Prolog
Bawaria tamtych dni była krainą, w której codzienność i mrok splatały się ze sobą. W dolinach słychać było bicie kościelnych dzwonów, a wioski otaczały pola i stogi siana, pachnące ziemią i wilgocią. Kobiety w ciężkich spódnicach wychodziły o świcie po wodę, mężczyźni pracowali w polach, a dzieci biegały boso po błocie. Niby zwyczajne życie — a jednak nawet najprostsze rozmowy w gospodzie szybko schodziły na jeden temat: „król znów dziwnie się zachowuje…”.
Nad tym wszystkim górowały Alpy. Latem pokryte mgłą i cieniem chmur, zimą — lodowymi szczytami, które wyglądały jak korona z kości. Kto wędrował nocą górskimi ścieżkami, mógł przysiąc, że słyszy szepty wiatru, czasem przypominające ludzkie głosy. Chłopi mawiali, że „w górach łatwiej spotkać diabła niż człowieka”.
Monachium, stolica, było inne. Eleganckie kamienice, kawiarnie, teatr i światła gazowych latarni. Ale nawet tam, wśród gwaru i mieszczańskiego życia, czuło się coś niepokojącego. Zbyt wielu szeptało o królu — że nie je, że nocami rozmawia z kimś, kogo nie ma. Niby były to tylko plotki, a jednak każdy miał w oczach ten sam błysk lęku.
I wreszcie zamki Ludwika — dziwaczne, bajkowe, ale w tamtym mroku wyglądały inaczej. Neuschwanstein nie jawił się jak bajka, lecz jak wyrzut sumienia wbity w skałę. Jego wieże strzelały w niebo jak palce wskazujące na winę, a białe mury przy burzowych chmurach przypominały raczej trumnę niż pałac. To nie był dom władcy — to była świątynia samotności, w której król stawał się coraz bardziej obcy nawet samemu sobie.
Był rok 1884. Nad Alpami bawarskimi wisiała noc ciężka jak ołów. Chmury tłumiły światło księżyca, a wiatr rozdzierał gałęzie drzew tak, jakby las chciał odstraszyć każdego, kto odważy się podejść bliżej. Droga pięła się w górę, aż nagle zza wzgórza wyrósł zamek Neuschwanstein — biały, strzelisty, niczym z bajki, a jednak w świetle burzowych chmur bardziej przypominał twierdzę duchów.
Wysokie mury kryły w sobie ciszę, którą co jakiś czas przerywał echo krzyku. Służba mówiła szeptem, nikt nie śmiał wymówić imienia władcy. Wprowadzając gościa przez ciężkie drzwi, młoda pokojówka przyciszonym głosem powiedziała:
— Proszę, ojcze… tu wchodzimy.
Za drzwiami panował półmrok. Gobeliny na ścianach zdawały się falować w świetle świec, a pod sklepieniem unosił się chłód. Król Ludwik II Bawarski przechadzał się samotnie wzdłuż okien. Król stał przy oknie, gdy Michał ujrzał go po raz pierwszy. I nie wyglądał już jak monarcha, lecz jak cień samego siebie.
Paznokcie miał zdarte do krwi, poszarpane, jakby od tygodni drapał kamienne ściany albo własną skórę. Usta — popękane, spierzchnięte, pogryzione tak, że na brodzie zaschły resztki krwi. Twarz wychudzona, policzki zapadnięte, a skóra na szyi i dłoniach obwisła, jakby w kilka dni stracił całe ciało, które niegdyś nosiło koronę.
Na ramionach i piersi widniały zadrapania — świeże i stare, jedne zagojone, inne ropiejące, jak mapa wewnętrznej walki, którą prowadził sam ze sobą… albo z kimś, kogo nikt inny nie widział. Ciało trzęsło się, choć w komnacie nie było zimno. Oczy zaś… oczy były najgorsze. Szklista pustka, a jednocześnie w głębi tlił się ogień, dziki i obcy, taki, który sprawiał, że człowiek nie wiedział, czy patrzy na władcę, czy na kogoś, kto jedynie nosi jego ciało jak maskę.
Jego wzrok był nieobecny, raz wznosił ręce do góry, jakby rozmawiał z kimś niewidzialnym, innym razem śmiał się nagle, by zaraz potem krzyczeć tak, jakby ktoś rozdzierał mu serce.
Michał wszedł powoli do sali. Miał dopiero trzydzieści lat, ale kto spojrzał mu w twarz, nie pomyślałby o młodości. Jego włosy były już przetykane siwizną, jakby każdy rok życia nosił w sobie ciężar kilku innych. Broda, gęsta i starannie przystrzyżona, nadawała mu wygląd bardziej ascety niż dworzanina. Nosił na sobie czarną riasę — prostą, bez ozdób, której ciężki materiał szurał po kamiennej posadzce i przypominał, że Michał nie był tu dla ceremonii, ale dla walki.
Jego oczy miały coś z człowieka, który widział więcej, niż powinien. Były ciemne, głębokie i spokojne, a jednocześnie w ich spojrzeniu czaiła się nieustanna czujność — tak, jakby za każdym razem, gdy patrzył na człowieka, szukał w nim nie tylko twarzy, ale i cienia, który mógł się za nią kryć.
Choć młody wiekiem, sprawiał wrażenie zmęczonego. Każdy krok był wyważony, każdy gest powściągliwy. Nie musiał mówić wiele — jego obecność wystarczała, by ludzie milkli i zaczynali mówić tylko to, co najważniejsze.
Nie był to uczony z biblioteki ani prosty ksiądz z parafii. Michał był egzorcystą wysłanym przez Watykan. W jego dłoniach krył się nie tylko brewiarz i krucyfiks, ale i pamięć dziesiątek konfrontacji, które prowadził w ciszy zakrystii, w chałupach prostych chłopów, w klasztornych celach, a czasem w ciemnych piwnicach, gdzie światło świecy gasło szybciej niż modlitwa.
Czuł, jak serce bije mu w skroniach, a chłód zamku wbija się w kości.
Król Ludwik II stał przy wielkim oknie, blady, oczy miał rozpalone, jakby od gorączki. Michał poczuł, jak coś ścina mu krew w żyłach. W takich chwilach znał już dobrze to uczucie — chłód nie z powietrza, ale z samej obecności, która wypełniała przestrzeń wokół człowieka. Sięgnął dłonią do pasa, gdzie pod czarną riasą nosił krucyfiks. Palce już dotykały zimnego metalu, kiedy Ludwik drgnął.
Jego ciało wygięło się nienaturalnie, a z ust wyrwał się charkot i śmiech zarazem.
— Spóźniłeś się… — wysyczał raz jeszcze, szeroko otwierając spękane usta. — On już jest mój.
I zanim Michał zdążył cokolwiek zrobić, król uniósł ręce, zaśmiał się obłąkańczo i w jednej chwili rzucił się ku oknu. Szyba pękła z trzaskiem, a echo jego krzyku poniosło się po zamku, zanim zniknął w ciemności nocy.
Ludwik, w tej samej chwili, zniknął w ciemności nocy.
Przez sekundę w komnacie panowała cisza tak głęboka, że słychać było tylko bicie serca Michała. Potem rozległ się wrzask służby, tupot nóg, kobiecy lament. Ktoś krzyczał: „Król! Król skoczył!”. Michał stał nieruchomo, wciąż ze ściśniętym w dłoni krucyfiksem, wiedząc, że właśnie był świadkiem chwili, której nie cofnie żadna modlitwa.
Wtedy Służba wbiegła, a krzyk kobiet i stukot butów wypełnił korytarze. Jeszcze tej samej nocy znaleziono ciało króla w jeziorze Starnberg. Obok leżał jego lekarz, również martwy. Oficjalne raporty mówiły o samobójstwie lub nieszczęśliwym wypadku. Ale Michał wiedział, że to nie była zwykła śmierć. To było coś, co wyszło z ciemności i wzięło go w swoje ręce. To właśnie o nim cała Europa zaczęła szeptać: „szalony król”. A jednak to nie choroba odebrała mu życie. W czerwcu 1886 roku znaleziono go martwego w jeziorze Starnberg, obok ciała jego lekarza. Do dziś nikt nie wie, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy — czy była to śmierć tragiczna, czy ofiara czegoś, co nigdy nie powinno było wkroczyć w ten świat.
Ciało króla spoczywało w krypcie, okryte ciężkim, czarnym całunem. Dzwony Monachium biły powoli, a przez Bawarię rozlewał się szept: „umarł szalony król”. Na pogrzeb przybyli możni, duchowni i służba — wszyscy w milczeniu, z opuszczonym wzrokiem.
Michał stał z boku, przy filarze, gdy do niego podeszła kobieta w prostym stroju kucharki. Jej ręce pachniały jeszcze cebulą i chlebem, choć trzęsły się od strachu. Nachyliła się i wyszeptała:
— Ojcze… wy nie wiecie, co tu się działo… Król Ludwik nigdy nie spał spokojnie. Mówił, że ktoś woła go nocami. Chodził po komnatach, rozmawiał sam z sobą, a czasem z tymi, których nie było. Ja sama widziałam… jak wpatrywał się w lustro i mówił: „przestań patrzeć, zostaw mnie”.
Kobieta przełknęła ślinę i rozejrzała się, czy nikt nie słucha.
— Raz, gdy sprzątałam, słyszałam, jak krzyczał, że diabeł siedzi mu na piersiach i nie daje oddychać. A potem śmiał się, ojcze, śmiał się tak, że człowiekowi krew stygała w żyłach.
Jej oczy zaszkliły się łzami.
— Ludzie mówią, że to choroba, ale ja wiem swoje. Widziałam, jak nocą okna same otwierały się w jego komnacie… A świece gasły jedna po drugiej, choć nie było wiatru.
Kucharka zaciągnęła Michała do bocznej ławy w cieniu kolumny, jakby bała się, że nawet na pogrzebie ktoś może ich podsłuchać. Mówiła cicho, urywanymi zdaniami:
— To nie zaczęło się od krzyków, ojcze… Nie. Najpierw było niewinnie. Król… odmawiał jedzenia. Talerze wracały nietknięte, mówił, że „ktoś już tam jadł” albo że „w potrawie siedzi trucizna, której nikt nie wyczuje”. A przecież to były zwykłe potrawy… chleb, rosół…
Zawahała się, a jej dłonie ścisnęły fartuch.
— Pamiętam noc, gdy usłyszałam szeptanie. Myślałam, że służący rozmawiają, ale to dochodziło z królewskiej komnaty. Weszłam… i zobaczyłam go na kolanach, boso, w koszuli nocnej. Oczy miał dziwne, szkliły się, jakby w nich odbijał się ogień, którego tam nie było. Szeptał coś… nie w naszym języku, ojcze.
Michał spojrzał na nią uważnie.
— A rano? — zapytał.
Kucharka odetchnęła ciężko.
— Rano był spokojny. Siedział przy stole, rozpromieniony, i mówił, że spał dobrze. Nie pamiętał niczego. Kiedy próbowałam wspomnieć… spojrzał na mnie tak, że krew mi zamarła.
Jej głos drżał coraz bardziej.
— A potem zaczęły dziać się rzeczy, których nikt nie potrafił wytłumaczyć. Świece gasły jedna po drugiej, choć nie było wiatru. Woda w dzbanach robiła się mętna, jakby ktoś nalał atramentu. Psy nie chciały zbliżać się do jego komnaty, wyły tylko pod drzwiami. A on raz płakał jak dziecko, raz śmiał się tak, że aż echo budziło służbę…
Kucharka przeżegnała się szybko i pochyliła głowę.
— Panie Boże, miej nad nami litość.
Kucharka przełknęła ślinę, jakby bała się wypowiedzieć następne słowa. Spojrzała na Michała z trwogą, a jej głos obniżył się niemal do szeptu.
— Ale najgorsze… najgorsze wydarzyło się tamtej nocy, ojcze. Było cicho, wszyscy już spali. Ja wstałam, bo słyszałam, że coś się rozlało — taki dziwny, metaliczny zapach. Poszłam do komnaty króla.
Zaciągnęła fartuch pod brodę, jakby chciała ukryć drżenie.
— Leżał na posadzce, ojcze. Na kolanach. Dłonie miał rozcięte, jakby sam sobie zrobił krzywdę, a krew spływała po kamieniach… tylko że on się uśmiechał. Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami i szeptał: „to nie moja krew, to jego”.
Michał poczuł, jak lodowaty dreszcz przechodzi mu po plecach.
— A rano? — spytał.
Kobieta zaszlochała.
— Rano siedział spokojnie, z filiżanką kawy. Uśmiechał się, jakby nic się nie wydarzyło. Na dłoniach nie było nawet śladu… żadnej rany. Kamienie były suche, czyste, jakby ktoś przez noc wszystko starł. Ale ja wiem, co widziałam. Widziałam, ojcze… i do dziś nie mogę spać.
Przeżegnała się nerwowo, a jej usta powtarzały półgłosem: „wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie…”
Michał słuchał w milczeniu, a każde słowo kucharki utwierdzało go tylko w tym, co już przeczuwał. Nie była to zwykła choroba.
Był egzorcystą. Nie młodym nowicjuszem, nie uczniem, ale jednym z tych, którzy przeszli próbę ognia. Już wcześniej widział ludzi dręczonych przez ciemność, znał zapach siarki tam, gdzie inni czuli tylko dym świec. Dlatego właśnie Watykan wysłał go do Bawarii. Wieści o „szalonym królu” dotarły aż do Rzymu, a w oczach papieskich doradców nie był to tylko problem polityczny. Ktoś musiał sprawdzić, czy przypadkiem za murami Neuschwanstein nie dzieje się coś, co wykracza poza granice ludzkiego umysłu.
Michał nie mówił tego na głos, ale w sercu wiedział, że już od progu poczuł tę obecność. Tak było zawsze. Gdy zbliżało się prawdziwe zło, powietrze stawało się cięższe, a cisza — zbyt gęsta.
Spojrzał jeszcze raz na kucharkę, na jej pobladłą twarz i dłonie splecione jak do modlitwy.
— Nie lękaj się — powiedział cicho. — Pan jest mocniejszy niż to, co widziałaś.
Ale sam w myślach dodał coś, czego nie śmiał wypowiedzieć na głos: „Tylko czy zdążę, zanim ciemność całkiem go pochłonie?”
Noc po pogrzebie była zimna i cicha. Michał wrócił do zamku, gdzie świece dopalały się w długich korytarzach, a służba mówiła szeptem, jakby ściany mogły donieść dalej niż ludzkie ucho. W pamięci wciąż brzmiało mu: „Spóźniłeś się, ojcze. On już jest mój.”
Nie mógł cofnąć czasu — mógł tylko zrozumieć jak to się stało.
Rozdział I
Pogrzeb króla Ludwika II przeszedł do historii. Dzwony Monachium biły głucho, ulice były czarne od ludzi, którzy przyszli zobaczyć trumnę swego pana. Michał stał z boku, nie jako uczestnik, lecz jako świadek. Wiedział, że dla świata był to koniec historii „szalonego króla”, ale dla niego — początek czegoś większego.
Wieczorem, w skromnej celi, siedział nad biurkiem. Świeca dopalała się wolno, cień krucyfiksu drżał na ścianie. Pióro zarysowywało papier:
*„Ad Sacram Congregationem pro Doctrina Fidei.
Casus Neuschwanstein gravissimus apparet. Signa infestationis praeternaturalis manifesta sunt. Interventus meus sero factus est. Rex Ludovicus II Bavariae non liberatus est. In hora mortis dixit: ‘Serus venisti, pater. Ipse iam meus est.’
Humiliter refero hanc pugnam nondum finitam esse. Rogito de ulterioribus mandatis.
Michael, presbyter Societatis Iesu.”*
*„Raport dla Świętej Kongregacji.
Zdarzenia w Neuschwanstein wskazują na obecność sił nieczystych. Próba podjęcia interwencji nastąpiła za późno. Król Ludwik II Bawarski nie został uratowany. W chwili śmierci wypowiedział słowa: ‘Spóźniłeś się, ojcze. On już jest mój.’
Z pokorą informuję, że walka ta nie zakończyła się wraz z jego śmiercią. Proszę o dalsze wskazania.
Michał, kapłan Towarzystwa Jezusowego.”*
Odłożył pióro, odetchnął ciężko. Miał pozwolenie na tygodniowy urlop. Wiedział jednak, że urlop dla kogoś takiego jak on nigdy nie oznaczał prawdziwego odpoczynku. To był tylko czas ciszy przed kolejnym posłaniem.
Nazajutrz wyruszył do Ustronia. Droga przez góry była długa, ale znajoma. Mgły snuły się między dolinami, a zapach mokrych lasów mieszał się z dymem wiejskich kominów. Michał szedł powoli, chłonąc widoki dzieciństwa, które teraz zdawały się inne — cięższe, jakby nosiły w sobie echo wszystkich lat, które minęły.
Gdy dotarł do rodzinnej wsi, pierwsze kroki skierował nie do domu, lecz na cmentarz.
Tam, pod starym lipowym drzewem, spoczywali jego rodzice. Skromny, kamienny krzyż z wyblakłym napisem, kilka świec, wiązka polnych kwiatów. Michał ukląkł, przeżegnał się i szeptał modlitwę. Palce gładziły zimny kamień nagrobka, a w sercu odżyły obrazy dzieciństwa — matka pochylona nad stołem, ojciec wracający z pola, ciepło domu, które odeszło na zawsze.
Ustroń tamtych czasów był miejscem, gdzie góry schodziły aż do rzeki Wisły, a życie ludzi toczyło się prostym rytmem natury. Poranki pachniały dymem z kominów, wieczory — wilgocią i sianem. Drewniane chaty stały wzdłuż drogi, a wokół nich biegały dzieci, gęsi i psy.
Mężczyźni pracowali w polach albo przy hucie, kobiety prały nad rzeką i zajmowały się domem. Ludzie byli twardzi, przyzwyczajeni do ciężkiej pracy i surowego klimatu górskiego. Zimą śnieg potrafił odciąć wioskę na tygodnie, latem burze zrywały dachy i porywały wodą całe pola.
W niedzielę wszyscy zbierali się w kościele. Msza była nie tylko modlitwą, ale i wydarzeniem — tam się spotykali, rozmawiali, oceniali. Ministranci w białych komżach biegali po zakrystii, a zapach kadzidła unosił się nad drewnianymi ławkami.
Już wtedy do Ustronia zaczynali zaglądać przyjezdni z bogatszych stron — chorzy szukający zdrowia, lekarze i kuracjusze. W oczach prostych górali byli niemal z innego świata. Ale dla młodego Michała to był codzienny widok: kontrast między biedą chaty, w której dorastał, a eleganckimi gośćmi uzdrowiska, którzy przyjeżdżali powozami.
Michał wciąż klęczał przy nagrobku, gdy usłyszał kroki za plecami. Odwrócił się powoli. Stał tam Jakub — wysoki, barczysty, z twarzą pooraną zmarszczkami, w lnianej koszuli przepasanej skórzanym pasem. Dłonie miał spracowane, szerokie, z grubymi odciskiem, takie, jakie mają tylko ci, którzy całe życie obracają ziemię i drewno.
Na jego twarzy pojawił się uśmiech, szczery i ciepły, a jednak w oczach krył się smutek.
— „Bracie…” — powiedział cicho. — „Nie wierzyłem, że wrócisz. Tyle lat, a ty znów tu, w Ustroniu. Patrzę na ciebie i widzę wciąż tamtego chłopaka… ale siwizna zdradza, że życie cię ciężko doświadczyło.”
Michał podniósł się, objął brata mocno, czując znajome ciepło rodzinnej krwi.
— „Jakubie… dobrze cię widzieć. Tylko czemu w twoich oczach tyle ciężaru?”
Jakub spuścił wzrok, przesunął dłonią po nagrobku matki, jakby chciał dodać sobie odwagi.
— „Bo nie wszystko tu dobrze, bracie. Moja Marysia… dziesięć lat, a od kilku tygodni jakby ktoś ją odmienił. W dzień bawi się, śmieje, wygląda jak każde dziecko. Ale nocą… nocą słychać w izbie głosy. Nie jej. Raz szepczą, raz krzyczą, jakby kilku naraz mówiło przez nią. Rano nic nie pamięta.”
Michał zamilkł, spojrzał bratu w oczy.
— „To jeszcze nie wszystko?”
Jakub pokiwał głową.
— „Nie. Rano na rękach i twarzy pojawiają się zadrapania. Świeża krew, a po godzinie nie ma śladu. Jakby nigdy ich nie było. Żona boi się do niej podchodzić nocą… A ja… ja nie wiem już, co robić.”
Słowa zawisły w chłodnym powietrzu cmentarza. Między grobami przeszedł wiatr, poruszając wosk zgaszonych świec. Michał poczuł, że powrót do domu nie będzie odpoczynkiem.
Droga z cmentarza prowadziła między polami, gdzie żółkła już pszenica, a w dolinach pachniało sianem. Chaty w Ustroniu były proste, drewniane, kryte gontem, ze ścianami ściemniałymi od dymu. U Jakuba dom wyglądał tak samo jak dawniej — niewielki, z podcieniem wspartym na drewnianych słupach, obok stodoła, studnia i mały ogród z grządkami kapusty i marchwi. Na podwórku gdakały kury, a pies szczekał, witając przybysza.
Michał zatrzymał się na progu, rozglądając się wokół. To było to samo miejsce, gdzie biegali razem jako chłopcy. Nawet krzywa jabłoń na środku podwórza wciąż pochylała się w stronę drogi, tak jak wtedy, gdy wspinali się po jej gałęziach, by dosięgnąć pierwszych owoców.
Drzwi otworzyły się cicho. W progu stanęła Marysia. Dziewczynka miała nie więcej niż dziesięć lat, drobną sylwetkę i długie jasne włosy splecione w warkocz. Ubrana była w prostą lnianą sukienkę, trochę za dużą, jakby wyrosła z poprzedniej i jeszcze nie dostała nowej.
Na jej twarzy gościł uśmiech, niewinny i dziecięcy. Oczy — duże, ciemne, pełne życia. W dłoniach trzymała kawałek chleba, którym karmiła kurę stojącą obok.
— „Tatusiu, kto to?” — zapytała, unosząc wzrok na Michała.
Jakub położył jej dłoń na ramieniu.
— „To twój wuj Michał, Marysiu. Przyjechał z daleka.”
Dziewczynka skłoniła się lekko, jak ją nauczono. Potem roześmiała się i wybiegła z powrotem na podwórko, gdzie zaczęła bawić się psem.
Michał patrzył na nią w milczeniu. Trudno było uwierzyć, że to właśnie o niej brat przed chwilą mówił, że nocą przemienia się w coś, czego sami boją się dotknąć.
Wieczór w domu Jakuba pachniał pieczonym chlebem i dymem z paleniska. W izbie stał ciężki stół, przy którym rodzina zasiadła do kolacji. Skromny posiłek — ziemniaki, kapusta, kromka chleba — smakował jak święto, bo spożywany był w obecności brata, którego od lat nie widzieli.
Marysia siedziała obok ojca, cicho chichocząc, gdy pies pod stołem szturchał ją nosem. Wyglądała zdrowo, jej policzki były zaróżowione, a oczy pełne życia. Gdyby nie rozmowa na cmentarzu, Michał pomyślałby, że Jakub przesadzał.
Po posiłku wszyscy odmówili wspólną modlitwę. Potem Jakub i jego żona położyli córkę spać, a sami jeszcze długo siedzieli przy ogniu, rozmawiając z Michałem o dawnych czasach. W końcu i oni poszli do sypialni.
Michał został sam, w małej izbie obok. Leżał na twardym posłaniu, wsłuchując się w skrzypienie drewnianych ścian i odgłos nocnych zwierząt. Przypomniał sobie słowa brata: „W dzień jest zwyczajna, ale w nocy…”
Najpierw była cisza. Potem, gdzieś zza cienkiej ściany, usłyszał cichy szept. Dziecięcy, ale jakby zniekształcony. Wkrótce dołączył drugi — niski, chropowaty, zupełnie niepasujący do głosu dziesięcioletniej dziewczynki. Potem trzeci, szybki, jakby rozmawiało kilka osób naraz.
Michał wstrzymał oddech. Słowa były niewyraźne, poszarpane, ale ton… ton był zimny, obcy.
— „Ona jest moja…” — wychrypiał głos, a zaraz po nim rozległ się chichot, który przeszedł Michałowi przez ciało jak ostrze.
Wstał, podszedł do drzwi izby. Otworzył je cicho. Z sypialni Marysi dochodził jeszcze jeden dźwięk — szuranie, jakby drapała paznokciami po deskach.
Michał przeżegnał się, szeptając pod nosem:
— „Exsurgat Deus, et dissipentur inimici eius…”
(„Niech powstanie Bóg, a niech się rozproszą Jego wrogowie…”)
I ruszył w stronę pokoju dziewczynki.
Głos miał niski, spokojny, choć serce biło mu mocno. W izbie obok słychać było szuranie, jakby drobne paznokcie drapały po deskach, a w tle znów odezwał się ten sam chrapliwy, nieludzki ton:
— „Ona jest moja…”
Drzwi skrzypnęły cicho, gdy Michał je uchylał. Izba była mała, z jednym oknem, przez które wpadał blady blask księżyca. Łóżko stało pod ścianą, a na nim siedziała Marysia. Nie spała.
Jej włosy rozsypały się po ramionach, oczy były otwarte szeroko, lecz nie patrzyły w stronę wujka. Wlepione były w kąt izby, w ciemność, gdzie nie było niczego. Wargi poruszały się szybko, szeptały coś, czego Michał nie rozumiał — zlepek sylab, głosem, który brzmiał zbyt dojrzale, zbyt chropowato jak na dziesięcioletnie dziecko.
Michał zrobił krok bliżej. Wtedy dziewczynka odwróciła głowę. Jej oczy połyskiwały szklistym blaskiem, jakby odbijały światło, którego nie było. Kąciki ust były popękane, a z nich spływała cienka strużka krwi, którą musiała zagryźć wargi.
Na przedramionach widać było świeże zadrapania, czerwone, wilgotne. Ale Michał zauważył coś jeszcze bardziej niepokojącego: gdy przesunął spojrzeniem po jej dłoniach, rany znikały na jego oczach. Skóra, przed chwilą poraniona, zamykała się powoli, jakby czas odwracał swój bieg.
Marysia przechyliła głowę i wyszeptała głosem, który nie należał do niej:
— „Ojczulku… spóźniłeś się i tu.”
Po chwili wybuchła chichotem — suchym, dorosłym, który przeszedł Michałowi po plecach jak nóż.
Zbliżył się jeszcze krok, uniósł krucyfiks i wyszeptał:
— „In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti…”
(„W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego…”)
Wtedy Marysia zawyła tak, że szyby w oknie zadrżały, a pies na podwórzu zerwał się z łańcucha i ujadał rozpaczliwie w stronę izby.
Michał uniósł krucyfiks wyżej. Światło księżyca padało na metal, który błysnął w mroku. Dziewczynka odchyliła się gwałtownie, jakby sam dotyk światła ją parzył.
— „Nie… nie… zabierz to!” — wrzasnęła, ale jej głos zmienił się — raz był cienki i dziecięcy, raz gruby, męski, a raz ochrypły jak starucha.
Michał zrobił znak krzyża w powietrzu.
— „Adjuro te, immundissime spiritus, in nomine Iesu Christi…”
(„Zaklinam cię, duchu nieczysty, w imię Jezusa Chrystusa…”)
Marysia upadła na posłanie, ciało jej zaczęło się wyginać w nienaturalnych konwulsjach. Ręce drapały po deskach łóżka, paznokcie aż trzeszczały. Zadrapania na jej ramionach pojawiały się i znikały jak błyskawice.
Z jej ust popłynął szept, tak szybki i obcy, że trudno było uchwycić pojedyncze słowa. Były to języki, których nie mogła znać: kilka słów po łacinie, potem brzmienia przypominające niemiecki, potem coś, co Michał znał z dawnych rytuałów — mowa bez znaczenia, ale z siłą, która wbijała się w serce jak ostrze.
— „Ona jest czysta… zostaw ją… chcemy ją mieć…” — syknęły głosy, nakładając się na siebie jak chór.
Michał uklęknął obok łóżka i modlił się dalej:
— „Sancte Michael Archangele, defende nos in praelio…”
(„Święty Michale Archaniele, broń nas w walce…”)
W tej chwili Marysia zamarła, a jej oczy odwróciły się białkami do góry. Na chwilę w izbie zapanowała cisza, tak głęboka, że było słychać tylko bicie serca Michała.
Ale to nie był koniec. Dziewczynka otworzyła oczy na nowo i z gardła wyrwał się chichot.
— „Ty myślisz, że dasz radę, Michałku? Spóźniłeś się raz, spóźnisz się i drugi…”
Michał ścisnął krucyfiks mocniej. Pot na czole spływał mu do oczu, ale nie przestawał modlić się półgłosem. Modlitwy ścinały się z chichotem i krzykiem Marysi, która wyginała się na posłaniu jak w bólu, a jednak siła jej ruchów była nienaturalna dla drobnego ciała dziecka.
W końcu Michał pochylił się nad nią i przycisnął krzyż do jej czoła. Dziewczynka zawyła przeraźliwie, aż deski izby zadrżały. Potem nagle opadła bezwładnie, jakby ktoś przeciął nici, które poruszały jej ciałem.
Zapadła cisza.
Michał klęczał obok, ciężko oddychając. Zrozumiał, że nie może iść dalej — rytuał w tej chwili mógłby złamać ciało dziecka, które nie miało siły dźwigać takiego starcia. Zrobił więc to, czego uczono go w Rzymie: zatrzymał się na modlitwach ochronnych, prosząc o osłonę i czas.
— „Et ne nos inducas in tentationem, sed libera nos a malo…”
(„I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode Złego…”)
Potem przykrył dziewczynkę kocem, a sam usiadł w kącie izby, nie gasząc świecy. Czuwał.
Świt przyszedł chłodny i wilgotny. Pierwsze promienie słońca zajrzały przez okno. Marysia otworzyła oczy. Spojrzała na Michała zdziwiona, potem uśmiechnęła się niewinnie.
— „Wuju… dlaczego tu siedzisz? Czy coś się stało?”
Nie pamiętała nic. Ani krzyków, ani głosów, ani ran, które w nocy pojawiały się i znikały. Wyglądała znów jak zwyczajna dziesięcioletnia dziewczynka.
Michał odpowiedział spokojnie:
— „Śpij, dziecko. Wszystko dobrze.”
Ale w sercu wiedział, że to dopiero początek.
Rano, gdy Marysia wybiegła już na podwórko, jakby nic się nie stało, Jakub zamknął drzwi i oparł się o stół. Twarz miał pobladłą, a w oczach błąkał się lęk.
— „Michał… powiedz mi prawdę. Co się w nocy działo? Jak to możliwe, że moje dziecko… że ona…” — głos mu zadrżał. — „Przecież to tylko dziesięcioletnia dziewczynka! Co mogła zrobić takiego, by coś takiego przyszło?”
Michał siedział chwilę w milczeniu, trzymając dłonie splecione na stole. W końcu spojrzał bratu prosto w oczy.
— „Jakubie, zapamiętaj jedną rzecz. Diabeł jest chytry. Nie przychodzi wtedy, gdy człowiek spodziewa się ataku. Nie wali drzwiami. Wchodzi cicho, przez szpary. Zawsze tam, gdzie znajdzie słabość. A największą słabością człowieka jest grzech.”
Jakub uderzył pięścią w stół.
— „Ale jakie grzechy może mieć dziecko?! To przecież jeszcze anioł, nie człowiek zepsuty!”
Michał pokręcił głową.
— „To nie dziecko otworzyło drzwi. Czasem cierpią niewinni, gdy ktoś inny je uchyli. Zły uderza w to, co najczystsze, żeby zranić nas wszystkich. Jeśli grzech znajdzie miejsce w rodzinie, jeśli ktoś bliski oddali się od Boga, jeśli w domu pojawi się ciemność… wtedy ona dotyka także najmłodszych. Nie dlatego, że oni sami zgrzeszyli, ale dlatego, że światłość w domu gaśnie.”
Jakub spuścił wzrok. Ręce drżały mu lekko, jakby coś nagle zrozumiał, ale nie chciał wypowiedzieć na głos.
Michał wstał, położył mu dłoń na ramieniu.
— „Nie szukaj winy w Marysi. Ona jest niewinna. Jeśli chcesz jej pomóc, musisz sam stanąć w prawdzie. Czasem największy egzorcyzm zaczyna się nie nad dzieckiem, a nad ojcem.”
Jakub w końcu usiadł ciężko na ławie, opuścił głowę.
— „Michał… nie jestem świętym. Wiem, co znaczy grzech. Ale to, co zrobiłem… wydawało mi się, że to drobiazg.”
Zerknął na brata, a potem spuścił wzrok.
— „W hucie zawsze brakowało. A ja… przynosiłem do domu trochę węgla, trochę stali, narzędzia. Ludzie mówili: ‘to nic, wszyscy tak robią’. Nawet proboszcz czasem przymykał oko. Myślałem: dla rodziny to potrzebne. Ale Marysia… ona widziała. Raz zapytała mnie wprost, czy to grzech. A ja, głupi, powiedziałem: ‘Nie, córeczko, Pan Bóg rozumie. To dla nas’. I ona mi uwierzyła. Bo ufa ojcu bardziej niż sobie.”
Jakub ukrył twarz w dłoniach.
— „Od tamtej pory… wszystko jakby się zaczęło. Ona kocha mnie bez granic. Przyjęła ten grzech w serce, jakby go pobłogosławiła. A ty sam mówiłeś, że diabeł chytry… Czy to możliwe, że to właśnie przez to znalazł drogę?”
Michał patrzył na niego długo.
— „Tak, Jakubie. Zły nie potrzebuje wielkiego upadku. Czasem wystarczy jedno kłamstwo przyjęte z miłością. Bo wtedy prawda miesza się z ciemnością, a serce dziecka otwiera się nie na Boga, ale na ból. I dlatego to nie przypadek, że to właśnie Marysia jest dręczona. To atak nie tylko na was, ale i na mnie. Bo wiesz, kto najbardziej przeszkadza diabłu? Egzorcysta.”
Wieczór zszedł cicho na Ustroń. W izbie palił się ogień, światło świecy drżało na ścianach. Marysia już spała, a Jakub siedział naprzeciw Michała, wciąż z ciężarem w oczach.
Michał położył na stole krucyfiks. Metal odbił płomień, rozświetlając mrok.
— „Jakubie, zanim spróbuję pomóc Marysi, musimy zacząć od ciebie. Dom ojca jest pierwszym ołtarzem rodziny. Jeśli w nim jest cień, dzieci biorą go w serce. Pomódl się ze mną. Wyznaj przed Bogiem to, co skrywałeś. Nie dla mnie, nie dla księdza, ale dla Niego.”
Jakub skinął głową, klęknął obok brata.
Michał uczynił znak krzyża.
— „In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti.”
(„W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.”)
Cisza wypełniła izbę. Tylko trzask drewna w piecu przypominał o ziemskim świecie.
Michał zaczął powoli:
— „Confiteor Deo omnipotenti, et vobis, fratres…”
(„Spowiadam się Bogu wszechmogącemu i wam, bracia…”)
Jakub powtarzał, głos miał łamiący się, ale szczery. Gdy doszedł do słów „quia peccavi nimis cogitatione, verbo et opere” („że bardzo zgrzeszyłem myślą, mową i uczynkiem”), jego oczy napełniły się łzami.
Potem Michał modlił się dalej:
— „Domine Iesu Christe, Fili Dei vivi, miserere nobis et huic domui.”
(„Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego, zmiłuj się nad nami i nad tym domem.”)
Na koniec obaj odmawiali modlitwę, którą znał każdy prosty chłop i każdy egzorcysta:
— „Pater noster, qui es in caelis…”
(„Ojcze nasz, któryś jest w niebie…”)
Kiedy doszli do słów „sed libera nos a malo” („ale nas zbaw ode Złego”), Michał poczuł, że powietrze w izbie jakby drgnęło. Płomień świecy zachwiał się i przygasł, jakby coś niewidzialnego cofało się w mrok.
Jakub spojrzał na brata.
— „Michał… czy to początek?”
Egzorcysta skinął głową.
— „Tak, Jakubie. Wygrać tej walki nie można w jedną noc. Ale dziś uczyniliśmy pierwszy krok. Teraz nie ty i nie ja… lecz Pan Bóg będzie gospodarzem tego domu.”
Następne dni minęły w skupieniu. Michał wiedział, że do prawdziwego egzorcyzmu nie można przystąpić od razu. To nie była walka siły, ale wytrwałości i czystości.
Pościł. Rano i wieczorem pił tylko wodę, resztę jedzenia oddawał Marysi, która w dzień była pogodna i niczego nie pamiętała. Godzinami trwał w modlitwie, klęcząc na zimnej podłodze izby, brewiarz i krucyfiks były jego bronią. W nocy czuwał, nasłuchując kroków i głosów, które raz po raz dobiegały z pokoju dziecka.
Jakub patrzył na niego z mieszaniną podziwu i niepokoju.
— „Michał, ty prawie nie jesz. Siły ci zabraknie.”
Egzorcysta odpowiedział spokojnie:
— „Moje siły nic tu nie znaczą. To nie ja będę walczył, ale Ten, którego wzywam.”
Wieść o dziwnych wydarzeniach w chacie Jakuba szybko rozeszła się po wsi. Najpierw w szeptach — że Marysia choruje, że nocami krzyczy. Potem odważniej: jedni mówili, że to tylko gorączka, inni, że „Bóg karze rodzinę za grzech”. Kilka kobiet w gospodzie przysięgało, że widziały światło w oknie Jakubowej chaty o trzeciej nad ranem, choć nikt nie palił tam świec.
Proboszcz parafii, starszy ksiądz o dobrym sercu, przyszedł pewnego dnia i zapytał Michała szeptem:
— „Czy to prawda, synu, że tu się dzieją rzeczy, o których lepiej nie mówić głośno?”
Michał spojrzał mu w oczy, poważny i milczący.
— „Ojcze, tu nie czas na słowa. Tu czas na modlitwę.”
Ksiądz skinął głową, a jednak wieść rozniosła się jeszcze szybciej. Wieś zaczynała patrzeć na dom Jakuba jak na miejsce, w którym kryje się coś, czego lepiej nie dotykać.
Michał wiedział, że to znak. Zło już nie kryło się w ciszy — zaczynało ujawniać swoją obecność. A to znaczyło, że nadchodziła godzina próby.
Wieczór zapadł szybko. W chacie Jakuba panowała cisza, przerywana tylko trzaskiem drewna w piecu. Na stole Michał położył krucyfiks, brewiarz i naczynie z wodą święconą, które przyniósł proboszcz. Przygotował świecę i sól egzorcyzmowaną.
Marysia leżała na łóżku, przykryta kocem. Spała niespokojnie, rzucała się, mamrotała coś pod nosem. Jej drobne dłonie co chwilę szarpały materiał, jakby próbowała wyrwać się z niewidzialnych więzów.
Jakub stał obok, blady, ręce miał splecione tak mocno, że aż zbielały mu knykcie. Jego żona płakała cicho w kącie izby, a proboszcz klęczał obok Michała, trzymając różaniec.
Michał uniósł krucyfiks i zaczął spokojnym, mocnym głosem:
— „In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti.”
(„W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.”)
Marysia nagle otworzyła oczy. Nie były już jej. Ciemne źrenice rozszerzyły się, jakby cała biel znikła. Na jej ustach pojawił się uśmiech — szyderczy, dorosły.
— „Michałku…” — powiedziała głosem niskim, chropowatym. — „Myślałeś, że mnie przepędzisz? Zabrałeś mi króla, więc wezmę to dziecko.”
Jakub jęknął i ruszył ku łóżku, ale Michał zatrzymał go gestem.
— „Stań mocno, bracie. Teraz nie walczymy o twoją dumę, ale o jej duszę.”
Oblał dziecko wodą święconą. Dziewczynka zawyła, ciało jej naprężyło się jak łuk, a na skórze pojawiły się świeże zadrapania, które znikały i pojawiały się na nowo.
Michał zaczął modlitwy rytuału:
— „Adjuro te, immundissime spiritus, omnis incursio adversarii, omnis phantasma, omnis legio, in nomine Iesu Christi…”
(„Zaklinam cię, duchu nieczysty, wszelkie natarcie przeciwnika, wszelkie złudzenie, wszelką legionę, w imię Jezusa Chrystusa…”)
Marysia krzyczała, wykrzywiając ciało w nieludzkich spazmach. W jej gardle mieszały się głosy — raz kobiecy, raz męski, raz kilka naraz, jakby cały tłum przemawiał przez małe dziecko.
— „Ona mnie kocha! Przyjęła grzech w sercu! Nie oddam jej! Nigdy!”
Michał ukląkł obok, przycisnął krucyfiks do jej piersi i kontynuował, jego głos stawał się coraz mocniejszy:
— „Exorcizo te, omnis spiritus immunde, in nomine Dei + Patris omnipotentis, et in nomine Iesu + Christi Filii eius, Domini et iudicis nostri…”
(„Zaklinam cię, każdy duchu nieczysty, w imię Boga + Ojca Wszechmogącego, i w imię Jezusa + Chrystusa, Jego Syna, naszego Pana i Sędziego…”)
Dziewczynka wygięła się, a potem nagle opadła. Cisza. Tylko jej szybki, rwany oddech wypełniał izbę.
Michał spojrzał na proboszcza.
— „To dopiero początek. Walka jeszcze się nie skończyła. Ale dziś… dziś Bóg pokazał, że jest z nami.”
Jakub upadł na kolana i płakał jak dziecko.
Kolejne dni egzorcyzmów
Przez następne noce izba Jakuba stawała się miejscem walki. Michał pościł i modlił się, proboszcz czuwał obok, a Jakub i jego żona klęczeli w kącie, trzymając się za ręce.
Marysia w dzień była spokojna, pogodna. Uśmiechała się, biegała po podwórku, karmiła kury, jakby nic się nie działo. Ale im bliżej zmierzchu, tym jej twarz stawała się bardziej napięta, spojrzenie uciekało, aż wreszcie nadchodziła noc, a z nią coś, co Michał znał aż za dobrze.
Trzeciej nocy, gdy rozpoczął rytuał, dziecko nagle wyprostowało się na posłaniu i spojrzało na niego nieludzkim wzrokiem.
— „Ciebie chcę, Michałku.” — głos Marysi był chropowaty, głęboki. — „Nie dziecka. Ty jesteś moim celem. Boisz się tego? Przecież wiem, że twoja matka chorowała po twoim ostatnim egzorcyzmie. Wiem, że masz sny, w których widzisz ich wszystkich martwych. Myślisz, że Bóg cię obroni?”
Jakub zerwał się, chciał zakryć uszy córki, ale Michał zatrzymał go gestem. Jego twarz pozostała spokojna, choć w sercu poczuł zimny nóż.
— „Non timebo mala, quoniam tu mecum es.”
(„Nie ulęknę się zła, bo Ty jesteś ze mną.”)
Demon roześmiał się Marysinymi ustami, śmiechem niskim i dudniącym.
— „Znasz słowa, ale nie znasz końca. Michał z Ustronia… kiedyś sam się spóźniłeś. Spóźnisz się znowu. A wtedy wezmę i ją, i ciebie.”
Wtedy Michał sięgnął po wodę święconą, oblał nią dziecko i wykrzyczał:
— „Adjuro te, spiritus immunde, dic mihi nomen tuum!”
(„Zaklinam cię, duchu nieczysty, powiedz mi swoje imię!”)
Marysia zaczęła się trząść, a na jej skórze pojawiły się nowe rany. Głosy w izbie mieszały się, aż w końcu jeden przebił się ponad inne, sycząc:
Marysia wygięła się w łuku, jakby niewidzialne ręce podniosły jej ciało z posłania. Oczy przewróciły się do góry, a usta wykrzywiły się w grymasie tak obcym, że trudno było dostrzec w niej dziecko.
I wtedy usłyszeli głos — niski, dźwięczny, wypełniający całą izbę, jakby mówił przez nią ktoś dorosły, ktoś, kto znał każde słowo Michała jeszcze zanim on je wypowiedział:
— „Astaroth…”
Dźwięk imienia wibrował w powietrzu, jak echo uderzające w ściany. Świeca przygasła, a w chacie uniósł się odór siarki i spalenizny.
— „Jam jest Astaroth, książę pychy i rozpaczy. Przyszedłem nie dla dziecka… ale dla ciebie, Michałku z Ustronia. Ty myślisz, że możesz odbierać mi dusze? Ty sam jesteś moim celem.”
Marysia zaryczała nieludzko, a potem nagle cisza przecięła izbę. Słychać było tylko oddech Jakuba i jego żony, którzy trzymali się w kącie, biali jak płótno. Proboszcz ścisnął różaniec, a jego dłonie drżały.
Michał nie opuścił krucyfiksu. Głos miał mocny, choć serce biło mu jak młot:
— „Dominus illuminatio mea et salus mea, quem timebo?”
(„Pan moim światłem i zbawieniem, kogóż miałbym się lękać?”)
Ale wiedział, że od tej chwili to już nie była walka tylko o Marysię. To była osobista konfrontacja.
Noc była ciężka i duszna. Michał czuwał długo przy stole, modląc się brewiarzem, aż w końcu zmęczenie zwyciężyło. Oparł głowę o dłonie i zapadł w niespokojny sen.
Widział siebie w Neuschwanstein, znów stającego przed królem Ludwikiem. Ale tym razem król nie wyskakiwał przez okno. Stał spokojnie, patrząc Michałowi prosto w oczy, a jego usta szeptały:
— „Spóźniłeś się… spóźnisz się zawsze. Bo nie jesteś posłany przez Boga. Jesteś tylko chłopakiem z gór, który bawił się w ministranta.”
Michał chciał się przeżegnać, ale dłoń odmówiła mu posłuszeństwa. Krucyfiks wypadł z ręki i rozsypał się w proch.
Scena zmieniła się nagle. Był na cmentarzu w Ustroniu, przy grobie matki. Ale ziemia zaczęła się poruszać, pękać, a z grobu wyciągnęła ręce — kościste, zimne. Głos matki brzmiał inaczej, jakby był przesiąknięty szyderstwem:
— „Synu… twoje modlitwy mnie nie zbawiły. Nigdy nie zbawisz nikogo. Ty należysz do niego.”
Michał krzyknął, ale zamiast głosu wydobył się tylko szept.
Z mroku wysunęła się postać. Wysoka, smukła, o twarzy nie do rozpoznania — jakby przykrytej maską. To był on. Astaroth. Jego głos wypełnił cały sen, ciemny i melodyjny zarazem:
— „Twoja siła to pycha. Myślisz, że Bóg cię posłał? To ja cię wybrałem, by cię złamać. Odbierasz mi królów, a ja odbiorę ci rodzinę. Zaczynam od tej dziewczynki. Ale koniec należy do ciebie, Michałku…”
W tym momencie Michał poczuł ogień obejmujący jego ciało. Sen przeszedł w koszmar bólu. Krzyczał, a echo jego głosu odbijało się od gór.
Obudził się nagle, zlany potem, drżący. Świeca dawno zgasła, a w izbie panował mrok. Tylko w rogu coś jakby szeptało — cicho, jak echo snu, ale zbyt wyraźnie, by to była wyobraźnia.
Michał chwycił krucyfiks i wyszeptał z całej siły:
— „In manus tuas, Domine, commendo spiritum meum.”
(„W ręce Twoje, Panie, powierzam ducha mojego.”)
I dopiero wtedy cisza wróciła do izby.
Rankiem Michał opowiedział proboszczowi i Jakubowi o śnie. O twarzy matki, która zarzucała mu winę, o królu Ludwiku, który szydził ze spóźnienia, i o imieniu, które zabrzmiało w mroku — Astaroth.
Jakub pobladł, wcisnął dłonie we włosy. — „On naprawdę chce ciebie, Michał. Marysia to tylko zasłona. Jak mamy z tym walczyć?”
Proboszcz Stanisław, siwiejący, zgarbiony od lat służby, patrzył długo na Michała. W jego oczach nie było lęku, tylko smutek i coś, co przypominało pewność.
— „Wiesz, Jakubie, ja widziałem to wcześniej. Jeszcze gdy wasza matka żyła. Michał przyszedł kiedyś do spowiedzi i zaczął mówić o snach. Nikt tak młody nie opowiadałby o takich rzeczach — o cieniu, który go ściga, o ogniu, który wdziera się w kościół, o głosach, które wołają jego imię. Ja wtedy zrozumiałem, że to dziecko ma inne przeznaczenie.”
Proboszcz pochylił głowę, głos mu drżał. — „Pamiętam tamten dzień, gdy wasza matka umarła. Było lato, jasne niebo. Nagle przyszła burza. Zimny deszcz spadł tak gwałtownie, że wszyscy uciekali. Michał, wtedy jeszcze chłopak, oddał jej płaszcz. Ona wzięła go, okryła syna, a sama została przemoczona do suchej nitki. Choroba przyszła szybko. Nigdy się już nie podniosła.”
Jakub odwrócił wzrok, a Michał zacisnął dłonie.
— „To wtedy” — mówił dalej proboszcz — „zrozumiałem, że chmury zbierają się nie nad nią, ale nad tobą, Michał. Ona oddała życie, byś ty mógł żyć. To było więcej niż matczyna troska — to było ofiarowanie. I właśnie dlatego, po jej śmierci, zasugerowałem ci drogę do Towarzystwa Jezusowego. A oni… oni zobaczyli w tobie coś jeszcze. Dlatego skierowano cię do Lumen Veritatis.”
Słowa zawisły w powietrzu. Jakub spojrzał pytająco.
— „Czym jest ten Lumen?”
Michał odpowiedział spokojnie, choć w jego głosie brzmiała gorycz: — „To nie jest zwykły zakon, Jakubie. To podziemny nurt jezuitów. Bractwo światła prawdy. Nie ma klasztorów, nie ma chórów. Są tylko ci, którzy walczą w ukryciu. Tam uczą nas, że egzorcyzm to nie tylko słowa i rytuał, ale i życie — pełne głodu, bólu, wyrzeczeń. A miejscem mojego szkolenia był stary zamek w Pilicy. Kamienne mury, wilgoć i ciemność. To tam dowiedziałem się, że każdy egzorcysta najpierw płaci własną cenę, zanim wyrwie kogoś ze szponów diabła.”
Proboszcz skinął głową. — „Widzisz, Jakubie? To nie przypadek, że twój brat tu wrócił. Ani że twoje dziecko cierpi. To nie tylko walka o Marysię. To wojna, która zaczęła się wiele lat temu.”
Michał zamilkł na chwilę, jakby wspomnienia same cisnęły mu się do gardła, ale chciał je odepchnąć. Spojrzał na proboszcza i Jakuba.
— „Stary zamek w Pilicy… tam nas szkolono. Nie było żadnej łagodności. Kamienne mury, zimne cele, głód i nocne czuwania. Tam uczyli nas, że walka ze złem nie zaczyna się na słowach modlitwy, ale w sercu, które musi być czyste i twarde jak stal.”
Zawahał się, wzrok uciekł mu gdzieś w bok.
— „Nie byłem tam sam. Było nas trzech. Ja i dwóch braci, którzy, tak jak ja, mieli dar widzenia tego, czego inni nie dostrzegali. Ćwiczyliśmy razem, modliliśmy się, znosiliśmy próbę głodu i ciemności. Ale…”
Urwał nagle, zacisnął usta.
— „Nie lubię o tym mówić. To nie jest wspomnienie, które daje siłę. Jeden z nas… nie wyszedł żywy. Do dziś słyszę jego krzyk w murach Pilicy. Zginął nie od ludzi, ale od tego, co próbował stawić czoła. I dlatego wiem, że to nie są zabawy. To nie bajki dla dzieci, Jakubie. To jest cena, jaką się płaci za każdy uratowany oddech.”
Proboszcz położył mu dłoń na ramieniu. — „Nie musisz teraz mówić więcej, Michał. Ale pamiętaj — jego ofiara też miała sens. Ty zostałeś. Ty walczysz.”
Jakub spojrzał na brata ciężkim wzrokiem. — „I ty myślisz, że ja, prosty chłop, mam siłę stać u twego boku w takiej walce?”
Michał skinął głową. — „Nie ja cię pytam o siłę. To Bóg cię pyta. A jeśli odpowiesz ‘tak’, On sam ci ją da.”
Kolejna noc w chacie Jakuba
Noc była cięższa niż poprzednie. Wiatr tłukł o okiennice, a pies na podwórku ujadał bez ustanku, jakby wyczuwał coś, czego ludzkie oczy nie mogły zobaczyć. W izbie paliła się świeca, jej płomień migotał niespokojnie, tańcząc po ścianach.
Marysia leżała na łóżku. Jej twarz, jeszcze niedawno spokojna, znów zmieniła się w maskę napięcia. Palce zaciskała na kocu tak mocno, że paznokcie aż wbijały się w materiał.
Michał ukląkł przy niej, krucyfiks w dłoni. Proboszcz Stanisław odmawiał różaniec, a Jakub siedział z tyłu, przy drzwiach, jakby nie miał odwagi podejść bliżej.
Michał rozpoczął modlitwę:
— „Exorcizo te, omnis spiritus immunde, in nomine Iesu Christi Nazarenus…”
(„Zaklinam cię, każdy duchu nieczysty, w imię Jezusa Chrystusa Nazarejczyka…”)
Marysia otworzyła oczy. Nie były już jej — w czarnych źrenicach płonęła czerwień, a jej głos rozdarł ciszę:
— „Michałku… wróciłeś do domu. Wróciłeś, by patrzeć, jak giną twoi bliscy.”
Potem obróciła głowę w stronę Jakuba.
— „A ty, Jakubie… powiedz mu prawdę. Powiedz, jak twoja córeczka widziała, że kradłeś. Jak nauczyłeś ją, że grzech można pokochać, jeśli robi to ojciec. Ona mnie wpuściła. Nie przez siebie, ale przez ciebie.”
Jakub zerwał się, oczy miał szeroko otwarte, a twarz blada jak płótno. — „Kłamiesz! To kłamstwo!” — wrzasnął, ale w jego głosie brzmiał strach, nie pewność.
Marysia roześmiała się ochryple. — „Czyżby? A pamiętasz, jak pocałowałeś ją w czoło i powiedziałeś: ‘Pan Bóg zrozumie’? To ja wtedy wszedłem, Jakubie. Ja, Astaroth, książę pychy. Ona ci ufała. Ona mnie przyjęła, bo kochała ciebie.”
Jakub upadł na kolana, ukrył twarz w dłoniach. Jego łzy spadały na ziemię.
Michał uniósł krucyfiks i mocnym głosem odpowiedział:
— „Mentiris, Astaroth! Caritas Dei maior est quam peccatum hominis.”
(„Kłamiesz, Astaroth! Miłość Boga jest większa niż grzech człowieka.”)
Dziewczynka zawyła, ciało jej wyginało się w spazmach, a świeca nagle wystrzeliła płomieniem, oświetlając całą izbę.
Michał kontynuował, mocniej niż dotąd:
— „Exsurgat Deus, et dissipentur inimici eius!”
(„Niech powstanie Bóg, a niech się rozproszą Jego wrogowie!”)
Śmiech Marysi ustał nagle. Opadła bez sił, cicho jęcząc. W izbie zapadła cisza, przerywana tylko ciężkim oddechem wszystkich obecnych.
Po kolejnym starciu
Izba pachniała woskiem i dymem, świeca dopalała się powoli. Marysia spała, jakby wyczerpana, oddychając ciężko, ale spokojniej niż wcześniej.
Jakub wciąż klęczał na podłodze. Ręce miał zakrwawione od tego, jak wbijał paznokcie w skórę. Szeptał coś bez ładu, powtarzając: „To moja wina… moja wina…”
Michał usiadł obok, patrząc na brata długo i uważnie.
— „Jakubie. Posłuchaj mnie dobrze. Astaroth nie kłamie zawsze. On miesza prawdę z kłamstwem, żeby zranić najgłębiej. I teraz uderzył w ciebie, bo znalazł to, co nie zostało wyznane.”
Jakub podniósł oczy, czerwone od łez. — „Wiem… Wiem, co zrobiłem. Ale przecież to drobiazg, Michał! Drobiazg, którego wszyscy się dopuszczali. Czy naprawdę to mogło otworzyć drzwi?”
Michał położył mu rękę na ramieniu. — „Nie rozumiesz? Tu nie chodzi o wagę rzeczy, ale o twoje serce. Dla Marysi twoje słowa były prawdą większą niż kazanie. Ty sam usprawiedliwiłeś grzech, a dziecko w to uwierzyło. To wystarczyło, by Zły wszedł. On zawsze szuka najmniejszej szczeliny.”
Jakub spuścił głowę, głos mu się załamał. — „Więc co mam zrobić? Jak mogę to odwrócić?”
Michał spojrzał na proboszcza Stanisława. Stary ksiądz skinął poważnie.
— „Musisz oczyścić serce, Jakubie. Spowiedź. Wyznaj wszystko przed Bogiem, bez tłumaczeń. Przyjmij pokutę, nie dla siebie, ale dla Marysi. Bo ona nosi ciężar, który wziął się z twoich słów. Tylko ty możesz to zerwać.”
Kościół w Ustroniu był pusty, tylko płomień świec drżał przy ołtarzu. Noc już zapadła, cisza otulała wszystko jak ciężki płaszcz.
Jakub uklęknął przy konfesjonale, drżąc. Pot spływał mu po skroniach, ręce ściskał tak mocno, że aż bolały.
Proboszcz Stanisław siedział po drugiej stronie. Głos miał cichy, łagodny, ale pewny: — „Witaj, synu. Nie bój się. To, co powiesz, usłyszy tylko Bóg. Tajemnicy spowiedzi nie złamie żaden człowiek ani anioł. Mów, a Pan ulży twojemu sercu.”
Jakub zamknął oczy, odetchnął ciężko i w końcu wyszeptał: — „Ojcze… zgrzeszyłem. Kradłem. Z pracy, z huty. Mówiłem, że to dla rodziny. Ale najgorsze… że moja córka to widziała. Pytała, czy to grzech, a ja skłamałem. Powiedziałem jej, że Bóg rozumie. I wtedy… wtedy ona wpuściła ciemność.”
Słowa przerwały mu łzy.
Proboszcz czekał cierpliwie, a potem powiedział: — „Synu, Zły posługuje się kłamstwem, by zranić. Ale pamiętaj — żaden grzech nie jest silniejszy od miłosierdzia Boga. Twoja spowiedź nie tylko cię oczyszcza. Ona otwiera drzwi, przez które Pan wejdzie i wyrwie twoje dziecko z rąk diabła.”
Na koniec Jakub usłyszał słowa, które niosły ukojenie, jak chłodna woda w pustyni: — „Ego te absolvo a peccatis tuis, in nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti.”
(„Ja odpuszczam tobie grzechy twoje, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.”)
Jakub zapłakał — ale tym razem łzy były inne, lżejsze. Jakby z serca zdjęto mu ciężar, który dźwigał latami.
Równolegle — w chacie Jakuba
W tym samym czasie Marysia rzucała się na posłaniu. Oczy miała zamknięte, ale z jej ust wydobywał się syk. Głos, który nie należał do dziecka, powtarzał:
— „Nie oddam jej… Nie oddam, bo jej ojciec mnie wybrał!”
Ale im dłużej głos brzmiał, tym bardziej słabł. W chwili, gdy w kościele padły słowa rozgrzeszenia, Marysia nagle przestała się szarpać. Oddech wyrównał się, a z jej ust wyszedł jeden ostatni krzyk, pełen wściekłości:
— „Krew! Ona nie twoja, Jakubie, ona jego! Michałku, to o ciebie gra!”
Po czym dziecko zapadło w głęboki sen.
Ostatnia noc egzorcyzmu
Izba była przygotowana jak do bitwy. Na stole krucyfiks, woda święcona, zapalone świece. Proboszcz Stanisław i Jakub z żoną klęczeli w milczeniu, odmawiając różaniec. Michał uklęknął przy łóżku Marysi.
Dziewczynka oddychała szybko, niespokojnie. Jej twarz zmieniała się z każdą chwilą: raz dziecko, raz maska starca, raz coś nieludzkiego. Z jej gardła wydobywał się niski pomruk.
Michał rozpoczął rytuał mocnym głosem:
— „Exorcizo te, omnis spiritus immunde, in nomine Dei Patris, et Filii, et Spiritus Sancti…”
(„Zaklinam cię, każdy duchu nieczysty, w imię Boga Ojca, i Syna, i Ducha Świętego…”)
Marysia nagle uniosła się na łóżku, choć nikt jej nie dotykał. Oczy miała szeroko otwarte, źrenice czarne jak smoła. Głos, który się odezwał, wypełnił izbę echem:
— „Michałku z Ustronia… zawsze się spóźniasz. Nie udało ci się uratować króla. Nie uda ci się uratować tego dziecka. Bo ja nie przyszedłem po nią… tylko po ciebie.”
Świece przygasły, płomienie zadrżały. Zapanował chłód tak lodowaty, że oddech wszystkich zamienił się w mgłę.
Michał przycisnął krucyfiks do serca. — „Non ego, sed Christus in me.”
(„Nie ja, lecz Chrystus we mnie.”)
Astaroth ryknął, a z ust Marysi wylał się strumień obcych słów, mieszanina szyderstw i bluźnierstw. Michał nie przestawał modlić się:
— „Exorcizo te, Astaroth, in nomine Iesu Christi, qui venturus est iudicare vivos et mortuos…”
(„Zaklinam cię, Astaroth, w imię Jezusa Chrystusa, który przyjdzie sądzić żywych i umarłych…”)
Marysia zaczęła wyć, ciało skręcało się w nieludzkich spazmach. Z jej gardła wyszedł wrzask, który brzmiał jak setki głosów naraz:
— „On cię zostawi, Michał! On cię zdradzi, tak jak zdradził twoją matkę! Ty należysz do mnie!”
Michał uniósł krucyfiks wysoko i krzyknął z całą mocą, jakby wyrzucał z siebie nie tylko słowa, ale całe życie:
— „Vade retro, Astaroth! Per sanguinem Agni immaculati, per virtutem Crucis sanctae, impero tibi: discede!”
(„Odstąp, Astaroth! Przez krew Baranka niepokalanego, przez moc Świętego Krzyża, rozkazuję ci: odejdź!”)
Nagle rozległ się trzask, jakby piorun uderzył w izbę. Marysia opadła bezwładnie na łóżko, a cisza zaległa tak głęboka, że słychać było tylko bicie serc obecnych.
Świece zapłonęły jaśniej.
Dziewczynka otworzyła oczy. Tym razem były jej — jasne, dziecięce, niewinne. Spojrzała na ojca i wyszeptała cicho: — „Tatusiu…”
Jakub rzucił się do niej, obejmując ją drżącymi ramionami. Płakał głośno, bez wstydu.
Michał odetchnął ciężko, oparł się o krucyfiks. Wiedział jednak, że to nie koniec. Bo słowa Astarotha nie były przypadkiem. To nie Marysia była celem. To on był celem.
Następnego ranka chatę Jakuba wypełniło słońce. Promienie wpadały przez małe okno, rozświetlając izdebkę, która jeszcze wczoraj była polem walki. Marysia siedziała przy stole, blada, ale uśmiechnięta. Jadła kromkę chleba z masłem, a jej oczy były jasne i spokojne.
Jakub patrzył na nią, jakby bał się, że zniknie, jeśli tylko odwróci wzrok. Trzymał jej rękę w swojej, jakby nigdy więcej nie chciał jej puścić.
— „Dziękuję ci, bracie…” — powiedział cicho, łamiącym się głosem. — „Nie znajdę słów, żeby ci się odwdzięczyć.”
Michał uśmiechnął się lekko, ale w jego spojrzeniu było zmęczenie. — „Nie mnie dziękuj. Ja tylko trzymałem krzyż. To On działał. Zapamiętaj to, Jakubie.”
Proboszcz Stanisław, siedząc obok, skinął głową. — „Twoja spowiedź była kluczem, synu. To przez nią Marysia mogła zostać uwolniona. Nigdy tego nie zapominaj.”
Jakub opuścił głowę, a łzy popłynęły mu po policzkach. Tym razem były to łzy wdzięczności, nie rozpaczy.
Michał wstał, wyszedł na podwórko. Stał długo, patrząc na góry i płynącą w dole Wisłę. Powietrze było rześkie, pachniało dymem z kominów i rosą. Wszystko wyglądało zwyczajnie, jakby nic się nie wydarzyło. A jednak w jego sercu ciężko brzmiały słowa Astarotha:
„Nie przyszedłem po nią… tylko po ciebie.”
Michał wiedział, że to nie koniec. Marysia została ocalona, ale jego własna dusza została naznaczona. To była próba — i ostrzeżenie.
Kiedy wrócił do izby, Jakub podszedł do niego i objął go mocno. — „Jesteś moim bratem. Nigdy nie będę cię już pytał, dlaczego obrałeś taką drogę. Teraz rozumiem.”
Michał uśmiechnął się smutno. — „Obrałem tę drogę, bo innej nie miałem. Ale pamiętaj, Jakubie… diabeł nie śpi. Będzie wracał. I to nie tylko do mnie.”
W izbie Marysia zaczęła nucić dziecięcą piosenkę, jakby nic się nie wydarzyło. Ale Michał wiedział, że nocny cień wcale nie zniknął — po prostu cofnął się, by czekać na kolejne starcie.
Rozdział II
Początek drogi
Wieczór był cichy. Marysia spała już spokojnie, a Jakub siedział przy stole z bratem. Ogień w palenisku przygasał, rzucając długie cienie na ściany.
Jakub przerwał ciszę: — „Michał… powiedz mi wreszcie. Ty zawsze wracasz do tego zamku Pilicy, do tego swojego zakonu. Co się z tobą tam stało? Dlaczego właśnie ty, a nie kto inny, musiałeś wejść na tę drogę?”
Michał długo milczał, jakby ważył, czy warto otwierać tamte wspomnienia. W końcu westchnął. — „Chcesz poznać prawdę, Jakubie? To nie zaczęło się w Pilicy. To zaczęło się wcześniej — tam, gdzie poszedłem zaraz po śmierci naszej matki. W zakonie jezuitów.”
Był chłopcem, miał zaledwie siedemnaście lat. Jeszcze dziecko, choć serce miał już stwardniałe przez stratę. Pogrzeb matki zlał się w jego pamięci z deszczem, który tamtego dnia nie ustawał. A kiedy zgasły świeczki na jej grobie, proboszcz Stanisław wziął go za rękę i powiedział: „Synu, twoja droga nie będzie taka jak innych. Pan wzywa cię wyżej.”
Droga do klasztoru jezuitów była długa i chłodna. Gdy przekroczył bramę, zobaczył wysokie, surowe mury. Żadnych ozdób, żadnego ciepła. Tylko kamień, drewno i cisza, przerywana czasem krokiem zakonnika na krużganku.
Zabrano mu ubrania, dano prostą, czarną riasę. Tkanina była ciężka i szorstka, obca dla ciała, które jeszcze pamiętało wełniany kaftanik od matki. Gdy stanął w lustrze klasztornego korytarza, zobaczył siebie — nie chłopca, ale kogoś, kto miał być zmazany i zapisany na nowo.
Cela była zimna, goła. Kamienne ściany, jedno drewniane łóżko, krzyż nad nim. Nic więcej. Pierwszej nocy Michał długo nie spał. Słuchał, jak wiatr huczy w szczelinach murów, a w sercu czuł tęsknotę tak wielką, że dusiła.
Dni płynęły rytmem zakonu: pobudka o świcie, modlitwy, ciężka praca, nauka łaciny i Pisma Świętego, milczenie podczas posiłków. Była surowość, której chłopiec wcześniej nie znał.
Ale było też coś więcej. Jezuici mieli spojrzenia, jakich nie mieli zwykli księża. Ostrość i czujność. Jakby każdy z nich patrzył dalej niż tylko na świat widzialny. Michał czuł to od początku — i wiedział, że oni też widzą w nim coś, czego on sam nie rozumiał.
Michał zawiesił głos, jakby znów widział siebie jako młodzieńca w zimnej celi.
— „Jakubie… wiesz, co było najtrudniejsze? Nie zimno, nie głód, nie milczenie. Najtrudniejsze było nauczyć się widzieć Boga we wszystkim. W szorstkim chlebie, który dostawaliśmy raz dziennie. W dźwięku dzwonu, który przerywał ciszę. W twarzach braci, czasem zmęczonych, czasem surowych, a jednak noszących w sobie Jego obraz. Nawet w drzewach, które otaczały klasztor — ich gałęzie przypominały ramiona wyciągnięte ku niebu. Trzeba było zrozumieć, że wszystko, co istnieje, jest dotknięte Jego ręką.”
Jakub słuchał, marszcząc brwi. — „A w ludziach złych? W tych, którzy kłamią, kradną, biją? W nich też miałeś zobaczyć Boga?”
Michał kiwnął głową. — „Tak. Bo nawet gdy człowiek odwraca się od Stwórcy, to wciąż nosi w sobie Jego obraz. Zadaniem nie było oceniać, ale dostrzegać. To było najcięższe — spojrzeć na człowieka i widzieć w nim nie tylko jego grzech, ale i Boże dziecko. Kiedy zrozumiałem to, wiedziałem, że to nie ja będę walczył ze złem. Że tylko Bóg może zwyciężać. A ja mam być jedynie Jego narzędziem.”
Proboszcz Stanisław, który siedział z nimi, skinął głową, jakby sam to przeżył wiele razy. — „To właśnie jest droga Ignacego. Szukać i znajdować Boga we wszystkim. Nawet w ciemności, nawet w bólu. To dlatego Michał został posłany dalej, do Pilicy. Bo miał dar patrzeć tam, gdzie inni widzieli tylko mur.”
Michał spuścił wzrok. — „Ale ta droga ma cenę. Bo jeśli widzisz Boga we wszystkim… musisz też widzieć, jak Zły próbuje wszystko zniszczyć. I nie każdy umie to znieść.”
Pierwsze próby
W zakonie dni miały twardy rytm, którego nic nie mogło złamać. Pobudka o świcie, modlitwa w chłodnym kościele, potem praca — w polu, w kuchni, przy księgach. A nade wszystko milczenie. Słowa wolno było wypowiadać tylko w czasie modlitwy, w refektarzu panowała cisza, a rozmowy między braćmi były krótkie, surowe.
Ale noc… noc była próbą największą.
Nowicjuszy budzono o północy i prowadzono do kaplicy. Światło świec drżało na ścianach, a ich młode twarze wyglądały na blade i przestraszone. Nakazywano im klęczeć godzinami w ciszy, z oczami wlepionymi w krzyż. Kto zasnął — ten był budzony przez uderzenie rózgi.
Michał pamiętał pierwszą taką noc. Ciemność wciskała się w jego serce, w głowie słyszał szepty: „Po co tu jesteś? Nie dasz rady. Uciekaj…” Początkowo myślał, że to jego własne myśli, ale kiedy spojrzał na kolegę obok, zobaczył, że ten również drży, jakby słyszał to samo.
Mistrz nowicjatu, ojciec Antoni, widział ich lęk i tylko powtarzał: — „Diabeł zawsze próbuje nocą. Trwajcie. Patrzcie na krzyż. Nie odpowiadajcie na szepty, bo one nie są wasze.”
Były też próby dnia codziennego. Praca ponad siły, post, umartwienia. Ale najtrudniejsze były chwile, gdy musieli wyjść do ludzi. Jezuici nie zamykali się tylko za murami — posyłali młodych do wsi, by pomagali chorym i ubogim. Michał pierwszy raz zobaczył wtedy człowieka, o którym szeptano, że „ma w sobie coś złego”.
To był mężczyzna, który nagle, bez powodu, wpadał w szał. Bił rodzinę, krzyczał bluźnierstwa, a potem niczego nie pamiętał. Michał był tylko obserwatorem, bo starsi zakonnicy podjęli modlitwę. Ale widział, jak ciało mężczyzny wykręca się w nienaturalnych spazmach, jak jego głos zmienia się w głos obcy, mroczny.
Wtedy zrozumiał, że to, co mówił mu proboszcz Stanisław o jego snach, było prawdą. Że naprawdę istnieje coś więcej niż świat, który znał. I że ta droga nie prowadzi do bezpieczeństwa, ale do samego serca ciemności.
Michał opowiedział to wszystko Jakubowi i zakończył cicho: — „Wtedy, w zakonie, po raz pierwszy spojrzałem w oczy złu. Nie walczyłem jeszcze sam, ale wiedziałem, że nadejdzie dzień, gdy nie będę mógł stać z boku. I że od tego dnia nie ma odwrotu.”
akub nachylił się ku bratu. — „To wtedy poszedłeś do Pilicy?”
Michał skinął głową.
— „Tak. Gdy minęły dwa lata nowicjatu, zostałem wysłany do zamku w Pilicy. Nie każdy tam trafiał. To nie była zwykła formacja zakonna, lecz miejsce, gdzie przygotowywano nas do walki ze złem twarzą w twarz.”
Zamek wznosił się nad miasteczkiem, stary i ponury, otoczony lasami. Jego mury były grube i wilgotne, a w podziemiach ciągnęły się korytarze, w których echo brzmiało jak szepty. To właśnie tam, w podziemnych celach, mieściły się małe izby — ciasne, kamienne, z jednym łóżkiem i krzyżem na ścianie.
Nie było śmiechu, nie było swobody. Każdy dzień był próbą. Uczono nas, że egzorcysta musi umieć widzieć Boga w każdym stworzeniu, ale też umieć rozpoznać, kiedy zamiast Boga wkracza kłamca.
Starszy jezuita, ojciec Marcin, powtarzał: — „Tu nie nauczycie się zaklęć. Tu nauczycie się modlitwy, która nie jest formułą, ale bronią. I jeśli nie uwierzycie, że Bóg działa przez wasze słowa, demon was złamie.”
Michał spojrzał na brata i mówił dalej:
— „Jakubie, tam uczyli nas także hierarchii demonów. Bo oni nie działają chaotycznie. Mają porządek, jak wojsko. Są ci, którzy kuszą cicho — podszeptami, nałogami, grzechami lekkimi, które wydają się niczym. Są też ci, którzy uderzają otwarcie, wprowadzając rozpacz, opętanie, śmierć. A nad nimi książęta — tacy jak Astaroth. Oni nie zadowalają się jednym człowiekiem. Oni chcą rodów, narodów, całych Kościołów.”
Jakub wstrzymał oddech. — „Ale po co im dusze? Co im z tego?”
Michał odparł powoli, jakby każde słowo ważył: — „Bo nienawidzą Boga, a dusza ludzka jest Jego obrazem. Każda dusza, którą zniszczą, to jakby kawałek obrazu Stwórcy został spalony. Oni nie mogą uderzyć w samego Boga — więc biją w nas. Po to im dusze: by ranić Tego, którego nienawidzą.”
Michał spuścił wzrok. — „Bracia w Pilicy byli jak rodzina. Modliliśmy się razem, walczyliśmy ze snem, z pokusami, z ciemnością. Dwóch szczególnie było mi bliskich. Ale…” — urwał, jego twarz stężała. — „Nie czas jeszcze o tym mówić. Jednego z nich straciliśmy w zamku. I do dziś nie potrafię mówić o tym spokojnie.”
Jakub milczał długo. W izbie słychać było tylko trzask drewna w palenisku i oddech śpiącej Marysi.
— „Michał… nigdy nie sądziłem, że twoja droga wyglądała tak. Zawsze myślałem, że kapłani tylko modlą się i odprawiają msze. Ale teraz widzę, że ty od początku szedłeś przez ogień.”
Michał uśmiechnął się smutno. — „Każdy kapłan służy. Jedni modlitwą, inni chlebem i słowem. My — walką. Ale to ta sama służba. Tylko ciemność, z którą my się mierzymy, nie daje drugiej szansy.”
Życie w Pilicy
Zamek w Pilicy nie przypominał żadnego klasztoru, jaki Michał widział wcześniej. Nie było tu ciepła, ikon ani śpiewów chóru. Były kamienne korytarze, wilgoć, cisza i echo, które zdawało się żyć własnym życiem.
Każdy dzień zaczynał się przed świtem. Dzwon, ciężki i ponury, zwoływał braci do kaplicy. Zimne powietrze szczypało w płuca, a modlitwy, wypowiadane półgłosem, unosiły się ku sklepieniu. Po modlitwie następował post: kromka chleba, kubek wody. Czasem, w święto, kawałek sera. Nic więcej.
Potem praca fizyczna: noszenie drewna, oczyszczanie dziedzińca, pisanie ksiąg w scriptorium. Ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze były ćwiczenia duchowe.
Mistrz zakonu prowadził ich do sali, gdzie stały tylko ławy i krucyfiksy. Tam godzinami medytowali nad fragmentami Pisma. Ojciec Antoni powtarzał im bez końca: — „Egzorcysta musi znać Słowo jak żołnierz zna broń. Każde zdanie, każdy psalm może być mieczem w walce. Ale miecz trzeba znać na pamięć.”
Dlatego Michał recytował: „Dominus illuminatio mea et salus mea, quem timebo?” („Pan moim światłem i zbawieniem, kogóż miałbym się lękać?”) — aż słowa te stały się częścią jego krwi.
Były też próby milczenia. Czasem nakazywano im spędzać całe dnie bez słowa. Każde spojrzenie, każdy gest miał być świadomy. Cisza w zamku była tak głęboka, że słychać było kapanie wody w lochach i bicie własnego serca.
Ale najtrudniejsze były nocne czuwania. Wprowadzano ich do piwnic pod zamkiem, gdzie panowała wilgoć i mrok. Każdy dostawał świecę i brewiarz. Zadanie było jedno: trwać na modlitwie do świtu. A tam, w ciemności, człowiek naprawdę słyszał coś więcej niż ciszę. Kroki, których nie było. Szepty, które mówiły rzeczy, jakich nikt nie chciał słyszeć.
Ojciec Antoni ostrzegał: — „Zły nie zawsze objawia się wrzaskiem. Czasem przychodzi jako twój własny głos, twoje wspomnienie, twoja tęsknota. Jeśli ulegniesz, jeśli uwierzysz, że to twoje — przegrasz.”
Michał po latach wiedział, że to były pierwsze próby rozeznawania duchów. Umiejętności odróżnienia tego, co pochodziło od Boga, od tego, co było podszeptem nieprzyjaciela.
Michał spojrzał na Jakuba, gdy kończył opowieść. — „Bracie… tam w Pilicy uczyli nas nie tylko modlitwy. Uczyli nas patrzeć w ciemność i nie odwracać wzroku. Bo zły nie boi się tego, kto umie krzyczeć. On boi się tego, kto patrzy na niego spokojnie i mówi: ‘Pan moim światłem’.”
Jakub wzdrygnął się. — „Nie wiem, Michał, czy ja bym to wytrzymał.”
Michał uśmiechnął się gorzko. — „Nie każdy wytrzymuje.”
Dwaj bracia w walce
W Pilicy Michał nie był sam. Z tłumu nowicjuszy od razu zbliżył się do dwóch, którzy — podobnie jak on — nosili w oczach coś więcej niż tylko młodzieńczą ciekawość.
Pierwszy miał na imię Andrzej. Był z Mazowsza, syn kowala. Silny, prosty, o szerokich barkach i rękach przyzwyczajonych do ciężkiej pracy. Choć nie znał się na księgach tak jak inni, miał serce szczere i odwagę, której nikt mu nie mógł odmówić. To on pierwszy potrafił śmiać się nawet w ciemności, żartować półgłosem, by rozładować napięcie.
Drugi zwał się Paweł. Urodził się w Krakowie, syn bogatego kupca, ale wybrał klasztor zamiast handlu. Był spokojny, zamyślony, wciąż miał przy sobie księgi. To on najlepiej znał łacinę i Pismo Święte, a jego głos przy modlitwie był jak dzwon. W oczach jednak tliła się melancholia, jakby nosił w sobie cień, którego nie chciał nikomu zdradzić.
Michał szybko znalazł z nimi wspólny język. Razem czuwali nocami w lochach, razem recytowali psalmy w kaplicy. A kiedy sen odbierał im siły, Andrzej szturchał ich łokciem i szeptał: — „Wytrzymaj, bracie. Jeszcze chwila, jeszcze jedna modlitwa.”
Były chwile, gdy łączyło ich coś więcej niż ćwiczenia. Gdy Michał tęsknił za domem i matką, Andrzej kładł mu rękę na ramieniu, a Paweł cicho przypominał słowa Psalmu: — „Quam dilecta tabernacula tua, Domine virtutum…”
(„Jak miłe są przybytki Twoje, Panie Zastępów…”)
Wtedy Michał czuł, że nie jest sam.
— „Byliśmy jak trzej bracia” — powiedział teraz cicho Michał do Jakuba. — „Każdy z innego świata, a jednak związani jednym powołaniem. Razem patrzyliśmy w ciemność. Razem trwaliśmy przy krzyżu.”
Zamilkł na chwilę, a w jego oczach pojawił się cień. — „Ale w Pilicy nie wszyscy wychodzili cali. Jeden z nas… nie doczekał końca. Nie chcę jeszcze mówić jak. To rana, której do dziś nie potrafię opatrzyć.”
Jakub pokiwał głową poważnie. — „Rozumiem, bracie. Opowiesz, kiedy będziesz gotów.”
Michał uśmiechnął się smutno. — „Może kiedy Marysia całkiem odzyska siły. Na razie wystarczy, że wiesz — przyjaźń tam była tak samo bronią, jak krzyż i modlitwa. Bez niej żaden z nas nie przetrwałby ani dnia.”
Pierwsza próba
Była późna jesień. Wiatr zawodził w szczelinach murów, a noc spowiła Pilicę mgłą gęstą jak mleko. Ojciec Antoni zebrał nowicjuszy w krużganku i powiedział tylko jedno zdanie:
— „Dzisiejszej nocy zostaniecie sami w lochach. Każdy, kto chce służyć, musi stanąć naprzeciw temu, co niewidzialne.”
Zeszli w dół kamiennymi schodami, aż do wilgotnych piwnic zamku. Tam rozdzielono ich na trzyosobowe grupy. Michał trafił z Andrzejem i Pawłem. Otrzymali jedną świecę, krucyfiks i brewiarz. Drzwi zamknięto za nimi ciężkim ryglem.
Na początku panowała cisza. Krople wody kapały ze sklepienia, echo odbijało się w korytarzu. Trwali na modlitwie: psalmy, litanie, fragmenty Ewangelii. Czas płynął powoli, sen oblepiał powieki.
I wtedy zaczęło się.
Świeca nagle zadrżała, choć nie było przeciągu. W ciemności rozległ się dźwięk — jakby kroki, choć żaden z nich się nie poruszył. Potem szelest, jakby coś pełzało po kamieniach.
Paweł ścisnął brewiarz tak mocno, że jego knykcie zbielały. Andrzej podniósł krucyfiks. Michał szeptał modlitwę, ale serce waliło mu jak młot.
Z mroku dobiegł głos. Cichy, drwiący, nieludzki: — „Dzieci… wracajcie do matek. Tu nie wasze miejsce.”
Świeca zgasła.
Zapadła ciemność tak gęsta, że nie widzieli nawet własnych dłoni. Andrzej syknął: — „To nie jest nasza wyobraźnia. On tu jest.”
Michał drżącym głosem rozpoczął modlitwę: — „Exsurgat Deus, et dissipentur inimici eius…”
(„Niech powstanie Bóg, a niech się rozproszą Jego wrogowie…”)
Głos w mroku roześmiał się gardłowo. — „Powtarzacie słowa jak dzieci w szkole. A kto z was naprawdę wierzy?”
Wtedy coś ciężkiego runęło w ciemności. Bracia rzucili się ku sobie, ściskając krucyfiks, jakby to był ich jedyny ratunek. Michał poczuł zimny podmuch przy uchu i szept: — „Ciebie znam, chłopcze z Ustronia. Ty będziesz mój.”
Świeca nagle zapłonęła z powrotem sama, a drzwi lochów otworzyły się gwałtownie. Ojciec Antoni stał w progu.
— „Dosyć. Wytrwaliście.” — powiedział tylko.
Bracia wyszli na drżących nogach. Andrzej uśmiechnął się blado: — „No… przynajmniej nie zasnęliśmy.”
Ale Michał milczał. Wiedział, że ten głos mówił prawdę — znał go. A to oznaczało, że walka już wtedy była skierowana nie tylko przeciw nim trzem, ale przede wszystkim przeciwko niemu.
Nauka o hierarchii demonów
Po powrocie z lochów nowicjusze usiedli w zimnej sali, w której ściany były wilgotne, a zapach świec mieszał się z dymem paleniska. Twarze mieli blade, zmęczone, ale nikt nie ośmielił się odezwać.
Ojciec Antoni stał przy pulpicie. Wysoki, szczupły, o ostrych rysach. Patrzył na nich długo, po czym odezwał się powoli, głosem niskim i mocnym:
— „To, czego doświadczyliście, nie było snem. Ale nie było też pełnym atakiem. To był cień, przedsmak. Musicie wiedzieć, że demon nie działa chaotycznie. On ma hierarchię. I jeśli chcecie z nim walczyć, musicie rozumieć jego wojsko.”
Wziął do ręki krucyfiks i przeszedł się powoli przed ławami, jak generał przed żołnierzami.
— „Na samym dole są ci, których nazywamy kusicielami. To oni szepczą: ‘weź, przecież to nic’, ‘zrób, nikt się nie dowie’. Małe grzechy. Krople trucizny. Oni nie wrzeszczą, nie biją. Oni powoli zatruwają duszę.”
Zatrzymał się i spojrzał na nich ostrym wzrokiem. — „Wyżej są ci, którzy dręczą. Oni wchodzą w ciało, w umysł, przynoszą rozpacz, choroby, krzyki. To ich widzieliście tej nocy. To ich głos szeptał wam w ciemności. To oni czekają, aż otworzycie serce choćby na chwilę.”
Uniósł krucyfiks wyżej. — „Ale nad nimi są książęta. Tacy jak Astaroth. Oni nie przychodzą po jedną duszę. Oni chcą rodów, narodów, całych Kościołów. Oni sieją herezję, pychę, nienawiść. To nie oni wchodzą w dzieci, to oni stoją za wojnami i upadkiem królów.”
W sali zapadła cisza. Michał czuł, że serce bije mu szybciej.
Ojciec Antoni mówił dalej: — „Zapamiętajcie jedno: demon zawsze ma cel. On nie jest głupi. On nie działa, by was tylko przestraszyć. On chce waszej duszy. Bo każda dusza to obraz Boga. A oni nienawidzą Boga, więc niszczą obraz. Zabrać duszę człowieka to jakby opluć samego Stwórcę.”
Przeszedł na środek sali i pochylił się ku nim. — „Dlatego uczymy was modlitwy. Dlatego każemy wam pościć, milczeć, czuwać. To nie ćwiczenia dla dyscypliny. To hartowanie serca. Bo kiedy staniecie naprzeciw księcia ciemności, nie wystarczy znać formuły. Musicie wierzyć, że Bóg działa przez was. Inaczej padniecie jak muchy.”
Michał spojrzał wtedy na Andrzeja i Pawła. Wiedział, że to, co mówi ojciec Antoni, nie jest teorią. To była zapowiedź.
Rozmowa trzech braci
Po wykładzie sala opustoszała. Nowicjusze rozeszli się do swoich cel, a w korytarzu panowała cisza. Michał, Andrzej i Paweł usiedli razem w kącie krużganka. Przez wysokie okno wpadał blady księżyc, oświetlając ich twarze.
Andrzej pierwszy przerwał milczenie. — „No… to mamy jasne: jesteśmy mięsem armatnim w wojnie, której nie widać.” — uśmiechnął się krzywo, jakby chciał rozładować napięcie. — „Ciekawe, czy dostaniemy medal, czy tylko krzyżyk na grobie.”
Michał spojrzał na niego poważnie. — „Andrzej, to nie żarty. Ten głos w lochach… on mówił prawdę. On znał mnie. To nie był przypadek.”
Andrzej wzruszył ramionami, ale w oczach miał cień niepokoju. — „Może i znał. Ale jeśli mamy się bać każdego szeptu, to daleko nie zajdziemy. Lepiej się trzymać razem. Ty, ja i Paweł. Trzej przeciw ciemności.”
Paweł siedział w milczeniu, trzymając brewiarz na kolanach. W końcu odezwał się cicho: — „Ojciec Antoni mówił o książętach… o takich jak Astaroth. A ja się pytam: co my możemy im zrobić? Jesteśmy tylko chłopcami. Oni istnieją od wieków. To jakby kropla miała walczyć z oceanem.”
Michał pochylił się ku niemu. — „Nie my walczymy, Paweł. My tylko trzymamy krzyż. Walczy Bóg. Ocean nie zwycięży kropli, jeśli ona spada z nieba.”
Paweł spojrzał na niego, a w jego oczach zamigotała nadzieja, choć krucha.
Andrzej zaśmiał się półgłosem. — „No to mamy układ: ja będę ramieniem, Paweł głową, a ty sercem. I razem może przetrwamy tę przeklętą Pilicę.”
Trzej bracia spojrzeli na siebie. W mroku krużganka, wśród zimnych murów, poczuli coś, co było silniejsze niż strach: więź.
Pierwsza misja
Była chłodna noc, gdy ojciec Antoni wezwał ich do kaplicy. Stał przy ołtarzu, w dłoni trzymał krucyfiks i małą butelkę z wodą święconą.
— „Dziś nie będzie ćwiczeń. Dziś pójdziecie ze mną. We wsi na skraju lasu dzieje się coś, czego ludzie się lękają. Kobieta i jej dzieci nie śpią od tygodni. Słychać kroki po izbie, świece gasną, a najmłodszy chłopiec budzi się z ranami na ciele. To nie przypadek. Musicie zobaczyć, jak wygląda prawdziwa walka.”
Michał poczuł, że serce mu przyspiesza. Andrzej ścisnął pas, jakby chciał upewnić się, że krucyfiks nie wypadnie mu z dłoni. Paweł pobladł, ale skinął głową.
Droga prowadziła przez las, księżyc ledwie przedzierał się przez gałęzie. Gdy dotarli do wioski, cisza była nienaturalna. Psy nie szczekały, koguty nie piały. Dom, do którego weszli, pachniał dymem i wilgocią.
W środku kobieta klęczała przy łóżku, na którym leżał jej syn. Chłopiec miał może dziesięć lat, ale jego ciało było posiniaczone, a na ramionach widać było świeże zadrapania.
Ojciec Antoni ukląkł obok i rozpoczął modlitwę. — „Adjuro te, spiritus immunde, per Deum vivum…”
(„Zaklinam cię, duchu nieczysty, przez Boga żywego…”)
Nagle ogień w palenisku przygasł, a w izbie zrobiło się lodowato. Chłopiec otworzył oczy — czarne, nie swoje. Krzyknął głosem tak niskim, że zatrzęsły się ściany: — „Odejdźcie! To mój dom!”
Michał instynktownie sięgnął po krucyfiks, Andrzej chwycił chłopca za ramiona, a Paweł zaczął recytować psalm, choć głos mu się łamał.
Ojciec Antoni podniósł krucyfiks i krzyknął: — „Dominus lux mea et salus mea!”
(„Pan moim światłem i zbawieniem!”)
Dziecko wrzasnęło, ciało wyginało się nieludzko. Michał modlił się gorączkowo, czuł, jak coś zimnego dotyka jego karku, jakby niewidzialne dłonie próbowały go złamać.
I wtedy po raz pierwszy usłyszał głos, który później miał wracać latami: — „Michałku… ja już cię znam.”
Przez moment wydawało mu się, że znów stoi przy jeziorze Starnberg, a król Ludwik szepcze do niego słowa o spóźnieniu. Ale zaraz obraz zniknął.
Ojciec Antoni oblał chłopca wodą święconą, krzycząc modlitwy łacińskie. W końcu dziecko opadło bez sił, a cisza wypełniła izbę. Kobieta płakała, obejmując syna.
Gdy wracali do Pilicy, Andrzej szepnął: — „No to już wiem, że ta wojna nie jest bajką. Ale jeśli Bóg jest z nami, to kto przeciwko nam, prawda?”
Paweł milczał, a jego dłonie drżały. Michał zaś szedł w ciszy. Wiedział, że ten głos, który usłyszał, nie był zwykłym echem. To była zapowiedź.
Pierwsze zadania
Nazajutrz po powrocie z wioski ojciec Antoni wezwał trójkę do zakrystii. Stał przy stole, na którym leżały księgi, krucyfiksy i naczynie z wodą święconą. Jego twarz była jeszcze bardziej surowa niż zwykle.
— „To, co widzieliście, to dopiero początek” — powiedział. — „Od dziś każdy z was będzie wykonywał zadania samodzielnie. Chcę wiedzieć, kto z was potrafi wytrwać w samotności, a kto potrzebuje brata obok.”
Spojrzał na Andrzeja. — „Ty, Andrzeju, będziesz pracował przy cmentarzu. Tam nauczysz się nie bać ciszy i śmierci. Pomagaj grabarzowi, ale pamiętaj: śpiewaj psalmy, bo nocą łatwo usłyszeć tam nie swoje głosy.”
Andrzej skinął głową, choć widać było, że ręce aż go świerzbią do prawdziwej walki.
Potem spojrzał na Pawła. — „Ty zostaniesz w bibliotece. Będziesz przepisywał księgi i uczył się łaciny. Twoją bronią jest Słowo. Ale pamiętaj, że Słowo może stać się mieczem, jeśli nauczysz się go używać.”
Paweł odetchnął z ulgą, choć w oczach miał błysk niepewności.
W końcu jego spojrzenie spoczęło na Michale. — „A ty, Michał… ty pójdziesz ze mną. Nie wybierasz sobie miejsca. Pójdziesz tam, gdzie cię wezwę. Widziałem, jak demon mówił do ciebie. On już cię zna. Dlatego będziesz wystawiony na ogień wcześniej niż inni.”
Michał poczuł, jak zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Ale tylko skinął głową.
Ojciec Antoni pochylił się ku niemu i dodał ciszej: — „Zapamiętaj, synu. To, że on cię zna, nie znaczy, że jesteś przegrany. To znaczy, że Bóg postawił cię tam, gdzie inni nie potrafią stanąć. Ale nie myśl, że to zaszczyt. To ciężar.”
I tak zaczęły się tygodnie osobnych prób. Andrzej wśród grobów, Paweł wśród ksiąg, a Michał — zawsze przy ojcu Antonim, zawsze w centrum najcięższych przypadków.
Czasem wracali we trzech wieczorem, by podzielić się tym, co przeżyli. Andrzej opowiadał o głosach, które wzywały go po imieniu nocą na cmentarzu. Paweł o starych księgach, w których znajdował imiona duchów, których nikt już nie pamiętał.
A Michał… milczał najczęściej. Bo to, co widział i słyszał przy ojcu Antonim, było cięższe. Widział ludzi w konwulsjach, kobiety, które mówiły męskimi głosami, dzieci, które nagle zdradzały sekrety grzechów własnych rodziców. I zawsze, gdzieś w tle, słyszał ten sam szept:
„Michałku… ja już cię znam.”
Chrzest w ogniu
Była zimowa noc, gdy do bram Pilicy zapukał posłaniec z pobliskiego miasteczka. Blady, drżący, ledwie oddychał ze strachu.
— „Ojcze… pomóżcie. Pan burmistrz… on od miesięcy traci rozum. Krzyczy nocami, bije żonę, a dziś… dziś rzucił się na własne dzieci. Lekarze mówią, że to szaleństwo, ale w jego domu słychać głosy. Świece gasną same, a okna trzaskają, choć nie ma wiatru. Błagam, ojcze, przyjdźcie…”
Ojciec Antoni skinął głową. Spojrzał na Michała. — „Pójdziesz ze mną. To twój czas.”
Dom burmistrza był okazały, ale nocą wyglądał jak grobowiec. Wnętrze cuchnęło potem i dymem. Na łóżku, przywiązany do pasów, leżał mężczyzna — chudy, wykrzywiony, oczy miał tak ciemne, że widać było w nich coś nieludzkiego. Usta miał poranione od gryzienia, paznokcie zdarte do krwi.
Kiedy weszli, wrzasnął głosem, który wstrząsnął ścianami: — „Spóźniłeś się, Michałku! On już jest mój!”
Michał zamarł. To były te same słowa, które usłyszał przy jeziorze Starnberg od króla Ludwika.
Ojciec Antoni nie drgnął. Podniósł krucyfiks i rozpoczął egzorcyzm. — „Adjuro te, immundissime spiritus, ut exeas…”
Mężczyzna szarpał się jak dzikie zwierzę, rzucał pasami, pluł krwią. Świece gasły jedna po drugiej, aż została tylko ta, którą trzymał Michał. Jego dłonie drżały, ale nie wypuścił jej.
Demon śmiał się, patrząc prosto na niego. — „Michałku… twoja matka umarła przeze mnie. Chcesz, żebym opowiedział ci, jak oddała płaszcz, gdy padał deszcz? Byłeś tam, pamiętasz? To ja wtedy…”
Michał poczuł, jak kolana się pod nim uginają. Łzy napłynęły mu do oczu. Ale wtedy usłyszał głos ojca Antoniego: — „Nie słuchaj! To nie twoje myśli, nie twoje wspomnienia. To jego kłamstwo!”
Michał uniósł świecę i krucyfiks, a z jego ust wyrwały się słowa Psalmu: — „Pan moim pasterzem, niczego mi nie braknie…”
Głos drżał, ale każde słowo było jak cios. Burmistrz zawył, ciało wyginało się w nieludzkich spazmach. Wtedy ojciec Antoni oblał go wodą święconą i krzyknął: — „Crux sancta sit mihi lux!”
(„Krzyż święty niech mi będzie światłem!”)
Mężczyzna ryknął i opadł bez sił. Cisza spadła na izbę jak ciężka kotara.
Ojciec Antoni spojrzał na Michała. — „Teraz wiesz, synu, że to nie bajki. To wojna. I od tej chwili jesteś jej częścią. Chcesz czy nie — on już cię wybrał.”
Michał milczał, ściskając krucyfiks tak mocno, że aż bolały go dłonie. Wiedział jedno: demon mówił prawdę. Znał go. A to oznaczało, że kolejne starcie będzie jeszcze cięższe.
Po walce
Był późny wieczór, kiedy Michał wrócił do Pilicy. Kroki niosły się po kamiennym korytarzu jak uderzenia młota. W izbie, gdzie sypiali nowicjusze, czekał już Andrzej i Paweł.
Andrzej zerwał się na równe nogi, gdy tylko zobaczył brata. — „Żyjesz! A ja myślałem, że ojciec Antoni wróci sam, a ciebie będziemy śpiewać w requiem.”
Próbował się uśmiechnąć, ale w jego głosie była szczera ulga. Klepnął Michała w ramię z taką siłą, że aż zaklekotały deski. — „No i jak? Wyglądało na prawdziwe piekło?”
Michał usiadł ciężko na ławie. Spojrzał na dłonie, które nadal drżały. — „To nie piekło… to coś gorszego. Bo to piekło, które próbuje wejść tutaj.” — stuknął palcem w pierś.
Paweł, dotąd milczący, odłożył księgę, którą trzymał na kolanach. Jego oczy były poważne. — „Ostrzegałem was. To dopiero początek. Jeśli demon już teraz mówi do ciebie po imieniu, Michał… to znaczy, że nie jesteś jednym z wielu. On wybrał ciebie.”
Andrzej skrzywił się. — „Wybrał? Nie. To Bóg go wybrał. Michał nie jest żadną ofiarą, tylko żołnierzem. A żołnierz walczy, dopóki stoi.”
Michał uniósł wzrok, patrząc na nich obu. — „Żołnierz? Andrzeju, my nie mamy mieczy. Mamy tylko krzyż. A on… on zna wszystkie moje rany, każdy mój strach. Wie, gdzie uderzyć.”
W izbie zapadła cisza. Słychać było tylko oddechy i odległy wiatr hulający w zamkowych murach.
W końcu Paweł szepnął: — „Może właśnie dlatego zostałeś wybrany. Bo on myśli, że cię złamie. A Bóg wie, że się nie złamiesz.”
Andrzej uśmiechnął się półgębkiem, ale w oczach miał blask. — „No to mamy układ. Ja będę stał po twojej lewej, Paweł po twojej prawej. A jeśli kiedykolwiek się zachwiejesz, będziemy twoimi ramionami. Bracia do końca.”
Michał spojrzał na nich obu. I choć serce miał ciężkie jak kamień, poczuł, że w tej ciemności nie jest sam.
Nauka egzorcysty
Kilka dni po tamtej nocy ojciec Antoni wezwał Michała do biblioteki. To było najciemniejsze pomieszczenie w całym zamku — półki uginające się od ksiąg, kurz, zapach starego pergaminu i wosku świec.
Na stole leżał brewiarz, kilka rękopisów i cienka księga w skórzanej oprawie. Ojciec Antoni przesunął ją w stronę Michała.
— „To nie jest księga, którą znajdziesz w każdym klasztorze” — powiedział cicho. — „To fragmenty rytuałów i modlitw, które Kościół zachowuje dla wybranych. Nauczysz się ich na pamięć, bo w chwili walki nie będziesz miał czasu szukać w księdze.”
Michał otworzył tom. Litery łacińskie zdawały się drżeć w świetle świecy:
„Vade retro, Satana! Nunquam suade mihi vana!
Sunt mala quae libas. Ipse venena bibas!”
(„Idź precz, szatanie! Nigdy nie zwódź mnie próżnymi rzeczami! To, co mi podajesz, jest złem. Sam pij swoje trucizny!”)
Ojciec Antoni wskazał na słowa. — „To nie są zaklęcia. To jest modlitwa. Ale żeby działała, musisz wierzyć każdym włóknem duszy. Jeśli będziesz powtarzał słowa jak dziecko pacierz, demon tylko się zaśmieje.”
Potem zaczęła się nauka znaków. Antoni nauczył go, jak rysować na czole krzyż wodą święconą, jak używać kadzidła, by oczyścić przestrzeń, jak rozpoznawać zapach siarki albo nagłe ochłodzenie jako znaki obecności.
— „Demon nie zawsze wrzeszczy” — mówił. — „Czasem wystarczy, że nagle nie możesz się modlić. Czasem, że w twoim sercu pojawia się gniew bez powodu. To są jego ślady. Musisz je znać, bo inaczej nie odróżnisz go od własnych myśli.”
Michał słuchał w skupieniu. Widział, że to nie są tylko słowa. Ojciec Antoni mówił jak człowiek, który widział te rzeczy dziesiątki razy i wiedział, ile kosztuje najmniejszy błąd.
Pod koniec nauki Antoni położył dłoń na ramieniu Michała. — „Synu… egzorcysta, który nie zna własnych ran, jest zgubiony. Demon uderza zawsze w miejsce, gdzie boli najbardziej. Dlatego nie bój się swoich słabości. Przynoś je Bogu, bo tylko On może je uleczyć. A jeśli je ukryjesz, one staną się bronią wroga.”
Michał poczuł, że te słowa wnikają głębiej niż wszystkie łacińskie formuły. I zrozumiał, że jego walka zaczęła się już dawno — nie w Pilicy, nie w lochach, ale w dniu, gdy zmarła jego matka.
Pierwsza samotna próba
Pewnego wieczoru, gdy reszta nowicjuszy szykowała się do modlitwy, ojciec Antoni wezwał Michała do zakrystii. Stał przy stole, na którym leżał krucyfiks i mała fiolka z wodą święconą.
— „Dziś pójdziesz sam” — powiedział bez wstępu. — „Wioskę niedaleko Pilicy dręczy nocne zjawisko. Nie ma opętania, jeszcze nie. Ale ludzie mówią, że w stajniach słychać szepty, bydło pada bez powodu, a w nocy ktoś otwiera drzwi, choć są zamknięte na skobel. Pójdziesz tam, by się modlić i sprawdzić, co się dzieje. Nie walcz, jeśli nie będziesz mógł. Trwaj przy krzyżu i patrz. To twoja próba.”
Michał skinął głową. Dostał świecę, krucyfiks, brewiarz i buteleczkę wody święconej. Nic więcej.
Noc była chłodna, księżyc wąski jak sierp. Stajnia stała na uboczu, ciemna i cicha. Michał wszedł, drzwi zatrzasnęły się za nim same. Zapalił świecę, światło zatańczyło po belkach.
Na początku było spokojnie. Ale potem usłyszał. Cichy szept, jakby wiele głosów mówiło naraz. Nie rozumiał słów, ale czuł, że nie są ludzkie. Zwierzęta były niespokojne, koń uderzał kopytami o ziemię, krowy ryczały głucho.
Michał ukląkł i zaczął się modlić. — „Pater noster, qui es in caelis…”
Głosy wzmogły się. Świeca zgasła. W ciemności coś poruszyło się obok niego, jakby ktoś szedł wkoło. Poczuł zimny podmuch na karku i oddech przy uchu.
— „Michałku…” — głos wyszeptał, przeciągając sylaby. — „Już cię znam.”
Serce zabiło mu jak młot. Ale uniósł krucyfiks i krzyknął, choć głos drżał: — „Dominus illuminatio mea et salus mea!”
(„Pan moim światłem i zbawieniem!”)
Coś zawyło w ciemności, zwierzęta zaczęły się rzucać, a on poczuł, jak niewidzialna siła próbuje wyrwać mu krucyfiks z dłoni. Ścisnął go mocniej i polanym wodą święconą znaczył w powietrzu znak krzyża.
Głosy zaczęły się cofać. Było ich coraz mniej, aż w końcu zapadła cisza. Świeca zapłonęła sama, a w stajni znów panował spokój.
Kiedy wrócił do Pilicy, ojciec Antoni tylko na niego spojrzał. — „I?”
Michał spuścił wzrok. — „Był tam… on. Ten sam głos. Mówił do mnie po imieniu.”
Antoni skinął głową, jakby to przewidział. — „Dobrze. To znaczy, że jesteś na jego liście. A jeśli jesteś na jego liście, to jesteś też na liście Boga. Zapamiętaj, synu: nie wybrałeś tej walki. Ona wybrała ciebie.”
Michał czuł, że od tej chwili nic już nie będzie takie samo.
Rozdźwięk
Rankiem krużganek Pilicy był spowity chłodem. Kamienne łuki ociekały wilgocią, a przez wąskie okna wpadało blade światło, które bardziej przypominało popiół niż słońce. Echo kroków rozbrzmiewało głośniej niż zwykle, jakby mury same chciały podsłuchiwać rozmowy.
Michał szedł powoli, jeszcze zmęczony po nocnej próbie. W dłoniach czuł ciężar krucyfiksu, choć dawno go już odłożył. Na ramionach — zimny oddech stajni, który wciąż zdawał się za nim iść.
Na końcu krużganka czekali Andrzej i Paweł. Ich sylwetki, ubrane w czarne riasy, rysowały się ostro na tle jasnego okna. Andrzej opierał się o kamienny filar, ręce miał skrzyżowane, twarz napiętą. Paweł siedział skulony na ławie, z księgą na kolanach, jakby w niej szukał ratunku.
— „Byłeś wczoraj znowu z ojcem Antonim, prawda?” — rzucił Andrzej, gdy Michał się zbliżył. Jego głos odbił się od murów ostro, jak brzęk metalu. — „Co tym razem? Czemu nic nie powiedziałeś?”
Michał zatrzymał się, czując, że kamienne posadzki pod stopami są zimniejsze niż zwykle. Spojrzał w twarz brata. — „Nie byłem z Antonim. Byłem sam.”
Przez twarz Andrzeja przemknął cień. Złość zmieszała się z niedowierzaniem. — „Sam? Więc to już tak? On wysyła cię w noc jak żołnierza, a nas zostawia z grabiami i księgami? Ty jesteś jego wybrańcem?”
Powietrze zgęstniało, jakby w krużganku zabrakło tchu. Paweł podniósł głowę znad księgi. W jego oczach nie było zazdrości, tylko strach. — „Andrzej… to nie zaszczyt. To brzemię. Jeśli demon mówi do niego po imieniu, to znaczy, że Michał został wystawiony na linię ognia. A my wiemy, że tam nie ma powrotu.”
Andrzej splunął na zimne kamienie, gniew rozgrzewał jego twarz. — „Brzemię, zaszczyt — na jedno wychodzi. On walczy, a my patrzymy. Nie po to tu przyszedłem.”
Michał czuł, że słowa brata uderzają w niego jak kamienie. Westchnął głęboko, a w jego oczach odbiło się zmęczenie nocy. — „Nie wybierałem tego, Andrzeju. Ale on już mnie zna. I jeśli ja nie stanę, on przyjdzie po was.”
Cisza zapadła ciężka jak ołów. Z krużganka dochodził tylko szelest szczurów w murach i kapanie wody w dalekich lochach.
Paweł zamknął księgę i odezwał się cicho, niemal szeptem: — „Michał nie jest ulubieńcem. On jest znakiem. I wiem, że ta droga nas rozdzieli. Ty, Andrzeju, będziesz walczył, ja będę pisał. A on… on będzie szedł sam. Ale pamiętaj, bracie — nawet jeśli nie będziemy przy tobie, będziemy twoimi świadkami.”
Andrzej odwrócił się gwałtownie i ruszył w stronę dziedzińca. Kroki dudniły, jakby bił nimi w same fundamenty zamku. Paweł został w cieniu krużganka, a Michał poczuł, że te zimne mury zaciskają się wokół niego coraz ciaśniej.
Korytarze Pilicy były zimne jak zawsze, ale od kilku dni atmosfera między braćmi była jeszcze chłodniejsza niż mury. Andrzej, dotąd pełen energii, coraz częściej wychodził sam na dziedziniec, by ćwiczyć ciosy kijem, jakby walczył z niewidzialnym przeciwnikiem. Jego ruchy były gwałtowne, pełne gniewu.
Michał kilka razy widział, jak uderzał kijem w powietrze, wykrzykując półgłosem: — „Dlaczego on, a nie ja?!”
Kiedy ktoś przechodził obok, Andrzej udawał, że ćwiczy w ciszy. Ale w jego oczach było widać bunt — płonący, nie do ugaszenia.
Paweł z kolei coraz częściej zamykał się w bibliotece. Siadał przy świecy, otoczony księgami, i przepisywał wersety drżącą ręką. Jego palce były wiecznie umazane atramentem, a twarz wychudzona, jakby żywił się tylko literami.
Michał pewnego wieczoru wszedł do biblioteki i zastał go skulonego, z czołem opartym o pergamin. Świeca wypaliła się niemal do końca, wosk kapał na stół.
— „Paweł?” — szepnął.
Ten podniósł głowę. Oczy miał czerwone, zmęczone. — „Oni wszyscy chcą, żebym pisał. Ale co mi z ksiąg, kiedy nocą słyszę te głosy? Słyszę je w murach, Michał. Jakby ktoś szeptał moje imię. Moje, nie twoje.”
Michał uklęknął przy nim, położył rękę na jego ramieniu. — „Paweł, to próba. Oni chcą nas poróżnić. Ciebie zatruć strachem, Andrzeja pychą, a mnie rozpaczą. To ta sama wojna, tylko każdy ma swoje pole bitwy.”
Paweł spojrzał na niego ze łzami w oczach. — „A jeśli moje pole mnie przerośnie? Jeśli zamiast walczyć, schowam się w księdze i nigdy nie wyjdę? Andrzej przynajmniej ma odwagę. Ja mam tylko atrament.”
W tym samym czasie, na dziedzińcu, Andrzej krążył jak drapieżnik. Uderzał kijem w powietrze, w mury, w drzewa. Pot ociekał mu po skroniach, a w ustach szeptał: — „Dajcie mi demona. Chcę go zobaczyć. Chcę wiedzieć, czy jestem słabszy od Michała…”
Michał tej nocy długo nie spał. Słyszał z jednej strony kroki Andrzeja, z drugiej — szelest pergaminu Pawła. Wiedział, że ich przyjaźń zaczyna się kruszyć, a to, co ich dzieli, nie jest tylko ludzką słabością. To była ręka wroga, który już wchodził między nich.
Kamienne schody prowadziły w dół coraz głębiej, jakby miały ich zaprowadzić nie do lochu, lecz do samego brzucha ziemi. Powietrze gęstniało, wilgoć osiadała na sutannach, a każdy krok brzmiał zbyt głośno — jakby echo zdradzało ich obecność komuś, kto czekał w mroku.
Świeca w dłoniach Pawła drżała. Wosk spływał gorącymi kroplami na jego palce, a on nawet tego nie czuł, tak był skupiony na szeptach, które zaczęły pełzać po ścianach. Nie były wyraźne, raczej jak strzępy słów unoszących się w ciemności: „wracajcie… nie wasze miejsce…”
Andrzej parł przodem. Kij uderzał o kamień, każde uderzenie rozbrzmiewało jak wyzwanie. — „Chodź! Pokaż się!” — syknął, oczy błyszczały w półmroku.
Michał szedł w środku. Krucyfiks trzymał obiema rękami, mocno, jakby to była jedyna bariera między nimi a czymś, co oddychało tuż obok. Czuł, jak powietrze stygnie, jak kropla potu spływa mu po karku, zimna jak lód.
Drzwi celi zaskrzypiały, gdy je otworzyli. W środku panowała ciemność gęstsza niż noc. Gdy weszli, świeca Pawła zgasła nagle, jakby ktoś dmuchnął tuż obok jego ucha.
Zapadła cisza. A potem — śmiech. Niski, gardłowy, rozciągnięty, jakby ściany same śmiały się z ich strachu.
Paweł cofnął się gwałtownie, potknął i runął na zimny kamień. Jego oddech przyspieszył, ręce drżały, gdy próbował znaleźć krzesiwo. Łzy napłynęły mu do oczu, szeptał półgłosem, jakby do siebie: — „Nie dam rady… nie dam rady…”
Andrzej zrobił krok naprzód, kij uniósł wysoko. — „Przestań się kryć! Wyjdź!” — wrzasnął, gniew dudnił w jego głosie.
I wtedy głos zabrzmiał obok jego ucha, tak blisko, że poczuł zimny oddech: — „Nie boisz się… bo jesteś ślepy. Strach dopiero przyjdzie.”
Andrzej zamarł. Kij zawisł w powietrzu, a jego ręce zadrżały.
Michał uklęknął na środku celi. Kamień był lodowaty, przeszywał kolana jak ostrze. Uniósł krucyfiks, zamknął oczy i zaczął modlić się głosem, który drżał, ale nie ustawał: — „Pan moim światłem i zbawieniem, kogóż miałbym się lękać…”
Na każde słowo śmiech milkł, by zaraz powrócić głośniejszy. Michał modlił się dalej, a w głowie czuł natrętne szepty: „To nic nie da… on już tu jest… on zna twoje imię…”
Otworzył oczy. Krucyfiks błyszczał w ciemności jak jedyny punkt światła. — „Pan obrońcą mego życia, przed kim miałbym czuć trwogę?”
Paweł uniósł głowę, szeptał modlitwę razem z nim, choć łzy wciąż płynęły mu po policzkach. Andrzej zacisnął szczęki, a kij opadł na ziemię — wreszcie ukląkł obok Michała, jakby zrozumiał, że nie siła mięśni jest bronią w tym miejscu.
I wtedy świeca zapłonęła sama.
Światło rozproszyło ciemność, a śmiech umilkł. Wszyscy trzej klęczeli razem, dysząc ciężko, a echo ich modlitwy wciąż brzmiało w kamiennych murach, jakby same ściany szeptały słowa Psalmu.
Gdy wyszli na górę, byli bladzi, spoceni, z oczami czerwonymi od napięcia. Ojciec Antoni czekał na nich przy schodach.
— „I co zobaczyliście?” — zapytał spokojnie.
Michał odpowiedział bez wahania: — „Że demon wchodzi tam, gdzie jesteśmy podzieleni. Pycha i strach są jego drzwiami.”
Antoni skinął głową. — „To pierwsza lekcja, której nie możecie zapomnieć. Nie demon was zgubi, lecz to, co nosicie w sercu. Tylko razem możecie być tarczą — osobno każdy zginie.”
Noc po próbie
Cela Michała była niewielka. Kamienne ściany ociekały wilgocią, a na ich powierzchni można było dostrzec zielonkawe smugi porostów. W powietrzu unosił się zapach zimy — nie śniegu, lecz tego lodowatego chłodu, który wciska się w kości i nie chce odejść.
Na łóżku leżała cienka słomiana derka. Michał siedział na jego krawędzi, plecami oparty o mur. Krucyfiks trzymał w dłoniach. Metal był zimny, ciężki, wbijał się w palce.
Świeca paliła się przy ścianie, rzucając migotliwe światło. Cienie poruszały się leniwie, jakby oddychały własnym rytmem. Michał wpatrywał się w nie, a w jego głowie brzmiała jeszcze modlitwa z lochów:
„Pan moim światłem i zbawieniem, kogóż miałbym się lękać…”
Powtarzał ją szeptem, powoli, jakby każde słowo musiał wyrwać z gardła.
Noc była gęsta. Z korytarza dobiegały odległe kroki strażnika, potem znów cisza. A w tej ciszy — coś więcej. Nie dźwięk, nie głos, ale obecność.
Michał poczuł, jak włosy stają mu dęba na karku. Ścisnął krucyfiks mocniej.
Świeca zadrżała, knot nagle przygasł. Cień na ścianie wydłużył się i zaczął poruszać w przeciwną stronę niż płomień.
Michał zamknął oczy, przycisnął krucyfiks do czoła. — „Pater noster, qui es in caelis…” — szeptał, a każde słowo rozbrzmiewało jak kropla spadająca do studni.
W myślach usłyszał szepty. Nie głośne, ale uporczywe, jakby ktoś siedział tuż obok, tak blisko, że czuł jego oddech.
„Nie jesteś sam… nigdy nie będziesz sam… bo ja zawsze będę obok…”
Otworzył oczy. Świeca gasła. W ciemności krzyż w jego dłoni nagle wydał się cięższy, jakby ciągnął go ku ziemi. Michał ukląkł na zimnym kamieniu, czoło oparł o podłogę.
— „Dominus lux mea et salus mea…” — powtarzał raz za razem, aż głos zamienił się w drżący szept.
Wtedy poczuł zimno na karku, zimniejsze niż kamień. Jakby lodowata dłoń przesunęła się po jego skórze.
Ale nie przerwał modlitwy. Ścisnął krucyfiks mocniej, tak że metal wbił mu się w dłoń.
Cień odsunął się powoli. Świeca zapłonęła na nowo, jakby nigdy nie gasła.
Michał wciąż klęczał, zmęczony, spocony, z ustami wyschniętymi od powtarzania tych samych słów. W jego sercu nie było triumfu. Była tylko świadomość, że noc dopiero się zaczyna, a kolejne będą jeszcze cięższe.
To była noc, w której Michał zrozumiał, że modlitwa nie jest słowem, lecz bronią. I że jeśli nie trzyma jej jak miecza, ciemność po prostu wejdzie i zostanie.
Wezwanie
Ranek w Pilicy był szary i chłodny. Mgła snuła się po dziedzińcu, przykrywając kamienie cienką warstwą wilgoci. Andrzej ćwiczył już od świtu, wymachując kijem tak gwałtownie, że z ust unosiła się para. Każdy ruch był jak uderzenie gniewu.
— „Dajcie mi prawdziwego wroga” — mruknął, gdy Michał przechodził obok. — „Bo od samego machania rękami nikt jeszcze nie został żołnierzem.”
Paweł siedział pod murem, z księgą na kolanach. Nie podniósł wzroku, tylko szepnął: — „Nie mów tego głośno. Kiedy prosisz o walkę, ona przychodzi szybciej, niż myślisz.”
Michał zatrzymał się między nimi. — „Nie wybieramy walki. Ona wybiera nas.”
Chciał powiedzieć coś więcej, ale wtedy z krużganka wybiegł jeden z młodszych braci. Oddychał ciężko, trzymał się za bok. — „Ojciec Antoni wzywa was. Natychmiast.”
Kaplica była pogrążona w półmroku. Ojciec Antoni stał przy ołtarzu, obok niego klęczał wieśniak z pobliskiej osady. Brudny, zmęczony, twarz miał pooraną strachem.
— „Ojcze…” — mówił, łamiącym się głosem. — „Od tygodnia w naszej stodole coś chodzi. Nocą słyszymy kroki, bydło ryczy, dzieci płaczą. Wczoraj żona zobaczyła postać bez twarzy, stojącą przy drzwiach. Nie możemy spać, nie możemy żyć. Pomóżcie.”
Ojciec Antoni spojrzał na Michała, Andrzeja i Pawła. — „Idziemy wszyscy. Ty, Michał, poprowadzisz modlitwę. Andrzej — będziesz trzymał chłopca, jeśli trzeba będzie. Paweł — twoim zadaniem jest czytać psalmy, dopóki ja nie powiem dość. Rozumiecie?”
Wszyscy skinęli głowami.
Droga do wsi była szybka. Mgła unosiła się nad polami, psy szczekały gdzieś w oddali, a w powietrzu wisiał ciężar, którego nie dało się nazwać.
Stodoła stała samotnie, ciemna, ze ścianami noszącymi ślady zadrapań, jakby coś próbowało się wydostać ze środka. Gdy otworzyli drzwi, uderzył ich zapach zgniłego siana i czegoś jeszcze — jakby siarki.
Andrzej wszedł pierwszy, kij gotowy w dłoni. Paweł drżał, ale rozwinął pergamin. Michał uniósł krucyfiks i rozpoczął modlitwę.
I wtedy rozległ się wrzask. Nie ludzki, nie zwierzęcy — wrzask, który rozciął powietrze jak nóż.
Coś ruszyło się w kącie stodoły.