— Mam takie dziwne wrażenie, że nie jestem tu potrzebna tak bardzo, jak twierdziłaś. Intuicja podpowiada mi wręcz, że chcesz zapytać o coś jeszcze — drążę. — O co chodzi, Lu?
Podchodzę do niej, zwracając tym samym na siebie jej uwagę. Spogląda na mnie krótko, ale zaraz ucieka wzrokiem, przygryzając wargę.
— Co robisz w weekend? — pyta w końcu i nie czekając na odpowiedź, dodaje szybko: — Proszę, proszę, powiedz, że nic.
Niewiele z tego rozumiem.
— Czemu ci na tym tak zależy?
— W niedzielę mam urodziny.
— Tak, wiem, i co w związku z tym?
Czekam, aż rozwinie swoją myśl. Takie kluczenie wokół tematu nie jest do niej podobne.
— I idziemy się zabawić na miasto. We dwie.
Krzywię się. To wszystko źle mi się kojarzy. Nie jestem typem imprezowiczki, nie przepadam za alkoholem i nie odnajduję się w dusznych, zatłoczonych przestrzeniach klubów. Byłam przekonana, że Lucy również nie.
— A nie miałaś świętować razem z Thomasem? — podpytuję.
Pamiętam, jak jeszcze niedawno z wypiekami na twarzy opowiadała, że chłopak zaplanował im z tej okazji wspólny wyjazd w okolice Parku Narodowego South Downs. Rozbudził w niej tym samym oczekiwania. Śmiałam się, gdy wymachiwała mi przed oczami dłonią, demonstrując wyimaginowany pierścionek zaręczynowy. Bardzo chciała zrobić kolejny życiowy krok, a otrzymanie tej błyskotki w jakimś stopniu go symbolizowało. To było dla niej ważne i manifestowała, by wydarzyło się właśnie podczas tej wycieczki. Kibicowałam jej z całego serca, ale teraz wyczuwam poważne problemy.
— Odwołałam wczoraj wszystkie rezerwacje.
— Rozstaliście się? — Nie dowierzam.
— Tak. Nie. — Wzdycha i rozkłada bezradnie ręce. — Może to tylko chwilowe spięcie i oboje musimy od siebie odpocząć, ale nie mam zamiaru przez niego spędzać trzydziestki samotnie, wpieprzając lody przed telewizorem i rycząc do tandetnych telenoweli. Muszę trochę odreagować, najlepiej w babskim towarzystwie. Tobie też by się przydało, ostatnio jesteś bardzo spięta.
Widzę, że walczy sama ze sobą, żeby się nie rozpłakać. Najpewniej nie pierwszy raz, bo już ma zaczerwienione oczy, jakby przez ostatnie godziny nie robiła nic innego i dopiero przed chwilą udało się jej uspokoić. Mimo to usilnie udaje, że wszystko jest w porządku. Nie chce po sobie pokazać, że coś ją boli. Rozumiem to i tym bardziej mam zamiar jej pomóc. Zwłaszcza że gdybym sama znalazła się w takiej sytuacji, też zachowałaby się podobnie.
— Może i racja. — Wzruszam ramionami.
— Czyli się zgadzasz?
Biorę głęboki wdech i przytakuję, a ona mnie przytula. Zachowuje się tak, jakby zrzuciła z siebie ciężar, który od dłuższego czasu dociskał ją do dna. Ja za to czuję, że teraz zawisł on niebezpiecznie nad moją głową.
— Dzięki! Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć! — W jednym momencie się rozchmurza. Kryzys zażegnany. — Napiszę ci wszystko wieczorem, a teraz chodź, wcale nie ściemniałam, że cię tu potrzebuję. Dziś na posterunku jesteśmy tylko ja i Matteo, a całe to towarzystwo samo się nie nakarmi i nie napoi. Zaczniemy od tych boksów po prawej stronie. Zostawiłam już tam jedzenie, ale trzeba jeszcze nalać wodę do misek, bo widziałam, że w kilku brakuje. Możesz przeciągnąć szlauch, będzie szybciej.
Nie czekam na dalsze instrukcje, tylko od razu chwytam za leżący przy budynku dla pracowników wąż ogrodowy i przeciągam go w stronę klatek. Idzie dobrze do momentu, gdy trzeba go uruchomić. Próbuję, ale nie spływa z niego nawet kropelka.
— Cholera… — klnę cicho i przecieram twarz, jednocześnie odsuwając na bok wpadające do oczu włosy. Zły moment na awarię, bo pomimo nadciągającego wieczora nadal jest wyjątkowo ciepło. Kręcące się niespokojnie w klatkach psy bez słów dają znać, że chce im się pić. — Lu! Wiesz, czemu to nie działa?
— Nie, ale to już któryś raz dzisiaj. Muszę poprosić Willa, żeby coś z tym zrobił, jak tylko wróci z urlopu — wzdycha. — Spróbuję jeszcze raz rozkręcić główny zawór. Może to pomoże, choć wątpię. Lepiej biegnij do łazienki. Tam powinno być wszystko okej. Sama poprzednio stamtąd brałam zapas.
Kiwam głową, chwytam za plastikowy baniak i kieruję się we wskazane miejsce. Wchodzę do środka bez wahania, ale natychmiast tego żałuję. Zatrzymuję się raptownie na progu, bo w pomieszczeniu już ktoś jest. Matteo. Pech. Unikanie konfrontacji nie jest moją mocną stroną. Nie dzisiaj.
Staram się wtopić w fakturę drzwi i stać niewidzialną. Wychodzi mi to chyba całkiem nieźle, bo nic nie wskazuje na to, żeby zarejestrował moją obecność. Wciąż nachyla się nad umywalką, mocząc w niej koszulkę ubrudzoną jakąś ciemną breją. Jest skupiony na tej czynności do tego stopnia, że nie zwraca na nic innego uwagi. Powinnam z tego skorzystać i się wycofać, zanim mnie zauważy, ale nie potrafię. Nie umiem też oderwać wzroku od jego ciała. I, do diabła, nie chodzi o muskulaturę, choć i ta sama w sobie pewnie przyciągnęłaby niejedno spojrzenie. Tym razem to liczne siniaki kradną całe widowisko. Pokrywają jego skórę plamami o różnych kształtach, wielkościach i wielu odcieniach fioletu oraz zieleni, tworząc obrazek, który przyprawia mnie o ciarki oraz nieprzyjemny ścisk w brzuchu.
A ja obawiałam się, że zauważy tego mojego… Ciekawe, kto spuścił mu taki łomot.
Mimowolnie sięgam dłonią do policzka.
— Nacieszyłaś już oczy? — odzywa się niespodziewanie.
Podskakuję w miejscu na dźwięk jego głosu i natychmiast zamieram. Łapie mój wzrok w lustrze.
— Przepraszam, nie wiedziałam, że ktoś tu jest — tłumaczę się i powoli opuszczam rękę, pocieram nią nerwowo o ramię. Głupio mi. — Mamy małą awarię i chciałam…
— Się pogapić.
— Wcale że nie!
Uśmiecha się, choć uśmiech nie sięga jego oczu. Te nadal pozostają poważne. Odwraca się w moją stronę, podchodzi bliżej. Staje naprzeciwko. Z tak niewielkiej odległości wygląda jeszcze gorzej. Ma opuchnięty, zasiniony nos, gojące się rozcięcie tuż przy skroni i parę gratisowych różnej wielkości plam na twarzy. Mimo to wciąż wydaje się szalenie pewny siebie, jakby te obrażenia nie miały żadnego znaczenia. Nie umiem podejść do tego z takim luzem. Na mnie robią wrażenie.
Obniżam wzrok, podążając śladem wyznaczonym przez kolejne siniaki. Przemykam po szerokiej klacie, wytatuowanych ramionach, umięśnionym brzuchu, zatrzymuję się na jeansach, które nieco za bardzo zsunęły mu się z bioder… Nie! To nie jest lepsze. Wcale! Nagle dociera do mnie, co tak właściwie robię — urządzam sobie bezceremonialną wycieczkę objazdową po półnagim ciele obcego kolesia, gdy ten stoi tuż obok i sam nie spuszcza ze mnie wzroku. W jednym momencie robi mi się gorąco i już sama nie wiem, gdzie mam podziać oczy. Walczę ze sobą, żeby w dziecięcym geście nie zasłonić ich dłońmi. Ostatecznie najbezpieczniejszym rozwiązaniem wydaje mi się wlepienie spojrzenia w glebę. Tego akurat powinnam trzymać się od samego początku…
— Co ci się stało? — pytam. Nie potrafię się powstrzymać, choć dobrze wiem, że ciekawość jest pierwszym stopniem do piekła. Chyba na niego właśnie stanęłam.
— A tobie?
Zaskakuje mnie tym pytaniem tak, że poprzednie założenia, chociaż przyjęte kilka sekund wcześniej, natychmiast biorą w łeb. Zerkam na niego ponownie, choć tym razem bez zrozumienia. Wyraz jego twarzy diametralnie się zmienił. Wymuszony uśmiech pozera zniknął bez śladu, zastąpiło go kilka zmarszczek na czole. Matteo wygląda, jakby zawzięcie coś analizował. To dziwne, ale im dłużej to robi, tym bardziej sprawia wrażenie… zmartwionego. Nie wiem, do jakich wniosków w końcu dochodzi. Nie mam szansy o to zapytać, bo gdy tylko otwieram usta, on wyciąga ku mnie rękę. W pierwszym odruchu mam ochotę wziąć nogi za pas, ale coś mi to uniemożliwia. Stopy chyba wtopiły mi się w beton, bo nie chcą mnie słuchać. Kulę się w sobie, zaciskam powieki i z trudem przełykam ślinę.
Czekam na coś, co nie nadchodzi.
— Mogę?
To pytanie zmusza mnie do ponownego kontaktu. Jedno słowo powoduje, że natychmiast otwieram oczy i wbijam w niego zdziwione spojrzenie. Nadal stoi z wyciągniętą przed siebie ręką. Dziwne, ale chyba czeka na moją decyzję. Chyba bardzo mu na tym zależy, bo ma wypisaną na twarzy determinację. Nie wiem, w co sobie pogrywa, ale łagodność, którą od niego odczuwam, udawana albo i nie, powoduje, że wciąż stoję w tym samym miejscu i pomimo paraliżującego lęku skinięciem głowy pozwalam mu się dotknąć.
— Opowiesz mi historię tego siniaka? — pyta cicho i delikatnie obrysowuje kciukiem zacienienie na moim policzku. Chyba jednak nie ukryłam go tak dobrze, jak mi się wydawało.
Nie sądziłam też, że powolny, ledwo wyczuwalny dotyk może być aż tak przyjemny. Ten sprawia, że mam ochotę na nowo przymknąć powieki — tym razem nie ze strachu, ale po to, by wtulić twarz w jego dłoń i długo jej nie odsuwać.
David nigdy tak nie robi.
Nie robi, ale muszę być uczciwa, sama również w życiu go o to nie prosiłam. Nie chciałam, żeby zwalniał. Do tej pory gdy tylko zaczynałam się rozsypywać, bez namysłu wskakiwałam mu w ramiona. Panicznie bałam się tego stanu, a on mu zapobiegał. Za każdym razem błagałam, żeby zajmował się mną jak najszybciej, zanim miałam szansę poczuć zbyt wiele. A nie chciałam czuć wcale. Uciekałam przed trudnymi emocjami, zapychając głowę innymi doznaniami. Pierwotnymi, mniej skomplikowanymi. Tak było łatwiej. Nadal tak jest lepiej, ale…
— Solene!
Trzaśnięcie drzwiami wyrywa mnie w transu i przepędza z głowy natrętne myśli, nie dając się im do końca uformować. Powoduje, że odskakuję od Matteo jak oparzona.
— Solene, jesteś tu? Chodź już! — słyszę głos Lucy. — Udało się! Woda wróciła!
ROZDZIAŁ 10
Matteo
— Jestem zajebistym terapeutą.
— Ta? — Zerkam powątpiewająco na Ethana, który toczy się obok mnie. — To ciekawe.
Ciekawe są również stosowane przez niego metody. Niekonwencjonalne, bo wieczorne wyjście na piwo było właśnie jego propozycją. Nie miałem najmniejszej ochoty opuszczać mieszkania i straszyć ludzi swoim wyglądem, ale tak długo wiercił mi dziurę w brzuchu, aż w końcu dla świętego spokoju się zgodziłem. Typ bywa uparty jak osioł. I to na wielu różnych płaszczyznach.
— Tak. — Jest cholernie pewny siebie. — Dzisiaj uśmiechnąłeś się przy mnie dwa razy. Raz prawie się zaśmiałeś. Liczyłem. To więcej niż przez cały miniony rok. Mam w tym swoje zasługi, a nasza ostatnia rozmowa była totalnie przełomowa. Tylko poczekaj na kolejne! Jeszcze zrobimy z ciebie człowieka.
Kręcę głową z niedowierzaniem.
— Chyba jednak przeceniasz swoje umiejętności, stary — mówię, próbując zachować powagę, ale niezbyt umiejętnie, co oczywiście nie umyka Ethanowi.
— O, no i mamy trzeci uśmiech — zauważa. Nie potrafi ukryć swojego zadowolenia. — Przypomnij mi pod koniec, to wystawię ci rachunek, dopiero wtedy zobaczysz, jak bardzo się cenię.
Docieramy do naszego ulubionego baru — ShotGun Pub. Przy niedzieli malutki lokal mieszczący się przy Preston Street wypełniony jest po same brzegi. Tłumy świętują trwający wciąż weekend. Cudem udaje nam się zająć wolny stolik przy oknie i zamówić alkohol, który kilka chwil później zostaje nam dostarczony. Cieszę się, bo wyjątkowo lubię klimat tego miejsca, przywodzi mi on nieco na myśl historie o Sherlocku Holmesie. Można się tutaj poczuć jak w tamtych czasach. Przesuwam dłońmi po popękanym obiciu skórzanego, pikowanego siedziska, jednocześnie wodząc wzrokiem po ścianach z czerwonej cegły oraz stropie z widocznymi belkami. Właściciele przy urządzaniu tego miejsca nie gonili za nowoczesnością, skupili się na loftowym charakterze wnętrza i podkreślili go odpowiednimi dodatkami. Na ciężkich, drewnianych stolikach ustawione zostały lampy naftowe, które rzucają przytłumione światło na blaty, a zamiast plakatów czy neonów funkcję ozdób pełnią koła zębate zegarów i retro aparaty poustawiane w zupełnie losowych miejscach.
Kiedyś co weekend byliśmy tu stałymi gośćmi. Sęk w tym, że wtedy obaj byliśmy innymi ludźmi. Ethan miał jeszcze sprawne nogi, a ja trochę mniej zjebany mózg. Choć co do tego drugiego mam spore wątpliwości. Możliwe, że już te kilka lat temu w mojej głowie nie było zbyt ciekawie. Dragi w tamtym okresie coraz częściej przejmowały stery i robiły mi w mózgu konkretne spustoszenie, nad którym potem nieumiejętnie starałem się zapanować. Ethan też próbował mi w tym pomóc. Najpierw w pojedynkę, a później już razem z Angie, gdy ta przypadkiem pojawiła się w moim życiu. Ostatecznie to ona najgorzej na tym wyszła.
Przepraszam, kochanie.
Sięgam po kufel i biorę łyk piwa, zanim przeszłość ma szansę ścisnąć mnie za gardło na tyle mocno, że nie będę w stanie go przełknąć. Piję za szybko i nieudolnie, bo i tak krztuszę się nim jak zjeb. Oczy zachodzą mi łzami, ludzie przy stolikach obok odwracają się w naszą stronę, żeby sprawdzić, co się dzieje, a Ethan raz po raz klepie mnie mocno w plecy, dopóki nie odzyskuję normalnego oddechu.
Zajebiście.
Mam nadzieję, że na tym skończy się jego pomoc, ale on nie odpuszcza. Chociaż już się uspokajam i nawet gapie tracą nami zainteresowanie, to on nadal mi się przygląda, i to w sposób, jakiego u niego nienawidzę. Dokładnie tak, jakby chciał prześwietlić mnie na wylot, znaleźć wszelkie uszczerbki, przez które właśnie taki jestem, i jakoś spróbować je zacerować, choć tkaczka z niego żadna. Mimo to on naprawdę wierzy, że da radę mi pomóc.
Powodzenia.
— Nadal będziemy trzymać się wersji, że masz wszystko pod kontrolą? — pyta. Jego ton ocieka sarkazmem, ale udaję, że tego nie słyszę.
Odrobina ściemy? Tak, poproszę, bardzo tego potrzebuję.
Wzruszam ramionami i przesuwam kufel z jednej strony stołu na drugi, a po chwili z powrotem. Muszę zająć czymś ręce, bo inaczej mnie rozniesie. Kumpel obserwuje te poczynania w ciszy. Wygląda, jakby na coś czekał. I cóż, wiem, że nawiązuje do zapewnień, które padły z mojej strony podczas naszej ostatniej rozmowy. Chce mi udowodnić, że niewiele mają wspólnego z prawdą. Nie jestem na tyle tępy, żeby tego nie wychwycić, ale wciąż wolę być dostatecznie uparty, żeby trzymać się swojej wersji i nie podejmować tematu.
— Jak tam sobie chcesz. — Obraża się jak małe dziecko, ale tylko na chwilę, by zaraz zrzucić na mnie kolejną bombę: — Wiem, że jestem męczący, ale po prostu się boję, że kiedyś zdarzy się coś, przez co się złamiesz i wrócisz do tego gówna — wali prosto z mostu, bez ogródek. — Od jak dawna jesteś zupełnie czysty? Kilka miesięcy? Pół roku? To nie jest długo.
Wolałem już, gdy się ze mnie nabijał. Przynajmniej wtedy się dobrze bawił, a mnie łatwiej było zaakceptować radość w jego oczach niż strach, który widzę teraz. Co gorsza, nie mogę go wyśmiać, zatuszować tych obaw śmiechem i sprawić, że sprawa straci swoją wagę.
Ethan zasługuje na szczerość. Był przy mnie od początku do końca, nawet pomimo własnej tragedii. Wiernie tkwił obok, gdy zdobywałem kokainowe szczyty świata, i robił wszystko, żebym nie skręcił sobie karku, gdy z nich spadałem. Raz za razem. Potępiał to, ale nie potrafił nade mną zapanować. Nikt nie umiał. Angie faktycznie trochę mu pomogła, razem mieli szansę osiągnąć coś więcej. Ich postępy wielu by zaimponowały. Wspólnie starali się mnie wyhamowywać, gdy rozpędzałem się za bardzo, i dosięgać, gdy lądowałem na dnie. Szło to w dobrą stronę, wydawało się nawet, że są blisko celu, ale to ja ostatecznie pokrzyżowałem ich plany. Oblałem najważniejszą próbę i przez to jej zabrakło. W najgorszym z możliwych momentów. W efekcie zakopałem się jeszcze głębiej, najgłębiej w swoim życiu, i nie chciałem już wstawać. Nie zrobiłbym tego, ale on wziął na siebie cały ciężar i dźwignął nas obu na powierzchnię. Ledwo mu się to udało.
Nie dziwię się, że boi się powtórki.
— Zapomnij. Zostawiłem to daleko za sobą — próbuję go uspokoić. Jego i siebie przy okazji również. Chcę wierzyć, że ostatni przejaw słabości był tylko incydentem, który nigdy więcej się już nie powtórzy. — Odcięcie się zbyt wiele mnie kosztowało, żeby teraz się cofać.
Ethan patrzy mi w oczy. On nigdy nie ucieka wzrokiem w bok, nie boi się konfrontacji ze mną. Cenię go, bo zawsze mówi, co leży mu na sercu, i to bez zbędnych gierek. Tym razem też, bo nie muszę długo czekać, a on bierze głęboki oddech i wyrzuca z siebie:
— Znam takich, co mówili to samo, a i tak skończyli marnie. W dodatku mieli łatwiej, nie musieli przechodzić przez to co ty.
— Może właśnie dlatego w końcu się złamali. Mnie to zahartowało.
— Nie sądzę — sprzecza się dalej. — Myślę raczej, że obciążyło banię na tyle, że każda nowa rzecz może być zapalnikiem. Chyba że ten zapalnik już się pojawił…
— Masz coś konkretnego na myśli?
— Raczej kogoś — prycha i nerwowo wyłamuje sobie palce. — Vincenta. Typ znowu zaczął się obok ciebie kręcić, a przecież to on cię w to wciągnął! I do tego wciąż jest bezkarny! — podnosi głos, sprawiając, że kobiety siedzące przy stoliku obok znowu oglądają się przez ramię. — On oraz ta jego cała banda. Wiesz, jak to mnie wkurwia?!
— Wyolbrzymiasz fakty — karcę go cicho. — To było przypadkowe spotkanie. Spójrz na mnie. — Wskazuję na swoją twarz i daję mu czas, aby faktycznie miał szansę dobrze się przyjrzeć, co też robi. — Czy ja wyglądam, jakby przebiegło ono pomyślnie? Zapewniam cię, że nie wróciliśmy do przyjacielskich relacji. Pomyśl, Ethan, przecież on mnie nienawidzi. Zabiłem mu siostrę. Nie zorganizowałby mi w nagrodę za to towaru. Prędzej już posłałby prosto do piachu. Ostatnio miał na to ochotę. Szczerze? Nawet żałuję, że mu się nie udało.
— Angie nie zginęła przez ciebie! To po pierwsze.
Otwieram usta, żeby wyprowadzić go z błędu, ale mi w tym przeszkadza:
— Daj mi dokończyć! Po drugie, jeżeli jeszcze raz wyskoczysz z tym tekstem o żałowaniu życia i tym podobnych, zrobię wszystko, żeby jeszcze chociaż raz na chwilę stanąć na te pieprzone nogi i osobiście skopać ci dupsko! Jesteś moim kumplem i potrzebuję cię, stary, czaisz?
Przytakuję dla spokoju, choć nie zamierzam zmienić zdania, ale liczy się to, że Ethan bierze uspokajający oddech i trochę się wycisza.
— Mam nadzieję, bo nie chcę słuchać tych bzdur. Poza tym możesz mówić o nim, co chcesz, ale ni chuja mu nie ufam. Twoja znajomość z tym skurwielem od zawsze była pojebana. Wiedział, że spotykasz się z jego siostrą, ale to mu nie przeszkadzało, żeby dostarczać ci problemów. Mam nadzieję, że chociaż podziękowałeś mu ładnie za swój wyrok? No, nie patrz tak na mnie. Obaj wiemy, kto cię tak zajebiście wmanewrował i zostawił z tym wszystkim samego.
— To nie był on.
— Jasne, kurwa — kpi. — Takie bajki wciskaj dalej glinom, choć nadal uważam, że niepotrzebnie ich kryjesz. Ostatni wpierdol też pewnie im odpuściłeś i nigdzie nie zgłaszałeś, co nie? Skąd u ciebie nagle takie dobre serce?
Przegina, a mnie brakuje już cierpliwości.
— Skończ, Ethan! — warczę na niego. — Nie chcę o tym rozmawiać, rozumiesz?!
— Świetnie. Napisz mi łaskawie na kartce listę tematów, które mogę przy tobie poruszać. Wtedy może zyska to jakikolwiek sens, bo na ten moment go nie widzę. Szkoda nawet strzępić na ciebie ryja.
Ethan unosi się honorem, choć nie na tyle, aby się ode mnie odwrócić i odjechać. Wciąż tkwi obok i wlepia wzrok w swój kufel z piwem, jedynie naburmuszona mina zdradza, co tak naprawdę teraz czuje. Jest wściekły, być może słusznie, ale to nie może się tak zakończyć. Rzygać mi się chce od nieustannych dram i kłótni w moim życiu. Już wystarczy. Ta jedna mogłaby ostatecznie przelać czarę goryczy. Poza tym nie minęło zbyt wiele czasu, a mnie już brakuje jego optymizmu. Jest w nim coś uzależniającego.
— Rozchmurz się — ryzykuję i przegrywam, bo zamiast słonecznego uśmiechu kumpel pokazuje mi środkowy palec. — Nie machaj tak paluchem, idioto, tylko lepiej zobacz, kto przyszedł. To nie jest przypadkiem Sarah?
Ethan zerka przez ramię i odprowadza wzrokiem niziutką, ciemnoskórą dziewczynę, która zmierza w stronę baru. Przyszła, aby zacząć właśnie swoją zmianę.
— Dasz mi chwilę? — pyta, choć przecież miał się do mnie nie odzywać. — Chciałbym się z nią chociaż przywitać.
— Śmiało, poczekam.
Ethan się waha. Wierci się niespokojnie i z nadmierną starannością strąca ze swojej bluzy niewidzialne paprochy.
— A jak wyglądam? — Zerka na mnie niepewnie. Prostuje się przy tym i napina wątłą klatę, by wypaść jak najlepiej.
Unoszę brwi.
— Nie jesteś w moim typie, bez obrazy.
— Bardzo śmieszne — burzy się. — No to jak? Jest dobrze?
Zerkam w stronę baru i unoszę dłoń w geście przywitania, bo Sarah już zarejestrowała naszą obecność i macha jak szalona. Dobrali się z Ethanem bez dwóch zdań. Niech płyną sobie razem na tej wesołej fali, nie będę im w tym przeszkadzać. Wręcz przeciwnie. Mam zamiar chociaż raz się na coś przydać i pochuchać w żagle jego łódeczki, aby szybciej dotarł do celu.
— Serio? Spójrz tylko na nią, przecież to i tak bez znaczenia — mówię niby poważnym tonem.
Nie wiem, kogo chcę nabrać, bo nawet w moich uszach brzmi to niesamowicie sztucznie, ale Ethan jest na tyle zaaferowany obecnością swojej znajomej, że kupiłby wszystko. To też bierze na serio, bo opadają mu ramiona, jakby nagle stracił cały entuzjazm.
— Ona już teraz patrzy na ciebie jak urzeczona — dodaję, zanim całkiem zwątpi. — No, spadaj do niej, powodzenia, tylko uzupełnij nam kufle, jak będziesz wracać.
Obserwuję, jak podjeżdża do baru, zza którego natychmiast wychodzi Sarah. Jakaś setka ozdobionych koralikami warkoczyków podskakuje na jej głowie, gdy dziewczyna nachyla się, aby go przytulić. Nie dziwi mnie, że do niego lgnie. Ethan jest świetnym człowiekiem i ma w sobie coś, co przyciąga innych. Bardziej nurtuje mnie to, że on sam mimo swojej sytuacji wciąż ma chęć integrowania się z ludźmi i prowadzenia normalnego życia, jakby nic się nie stało, choć przecież zmieniło się wszystko. Czasami się zastanawiam, czy po prostu nie zakłada maski, nie gromadzi całego tego syfu pod kopułą, a tak naprawdę tylko próbuje uciekać przed zderzeniem z rzeczywistością. Nie tylko on bawi się w kontrolera cudzego życia i stanu psychicznego. Zdarza się, że i ja obserwuję jego, gdy nie zwraca na to uwagi, szukam objawów zbliżającego się załamania — do tej pory bez efektów. Być może niepotrzebnie mierzę go swoją miarą, ale obawiam się tego, co może się stać, jeśli jednak do niego dojdzie. Wolę być przygotowany.
Ethan wraca do stolika dopiero po czterdziestu minutach. Sprawdzałem. Niestety bez dostawy kolejnych piw, ale nie mam mu tego za złe, zwłaszcza że czas spędzony w towarzystwie barmanki zadziałał na niego zbawiennie. Koleś cały promienieje i widocznie zapomniał nie tylko o alkoholu, ale również o tym, że miał być na mnie śmiertelnie obrażony.
Dzięki, Sarah, masz zapewniony dożywotni napiwek.
— To co? Zaplanowałeś nam już kolejną wizytę tutaj? A może nawet załatwiłeś jakąś zniżkę dla ulubionych klientów? — podpytuję, bo jestem ciekawy, do jakiego etapu doszli w tym czasie.
Ethan nie słucha. Zafascynowany gapi się przez okno.
Miłosny bakcyl zepsuł mi kumpla.
Przynajmniej tak mi się wydaje, póki się nie odzywa:
— Kogoś chyba poniosła impreza.
Odwracam się w tym samym kierunku. Na chodniku po drugiej stronie ulicy rozgrywa się jakaś szamotanina, ale raczej jedna z tych przyjacielskich, bo nie widzę nigdzie krwi. Im dłużej śledzę tę sytuację, tym bardziej absurdalna mi się wydaje. Dwie laski bardzo starają się gdzieś dojść. I „starają się” jest tutaj kluczem, bo nie robią zbyt dużych postępów. Jedna z nich, wyraźnie bardziej pijana, z trudem stawia kroki, potykając się przy tym o własne stopy. Chociaż jej towarzyszka zapobiegawczo obejmuje ją ramieniem w pasie, to i tak co rusz przechylają się niebezpiecznie w bok. Niewiele dzieli je od katastrofy. Przyglądam się im uważnie i nagle mnie oświeca. Znam je. Obie, ale szczególnie obecność narwanej brunetki działa na mnie jak kubeł zimnej wody. Ta dziewczyna mnie prześladuje. I znowu ma problem z utrzymaniem się na nogach.
— Kurwa…
Podrywam się z miejsca, zanim zdążę się zastanowić, co ja najlepszego w ogóle wyrabiam.
— O co chodzi? — Ethan nabiera czujności. — Znasz je?
— Powiedzmy. Dawaj, spadamy stąd. Muszę coś sprawdzić.
Regulujemy nasz rachunek, po czym opuszczamy bar. Przedostajemy się przez ulicę i zbliżamy się do dziewczyn.
— Co wy tu wyrabiacie? — pytam, czym zwracam na siebie uwagę Lucy.
Sol nie patrzy na nas. Siedzi na krawężniku i sprawia wrażenie, jakby nie rejestrowała, co dzieje się wokół niej.
— Matteo! Cześć! A ona… To moja wina — wyznaje rudzielec. Jest nieźle zakłopotana. — Wyciągnęłam ją tu i powinnam bardziej pilnować, ale w całym tym zamieszaniu gdzieś mi się zagubiła. Na chwilę! Przysięgam! Na tycią, tycią chwilkę! — Przysuwa mi do twarzy dłoń i pokazuje palcami, jak niewiele czasu potrzebowała Sol, by tak się sponiewierać. — Nawet nie sądziłam, że w tym czasie sama postanowi się upić! Ba! Że ma taką słabą głowę, że kilka drinków to będzie za dużo i całkiem odleci.
To fakt, laska ma konkretny odlot. No, ale to ona. Może nawet nie powinno mnie dziwić, że znowu się w coś wpakowała. Nic innego nie robi od czasu naszego pierwszego spotkania. Różnicuje jedynie zakres konsekwencji.
Solene nie wygląda najlepiej. Rozwichrzone czarne kudły przysłaniają jej twarz, ale siniak nadal jest na swoim miejscu. Widzę go, choć znowu podjęła próbę jego zatuszowania. Powinna lepiej iść na kurs kamuflażu, tfu… makijażu. Wtedy może bym dał wiarę już za pierwszym razem i teraz byłoby jej łatwiej dalej odgrywać tę szopkę. Niestety nie dałem. Choć bardziej niż nieporadnie wykonana warstwa tapety na buzi zdradził ją jej własny przestraszony wzrok i postawa godna uciekiniera, gdy na siebie wpadliśmy wtedy w łazience. W tym jednym momencie niczym nie różniła się od dzieciaków, które trafiały do bidula wyrwane od „kochających” rodzinek.
Przemoc zostawia ślady, i to nie tylko na skórze. Jej macki sięgają znacznie głębiej, wczepiają się w samą duszę i trudno je wyplenić. Robią spustoszenie, a już szczególnie wtedy, gdy dotykają tych najmłodszych, którzy nie zdążyli w porę nabrać odporności. Zbyt często miałem z nią do czynienia, żebym nie rozpoznał jej skutków. A Sol? Nawet nie potrafiła mnie okłamać, choć czułem, że chciała. Widziałem po niej, że szuka w głowie odpowiedniej wymówki. Niepotrzebnie. Niefortunny wypadek nie wywoływałby takiej traumy. Chyba nikt, kto oberwałby przypadkowo od szafki czy innego mebla, nie trząsłby się jak galareta, tylko od razu wskazał winowajcę, gdyby już został o to zapytany. Kawał drewna nie miałby jej za złe, że nie utrzymała w tajemnicy ich sekretu.
— Pomóc wam jakoś? — Ethan pierwszy wychodzi z tą propozycją.
Nie żebym sam nie zamierzał tego zrobić. Po prostu mnie wyprzedził.
Sol coś bełkocze, coś, co miało być zdaniem, ale po chwili odwaga ją opuszcza, bo zakrywa twarz dłońmi, jakby próbowała się przed nami schować. Cóż, mistrzem chowanego by nie została.
— Mówi, że zadzwoniła po Davida. — Lucy łaskawie tłumaczy z maksymalnie pijackiego na nasz, ten wciąż nieco bardziej trzeźwy. — Nie mam pewności, ale to chyba jej facet. Rozmawiałam z nim przez telefon i ma zaraz przyjechać. Umówiliśmy się na parkingu za rogiem. Myślałam, że dam radę w tym czasie ją tam zaprowadzić, ale strasznie rozjeżdżają jej się nogi. Skoro tu jesteście, to może mógłbyś… — Patrzy na mnie prosząco i wierci się w miejscu, nerwowo skubiąc palce.
Skąd ja to znam…
— Nie ma problemu, Matteo ją tam zaniesie.
Gdyby spojrzenie mogło zabić, Ethan już by nie żył. Przysięgam. Zgrzytam zębami, ale się nie buntuję. Zgarniam Sol na ręce, a ta przykłada mi dłoń do policzka. Wlepia we mnie półprzytomne, mętne spojrzenie. Jej oczy mnie hipnotyzują.
— Opo… Opofiesz mi soją hisorię? Chcia-abym ją uszyszeć — mamrocze niewyraźnie, po czym tuli twarz do mojej piersi i momentalnie odpływa, nie czekając na odpowiedź.
Nic jej, kurwa, nie obchodzi, że właśnie załatwiła mi konkretne przesłuchanie w niedalekiej przyszłości. Ethan mi tego nie odpuści. Zmierzamy w stronę parkingu zlokalizowanego za rogiem budynku, a kumpel co rusz zerka na mnie ukradkiem. Niemal widzę, jak w jego głowie pracują trybiki. Pracują… Ta, mało powiedziane. Zapieprzają na pełnej mocy. Jestem pewien, że nie wstrzyma się z pytaniami, aż wrócimy do mieszkania, tylko zacznie je zadawać, jak tylko zostaniemy we dwójkę. Na bank.
Docieramy na miejsce i na szczęście nie musimy długo czekać, bo po chwili na parking wjeżdża auto. Zatrzymuje się tuż przed nami, oślepiając przy tym światłem reflektorów. Solene porusza się niespokojnie za jego sprawą, ale wciąż się nie budzi. Zamiast tego mocniej wtula twarz w moją koszulkę. Cofam się w cień, żeby jej nie raziło, a z pojazdu wysiada jakiś łysy koleś.
Lucy pierwsza wychodzi mu na spotkanie.
— Ty do mnie dzwoniłaś? — rzuca, gdy tylko ją zauważa. — Jesteś koleżanką Solene?
— Tak, ale…
— Gdzie ona jest? — przerywa, nie chcąc słuchać jej wyjaśnień.
— Tutaj. — Lucy wskazuje na nas palcem i robi kilka kroków do tyłu. Zerka na mnie, a w jej oczach błyszczy panika. — Kolega mi pomógł, bo gorzej się poczuła.
— Świetnie… — cedzi przez zaciśnięte zęby, a gdy zauważa, że trzymam ją w ramionach, jeszcze bardziej się napina. — Wspaniała ekipa. Będę musiał z nią poważnie porozmawiać o tym, z kim się zadaje, do diabła. Sama z siebie nigdy by się tak nie upodliła.
Toczymy walkę na spojrzenia. Facet jest wkurwiony. Nie wiem, ile ma lat, ale na moje oko równie dobrze mógłby być jej ojcem lub niewiele by mu do tego zabrakło. Nie wierzę, że się z nim spotyka. Mierzę go wzrokiem, zastanawiając się, czy to na pewno dobry pomysł, żeby właśnie jemu przekazać opiekę nad Sol, gdy ta znajduje się w takim stanie i nie jest niczego świadoma, co czyni ją zupełnie bezbronną. Mam przed tym opory, bo koleś za grosz nie wzbudza mojego zaufania. On natomiast przygląda się mi tak, jakby oceniał, jak silną mogę być dla niego konkurencją.
Bez obaw, nie startuję w tym wyścigu.
Karcę się w myślach i przekazuję mu nieprzytomną dziewczynę. Typ chwyta te zwłoki bez słowa i odwraca się w stronę auta, by po chwili zapakować ją na tylne siedzenie, wsiąść do środka i odjechać z piskiem opon.
ROZDZIAŁ 11
Solene
Przewracam się z boku na bok, a z moich ust wyrywa się cichy jęk. To wystarcza — już wiem, że nie jest dobrze. Nie pamiętam, kiedy ostatnio zaliczałam aż tak bolesną pobudkę. Doświadczyłam ich w życiu trochę, ale to zupełnie inny rodzaj cierpienia. Najbardziej dokucza mi głowa. Sięgam do niej dłonią, żeby nabrać pewności, że nie znajduje się w zaciskającym się właśnie imadle. Nic mnie nie blokuje — niestety, bo wtedy przynajmniej wiedziałabym, jak uwolnić się od tego uczucia. Jestem skołowana. Dziwię się, że mózg jeszcze mi nie eksplodował, ale to wszystko chyba do tego zmierza. Przesuwam językiem po wargach. Są okropnie spierzchnięte, jakbym przez ostatnie tygodnie nie miała w ustach kropli jakiegokolwiek napoju. A piłam. I to zbyt wiele. W tym problem. Chyba. Nie pamiętam. Moje wspomnienia to masa kolorowych plam i dudniących dźwięków. Nie potrafię ułożyć z nich żadnej logicznej całości, gubię się w ich kolejności.
— Lepiej to weź, powinno nieco pomóc.
Z trudem podnoszę się do siadu. Chwilę zajmuje mi połączenie faktów i rozpoznanie, gdzie właśnie się znajduję. David. To jego mieszkanie. On sam stoi nade mną i wręcza mi butelkę z wodą oraz blister tabletek przeciwbólowych. Biorę od razu dwie.
— Która godzina? — chrypię. Zerkam na stojący na półce zegar i robi mi się gorąco, gdy panika dochodzi do głosu. Nagle mój stan przestaje mieć znaczenie. — O nie… Nie, nie, nie! Już dawno powinnam być w pracy! Przecież oni mnie zwolnią! I jeszcze tata! On to dopiero będzie wściekły! Rany! Co ja teraz mam zrobić?
Próbuję wyskoczyć z łóżka, ale David czuwa.
— Przede wszystkim się uspokój. — Przytrzymuje mnie za ramiona i popycha delikatnie, żebym wróciła na swoje miejsce. — Zadzwoniłem do twojej szefowej, kiedy spałaś, i uprzedziłem, że dziś cię nie będzie, bo się czymś strułaś i całą noc wymiotowałaś. Nawet nie skłamałem, zapewniłaś mi trochę sprzątania nad ranem. — Krzywi się z niesmakiem. — W każdym razie masz dwa dni wolnego, żeby do siebie dojść.
— Ale tata…