Nie lękaj się II: Usłysz mnie
Słowo od autora
To jest powieść fikcyjna. Wszystkie postacie, dialogi i zdecydowana większość miejsc są wymyślone; ewentualne inspiracje realnymi zdarzeniami zostały zdeformowane literacko. Jeżeli któryś z bohaterów, sytuacji czy nazwisk przypomina osoby żyjące — to przypadek.
Ta książka nie ma na celu podważania wiary, oceniania konkretnych osób ani instytucji. Jeżeli wchodzimy w obszar liturgii, modlitwy czy rozeznawania — robimy to w ramach fabuły, z szacunkiem dla sumień i dla Kościoła. Nie jest to poradnik, kazanie ani traktat teologiczny.
Sceny dotyczące zdrowia psychicznego i medycyny (diagnozy, leki, procedury) zostały opisane wyłącznie literacko. Nie zastępują konsultacji medycznej. Zawsze najpierw medycyna, potem — jeśli ktoś tak wierzy — rozeznawanie duchowe.
W tekście pojawiają się wątki trudne (m.in. samobójstwo i żałoba). Jeśli osobiście się z tym zmagasz: sięgnij po realną pomoc (112 w nagłych sytuacjach) i porozmawiaj z kimś zaufanym. Nie zostawaj z tym sam.
Intencja tej historii jest prosta: by usłyszeć tam, gdzie zwykle tylko słyszymy; by nazwać po imieniu to, co odkładamy na „jutro”; by pamiętać, że prawdziwy pokój nie kupuje milczenia.
— Autor
PROLOG — „Światło i krzyk”
Maj 2023, Kraków, Bazylika Najświętszego Serca Pana Jezusa.
Słońce stało wysoko, jakby ktoś podwiesił je nad miastem od święta. Z czerwonej cegły biło ciepło, a w środku chłód kamienia trzymał się naw jak cicha obietnica ulgi. Witraże przecinały powietrze pasmami barw; kurz w nich tańczył niespiesznie, jakby czas na chwilę zwolnił. Zapach wosku i kadzidła unosił się na wysokości ramion, lepki, kojący, znajomy.
Chór śpiewał czysto, miękko, ale pod tą muzyką dało się słyszeć coś jeszcze — ciszę zbyt doskonałą, jak tafla szkła. W tej ciszy nawet oddechy były delikatniejsze, półszept rozdawał ludziom uśmiechy, a jedwabne stuły mieniły się bezgłośnie. Wszystko było piękne. Tak piękne, że aż podejrzane.
Kandydaci klęczeli w równym szeregu. Wśród nich — młody diakon o ciemnych włosach i zbyt uważnych oczach. Nie odrywał wzroku od posadzki: czarne i białe płyty układały się w geometryczną pewność, jakby ktoś chciał mu powiedzieć, że świat, do którego za chwilę wejdzie, ma swoje linie i reguły. Dłonie miał splecione, knykcie lekko pobielały; paciorki różańca, ukryte w palcach, ślizgały się od wosku i potu.
Biskup uniósł ewangeliarz. Diakon słyszał tylko jedno: słowa. To zawsze były słowa.
— „Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście więc Pana żniwa…” — brzmiało spod sklepienia.
Dwie kobiety w ławce wstrzymały na moment oddech, jakby ten werset padł pierwszy raz. Ktoś przeżegnał się mechanicznie, ktoś inny z opóźnieniem, z namysłem.
Gdy ewangeliarz wrócił na ołtarz, cisza znów stała się gładka. Biskup nie mówił długo.
— „Kto ma uszy, niech słucha.” — Ta fraza zawisła nad nimi jak belka światła, prosta, bez ozdób. — Słuchać sercem, nie tylko uchem. Zgodzić się na to, że Słowo czasem przychodzi pod prąd waszych planów. Że pójdziecie, gdy inni zostaną. Że staniecie, gdy inni będą biec. Dziś prosicie o dłonie, które będą błogosławić. Pamiętajcie: najpierw macie słyszeć.
W ławach poruszenie wróciło do zwykłego rytmu mszy. Dziecko gdzieś w tyle zachichotało i zaraz ucichło, uciszone dłonią. Światło przesuwało się po kamieniu jak powolne, złote wahadło.
Liturgia święceń weszła w swój szczyt. Kandydaci położyli się krzyżem — twarzami do chłodu posadzki, ramionami rozpostartymi, jakby każdy z nich był mostem między czymś ciężkim na ziemi a czymś niepojętym w górze. Chór zaintonował litanię. Kyrie wracało falami, raz bliżej, raz dalej, aż w końcu zamieniło się w szmer modlitwy całego kościoła. Kiedy wstali, nałożenie rąk spadło na nich jak cień, jak ciężar i jak lekkość naraz. Stare dłonie, młode dłonie, dłonie doświadczone i drżące — wszystkie mówiły to samo: przyjmij.
Młody diakon czuł ciepło czyjejś dłoni na czubku głowy i jej ciężar, który nie był ciężarem. Cisza zgęstniała tak bardzo, że słychać było jedynie własny puls, tykanie zegara gdzieś na chórze i dalekie, metaliczne kapanie wody w zakrystii. Ktoś z boku nachylił się do niego odrobinę, najpewniej ceremoniarz, jak nachyla się ktoś, kto ma do przekazania krótką, praktyczną wskazówkę. W tym samym momencie, kiedy do ucha dotarł cichy szept z imionami kandydatów, z zewnątrz przeciął powietrze dźwięk syreny — najpierw ledwo słyszalny, potem wyraźny, natarczywy.
— Daniel — powiedział ktoś obok, wystarczająco głośno, by zabrzmiało to jak przywołanie.
Syrena zawyła drugi raz, dłużej. Chór nie przerwał, tylko na moment zawisł na jednym akordzie, jakby muzyka też nasłuchiwała. Światło przez witraż przesunęło się o szerokość oddechu. Wszystko wciąż było piękne. A jednak coś w tej zbyt pięknej ciszy pękło, jak włos na powierzchni szkła.
Syrena przecięła ciszę po raz trzeci — blisko, na wysokości witraży drgnęły barwne plamy. Ktoś w bocznej nawie drgnął, obejrzał się odruchowo, ale liturgia płynęła dalej: dłonie, olej, pieśń, „Przyjmij Ducha Świętego”. Głos chóru trzymał akord, jakby w tym jednym dźwięku dało się utrzymać cały świat w równowadze.
Na zewnątrz miasto robiło korytarz życia. Samochody odsuwały się na boki, koła tarły o krawężniki, dzwonki rowerów brzmiały krótko i ostro, ktoś uniósł ręce, by zatrzymać pieszych na pasach. Przez tę rozstępującą się ulicę przetoczyła się karetka — biała błyskawica z niebieskim sercem. Zatrzymała się kilka przecznic dalej, przy skrzyżowaniu, gdzie asfalt zawsze był odrobinę bardziej wytarty.
Pierwsi byli ludzie. Dwóch studentów medycyny, dziewczyna w żółtej kamizelce, mężczyzna w białej koszuli, który wciąż trzymał w dłoni pognieciony bilet tramwajowy. Ktoś zadzwonił po policję, ktoś inny stał na środku jezdni i machał, krzycząc: „Zostawcie pas!”. Przysiadła obok starsza pani i bezradnie powtarzała modlitwę, zacinając się na „…i zaprowadź wszystkie dusze do nieba…”.
Zespół wyskoczył z karetki: torba, deska, rękawiczki. Sprawne ruchy, zbyt szybkie, by się zatrzymać; zbyt ludzkie, by nie drżały na sekundę. Ktoś zarzucił parawan. Młoda kobieta leżała dziwnie spokojnie, jakby zasnęła w miejscu, które do snu nie służy. Krew miała kolor zbyt ciemnej wiśni. Ratownik przyklęknął, drugiemu drżał bark, kiedy liczył ucięte sekundy. „RKO” — padło krótko, bez krzyku. Powietrze pachniało metalem i ozonem.
Przez tłum przeszedł szept, że to ona się rzuciła. Że patrzyła prosto, jakby w lustro. Ktoś twierdził, że jeszcze się uśmiechnęła — nie szeroko, tylko tak, jak uśmiecha się ktoś, kto słyszy coś, czego inni nie słyszą. Po chwili ktoś inny, młody chłopak z plecakiem, powtórzył półgłosem:
— „Ona — moja.”
Nie było wiadomo, skąd te słowa, czyje, ani do kogo. A jednak ludzie, którzy je usłyszeli, odruchowo zrobili znak krzyża. Jakby ktoś przeszedł obok.
W bazylice dłonie opadały kolejno, olej zostawiał połysk na czole nowych księży. Na ostatnim akordzie biskup wziął głębszy oddech, jakby chciał coś dodać i zrezygnował. Światło, które do tej pory stało nieruchomo, zadrżało na witrażu — najwyraźniej chmura przeszła po słońcu. „Idźcie w pokoju Chrystusa” padło, i kościół odpowiedział z ulgą: „Bogu niech będą dzięki”.
Daniel Borek wyszedł później niż reszta. Zatrzymał się na moment przy bocznym filarze, jakby chciał zapamiętać to miejsce w skórze dłoni. Kadź z wodą święconą pachniała chłodem. Powietrze w przedsionku było cieplejsze i głośniejsze — odbite rozmowy, gratulacje, śmiech dzieci. Ktoś wsunął mu w rękę białą kopertę, ktoś inny przytulił zbyt mocno, jeszcze ktoś: „Proszę księdza, błogosławieństwo dla nas”. Słowo „ksiądz” było nowe; osiadało na języku ciężej niż myślał.
Na placu czekała matka i młodszy brat. Matka miała twarz jaśniejszą niż zwykle, tę jaśniejszą od wzruszenia, w której oczy są mokre, ale usta próbują się uśmiechać. Brat stał obok, wpatrzony w telefon — kciuk biegał po ekranie jak po mapie.
— Daj spokój — syknęła do niego cicho matka. — Schowaj to.
— Już… — mruknął, nie podnosząc wzroku.
Zerwał się krótki podmuch wiatru, przyniósł daleki dźwięk karetek, już nie tak ostry, bardziej jak echo. Matka przytuliła Daniela, najpierw ostrożnie, jakby dotykała czegoś kruchego, potem mocniej, jakby przypominała sobie, że to jej syn i że przez chwilę nie musi być ostrożna.
— Synku… — powiedziała, i nic więcej nie dodała, jakby bała się, że każde następne słowo coś popsuje.
Brat wreszcie oderwał wzrok od telefonu.
— Gratulacje… — wydusił, a potem półżartem, zbyt szybko: — No, ksiądz.
Uśmiech miał krzywy, oczy uciekły gdzieś nad ramię Daniela, ku migającym światłom gdzieś daleko. Matka trzepnęła go lekko w przedramię.
— Porozmawiaj z nim — szepnęła do Daniela, nie jak do księdza, tylko jak do starszego brata. — W domu… znów… te sny. Wiesz. Dzwoni do ciebie, jak nie może zasnąć. A ty teraz…
Urwała. Słowo „teraz” zawisło między nimi ciężkie od znaczeń: przydział, wyjazd, nowe posłanie. To wszystko, co miało go odciągnąć od powrotów.
— Zadzwonię dziś — odpowiedział, automatycznie, z tą lekkomyślnością świeżego postanowienia, które chce być od razu spełnione.
— Dziś — powtórzyła, jakby chciała w to uwierzyć.
Za ich plecami ludzie rozchodzili się grupkami. Ktoś jeszcze przyniósł kwiaty, ktoś poprosił o zdjęcie. Przez chwilę wszystko znów wydawało się zbyt spokojne: słońce układało złote paski na schodach, w powietrzu wisiał zapach wosku i kurzu, a dzwon odmierzający kwadrans dźwięczał zbyt równo.
Drugi dźwięk syreny — teraz bliższy — spiął te obrazy jak spinacz. Brat zerknął mimowolnie na telefon; na ekranie przesunęła się notyfikacja z miejskiej aplikacji: „Zdarzenie drogowe, ul. … ruch utrudniony.” Nie przeczytał do końca.
— Nic, pewnie kolejna stłuczka — mruknął, bardziej do siebie niż do nich. Ale nakrył ekran dłonią, jakby coś go ukłuło.
Matka zapatrzyła się na witraże.
— Pięknie dziś było — powiedziała po chwili i poprawiła mu stułę, której wcale nie trzeba było poprawiać. — Jakby… jakby Bóg był bardzo blisko.
Nie odpowiedział. W uszach wciąż miał jedną frazę: „Kto ma uszy, niech słucha.” Powtórzył ją w myśli, próbując ją usłyszeć naprawdę, a nie tylko pamiętać.
Z placu ruszyła kolejna karetka, prześlizgując się między autami jak ryba w bystrzu. Przez moment ich troje — on, matka i brat — stali zupełnie nieruchomo, jak fotografia: ręka matki na jego ramieniu, głowa brata lekko pochylona, słońce na cegle. Ktoś biegnął wzdłuż chodnika, z daleka niósł się krótki krzyk: „Zostawcie przejazd!”.
— Synku… — matka odezwała się jeszcze raz, tym razem ciszej. — Jak pojedziesz na przydział, nie znikaj nam. Wiesz… po tamtym…
Znów urwała. Nie trzeba było dopowiadać, co znaczy „tamto”. Bytom, nocna zmiana, ojciec, który nie zdążył. Pomiędzy nimi przeszedł cień dawnego zdania: „Pogodzimy się, jak wrócę.” Nie wrócił.
Daniel skinął głową. Czuł, jak różaniec pod palcami znowu się ślizga — tym razem nie od potu, tylko od niepokoju, który wrócił razem z syreną. Spojrzał na brata.
— Zadzwonisz do mnie wieczorem?
— Mhm. Jak… jak znów będę miał te głupie sny — spróbował się uśmiechnąć. — Albo nie głupie.
— Nie są głupie — powiedział spokojnie.
Karetka zniknęła za rogiem, a echo syreny odbiło się jeszcze raz, jak powracające pytanie. Z wieży bazylice spłynął dzwon: raz, drugi, trzeci. Piętnasta odchodziła w cień, jak godzina, która nie kończy się całkiem nigdy.
Daniel podniósł wzrok. Światło znów było piękne. Tak piękne, że aż podejrzane.
I wtedy ktoś, przechodząc obok, rzucił zasłyszane zdanie, nie do nich, raczej w powietrze:
— Mówią, że uśmiechała się.
Nie zapytał: kto, gdzie, dlaczego. Złapał tylko powietrze, jakby po raz pierwszy od dłuższej chwili brakło go w płucach.
W uszach zabrzmiało mu: „Kto ma uszy, niech słucha.”
— Słyszę — powiedział w myśli. — Ale czego?
Na rogu, gdzie karetka wciąż mrugała błękitem, ulica była już prawie odgrodzona taśmą. Policjant młodszy od Daniela próbował prowadzić ludzi chodnikiem, ale ciekawość zawsze znajduje szczeliny. Parawan stał krzywo, od dołu widać było brzeg sukienki, którą ktoś podwinął, żeby nie zamokła od krwi. Ratownicy poruszali się teraz wolniej — ruchy po „wszystko zrobione”.
Daniel przystanął obok starszego mężczyzny w koszuli z krótkim rękawem. Ten spojrzał na koloratkę, mruknął:
— Ksiądz?
Skinął głową.
— To niech ksiądz… — mężczyzna zaciął się, jakby słowo w gardle było za duże. — Niech ksiądz się pomodli.
Od razu ktoś z boku parsknął półgłosem:
— A po co? Sama to zrobiła.
— Cicho bądź — syknęła kobieta w żółtej kamizelce. — To wciąż człowiek.
W powietrzu wisiał zapach ozonu i metalu. I jeszcze coś, czego nie dało się nazwać — jak gdyby powietrze przez moment cofnęło się, zanim weszło w płuca. Pies po drugiej stronie ulicy zadarł pysk i zawył, choć słońce stało dość wysoko, by nie było powodu. Na kablu tramwajowym zasyczało i zaraz ucichło, choć tramwaju nie było.
— Proszę księdza… — pielęgniarka z karetki podeszła na krok, nie odwracając wzroku od parawanu. — Po wszystkim.
Nie zapytała, czy chce zobaczyć. Nie chodziło o ciekawość. Chodziło o obecność.
Kiedy stanął bliżej, mucha usiadła na rąbku parawanu i zaczęła trzeć skrzydła o siebie, jakby cieszyła się z czegoś, co dla innych było żałobą. Złapał się na tym, że chciałby ją odgonić, ale nie zrobił nic. W tej sekundzie miał wrażenie, że coś patrzy. Nie ludzie. Coś. Tylko przez chwilę, jak spojrzenie z mijanego okna. I zaraz to znikło, rozpuściło się w odgłosach miasta.
— Mogę się pomodlić — powiedział, bardziej do pielęgniarki i policjanta niż do tłumu.
— Tylko… krótko, proszę. — Policjant odchrząknął, zmieszany, nie zły. — Ludzie… wiadomo.
Nie klęknął. Położył dłoń na brzegu parawanu, jak kładzie się dłoń na ramieniu kogoś, kogo nie chce się przestraszyć. Z ust wyrwało się mu ciche:
— Wieczne odpoczywanie…
Ktoś podchwycił. Ktoś inny poszukał słów i nie znalazł, więc tylko stał. Kobieta z kamizelką przeżegnała się szybko, raz, drugi, jakby poprawiała poprzedni znak.
Gdzieś w tyle tłumu padło szeptem:
— A mówiła, że słyszy.
— Co słyszy?
— No, że ktoś do niej mówi w nocy.
— Daj spokój, plotki.
Telefon brata zadzwonił mu w kieszeni jak przypomnienie, którego nie ustawiał. Sięgnął odruchowo, zobaczył imię i odsunął kciuk. Nie teraz. Zamiast tego wziął powietrze, które było nagle cięższe, i dokończył modlitwę. Na słowach „i światłość wiekuista” chmura zasłoniła słońce i od razu odsunęła się, jak ręka bawiącego się dziecka.
— Dziękuję — powiedziała pielęgniarka, nie patrząc mu w oczy. — Wie ksiądz… różnie ludzie reagują.
— Wiem. — I dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że mówi prawdę, choć jeszcze nie powinien jej znać.
Podszedł młody chłopak w bluzie, ten od „po co”, teraz spłukany wstydem.
— Przepraszam. Ja… nie wiem, czemu tak powiedziałem.
— Ludzie mówią różne rzeczy, kiedy się boją — odpowiedział Daniel łagodnie. — A to jest straszne.
Chłopak skinął głową i cofnął się o pół kroku. Odwrócił twarz, żeby nikt nie zobaczył, jak mruga zbyt szybko.
W ciągu następnych minut zaczęli zwijać. Nie było pośpiechu, był porządek. Parawan odchylono odrobinę, tyle żeby można było pracować. Daniel nie patrzył przez szparę — nie z lęku, tylko z szacunku. Wolał zapamiętać dlonie, które działają. Dłonie zawsze mówią najwięcej.
Kiedy czarny worek zamknął się bez dźwięku, ulica jakby na moment oddaliła się o dwa kroki. Rozmowy stłumiły się same, nawet tramwaj, który wreszcie dotoczył się od strony skrzyżowania, zagwizdał ciszej. Na linii cienia, między słońcem a chłodem kamienia, przeszło zawahanie.
— Ksiądz… — starsza kobieta z różańcem zawisłym na nadgarstku podeszła na krok. — Ona miała oczy jak moje wnuczki.
— Bóg zna jej oczy — odpowiedział, nie wiedząc, skąd mu się to wzięło, ale wiedząc, że tak trzeba. — I serce też.
Z jakiegoś powodu bransolety policjanta stuknęły o siebie trzy razy — sucho, równo, jak zegar. Ktoś w oknie nad nimi przymknął firankę, jakby chciał mniej widzieć. Mucha odleciała, zataczając okrąg, i usiadła na znaku drogowym, dokładnie na uchwycie w kształcie krzyża.
— Proszę się rozejść — poprosił policjant, teraz głośniej. — Naprawdę.
Ludzie zaczęli odklejać się od sceny, jak naklejki, które zbyt długo trzymały się szkła. Daniel został chwilę dłużej, aż parawan zniknął w samochodzie technicznym, a karetka odjechała bez włączonej syreny. Dopiero wtedy cofnął się o dwa kroki i odetchnął tak, jakby dotąd wstrzymywał powietrze.
Matka znalazła go wzrokiem. Podeszła, nie pytając, gdzie był; wiedziała. Brat stał krok dalej, z telefonem odwróconym ekranem do dłoni.
— Pojedziemy razem do domu? — zapytała, jakby dom mógł cokolwiek ułożyć.
— Muszę wrócić na plebanię, dokumenty… przydział… — głos mu na moment zadrżał tam, gdzie nie chciał. — Ale wieczorem wpadnę. Jeśli nie dziś, to…
Urwał. „Jeśli nie dziś” zabrzmiało gorzej niż milczenie.
Brat uniósł głowę.
— Pogadamy? — zapytał głosem, w którym coś się prosiło. — O tych… sennych rzeczach.
— Pogadamy — obiecał. I poczuł znajome ukłucie przy słowie „obiecuję”. W Bytomiu takie słowo kiedyś nie zdążyło.
Kiedy szli w stronę przystanku, wiatr przeszedł ulicą wzdłuż jak przymiarka do burzy. Liść papieru przykleił się Danielowi do buta — skrawek jakiejś gazety z rubryką „OGŁOSZENIA: POKÓJ”. Odkleił go, zwinął, wrzucił do kosza. Słowo „pokój” zostało mu w palcach jak tłusty ślad.
Na skrzyżowaniu sygnał dla pieszych zawisł dłużej niż zwykle na czerwonym. Ktoś mruknął „psia krew”. Ktoś inny spojrzał w niebo, jakby tam szukał winnego. Dzwon z daleka uderzył trzy razy — końcówka godziny piętnastej przeciągnęła się, jakby nie chciała odejść.
Wieczorem, kiedy będzie pogrzeb — tak, będzie, choć niektórzy będą szeptać — „a wolno?”, on stanie obok matki dziewczyny i zobaczy w jej rękach biały szal, który nie pasuje do pory roku. Za kilka dni, może tydzień, kiedy księga zmarłych zostanie zamknięta na tę stronę, wróci do niego dźwięk syreny, jak za szybą. I jeszcze coś wróci: Bytom, tamto skrzyżowanie, nocna zmiana i karetka, której nie zdążył usłyszeć. Zapach oleju na kurtce ojca, który mówił: „Pogodzimy się po pracy”.
Teraz jednak słońce znów jest piękne. Tramwaj dzwoni miękko. A w głowie, gdzieś pod skórą, zaczyna się układać zdanie, które będzie wracać w najmniej odpowiednich porach:
— „Kto ma uszy, niech słucha.”
Tylko czego ma posłuchać — jeszcze nikt mu nie powiedział.
Wieczorem plebania była cicha jak zamknięta księga. Drzwi skrzypnęły tylko raz, kiedy wracał do małego pokoju pod skosem. Sutanna powieszona na oparciu krzesła trzymała w sobie zapach kadzidła i ludzkich dłoni, które ściskały materiał za mocno, bo tak ściska się rzeczy w wielkie dni. Na blacie leżała koperta z gratulacjami, krzyżyk prymicyjny, notatnik, w którym nie było jeszcze żadnego słowa.
Usiadł na łóżku bez światła, żeby słońce, które dogasało na parapecie, mogło dokończyć za niego dzień. Głowa miała w sobie kilka torów naraz, jakby ktoś wpuścił do niej jednocześnie chóralny śpiew, syreny i modlitwy szeptane pod parawanem. Palec przesunął mu się po różańcu automatycznie — nie jak po maszynce do modlitwy, tylko jak po linie, którą trzyma się ręką w ciemności.
„Jestem księdzem.” Myśl była prosta, ciężka i niespodziewanie cicha. Zaraz po niej przyszła druga, nieproszona: „Ona miała oczy jak moje wnuczki”. Trzecia — starsza niż dzień — wypłynęła z miejsca, które zawsze będzie bolało: „Pogodzimy się po pracy.” Nie zdążyli. Bytom miał swoje odgłosy i swój zapach: olej na kurtce, bramę, która zamykała się za późno, i karetkę, której nie słyszał, choć powinna była obudzić pół osiedla. Te trzy zdania — ksiądz, ona, Bytom — położyły się obok siebie jak kamienie. Przesunął dłonią po kocu, by znaleźć szorstkość czegoś, co nie jest wspomnieniem.
Na półce stała Biblia z zakładką wciśniętą dawno temu. Otworzył nie dlatego, że chciał „słowo na dziś”, tylko dlatego, że ręka sama pamiętała nawyk. „Żniwo wprawdzie wielkie…” — przeczytał i zamknął. Wystarczy. Słowa wracają tak czy inaczej; nie trzeba ich wołać.
Pod powiekami migotały obrazy: witraż, parawan, chłopak w bluzie, który powiedział „po co?”, a potem „przepraszam”. Matka z ręką na jego ramieniu. Brat, który powiedział „pogadamy” i zamilkł tak, jak milkną ludzie, gdy boją się usłyszeć własne zdania. Pomyślał, że to wszystko jest dziwnie kruche, a jednocześnie trwałe — jak szkło w oknie, które pamięta każdy deszcz.
Zasnęło mu się szybko, w tej zmęczonej ciszy, kiedy ciało już dawno poszło spać, a głowa udaje, że jeszcze czuwa. Sen przyszedł jak wejście do chłodnego kościoła w upał: najpierw ulga, potem echo.
Korytarz był dłuższy niż powinien, kamienny, bez okien. Na końcu wisiała lampa, a mimo to cień był miękki, nie groźny. Pod stopami miał wrażenie starej posadzki — tej, co pamięta kroki ludzi, którzy dawno wyszli. Nie był tu pierwszy. Nie był też sam. Z lewej strony usłyszał cichy szelest, jak przesuwana karta w notesie.
Mężczyzna stał w półmroku. Nie starzec, nie młodzieniec. Twarz oszczędna w gestach, spojrzenie jak linia horyzontu — proste i dalekie. Nie miał na sobie niczego, co krzyczałoby „świętość”; raczej zwykły, ciemny habit kogoś, kto miał chodzenie bardziej niż mówienie. Uśmiechnął się krótko, bez sentymentalności.
— Masz przyznaczenie — powiedział, jakby stwierdzał pogodę. — Nie lękaj się.
Nie zapytał „dokąd?”, choć to pytanie paliło go do gardła. Zamiast tego rozejrzał się — w tej dziwnej pewności, że zna tego człowieka, choć nie pamięta, skąd. Usłyszał odległy dzwon. Jedno uderzenie. Drugie. Trzecie. Potem cisza, która nie była pusta. Kiedy spojrzał z powrotem, mężczyzny już nie było. Zostało tylko zdanie, które w sen wkleiło się tak ściśle, że jeszcze długo po przebudzeniu będzie czuł jego kształt w ustach.
Obudził się przed świtem. Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest — ten moment, w którym ciało wraca szybciej niż myśli. Okno miało na sobie mleczną szarość. Woda w kranie była zimniejsza niż zwykle. Twarz w lustrze miała cień niewyspania pod oczami, ale nie zmartwienia. Słowa ze snu usiadły mu na ramieniu jak ptak: lekko, ale wyraźnie.
Pogrzeb miał być po południu. Rano zadzwonił do matki dziewczyny — nie z protokołu, tylko z potrzeby. Nie chciała mówić długo. „Proszę księdza… wystarczy, że ksiądz będzie.” Wystarczy. Czasem to słowo znaczy najwięcej.
Na cmentarzu trawa była świeżo ścięta, a wiatr niósł zapach benzyny z odległej kosiarki. Nie było tłumu — garstka osób, kilka spojrzeń uciekających w ziemię. Ktoś zaszlochał dopiero przy „Wieczne odpoczywanie…”, jakby te dwa słowa odbezpieczyły coś, co trzymało się z wysiłkiem. Stał blisko, nie patrząc na twarz matki dłużej niż trzeba, bo są takie twarze, których nikt nie wytrzyma. W pewnym momencie, bez planu, włożył jej w dłoń krótki, prosty krzyżyk z drewna. Skinęła głową raz — gest wdzięczności i protestu naraz.
Nie mówił kazania. Powiedział dwa zdania. Że Bóg zna jej imię. Że miłosierdzie nie mierzy okoliczności. I że są słowa, które wypowie tylko cisza. Resztę zostawił ziemi i rękom, które zasypywały dół powoli, bo każde wrzucenie grudki brzmiało jak pytanie.
Gdy wrócił na plebanię, telefon zadzwonił w momencie, kiedy klucz przekręcał się w zamku. Numer nie zapisany, ton służbowy, uprzejmy.
— Czy rozmawiam z księdzem Danielem Borkiem?
— Tak, przy telefonie.
— Mówi o. Marek Radecki. Proszę przyjść dziś na chwilę. Sprawa przydziału.
Nie było w tym nic dziwnego — przydziały bywają szybkie — a jednak coś w głosie miało ten rodzaj spokoju, który pojawia się, gdy ktoś już wie, co powie, a drugi musi się dopiero dowiedzieć. Poszedł od razu, bez herbaty, z notatnikiem, w którym wciąż nie było słów.
Gabinet był jasny, z jednym krzyżem na ścianie i mapą, na której szpilki miały kolor bursztynu. O. Marek wstał, uścisnął mu dłoń tak, jak ściska się kogoś, kogo się już poznało, choć to pierwsze spotkanie.
— Gratuluję święceń — powiedział. — Dzień wczorajszego światła… i wczorajszej ciemności.
— Tak — odpowiedział Daniel, bo nie było lepszego słowa.
Przełożony wskazał krzesło. Nie bawił się w wstępy, ale nie był też chłodny. Mówił jak ktoś, kto przywykł, że rzeczy ważne trzeba nazywać prosto.
— Miałeś przydział wstępny w parafii pod Krakowem. Zmiana. Potrzeba jest pilna. We Wrocławiu.
— Wrocław… — powtórzył, żeby oswoić sylaby.
— Kapelania i współpraca z zespołem na oddziale psychiatrii. Będziesz w parafii przy szpitalu, ale część czasu spędzisz na oddziale. Współpraca z ordynatorem. Dyskretnie, bez fanfar. Najpierw wykluczamy chorobę. Potem — jeśli trzeba — działamy dalej.
— Rozumiem.
— Wiem, że rozumiesz — skinął o. Marek. — Nie lękaj się. Masz wsparcie. Gdyby było potrzeba — dzwonisz do mnie o każdej porze.
Zdanie usiadło mu w środku dokładnie w tym samym miejscu, co w nocy. „Masz przyznaczenie. Nie lękaj się.” Pomyślał o matce, o bracie, o Bytomiu, który zawsze będzie wracał innymi drzwiami. Pomyślał też o kobiecie spod parawanu, o słowach „ona — moja” i o psie, który wył, kiedy nie było powodu.
— Kiedy mam wyjechać? — zapytał.
— Jutro. Na razie na trzy miesiące. Potem zobaczymy. Biskup Wysocki jest poinformowany, ordynator też. Zgłoszą się do ciebie.
— Dobrze.
Przełożony podał mu kopertę z dokumentami. Na końcu — bez wielkich gestów — nakreślił znak krzyża nad jego czołem. To nie była ceremonia, raczej odruch. Wyszedł na korytarz z poczuciem, że świat nagle bardzo się skurczył do kilku imion: Wrocław, ordynator, kapelania. A jednocześnie poszerzył do czegoś, co jeszcze nie ma kształtu.
Wieczorem spakował walizkę szybciej, niż myślał. Sutanna, brewiarz, Pismo, kilka koszul, notatnik, w którym wreszcie napisał pierwsze zdanie: „Nie lękaj się.” Zadzwonił do matki. Nie płakała. Powiedziała: „Pojedź. Z Bogiem.” Brat wysłał mu tylko jedno zdanie: „Jak będę miał te sny, to dzwonię.” Odpisał: „Dzwoń.”
Kiedy położył się spać, okno miało inną szarość niż poprzedniej nocy. Tym razem było w niej coś z mapy — jakby w świetle latarni rysowały się linie dróg. Zanim zasnął, raz jeszcze przeszły mu przez głowę słowa z Ewangelii: „Żniwo wielkie…”. A zaraz po nich, cichiej niż szept, te drugie: „Kto ma uszy, niech słucha.”
Słyszał. I pierwszy raz miał wrażenie, że wie dokąd ma iść, zanim jeszcze powiedziano mu po co.
Rozdział I — Wjazd
Jechał samochodem po ojcu — niedrogim, ale upartym jak stary pies. Silnik mruczał równo, czasem tylko dłużej trzymał obroty, jakby potrzebował chwili, by przypomnieć sobie, że nadal potrafi. W środku utrzymywał się lekki zapach oleju i mydła do rąk, jakby ktoś dopiero co wrócił z nocnej zmiany i odłożył rękawice na siedzenie. Lusterko, obdrapane na krawędzi, odbijało drogę, która zostawała za nim — niebieskie tablice, białe strzałki, odcinki A4, które liczyły czas w równych porcjach.
Znak Bielany Wrocławskie pojawił się szybciej, niż się spodziewał. Z prawej — magazyny i hale, z lewej — zielone płaty pól, a nad tym wszystkim płynne światło poranka, takie, które zapowiada dzień bez skaz. Zjechał z autostrady, wpasował się w nurt miasta. Tam, gdzie zaczynał się Wrocław, zaczynał się też inny rytm: tramwajowe dzwonki, pojedyncze klaksony, długie sznury świateł. Asfalt, który pamięta ciężar wielu kół.
Czuł, jak ręce trzymają kierownicę troszkę zbyt mocno. Nie ze strachu. Z uważności. W głowie osiadały zdania jeszcze z wczoraj: „Masz przyznaczenie”, „Nie lękaj się”, „Wrocław”. Układały się w trzy gwoździe, na których można było powiesić cały dzień, żeby się trzymał prosto.
Miasto wezwało go dźwiękiem. Tramwaj przetoczył się po moście jak metalowa ryba, koła zadzwoniły o styki. Na wysokości pl. Grunwaldzkiego wiatr znad Odry niósł zapach wody i miejskiej zieleni: trochę mchu, trochę żelaza. W oddali Ostrów Tumski rysował się jak obrazek z katechizmu — smukłe wieże, cegła rozjaśniona słońcem, dzbanki światła na wodzie. Dalej majaczyła kopuła hali, gdzieś z drugiej strony miasto ciągnęło się w szkło i odbicia.
Zdanie z Ewangelii wróciło bez pytania: „Żniwo wielkie…” — i nie potrzebowało zakończenia. Pomyślał o wczorajszym pogrzebie, o białym szalu w dłoniach matki, o ziemi, która zawsze mówi ostatnia. Potem o Bytomiu, który nawet tutaj potrafił stanąć mu przed oczami: brama, światła, obietnica, która nie zdążyła. Przełknął sucho. Wsunął kciuk pod różaniec w kieszeni, nie po paciorki, tylko po dotyk czegoś, co zna.
Nawigacja, ustawiona bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby, poprowadziła go przez kilka skrzyżowań, aż tabliczka z nazwą ulicy zmalała do skali parafii. Kościół wyłonił się z zabudowań nagle — ceglana bryła z lat trzydziestych, bez udawania gotyku; prosta, proporcjonalna, z oknami, które lubią poranne słońce. Obok niewysoka, jasna plebania z ogrodem — dwie jabłonie, ławka, przewieszona przez sztachetę niebieska wstążka, pewnie po procesji. Naprzeciw — szpital psychiatryczny w powojennym gmachu: szerokie korytarze, dużo okien, elewacja wymagająca nowej farby. Na bramie tabliczka: Dolnośląskie Centrum Psychiatrii — Oddział… (reszta w słońcu nieczytelna).
Zatrzymał auto pod murem. Silnik jeszcze chwilę poszeptał i ucichł. Światło nad kościołem ścięło się w cieniu wieży, ale na schodach zostawiło pas szeroki jak obietnica. Gdzieś z daleka zaszczekał pies i natychmiast przestał, jakby ktoś mu przyłożył dłoń do pyska. Ptak przefrunął nad dziedzińcem bez dźwięku. Wszystko grało. Może aż zbyt dobrze.
Wszedł do środka. Chłód kamienia przyjął go jak delikatna reprymenda. Zapach wosku i kurzu w najwyższych partiach naw był ten sam, co wszędzie — i jednak inny, bo każdy kościół nosi zapach dłoni, które zapalają świece. Światło cięło się przez okna we wzory, które nie starały się niczego udawać; po prostu kładły barwne prostokąty na ławkach. Ołtarz skromny, czysty, ambona w drewnie, które pamiętało już wiele głosów.
Stanął w ostatniej ławce, żeby usłyszeć brzmienie tego miejsca. Czasami kościół mówi ciszą, czasami odbiciem kroków, czasami dźwiękiem, którego nie ma — i wtedy człowiek wie, że ma stanąć trochę bliżej. Ułożył dłonie na oparciu i przez moment nic nie myślał. To „nic” miało wagę. Po chwili, krótkiej, wystarczającej, przeżegnał się i wyszedł na korytarzyk prowadzący do plebanii.
Drzwi otworzyły się, zanim zapukał drugi raz. Proboszcz był wysoki, siwiejący na skroniach, w czarnym swetrze zamiast sutanny. Twarz miał uśmiechniętą tym uśmiechem, który nie prosi o odwzajemnienie, po prostu jest. Wyciągnął rękę.
— Ks. Piotr Korycki — przedstawił się prosto. — Witaj.
— Daniel Borek — odpowiedział, i słowo „Daniel” zabrzmiało tu jakoś pewniej niż wczoraj na placu.
— Słyszałem, że jedziesz z Krakowa. Dobra droga?
— Płynna — powiedział. — Miasto… mówi dźwiękiem.
— Tu wszystko mówi — uśmiechnął się ks. Piotr. — Pokażę ci pokój, a potem przejdziemy się na chwilę do szpitala. Ordynator będzie po obiedzie. Na razie — kawa?
Korytarz plebanii był jasny, ściany w kolorze śmietanki. Parę zdjęć z prymicji dawnych lat, obrazek z procesji Bożego Ciała, na półce schludny rząd segregatorów. Pokój, który mu przydzielono, miał skośny sufit i okno na ogród. Łóżko, biurko, regał z dwiema półkami pustymi — miejsce na jego rzeczy. Postawił walizkę przy ścianie. Z zawahania wyciągnął Pismo Święte i położył na biurku, nie otwierając. Reszta może zaczekać.
W kuchni pachniało świeżo mieloną kawą i chlebem. Proboszcz nalał do dwóch kubków, nie pytając o cukier; może było widać, że go nie używa. Usiadł naprzeciw, oprócz grzeczności miał w oczach czujność człowieka, który długo słuchał ludzi i nauczył się słuchać ich także, kiedy milczą.
— Zmiana przydziału wypadła szybko — powiedział, nie naciskając.
— Tak — skinął Daniel. — Wczoraj.
— Wczoraj — powtórzył proboszcz, jakby to słowo miało w sobie dwie warstwy. — Słyszałem o zdarzeniu w mieście.
— Byłem… chwilę. — Nie dodał nic. W tej kuchni nie trzeba było dopowiadać.
— Dobrze, że byłeś. Czasem obecność waży więcej niż zdania.
Zamilkli na moment. Za oknem w ogrodzie liść poruszył się bez wiatru, może od ptaka, którego nie było widać. Woda w czajniku stuknęła metalicznie, jakby coś doliczyło do trzech.
— Nasza parafia — zaczął proboszcz — jest jak skrzyżowanie. Kościół, szpital, kawałek starych kamienic i nowe bloki, które próbują udawać przytulność. Przewijają się tu różne historie. Nie będę ci opowiadał katalogu. Zobaczysz. Na razie ważne, żebyś wiedział: w szpitalu najpierw słuchamy lekarzy. I ludzi. Zawsze ludzi.
— Rozumiem.
— A jak coś będzie nie pasować — mów. Są sprawy, które trzeba ważyć, nie wałkować. — Uśmiechnął się lekko. — Do ordynatora Mellera pójdziesz ze mną. Z tych, co mówią prosto.
Daniel dopił kawę. Czuł, jak miasto układa się w nim warstwami: most, sygnał, zapach rzeki, cegła kościoła, chłód kamienia, kuchnia, w której słowa brzmią ciszej. Przez okno widać było kawałek nieba, z którego nigdzie się nie spieszyło żadne chmurzysko. Światło miało porządek. Taki, który nie budzi podejrzeń, a jednak uczy czujności.
Wyszli razem na podwórze. Z tej perspektywy kościół wydawał się mniejszy, bardziej ludzki. Na murze przy furtce ktoś zostawił biały wianek z kwiatów z krepiny — pewnie dziewczynka zgubiła po Komunii. Daniel podniósł go odruchowo, zawiesił na gwoździku przy drzwiach. Pomyślał o wczorajszym szalu. Wspomnienie przeszło przez niego jak chłodny przeciąg, nie zatrzymując się.
— Pójdziemy pieszo — powiedział proboszcz. — To tuż obok. Dobrze jest poznać drogę na piechotę. Inaczej się słyszy.
— Dobrze.
Szli wzdłuż muru, w stronę bramy ze szpitalnym napisem. Słychać było, jak tramwaj tnie powietrze o cztery ulice dalej, a ptaki na skwerze kłócą się o coś nie dość ważnego, by to rozumieć. Słońce otulało cegłę równomiernie, jakby ktoś przykładał je linijką. Dzień był dobry w ten zwykły sposób, który nie obiecuje cudów, ale ich nie wyklucza.
Przy furtce proboszcz zatrzymał się pół kroku przed wejściem, jak człowiek, który ma odruch modlitwy bez słów. Daniel zrobił to samo. Przez sekundę obaj milczeli, jakby wsłuchując się w inne odgłosy niż miasto. W tej sekundzie miał wrażenie, że wszystko jest na swoim miejscu: kościół, szpital, droga między. A jednak gdzieś głęboko — bardzo cicho — odezwał się znajomy szept pamięci: „Kto ma uszy, niech słucha.”
Nie odpowiedział. Po prostu przekroczył próg.
Furtka szpitala ustąpiła z krótkim, metalicznym klik. W środku powietrze było inne: środek dezynfekcyjny mieszał się z zapachem mocnej herbaty, którą ktoś właśnie nalewał do kubków w dyżurce. Świetlówki bzyczały wysoko, regularnie, jak zegar bez wskazówek. Drzwi do oddziałów miały po dwa zamki — najpierw cichy, potem głębszy.
W holu czekał ordynator. Średniego wzrostu, szczupły, z siwą smugą w włosach i oczami, które patrzyły uważnie, ale bez wścibskości.
— Dr Andrzej Meller — przedstawił się, podając rękę najpierw proboszczowi, potem Danielowi. Uścisk był pewny, nie za długi. — Dziękuję, że ksiądz przyszedł. U nas jedna zasada: najpierw medycyna, zawsze człowiek.
— Rozumiem — odpowiedział Daniel.
— Dobrze. Zrobimy krótką rundę. Pokażę księdzu sposób poruszania się po oddziale. Męski jest po prawej, żeński po lewej. Nie mieszamy. Proszę o delikatność i brak „ciekawości”. Wystarczy obecność.
Skręcili w prawo. Korytarz był szeroki, z oknami na wewnętrzny dziedziniec. Wózek przejechał obok bezgłośnie, pchany przez sanitariusza, który skinął głową. W jednej z sal mężczyzna siedział na brzegu łóżka i kiwał się lekko, jakby podtrzymywał niewidzialny rytm. W innej ktoś leżał z pasami na nadgarstkach — nie ciasno, porządnie; obok pielęgniarka czytała w ciszy, pilnując oddechu, nie słów.
— Dzień dobry — powiedział Daniel, zatrzymując wzrok na ułamek sekundy przy każdych drzwiach.
— Dzień dobry — odpowiedziało mu parę głosów, częściej wzrokami niż ustami.
Przy trzeciej sali ktoś płakał w ścianę. To nie był szloch, raczej równy, krótki dźwięk, powtarzany tak, jak powtarza się modlitwę, kiedy brakuje słów. Pielęgniarka uniosła wzrok znad dokumentacji, nic nie mówiła. Samą obecnością dawała znać, że jest.
— Mamy też salę wyciszeń — uprzedził ordynator, nim tam zajrzeli. — Używamy rzadko. Bardziej dla bezpieczeństwa niż „za karę”.
W środku panował półmrok i miękkie ściany. Pusta. Dźwięk świetlówki za drzwiami wydawał się tu głośniejszy.
Wrócili na korytarz. U końca stała lekarka w białym kitlu, z identyfikatorem, którego nie trzeba było czytać, żeby zapamiętać twarz. Ciemne, związane włosy, spojrzenie chłodne, ale nie zimne. W ręku tablet, pod pachą teczka.
— To jest pani doktor Joanna Górska — powiedział ordynator krótko. — Nowa na oddziale. Świetne przygotowanie.
Skinęła głową, bez ceremonialności.
— Dzień dobry.
— Daniel Borek — odparł. — Kapelan parafii obok.
— Wiem — powiedziała po prostu. — Proszę iść.
Ruszyli dalej, tym razem w lewo, w stronę oddziału żeńskiego. Tu cisza miała inny dźwięk. Kobieta w szlafroku stała przy oknie i palcem kreśliła na szybie okręgi, które znikały, nim zdążyły stać się kształtem. Starsza pani w fotelu kiwała głową, jakby ktoś zadawał jej pytania, na które odpowiadała tylko „tak”. Młoda dziewczyna siedziała na podłodze, śpiewając półgłosem tę samą kołysankę bez końca.
Przy drzwiach ostatniej sali aparat do pomiaru ciśnienia piknął sucho. Daniel poczuł, że dłonie same wsuwają się do kieszeni — gest, który miał powstrzymać od zbyt długiego patrzenia. Na ścianie wisiał krucyfiks — prosty, drewniany, z wyślizganymi ramionami. Nie narzucał się. Po prostu był.
— W pracy — odezwał się ordynator półgłosem — nie śpieszymy się ze słowami. Czasem „Dzień dobry” wystarcza. Czasem „usłyszałem”.
— Dobrze — powiedział Daniel.
Z pokoju obok dobiegł szept, z tych, które nie zawsze chcą stać się zdaniem. Joanna uchyliła drzwi pierwsza. Na łóżku siedział mężczyzna — chudy, o zbyt błyszczących oczach — w piżamie, która wisiała na nim jak na wieszaku. Trzymał w palcach gumkę recepturkę i strzelał nią o nadgarstek, licząc pod nosem.
— Panie Janie? — Joanna stanęła w progu, nie wchodząc od razu.
— Mówią… — podjął, nie patrząc na nikogo. — Mówią, że… kto ma uszy…
Zatrzymał gumkę w połowie ruchu. Podniósł wzrok. Spojrzenie minęło Daniela, zatrzymało się na Joannie, jak celownik. — …niech słucha, pani doktor.
Przez sekundę wydawało się, że świetlówka nad drzwiami zazgrzytała głośniej. Joanna nie drgnęła.
— Słyszę pana — odpowiedziała neutralnie. — Proszę usiąść wygodnie. Zaraz przyjdę.
Zamknęła cicho drzwi. Ordynator już szedł dalej, jakby podobne zdania nie robiły tu sensacji. Daniel poczuł, że skóra na karku lekko mu się napina, jak przy przeciągu, którego nikt inny nie poczuł. Nie powiedział nic. Pomyślał tylko o wczorajszym witrażu i o tej samej frazie, która jak nitka przewlekała się przez kolejne miejsca.
Na końcu korytarza była kaplica — mała, prosta, z dwoma ławkami i lampką, która paliła się spokojnie. Proboszcz skinął w jej stronę:
— Tu ksiądz może zawsze zajść. Bez „funkcji”. Być.
— Dobrze.
Wyszli z oddziału. Drzwi zamknęły się za nimi podwójnym klik. W dyżurce pielęgniarka nalewała herbatę do kubka z odpryśniętym uchem. Na ścianie wisiał plan dnia z równymi kolumnami: leki, posiłki, rozmowy, konsultacje. Żadnej kolumny „cudów”.
— Formalności załatwimy jutro — powiedział ordynator. — Grafiki, przepustki, numery do dyżurki. Dziś wystarczy, że ksiądz poznał drogę.
— Dziękuję.
— I jeszcze jedno — dodał, już lżej. — U nas nie ma wielkich słów. Jak już są, to niech będą prawdziwe.
Na zewnątrz powietrze miało inny smak — jak po długim przebywaniu w miejscu, gdzie dźwięki są bliżej skóry. Tramwaj przeciął ulicę akurat wtedy, gdy przeszli przez bramę. Słońce stało w tej samej wysokości co wcześniej, ale cień murów wydał się chłodniejszy.
— Co czujesz? — zapytał proboszcz, nie narzucając tonu spowiednika ani szefa.
Daniel zastanowił się chwilę.
— Że… słuchać tu trzeba inaczej — powiedział w końcu. — I ciszej.
— To dobrze — kiwnął głową ks. Piotr. — To ci się przyda.
Wracali wolno w stronę kościoła, nie mówiąc wiele. Przed wejściem stał mężczyzna z czapką w ręku. Nie podnosił wzroku, tylko trzymał się cienia portyku, jakby tam było bezpieczniej. Przeszli obok. Nie zatrzymywali się — jeszcze nie teraz. Dzień miał swoją kolejność.
W zakrystii pachniało lnem i woskiem. Proboszcz spojrzał na zegarek.
— Wieczorem mamy mszę o osiemnastej. Jeśli chcesz, odprawimy razem. Zdążysz rozpakować walizkę i zobaczyć kościół o innej godzinie.
— Dobrze — odpowiedział Daniel.
W pokoju, który mu przydzielono, światło przemieściło się o szerokość książki na biurku. Ktoś na zewnątrz przeszedł pod oknem i zniknął. Daniel usiadł na brzegu łóżka, wsunął dłoń do kieszeni i znalazł paciorek — nie po to, by liczyć, tylko żeby mieć punkt w dłoni. Przez chwilę słuchał ciszy plebanii. Potem wstał i zaczął rozpakowywać walizkę — powoli, po kolei: koszule, brewiarz, Pismo, notatnik.
Na pierwszej stronie, pod wczorajszym „Nie lękaj się”, dopisał jedno słowo: „Słuchać.”
Wieczorem kościół miał inny oddech. Chłód kamienia podszedł wyżej, pachniało wilgocią murów, woskiem i starym drewnem ławek. Światło było miękkie, mleczne — bez słońca, które w dzień rzeźbi twarze. Kilkanaście osób rozsianych po nawie siedziało z tym samym ruchem dłoni: kurtka na kolana, torebka bliżej, wzrok na ołtarz, ale jak przez szybę. Gdzieś po lewej ktoś odchrząknął raz, drugi, trzeci — zawsze w tym samym momencie, kiedy zapadała cisza.
Nie opisywał sobie liturgii. Po prostu stał obok proboszcza, brał udział, jak się bierze udział w czymś większym od siebie. W „I z duchem Twoim” słyszał zbiorowy półszept, równy jak metronom. Odpowiedzi spadały na kościół w idealnych odstępach, jakby ktoś odhaczał zadania: „powiedzieć — powiedzieliśmy”, „uklęknąć — uklękliśmy”. Ktoś odmawiał różaniec pod nosem w swoim rytmie, nie patrząc, w którym miejscu jest liturgia. Ktoś inny liczył paciorki w kieszeni płaszcza tylko po to, by czuć pod palcami kształt.
Daniel próbował słyszeć inaczej: nie słowa, tylko to, co jest między nimi. W przerwach słychać było zegar na chórze i delikatne trącenie drewna o drewno, kiedy ktoś zmieniał pozycję. Pomyślał o wczorajszym zdaniu i nie próbował go przywołać — samo przyszło. „Kto ma uszy…” — i zostawił to w spokoju, jak liść, który przepływa na wodzie, nie trzeba go łapać.
Przed kościołem, pod portykiem, siedział ten sam mężczyzna w czapce, którego minęli z proboszczem po południu. Teraz trzymał czapkę w rękach, nie wystawiał jej do ludzi. Siedział jak ktoś, kto przychodzi bardziej niż ktoś, kto „prosi”. W środku mszy wstał na moment, przeszedł cicho wzdłuż ściany, zatrzymał się przy skarbonie św. Antoniego. Moneta stuknęła o metal i potoczyła się krótkim dźwiękiem. Spróbował przeżegnać się — niezgrabnie, jakby od dawna nie robił tego ruchu — i usiadł z powrotem. Nikt tego nie zauważył poza Danielem i dzieckiem w ostatniej ławce, które spojrzało z ciekawością, a zaraz potem zostało przygaszone spojrzeniem babci.
Komunia przeszła spokojnie. Kilka par dłoni otwierało się mechanicznie, kilka z zawahaniem, jedna nie otworzyła się wcale, choć właścicielka podeszła w kolejce i stanęła z boku — może z przyzwyczajenia, może po błogosławieństwo. Po „Idźcie w pokoju” odpowiedź „Bogu niech będą dzięki” zabrzmiała jak ulga, nie jak radość. Kilka osób spojrzało już w stronę drzwi, zanim zgasła świeca.
Po mszy Barbara była pierwsza. Wiedział, że to Barbara, zanim się przedstawiła — ten rodzaj obecności, który zawsze siada w pierwszej ławce i ma swoje miejsce tak bardzo, że gdyby ktoś usiadł tam przypadkiem, czułby się winny. Wysoka, zadbana, włosy upięte starannie, płaszcz odłożony na ramię, różaniec zawieszony na nadgarstku jak bransoletka.
— Szczęść Boże, księże — powiedziała, zanim zdążył zdjąć ornat. — Barbara Kwiecień. Wszyscy tu wiedzą, że siedzę w pierwszej. To moje miejsce.
Uśmiechnęła się — uśmiechem człowieka, który mówi prawdę i oczekuje, że zostanie ona zauważona jako prawda.
— Szczęść Boże, pani Barbaro. Daniel.
— Widziałam, jak ksiądz pięknie współodprawia — skinęła głową, dzieląc komplement równomiernie. — Ja zawsze jestem. Rano, wieczorem, jak się da. Proboszcz też wie. Do mnie wszyscy księża przychodzą. Zawsze byłam pobożna.
Zatrzymała wzrok na jego koloratce odrobinę dłużej, niż wypada.
— Dobrze, że ksiądz jest młody. Młodych nam tu trzeba. Bo młodzi nie przychodzą. Ani dzieci, ani nikt. Tylko my. — Tu skinała na dwie sąsiadki, które stały krok dalej i już układały usta w przyjaznym „prawda”. — One wiedzą. My zawsze jesteśmy.
— Dziękuję za obecność — odpowiedział, spokojnie, bez ironii.
— Jutro proszę do mnie wpaść — ujęła sprawę jak coś oczywistego. — Mieszkam naprzeciw, trzecie okno od rogu, dom z oregano na parapecie. To się od razu podoba ludziom. Kawę zaparzę. I pomówimy. Ksiądz się dowie, co i jak.
— Jeśli proboszcz nie ma nic przeciwko — spojrzał na ks. Piotra, który skinął. — Przyjdę.
— No to dobrze. — Barbara ściszyła głos nieznacznie. — Bo wie ksiądz, teraz to różnie jest. Jedni słuchają mszy, a drudzy… odklepują. Przychodzą, bo trzeba. Żeby postawić haczyk. Ale u nas — rozejrzała się — u nas to inni.
Tak powiedziała i uśmiechnęła się jeszcze szerzej, jakby właśnie postawiła najważniejszą kropkę. Sąsiadki kiwnęły głowami w rytm.
Za plecami przemknął mężczyzna w czapce. Nikt nie zatrzymał go słowem. Nikt nie wyciągnął ręki. Minął ich z tym samym ruchem, co wcześniej: czapka ściśnięta w palcach, wzrok w dół. Zatrzymał się na sekundę przy świecy wotywnej, przytknął monetę do szkła jak do ściany, odłożył ją na krawędź, bo w pudełku już nic nie brzęczało. Szept zaginął w ławach. Barbara tego nie zobaczyła — patrzyła na Daniela.
— A ten — skinęła w kierunku drzwi, już po fakcie, jakby mówiła o krześle — zawsze siedzi. Nikt nie daje mu nic, bo wiadomo… różni ludzie są. Ale ja modlę się za takich. Codziennie. — Zrobiła pauzę, żeby słowa zdołały dobrze wybrzmieć. — No to jutro. Po południu księdzu pasuje?
— Pasuje — powiedział. — Po piętnastej.
— Po piętnastej dobrze. — Przygładziła płaszcz. — I proszę zajrzeć do katechezy u sióstr, ale to nie dziś. Jutro albo pojutrze. Trzeba porządek zrobić, bo dzieci teraz to, wie ksiądz… O dżinsach przychodzą.
— Zajrzymy — przerwał łagodnie ks. Piotr. — Pani Barbaro, dziękujemy za zaproszenie. Ksiądz Daniel jutro podejdzie.
Barbara odsunęła się z pierwszej ławki powoli, jak ktoś, kto odkłada koronę na właściwe miejsce. Po drodze zatrzymała się przy sąsiadkach, zamieniła dwa zdania, uśmiechając się tym samym uśmiechem. Kiedy znikała w drzwiach, mężczyzna w czapce uniósł wzrok i na sekundę spotkał się z oczami Daniela. Tylko sekundę. Wystarczająco, by zobaczyć, że w tych oczach nie ma prośby, jest wstyd i coś jeszcze — upór ludzi, którzy przeżyli już wielkie zimy.
Zakrystia znowu pachniała lnem i woskiem. Proboszcz odłożył kielich, zgasił świecę szybkim, pewnym ruchem. Płomień zatańczył i zniknął, zostawiając cienką strużkę dymu, która wspięła się do góry i rozplotła pod sklepieniem.
— Widziałaś — powiedział półgłosem ks. Piotr, jakby zwracał się do samego kościoła.
— Widziałem — odpowiedział Daniel. Nie musieli precyzować: czy chodzi o Barbarę, czy o mężczyznę, czy o ludzi, którzy odklepują słowa, czy o ciszę, która przez chwilę była cięższa niż śpiew.
Na zewnątrz zapadał wczesny zmierzch. Latarnia przy bramie rozświetliła się nieśmiało, jakby badała, czy już jej pora. Powietrze było chłodne i czyste. W kieszeni czuł paciorek jak punkt orientacyjny. Pomyślał o jutrze. Po piętnastej pójdzie do pani Barbary. Potem — jeśli się uda — zajrzy do sióstr. Nie planował niczego dalej. Na razie wystarczyło słuchać tego miejsca takim słuchem, jakiego ono potrzebuje.
Zamknął furtkę. Krótki, metaliczny klik zabrzmiał w pustym podwórzu jak kropka na końcu zdania, które nie chciało być dłuższe.
Wieczorem plebania była prawie bezgłośna. Daniel siedział na brzegu łóżka, w dłoniach obracał różaniec — nie liczył, tylko szukał pod palcami znanego kształtu. Dzień zsunął się na niego warstwami: śpiew w bazylice, syrena, parawan, krótki pogrzeb, Wrocław. Na dnie — Bytom.
Pamięć nie przyszła zdaniami, tylko obrazami: kuchnia, w której para unosi się znad ziemniaków; łyżka stukająca o rant garnka; zapach oleju w drzwiach, kiedy ojciec wkładał buty po nocnej zmianie. Ich kłótnia — krótka, o nic i o wszystko naraz. Jego prośba, żeby się pogodzili teraz, nie po powrocie. Ojciec: „Pogodzimy się, jak wrócę.” Matka wycierała ręce w ścierkę z takim uporem, jakby dało się nią zatrzymać czas. Gotowała śniadanie, żeby było na zgodę. Czekali. Dzwonek do drzwi zabrzmiał inaczej niż zwykle.
To uczucie — że jedno wypowiedziane „później” może ważyć całe życie — zamieszkało w nim wtedy. Może dlatego został księdzem. Może dlatego dziś każdy półszept brzmi w nim wyraźniej niż cudze krzyki.
Zgasił lampkę dopiero wtedy, kiedy ułożył tę myśl na swoim miejscu. Sen przyszedł bez obrazów. Przed świtem obudził go chłód powietrza i głucha pewność, że dzień już stoi w drzwiach.
Poranna msza była krótka i równa. Głosy odpowiadały miękko jak filc: „I z duchem Twoim”, „Amen”, „Bogu niech będą dzięki”. Czuł, jak wielu ludzi odkleja te słowa z pamięci, żeby je odłożyć z powrotem i ruszyć dalej z listą spraw. W przerwach słychać było tykanie zegara i pojedyncze kaszlnięcia, które w każdą środę i piątek wypadają w tym samym miejscu.
Na placu, kiedy wychodził, mężczyzna w czapce znów siedział w cieniu portyku. Podniósł wzrok na moment, wystarczająco, żeby Daniel odpowiedział skinieniem. Nic więcej.
Po południu poszedł do Barbary Kwiecień. Trzecie okno od rogu. Doniczka z oregano rzeczywiście stała na parapecie — listki przywiędłe od kaloryfera, choć w domu nie było zimno. Drzwi otworzyły się szybko, jakby stała tuż za nimi.
— Księże Danielu! — Wpuściła go gestem osoby, która wita kogoś „swojego”. — Zapraszam. Kawa już zaparzona.
W środku było gęsto od rzeczy. Na ścianach obrazy: Serce Jezusa, Matka Boska Częstochowska, św. Antoni, św. Rita. Na komodzie figurki w szkliwie, na nich kurz w delikatnym rysunku palca. Zasłony ciężkie, zaciągnięte do połowy. Powietrze pachniało słodką świecą i czymś, co miało przykryć stęchliznę. Zegar nad drzwiami tykał nierównym rytmem, raz przyspieszał, raz zwalniał.
— Tutaj usiądziemy — wskazała fotel pod obrazem. — Ja zawsze w pierwszej ławce. U nas wszystko jest jak trzeba. Proboszcz potwierdzi. Do mnie wszyscy księża przychodzą.
Podała filiżankę, za słodką, mimo że nie prosił o cukier. Mówiła dalej, nie pytając:
— Z młodzieżą teraz trudno. W dżinsach, w czapkach, do komunii bez skupienia. Ja to widzę. Trzeba będzie porządku. I dobrze, że ksiądz młody. Postawi się po bożemu. A ten żebrak pod kościołem… — skrzywiła usta. — Różni ludzie. Ja się modlę za takich, ale dawać? Nie ma sensu. U nas nie ma głupoty, u nas jest pobożność.
Mówiła miękko, ale każde słowo miało kant. Sąsiadki znała z imienia, opisywała ich dusze jednym zdaniem. „Ta z bloku obok plotkuje.” „Tamten mąż pije.” „Pani od skupu ma dzieci niewychowane.” Z ustwy „modlę się za nich codziennie” było jak pieczęć.
Daniel skinął głową, słuchał. Czuł, jak ten pokój zagęszcza powietrze. Żadnego przeciągu, żadnej szczeliny. Tylko zapach świecy i zegar, który robił w tej ciszy małe pęknięcia.
Poprosiła, by chwilę zaczekał, bo „ciasto wyjmie”. Wstał. W korytarzyku, przy drzwiach do kuchni, stała metalowa puszka z czerwonym nadrukiem: „Preparat na gryzonie”. Wieczko było niedomknięte, w środku błysnęły granulki w niepokojącym kolorze. Obok — reklamówka z kawałkami kiełbasy związana gumką. Z kuchni wrócił słodkawy zapach i szept radia, wyciszonego do tła.
— Już jestem — Barbara postawiła talerzyk i przecięła ciszę ostrzem noża. — Ksiądz spróbuje. Piecze mi się zawsze. Pan Bóg sprzyja, jak się modli.
Usiedli. Jej usta układały się w zdania jak w różańcu: równo, wyuczone, z rytmem, który sam się niesie. Zauważyła jego spojrzenie na puszce i uśmiechnęła się jak do dziecka:
— Strychy u nas stare, myszy. — Dotknęła palcem wieczka. — Trzeba się chronić. Inaczej zjedzą wszystko.
Kącik ust drgnął jej lekko, jak przy żarcie, ale w oczach było martwo.
Z sąsiedniego pokoju dobiegło stuknięcie — może oparcie krzesła o ścianę, może coś innego. Przez moment kanarek w klatce, którego wcześniej nie zauważył, zaćwierkał dwa razy i zamilkł. Zasłona poruszyła się bez wiatru.
— Jutro ksiądz zajrzy do sióstr? — Barbara wróciła do spraw „kościelnych”. — Trzeba dzieciom wytłumaczyć, jak się klęka i wstaje. Bo różnie klękają.
— Zajrzymy — odparł spokojnie. — Po drodze do szpitala.
— O, szpital… — westchnęła, przeciągając słowo. — Tam to różnie. Niech ksiądz uważa. Źli ludzie, złe rzeczy. Ja się modlę za księdza, żeby się nic nie przyczepiło.
Mówiła to z czułością, która nie miała ciepła. Obrazy na ścianie patrzyły prosto, bez cienia. Różaniec na jej nadgarstku brzęknął o spodek. Zegar nad drzwiami nie wyrównał kroku; w jednym miejscu przyspieszył tak, że przez chwilę wydawało się, że w pokoju brakuje powietrza.
Pożegnał się grzecznie. Ona przytrzymała jego dłoń sekundę dłużej, niż wypada. W progu odwrócił się jeszcze raz — nie po to, by coś zapamiętać, tylko by sprawdzić, czy światło korytarza naprawdę jest takie żółte. Było.
Na klatce schodowej pachniało wilgocią i starym mydłem. Kiedy nacisnął klamkę, z dołu dobiegły głosy dzieci: „Nie karm psa, bo babcia dała mu kiełbasę i potem… wymiotował.” „Nie gadaj, mama mówiła, żeby tu nie wchodzić.” Kroki uciekły po schodach jak wróble.
Na zewnątrz powietrze było chłodniejsze. Oregano na parapecie zadrżało, choć wiatr był słaby. Daniel zatrzymał się na moment pod bramą i wziął głębszy oddech. W gardle poczuł smak świecy. W głowie — krótką, trzeźwą myśl: tu się modlą słowa, ale nie słychać serc.
Wrócił na plebanię pieszo, wolno, jak po wizycie u chorego. W zakrystii było ciemniej niż zwykle; lampka przy tabernakulum paliła się bez pośpiechu. Usiadł w ostatniej ławce. Nie szukał zdania, które go znajdzie. Pozwolił ciszy ułożyć się tak, jak umie. Po chwili wystarczyło.
Siostry już ułożyły krzesła w rządki, a dzieci weszły z tą samą miną co zawsze: „przyszliśmy, bo trzeba”. Ktoś szeptał o kartkówce, ktoś machał piórnikiem jak chorągiewką. Daniel stanął przy drzwiach, rozejrzał się po salce i uśmiechnął się krótko.
— Dziś nie siadamy. Idziemy na dwór. Jest ładna pogoda — powiedział. — A ja mam gitarę.
Głowy drgnęły. Jedna dziewczynka przewróciła oczami w stylu „będzie wiocha”, ale nogi same ruszyły. Na boisku przy plebanii słońce leżało na trawie jak żółty koc. Z kranika przy murze kapała woda w równych odstępach, tworząc na ziemi ciemniejszą plamę — rytm dla niecierpliwych.
Usiedli na stopniach. Daniel uderzył trzy razy w struny, żeby złapać ton — prosto, bez popisów. Zaczął od piosenki, którą znali, tylko wolniej, żeby mogli odetchnąć. Najpierw śpiewały tylko dwie osoby, potem pięć, w końcu reszta — tak jak rozlewa się śmiech, gdy ktoś pierwszy nie wstydzi się głośno.
— Następnym razem — powiedział, kiedy gitarę schował do pokrowca — przychodzimy w dresach. Gramy w piłkę. Bramki zrobimy z kurtek. I gramy fair: nie krzyczymy, nie wyzywamy, słuchamy się nawzajem.
„Oho” — prychnął chłopak z przedostatniego rzędu, ale w oczach miał błysk, który zdradzał, że już jest na boisku i już strzela gola.
Tydzień później przyszło ich więcej. Młodsi stali bliżej, starsi udawali, że przyszli przypadkiem, z rękami w kieszeniach. Ktoś przyniósł prawdziwą piłkę, nie nadmuchany balon. Ktoś inny — gwizdek „jak u sędziego”.
— Dwa zespoły — zarządził Daniel. — Starszaki na tamtą połowę. Ja na bramkę z młodszymi. Gramy do pięciu, ale jak będzie radocha, to do siedmiu.
Podeszły jeszcze dwie dziewczynki, spóźnione, z warkoczami podskakującymi od biegu. Ktoś postawił plecaki w roli słupków. Kurz poderwał się z ziemi, gdy pierwsza piłka kopnięta mocniej niż trzeba minęła wszystkich o pół metra. Krzyk radości poszedł szeroko jak fala.
Daniel w bramce mrużył oczy nie z wysiłku, tylko ze słońca. Młodsi zrobili kłębowisko pod piłką, starsi próbowali „grać z głową”, ale i tak wygrywał instynkt: kopnij, dogoń, rozbaw się. Ktoś wpadł w trawę kolanem, wstał, otrzepał się i pobiegł dalej. Ktoś podał idealnie, ktoś spudłował tak, że śmiech sam wyszedł — śmiech lekki, bez ostrych krawędzi.
Na ogrodzeniu, od strony ulicy, pojawiła się Barbara. Ręce skrzyżowane, usta w kreskę. Nie krzyczała. Patrzyła jak na coś, co nie powinno mieć miejsca na kościelnym placu. Obok przystanęły dwie sąsiadki; ich spojrzenia były jak pinezki — przypinały scenę do tablicy „do omówienia”.
— Gol! — wrzasnął maluch i padł Danielowi na ramię, jakby strzelił w finale Ligi Mistrzów. Daniel zaśmiał się, klepnął go po plecach i postawił na nogi. — Jeszcze raz — powiedział. — Ale teraz pamiętamy o podaniu tym, co stoją sami. Słuchać oczu, nie tylko krzyczeć.
Wtedy właśnie przy bramie zjawił się pies — bury kundel z oczami w kolorze herbaty. Przysiadł, położył łeb na łapach, popatrzył. Dziewczynka w różowej bluzie podbiegła do kranika, nalała wody w plastikową pokrywkę po lodach, postawiła przy murze, poklepała ziemię.
— Nie karm — powiedział chłopiec z czapką z daszkiem. — Pani Barbara nie lubi psów.
Dziewczynka wzruszyła ramionami. Pies wypił wodę, oblizał pysk i położył się bliżej, zadowolony. Trawa zaszemrała.
Barbara odsunęła się od płotu o pół kroku, jakby cień brudnych łap miał ją dosięgnąć. Spojrzenie miała zimniejsze niż poranek. Zrobiła znak krzyża — szybki, mechaniczny — i poszła wzdłuż ulicy, nie odwracając głowy.
— To ta pani, co truje psy — szepnął ktoś z tyłu. — Dała kiełbasę Borysowi i potem…
— Hej. — Daniel podniósł głos tylko na tyle, żeby usłyszeli stojący najbliżej. — Nie mówimy tak o nikim, jeśli nie wiemy. Jak coś złego dzieje się ze zwierzęciem, mówimy dorosłym. A teraz gramy dalej i gramy fair. Jasne?
„Jasne” — odbiło się kilkoma głosami. Piłka znowu poszła w ruch. Pies zasnął z pyskiem na łapach, jak strażnik, który wie, że jego obecność wystarczy.
Gra nabrała rytmu. Starszaki wymieniały podania, młodsi bronili bramki ciałem i śmiechem. Daniel łapał łatwiejsze strzały jedną ręką, trudniejsze przepuszczał z premedytacją, żeby radość rozlała się sprawiedliwie. Pot trafił mu do oczu, przetarł czoło rękawem. Powietrze pachniało kurzem, trawą i lipą z ulicy.
Na dachu plebanii przysiadł gołąb i kiwał głową w rytm ich krzyków. Tramwaj daleko zadzwonił dwa razy, jak sygnał, że czas płynie. Zegar na wieży kościelnej wybił trzy dźwięki i ucichł, jakby nie chciał zakłócać meczu.
— Koniec! — krzyknął ktoś, gdy wynik dobił do siedmiu. — Remis!
— Idealnie — powiedział Daniel. — Dziękuję wszystkim. Za tydzień to samo, ale pamiętajcie: woda, czapki, i kto może — przynosi po jednym jabłku. Podzielimy się.
Rozeszli się wolno. Ktoś został, żeby pozbierać plecaki-słupki. Dziewczynka w różowej bluzie podeszła do psa, położyła mu rękę na karku i coś mu wyszeptała. Pies wstał, przeciągnął się i pobiegł w stronę skweru.
Dopiero gdy boisko pustoszało, wróciła Barbara. Nie do płotu — na plac. Z bliska jej twarz miała dokładnie te same linie, które Daniel widział w kościele: starannie narysowane pobożnością.
— Księże — zaczęła miękko, ale twardo. — To jest katechizm czy zabawa?
— Dziś uczyliśmy się grać sprawiedliwie i słuchać. To też katechizm — odpowiedział, bez cienia zaczepki.
— Na boisku? — podniosła brwi. — Dzieci mają się uczyć w kościele. Inaczej zachodzą na manowce. A te psy… — zacięła usta. — Nie powinny się kręcić.
— Pies dostał wodę. Nic więcej — odparł spokojnie. — A dzieci… były dziś razem. Nie każdy potrafi.
— Ja wiem, co potrafią — skinęła głową krótko. — I kto tu przychodzi z przyzwyczajenia, a kto z wiary. — Spojrzała przez ramię, jakby ktoś mógł potwierdzić. — Powiem proboszczowi.
— Proszę powiedzieć — uśmiechnął się lekko. — I proszę też przyjść następnym razem. Zobaczy pani na własne oczy.
Nie odpowiedziała. Odwróciła się i odeszła szybkim krokiem, jak ktoś, kto właśnie odłożył sprawę „do załatwienia” na odpowiednią półkę.
Daniel został chwilę sam na środku boiska. Cisza po meczu miała inny ciężar niż cisza w kościele — pachniała potem, kurzem i śmiechem, który jeszcze wisiał nad trawą. Przeszedł ręką po włosach, rozejrzał się po murze, po którym słońce przesuwało się równą ławą światła. Pomyślał, że czasem Ewangelia zaczyna się od podania zamiast od kazania. I że najpierw trzeba usłyszeć radość, żeby ktoś uwierzył, że jego smutek też może zostać usłyszany.
Na schodach plebanii siedział ten sam mężczyzna w czapce. Trzymał czapkę w ręku, ale tym razem spojrzał wprost, bez uciekania wzrokiem. Daniel usiadł obok, nie pytając o nic. Wystarczyło być. Przez chwilę słuchali tego samego. Potem każdy wstał w swoją stronę.
Rozdział II — Joanna Górska: dyżur
18:00.
Zamknęła za sobą drzwi dyżurki. W środku pachniało kawą z termosu i środkiem do dezynfekcji rąk. Świetlówka nad tablicą bzyczała jednostajnie — dźwięk jak cienki drut naciągnięty w poprzek wieczoru. Joanna przypięła identyfikator do kitla, odłożyła telefon ekranem do dołu. Na planie dnia równiutkie kolumny: leki, obchód, przyjęcia, konsultacje — żadnej kolumny „cuda”.
— Dobry wieczór, pani doktor — powiedziała dyżurna pielęgniarka, Ewa, bez zbędnych uśmiechów. — Mamy trzech do pilniejszej oceny.
— Słucham.
— Nowy z SOR-u: 31 lat, bezsenność od 6 nocy, lęk, kołatanie, energetyki + alkohol „na sen”. Brał kiedyś escitalopram, sam odstawił.
— Dobrze.
— Druga: pani Helena, 67 — po zapaleniu pęcherza, majaczenie? Łapie nocą rzeczy z powietrza, myli miejsca. Rodzina prosi „żeby ją uspokoić”.
— Okej, najpierw wykluczamy somatykę.
— Trzeci: pan Jan, już pani znany z konsultacji, znowu pobudzony wieczorami, mówi „że słyszy”, ale współpracuje. Risperidon odstawiony, bo „źle się po nim czuje”.
Joanna skinęła. — Zaczynamy od SOR-u.
1) SOR → przyjęcie
Chłopak wyglądał na starszego niż jego PESEL. Palce drżały mu jak po zbyt mocnej kawie, w ustach chemiczny zapach napojów energetycznych. W tle monitor bił równą linię tętna.
— Ile spał pan w ostatnią noc?
— Zero. Znaczy… przysypiam i zrywam się. Myśli lecą.
— Myśli w rodzaju „coś mi się stanie”, czy „coś zrobię”?
— Raczej że serce stanie. I że zwariuję.
— Alkohol?
— Dwie puszki piwa „na sen”. I te… shoty.
— Leki kiedykolwiek?
— Był escitalopram. Pomagało. Odstawiłem, bo było dobrze.
Badanie krótkie, precyzyjne: drżenia, pocenie, wzmożone napięcie, myśli napędowe, ale bez wątków urojeniowych, bez myśli samobójczych. Tętno szybkie, oddech płytki.
— Zrobimy EKG, elektrolity, TSH, glukozę. Dziś uspokajamy ciało — powiedziała spokojnie. — Hydroksyzyna na lęk, na noc trazodon lub mirtazapina — omówimy po EKG. Zero energetyków, zero alkoholu. Jutro wróci temat leczenia przewlekłego — myślę o SSRI.
Chłopak skinął z ulgą, jakby ktoś wreszcie mówił językiem, który zna.
Kiedy podpisywała zgodę na przyjęcie, świetlówka mrugnęła i od razu wróciła do rytmu.
2) Oddział żeński → majaczenie?
Pani Helena w fotelu, dłonie jak małe ptaki, co chwytają powietrze. Na stoliku kubek niedopitej herbaty. Oczy szerokie, ale zgubione.
— Gdzie pani jest?
— U siostry… znaczy u córki… to nie mój pokój.
— Dziś pani dzień czy noc?
— Noc. A może południe.
Wywiad przez telefon z rodziną: zakażenie układu moczowego wczoraj, antybiotyk od lekarza rodzinnego. Od dwóch nocy odkleja się od rzeczywistości. W badaniu: fluktuacja uwagi, odwracalne luki, brak wyraźnych objawów psychotycznych sprzed epizodu.
— Zlecamy badania: CRP, morfologia, elektrolity, mocz do posiewu. Proszę o nawodnienie, higienę snu — noc ciemna, dzień jasno. Na noc — delikatna sedacja (myśl: mała kwetiapina lub tiapryd, bez dawek; unikać polipragmazji). Bezpieczne środowisko, orientacja w realności.
Pielęgniarka Ewa już notuje. — Damy tabliczkę z datą przy łóżku. I zdjęcie córki, jeśli rodzina przywiezie.
Joanna dotknęła wezgłowia, jakby sprawdzała jego stabilność. Mrok w korytarzu stał gęstszy; z daleka dobiegał stuk kółek wózka, potem cisza.
3) Oddział męski → pan Jan
23:40. Pan Jan siedział na brzegu łóżka, gumka recepturka znów pstrykała o przegub — rytm, który boli, ale uspokaja.
— Dobry wieczór, panie Janie.
— Pani doktor… kto ma uszy… — urwał i uśmiechnął się w pustą ścianę. — Wiem, że to teksty w głowie.
— Co pan słyszy dokładnie?
— Jak radio między stacjami. Najgorzej w nocy.
— Leki?
— Risperidon mnie zamyka. Nie jestem sobą.
— Mamy inne opcje. Kwetiapina, olanzapina — porozmawiamy, co pan znosi. Myślę też o depo później, ale najpierw wróćmy do snu. Dziś zrobimy mieszankę na uspokojenie. Jutro konsylium o 9:00, przyjdę osobiście.
Pokiwał głową. Oczy miał zmęczone, ale nie rozbite. Na ścianie nad jego łóżkiem krucyfiks rzucał krótki cień — świetlówka znów drgnęła i znieruchomiała.
— Proszę nie zostawiać mnie samego — powiedział nagle.
— Nie zostawiamy. Pani Ewa jest za ścianą, ja w dyżurce. Jak coś — dzwonek.
Wychodząc, Joanna poczuła napięcie w karku — to, które pamięta z oddziałów, gdzie noc trwa dłużej niż zwykle. Nic nadzwyczajnego, powiedziała sobie. Mózg robi swoje sztuczki po zmroku.
4) Korytarz, 02:59
Woda w czajniku zawrzała i kliknęła. W dyżurce pachniało herbatą. Ktoś z daleka zapłakał w ścianę — równym, krótkim dźwiękiem, jak pacierz bez słów. Joanna zerknęła na zegar: 02:59. Pomyślała o kortyzolu, o rytmac h dobowych, o wszystkim, co znała na pamięć z podręczników i z ojca-internisty: najpierw ciało, potem reszta. Zapisała w karcie SOR-owca: bezsenność indukowana stymulantami + lęk napadowy; sedacja nocna, psychoedukacja; kontrola za 12 h. U pani Heleny dopisała: delirium? — w kierunku somatycznym, i strzałki do badań.
Z męskiego dobiegało pstrykanie gumki. Zwolniło. Ucichło.
5) 06:10 — Poranek, plany
Światło poranka wlewało się w korytarz bladym pasem. Papierologia najgorszą część miała za sobą. Ewa przyniosła listy leków; Joanna skreśliła jedną pozycję, dopisała drugą. Bez dawek na głos; wszystko w karcie.
— Ten młody z SOR-u zasnął po leku — zameldowała Ewa. — EKG w normie.
— Dobrze. Jutro porozmawiamy o powrocie do SSRI, bez kombinacji.
— Pani Helena miała lepszą godzinę około trzeciej, potem znów się zgubiła.
— Jak przyjdzie rodzina, proszę o zdjęcia, gazeta, zegar przy łóżku. To wraca ludzi.
— Pan Jan — jedna pobudka, bez agresji.
— Rano siądziemy i zdecydujemy o zmianie leku.
Joanna zaniosła dokumenty do gabinetu ordynatora. Drzwi lekko zaskrzypiały.
— Noc? — zapytał Meller, podnosząc wzrok znad papierów.
— Spokojna jak na dyżur. Trzech do prowadzenia: bezsenność/lęk; delirium po infekcji; schizofrenia — brak tolerancji risperidonu.
— Brzmi przyziemnie. I dobrze — kiwnął. — O dziewiątej przyjmujemy. Proszę zwołać rodzinę pani Heleny. I pomyśleć o psychoedukacji dla młodego.
— Zrobione.
Wyszła, zamykając za sobą miękko. W korytarzu poranek słuchał, jakby sprawdzał, czy noc ma coś jeszcze do powiedzenia. Świetlówka zamilkła — rozpalone słońce nie potrzebowało jej bzyczenia. Joanna rozejrzała się po oddziale: białe drzwi, podłoga jak tafla, lampka w kaplicy naprzeciw. Nic niezwykłego. Tylko to, co zawsze: ludzki mózg w nocy i ludzkie historie w dzień.
W notatniku, którego zwykle nie używała, zapisała jedno słowo, żeby pamiętać o prostych rzeczach, zanim wejdzie nauka: „Słuchać.” Potem zamknęła okładkę i poszła budzić rano.
Noc druga
18:05.
Drzwi dyżurki domknęły się miękko. Ten sam zapach środka do rąk i herbaty, ten sam plan dyżuru przypięty pinezkami. Joanna odłożyła kurtkę, przeleciała wzrokiem grafiki. Ewa wpadła na sekundę — szybka, rzeczowa.
— Na dziś: pan Jan — prosił, żeby go pani zobaczyła „przed nocą”; pani Helena po antybiotyku — lepiej w dzień, gorzej wieczorem; z SOR-u przychodzi nowy: 54 lata, były motorniczy, trudności ze snem, „głosy z komentarzem”.
— Najpierw Jan — zdecydowała. — Potem motorniczy.
1) Pan Jan: „inna stacja”
18:40. Siedział przy stoliku pod oknem, zamiast gumki miał w dłoni bilet komunikacji — pognieciony, przesuwany w tę i z powrotem.
— Chciałem przed tym… — skinął na okno, gdzie już szarzał korytarz. — W dzień ciszej.
— Co pana dziś męczy najbardziej?
— Jakby ktoś nadawał między stacjami. Nie obrazy. Komentarz. O tym, co robię. Że jak kubek podniosę, to „no proszę, udaje normalnego”.
— Zdarzały się groźby?
— Nie. Bardziej… drwina. — Zawahał się. — I jedno zdanie, które nie pasuje.
— Jakie?
— „Nie odpuszczacie — więc jesteście moi.” — Uśmiechnął się krzywo. — Głupie, co? Pewnie z telewizji.
— Zanotuję. — Joanna odruchowo podkreśliła frazę w karcie. — Porozmawiamy rano o zmianie leku. Dziś — sen.
— Pani doktor… — podniósł bilet do oczu, jakby czytał z niego mały druk. — O trzeciej jest najgorzej. Zawsze. Jak przełączają noc.
Kiwnęła. Znała te godziny z podręczników i z nocy, kiedy nawet ściany mają cień gęstszy niż zwykle.
2) Nowy przyjęty: motorniczy
19:20. Mężczyzna o szerokich dłoniach, brązowe plamy od słońca na skórze. Kurtka z odznaką zajezdni, od której trudno było mu się rozstać.
— Pracowałem nocami. Twardy byłem. Teraz… — stuknął w skroń. — Komentują. Mówią „lewo”, „prawo”, jak zwrotnica.
— Kiedy się zaczęło?
— Po zwolnieniu. Cisza w domu. Myśli jak tramwaje bez hamulców.
— Alkohol? Substancje?
— Nie. Tylko kawa.
— Dziś zrobimy badania, porozmawiamy o leczeniu, które nie zamyka człowieka w środku. Będzie pan miał spokój na noc.
— Spokój… — powtórzył, jakby testował słowo na języku.
Joanna zapisała: urojeniowo-halucynacyjny wzorzec, bez wrogich głosów; napięcie nocne; brak nadużyć; wywiad socjalny: izolacja po utracie pracy. Dla pielęgniarek: stały kontakt, bez dyskusji z treścią głosów; podanie leków uspokajających na noc; bezpieczne otoczenie.
3) Pani Helena: „nitka”
20:15. Siedziała już spokojniej. Na stoliku zdjęcie córki, które przywiozła rodzina. Świetlówka odbijała się w szkle ramki.
— Kto to? — zapytała Joanna, wskazując zdjęcie.
— Moja… — zamyśliła się. — Jadwiga. — Właściwe imię wróciło po chwili.
— Dziś noc ciemna, dzień jasny. Czasem pamięć wraca po nitce.
Pani Helena uśmiechnęła się jak dziecko, kiedy przypomina sobie zasłyszany wierszyk. Na karcie — delirium stopniowo ustępujące; kontynuować leczenie przyczynowe; wspierać orientację.
4) Korytarz: gęstość nocy
22:50. Oddział ściszył się do minimum: oddechy, przejścia pielęgniarek, kółka wózków jak odległa burza. Joanna siedziała w dyżurce nad dokumentacją. W pewnym momencie usłyszała szept z żeńskiego: rytm „Ojcze nasz”, ale coś w nim było przesunięte — jakby jedna nutka nie trafiała w miejsce.
Zajrzała. Młoda pacjentka w szlafroku przesuwała w palcach paciorki — nie różaniec, tylko gumkę, jakby to ją miało policzyć do końca.
— Dobranoc — powiedziała Joanna.
— „…jako i my… nie.” — Dziewczyna urwała i schowała dłoń pod koc. — Przepraszam.
— Nic się nie stało.
Wychodząc, Joanna poczuła na karku to samo nieprzyjemne napięcie co wczoraj. Znała jego neurologię. Nie miało w sobie cudowności — miało biologię. A jednak.
5) 02:59 → 03:00
Zegar nad dyżurką tykał wyraźniej, jakby wszedł w inną głośność. Ewa dolała herbaty i mruknęła:
— Zaraz trzecia.
W męskim rozległ się krótki trzask. Joanna wyszła, zanim dźwięk zdążył opaść. Drzwi do sali Jana były uchylone. Siedział na łóżku, plecy wyprostowane, dłonie na kolanach. Nie pstrykał gumką. Patrzył w punkt nad drzwiami, jakby tam wisiała kamera.
— Panie Janie?
— „Nie wyście mnie wybrali…” — powiedział cicho, bez patrzenia na nią. — To nie moje słowa.
— Czyj głos?
— Taki, co zna moje wstydy. Jak księgowy, co sprawdza rachunki. I się śmieje. — W końcu odwrócił głowę. — Ale powiem pani coś, co nie pasuje: „O piętnastej jest najciszej”. Nieprawda. W domu zawsze było najgłośniej po piętnastej.
Joannie przez moment wyślizgnęło się z głowy, że on nie wie, jak bardzo trzecia i piętnasta potrafią wracać ludziom innymi drzwiami.
— Spróbujemy znaleźć lek, po którym będzie pan sobą. A teraz — to mijanie trzeciej pomoże.
— Pani doktor… — Wskazał bilet, który znów miał w palcach. — Mogę go pani zostawić? Jak… przystanek.
— Zostawi pan u mnie w dyżurce. Oddam rano.
Wróciła. Bilet położyła obok kluczy. Papier był ciepły, jakby niósł w sobie gorączkę.
Z żeńskiego dobiegł krótki pisk — nie ludzki, świetlówka. Potem cisza. Potem głos:
— Marek, nie idź.
Joanna zamarła w progu. Pani Helena przewróciła się na bok, zasłoniła oczy przed lampką i zasnęła. Proste, banalne zdanie — imię, które dla obcych nic nie znaczy. A jednak w Joannie drgnęła stara struna.
Do rana już nikt nie wzywał.
6) Poranek: rozmowa
08:20. Gabinet ordynatora pachniał papierem i kawą. Na parapecie doniczka z rozmarynem. Meller spojrzał na kartę, potem na Joannę. Nie z ciekawości, z troski, która nie narusza dystansu.
— Noc bez awantur. Dobrze pani to prowadzi. — Odłożył długopis. — I mam pytanie nie o pacjentów.
— Słucham.
— Wiem, że jestem szefem, nie terapeutą. — Uśmiechnął się półgębkiem. — Ale czasem pytam młodych lekarzy: co niosą ze sobą, bo oddział lubi wyjmować ludziom z kieszeni rzeczy, o których myśleli, że je odłożyli.
Zamilkł, jakby dawał miejsce, w które można odłożyć jedno zdanie.
— Marek — powiedziała w końcu. Głos miała równy, jak przy dyktowaniu recepty. — Miał wypadek. Wyszedł fizycznie. Nie wyszedł w środku. Oddział, leczenie, depresja. Nie zdążyliśmy.
Meller skinął, bez komentarzy, bez „rozumiem” na zapas.
— Dziękuję, że pani to powiedziała. To ważne dla naszej pracy. Nie po to, by panią na coś wystawiać. Po to, żebyśmy wiedzieli, gdzie są czułe miejsca. Jak w operacji — nie naciskać, kiedy nie trzeba.
— Wczoraj w nocy pani Helena powiedziała imię. — Joanna nie spojrzała mu w oczy. — Przypadek. Wiem. A jednak…
— A jednak — powtórzył. — Proszę się nie bać słów. I proszę nie zostawać sama z tym, co się odzywa. Tu mamy swoje koła ratunkowe: superwizje, przerwy, ludzi.
— Jasne.
Meller odchrząknął, wrócił do spraw bieżących.
— Pan Jan — porozmawia pani o zmianie: spróbujmy kwetiapiny albo olanzapiny, zobaczymy, co zniesie. Motorniczy — psychoedukacja, włączenie leczenia, konsultacja socjalna. Pani Helena — kontynuujemy przyczynowe i higienę dnia.
— Zajmę się tym.
Wychodząc, Joanna zatrzymała się na sekundę przy parapecie. Rozmaryn miał drobne listki, pachniał „na ciepło”. Włożyła bilet Jana do kieszeni kitla, żeby mu oddać przy obchodzie. Popatrzyła na korytarz — zwyczajny, biały, w porannym świetle. Zwyczajność potrafi być ratunkiem.
09:00 — zaczynał się kolejny dzień, a noc, choć już minęła, zostawiła kilka szmerów w pamięci. Nie nazwy. Odgłosy. W sam raz, żeby je przerobić w pracę.
Joanna Górska: noc trzecia
18:00.
W dyżurce ten sam zapach środka do rąk i czarnej herbaty. Na planie dnia ktoś poprawił godzinę obchodu o pięć minut, jakby to miało znaczenie. Joanna odłożyła kurtkę, schowała telefon do szuflady.
— Dziś gęściej — zameldowała Ewa, pielęgniarka. — Pan Jan prosił „przed nocą”. Motorniczy po południu rozkręcony: mówi, że „drzwi się same otwierają”. Nowa przyjęta z izby: Lidia, 49, bezsenność, napięcie, mówi, że ma „kłujący w środku” smutek. Bez substancji, po rozwodzie.
— Najpierw Lidia — zdecydowała Joanna. — Potem Jan, na końcu motorniczy.
1) Lidia
18:30.
W sali jasno, ale światło świetlówki kładło cienie na policzkach jak sińce. Lidia siedziała na łóżku, dłonie na kołdrze, palce poruszały się, jakby liczyły niewidzialne paciorki.
— Dobry wieczór, pani Lidio. Co panią najbardziej męczy?
— Noc. — odpowiedź szybka, bez wahania. — W nocy przychodzi.
— Kto?
— To, co mówi, że nie naprawisz mnie. — Wbiła wzrok w punkt tuż obok Joanny. — Nie naprawisz mnie. Tak powiedział.
Joannie coś ścisnęło gardło; to zdanie stało w jej telefonie od lat — ostatnia wiadomość od Marka. Ręka drgnęła tylko w środku. Na zewnątrz była medycyną.
— Kiedy pani to słyszy?
— Zanim zegar powie… — spojrzała na zegarek na ścianie — …zanim będzie trzecia. I jeszcze jedno. — Lidia przechyliła głowę. — Pani doktor kładzie telefon ekranem do dołu. Dobrze pani robi.
Joanna nic nie powiedziała. Zapisała w karcie: nasilony lęk nocny, treści intruzywne z elementami pseudohalucynacji; unikać konfrontacji z treścią; plan: sedacja, psychoedukacja; badania somatyczne w toku.
— Dziś postaramy się, żeby ciało się wyspało. Rano usiądziemy do planu na dłużej.
Wychodząc, Joanna spojrzała przez ułamek sekundy na własną kieszeń, w której rzeczywiście leżał telefon — ekranem w dół.
2) Jan
19:10.
Siedział prosto, ręce splecione, bez gumki i bez biletu (oddał go rano, grzecznie). Na stoliku kubek herbaty — para unosiła się w wąskiej smudze.
— Chciałem, żeby pani przyszła teraz, zanim to się zacznie — powiedział, nie patrząc w okno.
— Co się zaczyna?
— Kpiący ton. Jak w radiu, kiedy prowadzący wie lepiej. — Uśmiechnął się bez uśmiechu. — A później jakieś obce zdania. Nie moje.
— Jakie?
— „Nie wyście Mnie wybrali”. I jeszcze… — urwał, jakby wstydził się cudzego głosu. — „Pani doktor będzie sama o trzeciej, jak tamten wtedy.”
— Panie Janie, proszę zostać tu, w faktach. Kto jest na dyżurze?
— Pani Ewa. I pani. — Podjął od razu, jak uczeń, który zna odpowiedź. — I ten dzwonek. — Dotknął przycisku przy łóżku.
— Dobrze. Dziś zmieniamy lek na noc. Zobaczymy, jak pan zniesie kwetiapinę w małej dawce. Rano porozmawiamy o reszcie.
— A jak nie pomoże?
— To szukamy dalej.
— Jak z tramwajem — mruknął. — Jak zwrotnica jest źle, to nie jedzie. — Spojrzał na nią nagle ostro. — A pani… pani nie idzie wtedy do okna. Dobrze?
— Wtedy?
— O trzeciej. — Znów się wycofał w siebie. — Lepiej nie stawać przy szybie.
Zapisała lek, podpisała. Kiedy zamykała kartę, świetlówka przy drzwiach mrugnęła dwa razy, jakby wytracała rytm.
3) Motorniczy
20:05.
Siedział na krześle, dłonie trzymał jak na kierownicy. W kieszeni kurtki błyszczała mała odznaka z numerem zajezdni. Na kolanach leżała wyprasowana, złożona chusta od potu.
— Drzwi się same otwierają — powiedział bez przywitania. — Jak na przystanku „na żądanie”, tylko nikt nie naciska.
— Jakie drzwi?
— Te tutaj. — Wskazał na korytarz. — Wieczorem słyszę pneumatyczny syk, jakby ktoś wsiadał. A potem głos mówi „Wysiądź”. Do kogo? Nie wiem.
— W domu?
— W domu cisza. Tu bardziej słychać.
— Zrobimy plan: leki na wyciszenie na noc, rozmowa jutro z psychologiem. I — jeśli pan pozwoli — kontakt z asystentem socjalnym.
— Niech pani zrobi, żeby drzwi przestały się otwierać same. — Spojrzał na nią z powagą, która prosiła o coś naprawdę prostego.
Wyszła na korytarz. Na listwach drzwiowych nic się nie ruszało. Tylko w oddali pstryknął zegar.
4) 22:40 — korytarz gęstnieje
Noc siadała na oddziale jak zbyt ciężka kołdra. Ewa nalewała herbatę, ktoś w sali żeńskiej kołysał się w rytmie kołysanki bez melodii. W dyżurce Joanna uzupełniała wpisy: pani Lidia — sedacja; pan Jan — zmiana leku; motorniczy — farmakoterapia + psychoedukacja + wsparcie socjalne.
W pewnym momencie usłyszała, że ktoś mówi. Nie głośno — szept, ale nie do siebie. Jak do czyjegoś ucha.
Zajrzała na żeński. Dziewczyna z gumką patrzyła w sufit. Jej usta poruszały się prawie niewidocznie.
— Co pani mówi? — spytała miękko Joanna.
— „I nie wódź nas…” — padło. — Ale on mówi, że to ty wiedziesz.
— Kto „on”?
— Ten, co siedzi przy drzwiach. Nie wchodzi. Siedzi.
Za drzwiami nikogo.
W męskim panowała cisza. Za cicho. Z pokoju Jana dobiegał oddech, równy, głębszy — lek zaczął działać. Po drugiej stronie korytarza motorniczy siedział na łóżku i nasłuchiwał korytarza jak przystanku.
— Teraz — szepnął nagle. — Słyszy pani?
Joanna zastygła. Powietrze rzeczywiście zasyczało krótko, jak pneumatyczne drzwi. Ewa spojrzała odruchowo na licznik ciśnienia w instalacji tlenowej. W normie.
— Rury — mruknęła. — Zawsze po dwudziestej drugiej.
5) 02:59 → 03:00 — otwarte zdanie
Zegar na korytarzu pociemniał w szkłach. 02:59 zmieniło się w 03:00 bez dźwięku, choć zwykle przeskakiwał z kliknięciem. W tej samej chwili z żeńskiego dobiegł szept:
— „Bądź wola Twoja…” — i cisza, jakby ktoś zasłonił usta.
Na męskim pan Jan usiadł gwałtownie. Oczy miał otwarte, przytomne.
— Niech pani nie staje przy oknie, mówiłem. — Głos miał płaski. — Bo mijają.
— Kto?
— Ci, co słuchają, a nie słyszą. — Zaciął się, jakby zawstydził się cudzych słów. — I on.
— Jaki „on”?
— Ten, co się śmieje. Jak księgowy. Mówi: „Nie odpuszczacie — więc jesteście moi.” — Jan spojrzał w bok. — I jeszcze… dziwniejsze.
— Powiedz pan.
— „Nie kładź telefonu.” — Popatrzył na jej kieszeń. — „Nie licz.”
— Kto panu to mówi?
— Nie wiem. — Zamknął oczy. — Ale wie o pani więcej niż ja.
Ewa pojawiła się w drzwiach z czujnikiem saturacji, jakby mogła nim zmierzyć coś oprócz tlenu. Motorniczy uderzył dłonią w materac.
— Teraz to nie rury. — Wskazał na korytarz. — To ktoś przeszedł.
Joanna wyszła na korytarz. Był pusty. Świetlówka mruczała swoim tonem, ale… na końcu korytarza drzwi do kaplicy były uchylone na szerokość palca. Rano zostawili je domknięte do kliku. Teraz lampka paliła się normalnie, równym światłem. Joanna podeszła, domknęła drzwi. Zawias zagrał cicho, bez skrzypienia.
Wróciła do dyżurki. Na biurku leżał bilet Jana, który oddała mu wieczorem — powinna oddać; nie pamiętała, kiedy go przyniósł z powrotem. Odwróciła go. Na odwrocie, ołówkiem, jakby przez kieszeń, ktoś napisał jedno słowo: „Nie”. Nic więcej.
— Pisał pan? — zapytała Jana chwilę później, pokazując bilet.
— Nie mam ołówka — pokazał puste kieszenie. — Oddałem pani rano.
— Rano mi go pan zostawił. — Wypowiedziała słowa spokojnie, jak fakty. — Zajmę się tym rano.
Wracając korytarzem, minęła drzwi sali Lidii. Kobieta spała, ale palce jej dłoni poruszały się w powietrzu — nie jak przy liczeniu, raczej jak przy kołysaniu czegoś. Zasłona przy oknie drgnęła bez przeciągu.
Do rana już nikt nie zawołał. Zegar znów zaczął klikać przy każdej minucie, jakby przeprosił za przerwę.
6) 08:10 — rozmowa
— Jak noc? — Meller podniósł wzrok znad papierów.
— Niespokojna, ale bez interwencji. — Joanna odłożyła na stół bilet. — Pan Jan mówił frazy, które… nie z niego. I jedno zdanie, które znałam skądinąd. Lidia powtórzyła zdanie, które stało w moim telefonie wiele lat temu. Motorniczy „słyszał drzwi” i ja też miałam wrażenie… — zawahała się, szukając słowa, które nie zabrzmi jak metafizyka — …że oddycha instalacja w ścianach.
— Instalacje oddychają nocą — odpowiedział ordynator sucho, ale bez ironii. — I ludzie. Czasem razem. — Spojrzał na bilet. — To „Nie” to prosta rzecz. Mózg broni się krótkimi słowami.
— Wiem. — Joanna złożyła ręce. — A jednak…
— A jednak — przyznał. — Powiem pani coś z własnego doświadczenia. — Oparł łokcie na biurku. — Czasem oddział zrobi z człowieka lustro. Pacjenci mówią rzeczy, które pasują. Nie dlatego, że „wiedzą”. Dlatego, że świat składa się w zdania. Pytanie nie brzmi „czy to możliwe”, tylko „co z tym zrobimy”.
— Rano praca. Zmieniam lek Janowi, rozmawiam z motorniczym, Lidię włączam w terapię.
— Dobrze. — Meller skinął. — A pani dla siebie… — urwał, wyciągnął szufladę, podał mały kamienny brelok w kształcie listka. — To głupstwo, ale… dobrze się trzyma w kieszeni, kiedy noc jest grubsza.
— Dziękuję. — Schowała brelok bez komentarza.
Wychodząc, spojrzała przez szybę na korytarz. Zwykły poranek, zwykłe światło. Papierologia już czekała. Noc zwijała się w pamięci jak wąż do pudełka. Nie próbowała jej rozprostowywać. Włożyła bilet Jana do teczki „do rozmowy”. A potem weszła w dzień, gdzie rzeczy mają nazwy i dawki, i plan na jutro — nawet jeśli w nocy ktoś otwiera drzwi „na żądanie”, kiedy nikt nie naciska.
Joanna Górska: noc czwarta
17:58.
Niebo nad szpitalem było płaskie, jakby ktoś przeciągnął po nim stalową linijkę. W dyżurce pachniało środkiem do rąk i herbatą, która już drugi raz „dochodziła” w termosie. Na tablicy dyżurów czerwona pinezka przesunęła się o jeden kwadracik — ktoś poprawił obchód o pięć minut. Joanna przypięła identyfikator, wsunęła telefon do szuflady ekranem w dół.
— Gęsta noc — uprzedziła Ewa. — Lidia prosiła „żeby pani zajrzała przed ciemnym”. Motorniczy nakręcony od popołudnia, twierdzi, że „przystanek Kaplica” mu dzwoni w głowie. Jan — chciał „tylko chwilę, przed tamtym”.
— Zaczniemy od Lidii — powiedziała Joanna. — Potem Jan, motorniczy na końcu.
1) Lidia — „nie naprawisz mnie”
18:35.
Świetlówka kładła na policzkach Lidii płytkie cienie. Dłonie miała zaciśnięte na kocu, jakby trzymała coś, czego nie widać.
— Dobry wieczór, pani Lidio.
— Nie naprawisz mnie — wyrzuciła natychmiast, jak odruch. — On tak mówi.
— Kto?
— Ten, co się pochyla przy łóżku i nie oddycha. — Przełknęła ślinę. — I jeszcze: „Nie stawiaj telefonu na brzuchu, bo będziesz czuła.”
Joanna nic na to nie powiedziała. Wpisała: treści intruzywne, nasilone przed nocą; podtrzymać sedację, psychoedukacja; bez konfrontacji z treścią.
— Zajrzę do pani później — dodała spokojnie. — Teraz ciało ma odpocząć.
Za drzwiami coś kliknęło w instalacji tlenowej. Ewa podniosła wzrok: w normie.
2) Jan — „listek”
19:10.
Jan siedział prosto, oczy czujne. Dłońmi ugniatał róg kołdry, jakby sprawdzał, czy materac oddycha.
— Chciałem przed — powiedział, zanim usiadła. — Bo jak się zaczyna, to pani nie słyszy człowieka. Tylko ton.
— Co dziś „mówi”?
— To samo kpiące. I to drugie, co pani zapisała: „Nie odpuszczacie — więc jesteście moi.” — Krótko parsknął, bez radości. — Ale dzisiaj jeszcze coś.
— Słucham.
— „Trzymaj listek w kieszeni.” — Wskazał brodą jej kitel. — „To nie wystarczy.”
Joannie zamarł na sekundę kark. Kamienny listek od Mellera leżał w wewnętrznej kieszeni. Nikt nie mógł tego widzieć. Nie karm treści — przypomniała sobie.
— Dziś ta sama dawka na sen — powiedziała neutralnie. — Rano… zobaczymy.
Świetlówka mrugnęła raz, szybko. Na korytarzu spadł gdzieś klucz — suchy stuk rozszedł się echem.
3) Motorniczy — „przystanek Kaplica”
20:05.
Siedział z plecami przy ścianie, ręce na kolanach jak na kierownicy. W kieszeni kurtki błyszczała odznaka z numerem zajezdni.
— Dzwoni przystanek — powiedział bez powitania. — Ten, którego nie ma w rozkładzie. „Kaplica”. Jak drzwi pneumatyczne, pssst.
— O której?
— Na żądanie. — Uśmiechnął się krzywo, potem spoważniał. — A potem głos mówi „wysiądź”.
— Ktoś panu grozi?
— Nie. Prowadzi. Tylko gdzie.
— Dziś lek na wyciszenie, jutro rozmowa z psychologiem. I sprawy socjalne — ktoś musi przyjść.
— Niech pani zrobi, żeby drzwi nie chodziły, jak nikt nie naciska — poprosił, jak o rzecz techniczną.
— Spróbujemy.
Na korytarzu przejechał wózek z tacami. Zapach gorzkiej herbaty i chleba z masłem rozlał się jak stara piosenka.
4) 21:50—22:30 — gęstość
Oddział zwolnił, ale dźwięki były bliżej skóry. Z żeńskiego — cichutka kołysanka, urywająca się na „…śnij”. W męskim — opadające oddechy. W dyżurce Joanna uzupełniała karty, Ewa przeglądała listę nocnych leków, zaznaczając ołówkiem: ok, ok, ok.
W pewnym momencie trzy lampki przyłóżkowe zapaliły się jednocześnie: Lidia, Jan, motorniczy.
— Zbieg okoliczności — mruknęła Ewa, wstając.
— Idę do Lidii — powiedziała Joanna. — Pani do Jana.
Lidia miała otwarte oczy. Usta poruszały się bezgłośnie.
— Co pani mówi?
— „…jako i my odpuszczamy…” — wydusiła. — On mówi: „Nie kłam.”
— Proszę patrzeć na mnie. — Joanna powoli podniosła rękę, jak przy badaniu pola widzenia. — Tu i teraz. Data?
— Wtorek. — Lidia mrugnęła. — Albo noc.
U Jana było spokojniej. Ewa skinęła: śpi. Motorniczy siedział i słuchał korytarza.
— Teraz — szepnął. I rzeczywiście: coś pssstnęło w ścianach, jak powietrze w rurze. Na końcu korytarza drzwi do kaplicy uchyliły się o szerokość palca. Joanna zamknęła je bez słowa. Zawias nie skrzypiał.
5) 02:59 → 03:00 — trzy
Zegar nad dyżurką przeskakiwał co minutę z wyraźnym klik. 02:59. Ewa dolała herbaty; para uniosła się cienkim słupkiem, od razu się rozlała. 03:00 weszła bez kliknięcia, jakby zegar wstydził się hałasu.
W tej samej chwili trzy dzwonki zawibrowały równocześnie.
— Idę do Lidii — powiedziała Joanna.
— Ja do Jana — Ewa już była w drzwiach.
Z sali motorniczego dobiegł dźwięk tramkowego dzwonka — krótki, wyraźny, nie z tego budynku.
Lidia siedziała i nie mrugała.
— Kto jest w pokoju? — Joanna mówiła rytmem „tu i teraz”.
— On. — Lidia drgnęła wzrokiem w bok. — Ten, co nie oddycha.
— Co mówi?
— „Nie naprawisz mnie”. — Zamilkła, potem jakby się „przestawiła” na inną stację. — I: „Powiedz mu, że nie trzeba stawać przy oknie.”
— Komu „mu”?
— Temu księdzu. — Lidia wzruszyła lekko ramionami. — Co przyjdzie rano.
Kości karku Joanny zesztywniały jak po zimnej wodzie. Nic nie powiedziała. Oddech trzymała równy.
W męskim Jan usiadł prosto, otworzył oczy.
— Nie licz — powiedział do Joanny, jakby stała przy nim. — Bo do trzech i tak dojdą sami. — Zamilkł, potem dodał cicho: — „Nie kładź listek na sercu.”
— Śpi? — spytała Ewa później.
— Mówi przez sen — odpowiedziała. — I trafił w moje kieszenie.
U motorniczego cisza napięła się jak cięciwa.
— Wysiądź — powiedział w ciemność. — Ja nie. Dziś nie.
Joanna zamknęła drzwi kaplicy po raz drugi. Lampka paliła się zwyczajnie. W korytarzu zrobiło się chłodno, jakby przeciąg położył na skórze cienki nóż. Zegar znów zaczął klikać.
Do rana nikt nie wzywał. Dźwięki wróciły do swoich miejsc.
6) Rano — „czy możemy…?”
08:15.
W gabinecie ordynatora pachniało czarną kawą i ziemią z doniczki rozmarynu. Meller przeglądał wpisy, kiwał głową przy każdym „ok”. Joanna położyła na biurku bilet Jana i milczała o listku.
— Dzisiaj kapelan będzie u chorych — powiedział Meller, jakby czytał z innej kartki. — Proboszcz zapowiedział nowego.
— Dobrze — skinęła. — Niech przejdzie z Ewą po salach.
Kiedy Daniel wszedł na oddział, korytarz miał zwykłe poranne światło. Koloratka była w nim nowa, ale nie obca. Szli powoli: Ewa, on, potem Joanna w odległości trzech kroków. Minęli motorniczego — skinienie. Lidia spała. Jan patrzył przed siebie.
Przy drzwiach dyżurki Joanna zatrzymała się i powiedziała tonem człowieka, który nie zwykł o to prosić:
— Proszę księdza… czy możemy chwilę porozmawiać?
Nie było w tym nic z sensacji. Tylko prośba, która przeszła przez noc i wreszcie trafiła na dzień.
Szpital w dzień był spokojniejszy, jakby noc zwinęła ostre krawędzie i schowała je do szuflady. Na patio, między dwiema topolami, stała ławka w cieniu. Słychać było tylko daleki szum miasta i wózek z pościelą, który raz na jakiś czas przejeżdżał po płytkach z krótkim stukiem.
— Dziękuję, że ksiądz przyszedł — zaczęła Joanna, kiedy usiedli. Głos miała równy, ale bez pancerza. — Chciałam… żeby to było w dzień.
Kiwał głową, czekając. Nie zaglądał jej w oczy na siłę. Taki sposób słuchania, przy którym człowiek przestaje się bronić.
— Marek — powiedziała. — Poznaliśmy się na trzecim roku. Anatomia poszła mi najlepiej na roku; wszyscy mówili, że mam „rękę do neuro”. On bardziej od ludzi niż od książek. Miał motor. Wtedy mi się to wydawało wolnością.
Przesunęła palcem po krawędzi ławki.
— Wypadek. Głupi, niewinny. Kierowca nie patrzył w lusterko, Marek wylądował na asfalcie. Złamany obojczyk, parę żeber, głowa cała. Wyszliśmy ze szpitala z papierami jak z tarczą. Wydawało się, że najgorsze minęło. Tylko… on nie wrócił. Nie w tych miejscach, gdzie się wraca naprawdę. — Wzięła oddech. — Zaczął mówić, że wszystko zepsuł, że nie naprawię go. Że to się nie skleja. Ja chciałam naprawiać. To była moja mowa — farmakologia, schematy, „damy radę”. On patrzył, jakby to były etykiety na słoikach.
Daniel milczał. Czasem tak trzeba, żeby słowa dokończyły bieg.
— Prowadziłam go po oddziałach. Najlepszych. Rozmowy, leki, próby bycia „jak dawniej”. A on… poruszał się jak ktoś, kto wie, że w środku brakuje mu śruby. Był taki dzień, kiedy napisał do mnie wiadomość: „Nie naprawisz mnie.” — kącik ust drgnął jej lekko, bez uśmiechu. — Pomyślałam, że to kolejna fala i że minie. A potem nie minęła. Zrobili, co trzeba, zrobili wszystko. I ja też. Zostało tylko zdanie w telefonie i… długa lista pytania po mnie: co mogłam jeszcze. Czego nie zrobiłam. Kiedy nie byłam.
Zamilkła na moment. Na drugim końcu podwórza ktoś zamknął okno, metaliczny dźwięk spadł w dół i ucichł.
— Zostałam psychiatrą, bo chciałam mieć kontrolę nad tym, czego wtedy nie rozumiałam. I długo myślałam, że kontrola wystarczy. Ostatnie noce — nie wiem, czy ksiądz mi uwierzy — zaczęły mi wyjmować z kieszeni rzeczy, które dawno odłożyłam. Ci ludzie mówią zdania, które pasują tam, gdzie nie powinny pasować. Wiem, czym jest urojenie z komentarzem. Wiem, czym jest bezsenność. A jednak… — urwała, jakby bała się przesadzić — …zbyt dokładnie trafiają. W mój telefon. W moje kieszenie. W listki, o których nikt nie wie.
— Wierzę — powiedział cicho. — Nie dlatego, że rozumiem, tylko dlatego, że pani mówi.
Skinęła głową. — Nie wiem, czemu to mówię księdzu, którego widzę drugi dzień. — Spojrzała przed siebie, na cień topoli, który przesuwał się o szerokość dłoni. — Może dlatego, że czasem nie da się tego mówić w swoim języku. Zresztą… — lekko wzruszyła ramionami — …łatwiej jest opowiadać komuś, kto umie siedzieć w ciszy.
— Mogę siedzieć jeszcze — odparł. — A jeśli pani chce, porozmawiam też z pacjentami. Nie „jako egzorcysta”. Jako ksiądz.
— Właśnie o to chciałam prosić. — W jej głosie nie było nerwowości. Raczej ulga, że zdanie powiedziało się samo. — Bez wielkich słów. Po prostu wejść. Zobaczyć, jak reagują. I… — zawahała się — …między nami: jeśli coś pójdzie w stronę, której nie umiem nazwać, powiem. A pan powie, kiedy to już jest tamta granica.
— Dobrze — powiedział. — Będę obok.
Na korytarzu dzienne światło było mleczne, spokojne. Ewa skinęła im krótkim „dzień dobry” i ruszyła w swoją stronę. Zaczęli od męskiego.
Jan siedział na brzegu łóżka, oddech głęboki, oczy przytomne. Kiedy zobaczył koloratkę, zamarł na sekundę, jakby ktoś nacisnął pauzę. Potem wyprostował plecy.
— Dzień dobry — powiedział Daniel, zwyczajnie. — Mogę na chwilę przysiąść?
— Można — Jan przesunął się, robiąc miejsce. — Pan… nie staje przy oknie, prawda?
— Nie muszę — odparł Daniel łagodnie. — Wystarczy, że pan siedzi.
Jan skinął, mięśnie twarzy odpuściły o milimetr. Zamilkli na moment.
— Wie pan — dodał po chwili — jak się policzy do trzech, to i tak przychodzą.
— Znam takie liczenia — odpowiedział Daniel. — Ale dziś nie liczymy. Dziś pijemy herbatę i patrzymy na dzień.
Ewa przyniosła kubek. Jan przyłożył dłonie do ciepła, jakby trzymał w nich kawałek pieca. Po minucie odchylił głowę, wypuścił powietrze. — Dziś ciszej — powiedział, jak stwierdzenie pogody.
W sali obok motorniczy poprawiał kołnierz kurtki, odznaka błysnęła w świetle. Zobaczył Daniela, spojrzenie mu na sekundę zeskoczyło jak zepsuty pantograf, potem wróciło.
— Przystanek Kaplica jest w rozkładzie? — rzucił półżartem.
— Jest — odpowiedział Daniel, jakby recytował zwykłą informację. — Na żądanie. Ale dziś nie zatrzymujemy.
Motorniczy parsknął, tym razem z czymś w rodzaju ulgi. — No to dobrze.
Po stronie żeńskiej Lidia siedziała, plecy opierając o poduszki. Zobaczywszy Daniela, odruchowo poprawiła włosy, jakby gość był z innego świata — bardziej formalnego.
— Szczęść Boże — powiedział cicho.
— Dzień dobry — odpowiedział Daniel, nie narzucając formy. — Mogę tu chwilę posiedzieć?
— Można. — Wzrok odszedł jej od sufitu, wrócił do twarzy. — Nie wiem, czy… — urwała. — Czasem przychodzi ktoś, kto nie oddycha.
— Ja oddycham — odparł. — I pani też. — Pochylił się ledwie zauważalnie, żeby oddech było słychać. — Resztę zostawiamy na jutro.
Skinała. Dłonie, do tej pory zaciśnięte na kocu, puściły. Na chwilę.
Wyszli na korytarz. Joanna nie komentowała. Tylko rzuciła półgłosem: — Dziękuję.
— Za co?
— Za to, że pan nic nie robił. — I uśmiechnęła się pierwszy raz „po ludzku”, bez służbowego dystansu. — Czasem to najtrudniejsze.
Zatrzymali się jeszcze przy drzwiach do małej kaplicy. Lampka paliła się zwyczajnie, w środku pachniało woskiem i kurzem. Daniel położył na chwilę dłoń na ławce, jak kładzie się rękę na ramieniu kogoś znajomego. Nie modlili się na głos. Wyszli po minucie.
— Joanno… — powiedział, zanim się rozeszli. — Z tą wiadomością „Nie naprawisz mnie”… Czasem to nie jest wyrok. Czasem to wołanie kogoś, kto nie słyszy siebie.
— Wiem. — Kiwnęła. — A czasem to ostatnie zdanie. — Wzięła oddech. — Nie wiem, czemu to mówię księdzu, ale… lżej.
Nie odpowiedział. Tak było dobrze.
Po południu rozpłynęli się w swoich czynnościach: on wrócił na plebanię, ona do papierów i obchodów. Dzień trzymał się razem jak spokojna tkanina. Dopiero pod wieczór, kiedy świetlówki znów zaczęły bzyczeć cienkim tonem, na tablicy dyżurów pojawiła się mała, czerwona pinezka przy godzinie 02:59 — ktoś omyłkowo zaznaczył coś nieistniejącego. Ewa ją zdjęła, odłożyła na parapet.
— Zaczyna się noc — mruknęła. — Oby cicha.
Joanna zamknęła szufladę z telefonem ekranem w dół. W kieszeni czuła gładkość kamiennego listka. Pomyślała, że jutro poprosi Daniela, żeby wpadł znowu. A dziś — przejdzie przez to. Bez wielkich słów. Z oddechem.
02:41.
Noc siedziała na oddziale ciężej niż zwykle. Świetlówki mruczały jednym tonem, jak długie, cienkie psalmy bez słów. W dyżurce parowała herbata, na stoliku leżał bilet Jana, czysty — bez ołówka, bez „Nie”. Joanna zamknęła szufladę z telefonem ekranem w dół. W kieszeni poczuła gładkość kamiennego listka. Znała procedurę: nie karmić treści. Uziemiać. Oddychać. Być.
— Obchód. — Skinęła do Ewy.
02:52 — Lidia.
Siedziała pod półmroczną lampą, palce jak szpilki wbite w koc. Oczy szerokie, ale przytomne.
— Dobry… — Joanna nie dokończyła, bo Lidia wyszeptała, nie odrywając wzroku od kąta sufitu:
— Non dimittitis, ergo mei estis.
(„Nie odpuszczacie, więc jesteście moi.”)
Głos był nie jej: nie barwa, nie fraza, nie oddech. Zadrżała tylko lampka.
Joanna nie odpowiedziała na sens. Usiadła niżej, żeby zniżyć ton całej sceny.
— Pani Lidio, patrzymy na mnie. Proszę nazwać trzy rzeczy, które pani widzi.
— …łóżko. — Oczy drgnęły. — Zegar. — Chwila. — Panią.
— Dobrze. Teraz dwie, które pani słyszy.
— Herbatę… jak stygnie. — Uśmiech nerwowy, ale ludzki. — I… ciszę.
— Świetnie. A jedną rzecz, którą pani czuje.
— Koc. — Palce puściły o milimetr. — Szorstki.
Świat wrócił w ciało. Słowa — do kogoś, ale nie do niej — ucichły. Z kartą w ręku Joanna powiedziała tylko:
— Jest pani bezpieczna. Za dziesięć minut wrócę.
Wychodziła, gdy jeszcze raz pobrzmiała z głębi gardła obca nuta:
— Audiunt et non intellegunt.
(„Słuchają, a nie rozumieją.”)
Nie skomentowała. Drzwi zamknęły się miękko.
02:56 — Jan.
Siedział prosto, oczy otwarte; nie spał, ale też nie był pobudzony. Wzrok miał wbity w okno. Joanna stanęła celowo z boku, nie w świetle szyby.
— Dobry wieczór, panie Janie.
— Vigilia quarta. Hora tentationis.
(„Czwarta straż. Godzina kuszenia.”)
Uśmiech bez warg. Nie jego.
— Tu i teraz. — Joanna spokojnie. — Trzy wdechy razem. Cztery do środka, sześć na zewnątrz. Raz… dwa…
Oddychali. Po trzecim wdechu mięsień na jego policzku zmiękł.
— Proszę policzyć ze mną od pięciu w dół.
— Pięć… cztery… trzy…
— Dobrze. Gdzie pan jest?
— W… szpitalu.
— Kto jest obok?
— Pani. — Yh — odchrząknął, jakby wracał z lodu. — I… — krótki, zły, nie jego chichot przeciął zdanie:
— Quod ligatis super terram…
(„Co zwiążecie na ziemi…”)
— …erit ligatum in caelo — dokończył głos za Jana, suchy jak papier. — Ligatis corda vestra.
(„…będzie związane w niebie. Wiążecie wasze serca.”)
Joanna nie dyskutowała z teologią.
— Panie Janie, proszę dotknąć łóżka. To jest tu. Proszę powiedzieć: „To nie moje zdanie.”
— To… nie moje zdanie. — Powtórzył. Raz. Drugi. Za trzecim razem jego akcent był już z jego gardła.
— Dobrze. Gdzie dzwonek?
— Tu. — Palec znalazł przycisk. — Użyję, jak trzeba.
Świetlówka nad drzwiami mrugnęła. Dźwięk instalacji tlenowej pssst przeszedł korytarzem jak krótki szept.
02:58 — motorniczy.
Siedział na łóżku jak na fotelu kabiny. Ręce na kolanach.
— Przystanek Kaplica — powiedział, nie drzwiąc oczu. — Adstatis. Non intratis.
(„Stoicie. Nie wchodzicie.”)
— Pan nie wysiada dziś. — Joanna odruchowo użyła jego języka. — Plan jest prosty: noc mija, rano herbata.
— Dziś nie — powtórzył swoim głosem. Dłoń rozluźniła się o centymetr.
Na końcu korytarza drzwi kaplicy uchyliły się na grubość palca. Ewa spojrzała na manometr tlenu. W normie.
— Zamknę. — Joanna poszła powoli. Domknęła drzwi, zawias zagrał miękko.
02:59.
Zegar nad dyżurką zamilkł przed przeskokiem, jakby brał oddech.
Z żeńskiego dobiegł szept:
— Et dimitte nobis debita nostra…
(„I odpuść nam nasze winy…”)
I nagle, cudzym tonem:
— Quia nec vos dimittitis.
(„Bo i wy nie odpuszczacie.”)
Joanna weszła do Lidii natychmiast. Usiadła nisko, położyła dłonie na kolanach, żeby je było widać, nie dotykając pacjentki.
— Tu i teraz. — Głos miała miękki, ale twardy w środku. — Jest noc w szpitalu. Pani ma imię Lidia. Ma pani włosy, które teraz czuje pani na karku. Oddycha pani.
— …odd… dycham. — Lidia schwyciła powietrze jak linę.
— Prawda jest prosta: jest pani tutaj, nie sama, i to minie. — Joanna patrzyła nie w kąt, tylko w oczy. — To, co mówi, nie należy do pani.
Światło na sekundę przysiadło. Gdzieś w ścianach pssst — jak krótkie otwarcie drzwi na „żądanie”.
03:00.
Cyfra wskoczyła bez kliknięcia. W tej samej chwili z męskiego padło, z obcego gardła, trzeszczącym szeptem:
— Non dimittitis… ergo mei estis.
i zaraz po tym — jakby ktoś odwrócił strunę — drugie, niepewne, ludzkie:
— To nie moje zdanie.
Jan oddychał równo. Lidia mrugnęła. Motorniczy opuścił ramiona.
Joanna nie komentowała. Ustabilizowała oddechy, upewniła się o dzwonki, poprawiła koce. Wróciła do dyżurki. Zamknęła szufladę z telefonem i tym razem wyjęła go. Zatrzymała kciuk nad ekranem pół sekundy — nie po to, by się bać, tylko żeby nazwać ruch.
Wybrała numer z kartki, którą zostawił proboszcz: kapelan. Sygnał zabrzmiał krótko, równo. Po dwóch dzwonkach odezwał się spokojny głos.
— Księże Danielu… — powiedziała prosto, bez metafor. — Proszę przyjść. Teraz.
Z drugiej strony cisza na oddech, potem:
— Już idę.
Odłożyła telefon ekranem w dół. W kieszeni ścisnęła kamienny listek — nie jak talizman, tylko jak rzecz, która istnieje. W korytarzu lampka kaplicy paliła się zwyczajnie. Zegar wrócił do swojego kliknięcia. Noc wyglądała jak noc. A jednak mniej kłamała.
03:07.
Furtka kliknęła krótko. Daniel wszedł bez hałasu. W świetle korytarza wyglądał zwyczajnie: sutanna, mała buteleczka z wodą święconą w kieszeni, dłoń na brewiarzu. Ewa skinęła mu z dyżurki, Joanna wyszła naprzeciw.
— Dziękuję, że ksiądz przyszedł — powiedziała bez wstępów. — Zanim zacznę opowiadać: jedno pytanie… czemu te drzwi wciąż się same otwierają?
Ewa uniosła brwi.
— Wzywaliśmy serwis dwa razy. Zawiasy i samozamykacz mamy nowe. Mówią: „nic im nie jest”.
Gdzieś dalej w ścianach przeleciało pssst, krótko, jak oddech przez rurę.
— Dobrze. — Daniel nie skomentował. — Nie robię tu nic „wielkiego”. Modlitwa o ochronę, to wszystko. Najpierw posłucham.
Lidia.
Siedziała wyprostowana, oczy wlepione w róg sufitu. Zanim Daniel zdążył się przedstawić, odezwał się obcy ton, suchy, jak przez papier:
— Non dimittitis, ergo mei estis.
(„Nie odpuszczacie, więc jesteście moi.”)
Joanna przyklękła z boku, spokojnym rytmem:
— Pani Lidio, trzy rzeczy, które pani widzi…
— Łóżko… zegar… jego. — Zatrzymała wzrok na Danielu.
— Daniel. — powiedział cicho. — Ksiądz. Mogę tu stać chwilę.
Przeżegnał się bez rozmachu, jak ktoś, kto zna ten ruch na pamięć. Nie zaczął „egzorcyzmować”. Tylko:
— „Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, obdarz nas pokojem.” — półgłosem, jakby mówił do ścian.
Obcy głos drgnął, potem zakłuł:
— Ego sum pax quae ligat.
(„Ja jestem pokojem, który wiąże.”)
— Pani ma imię Lidia — Joanna przytrzymała realność. — I oddech, który pani czuje. Tu.
Lidia dotknęła mostka.
— Czuję.
Daniel zwilżył kciuk wodą święconą, zrobił mały znak krzyża w powietrzu, niczego nie dotykając. Głos ucichł, jakby wsadzono go pod szkło.
Jan.
Siedział prosto, ale wzrok miał „włączony”. Zobaczył koloratkę — zatrzasnął powieki, jakby chciał „ściąć” obraz, i odezwał się nie swoim:
— Hora nona… sine confessione.
(„Godzina dziewiąta… bez spowiedzi.”)
Joannie zadrżał kark. Daniel nie drgnął.
— Panie Janie, kto teraz mówi?
— „Księgowy” — wymknęło się z jego własnej barwy. — Ten, co liczy.
— Nie liczymy. — Daniel łagodnie. — „Ojcze nasz”… do pół zdania wystarczy.
— …któryś jest w niebie… — powtórzył Jan swoim.
Cudzy ton prychnął:
— Et non dimittitis…
(„A nie odpuszczacie…”)
— To nie moje zdanie — Jan wyprzedził, jakby ćwiczył ten ruch. Mięśnie szczęki zmiękły.
Za ścianą pssst — ta sama, krótka sygnatura. Lampka nad drzwiami mrugnęła i przestała.
Korytarz / Kaplica.
Drzwi kaplicy odchylone na szerokość palca. Joanna spojrzała na Ewę: ta tylko rozłożyła ręce.
— Serwis twierdzi, że ciśnienie powietrza robi swoje.
— Zamknę. — Daniel domknął drzwi jednym, spokojnym ruchem. Zawias nie skrzypnął.
Z żeńskiego sali dobiegł szept, bezbarwny jak dym:
— Barbara… iam mea est.
(„Barbara… już moja.”)
Troje spojrzało po sobie. Imię zawisło nisko, zbyt konkretne, by je zignorować. Joanna ścisnęła długopis. Ewa przełknęła cicho:
— Ta z pierwszej ławki…?
Daniel nie odpowiedział.
— Jeszcze dwie sale — powiedział tylko.
Motorniczy.
Siedział jak w kabinie, ręce na kolanach.
— Przystanek Kaplica — mruknął. — Adstatis. Nolite intrare.
(„Stoicie. Nie wchodźcie.”)
— Dzisiaj nie wysiadamy — Daniel powtórzył mu w jego języku. — Rano herbata.
Mężczyzna odpuścił ramiona.
— Rano herbata — powtórzył zwyczajnie.
03:26.
W dyżurce powietrze było jak po burzy, choć żaden grzmot nie spadł. Joanna usiadła, dłoń na krawędzi blatu, paznokieć stuknął raz.
— Nie potrafię tego wyjaśnić — powiedziała spokojnie, ale bez siły. — Nie tak.
— Nie musisz. — Ewa podała jej kubek. — Noc dożyje swojego.
Daniel odchrząknął lekko.
— Słuchajcie. Ja nie robię pełnego egzorcyzmu bez zgody biskupa. To nie film. Mogę dziś tylko modlić się o ochronę. Ale… jutro przygotuję rozeznanie i zadzwonię do o. Marka. Jeśli ordynator pozwoli, przyjdę w nocy — z pozwoleniem, z zespołem.
Spojrzał na Joannę.
— Czy pani w to wierzy — nie pytam. Pytam, czy pozwoli pani, żebym był. Z szacunkiem dla waszej pracy. Medycyna pierwsza.
Joanna skinęła bez wahania.
— Proszę przyjść. Dokumentację, stan somatyczny — przygotuję. Bez ideologii. Fakty.
Daniel kiwnął na pożegnanie.
— Zostawię wam pokój kaplicy. Nie „pokój, który wiąże” — uśmiechnął się półgębkiem — tylko taki, który oddycha.
Zanim wyszedł, z żeńskiej sali znów przyszło obce:
— Hora nona… sine confessione.
(„Godzina dziewiąta… bez spowiedzi.”)
A potem — bardzo cicho, już ludzkie:
— Przepraszam.
Rano
08:06.
Telefon zadrżał w kieszeni, gdy Daniel mijał furtkę parafii. Ks. Piotr odebrał wcześniej. Teraz stał w ogrodzie, twarz miał, jak się bywa po nocy.
— Danielu… Przed chwilą dzwonili z pogotowia. Pani Barbara — nagłe zatrzymanie. Nie zdążyłem. Bez spowiedzi.