E-book
7.88
drukowana A5
71.33
Nie jesteś z mojego świata

Bezpłatny fragment - Nie jesteś z mojego świata

Objętość:
487 str.
ISBN:
978-83-8155-556-2
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 71.33

­ CZĘŚĆ I

Burza

1

Andrzej podjechał powoli pod jedną z willi, która łącznie z innymi tworzyły zwartą enklawę w ekskluzywnej dzielnicy miasta. Wyszedł z samochodu i skierował się w stronę furtki znajdującej się kilka kroków od zaparkowanego przed chwilą samochodu. Spojrzał na wizytówkę z nazwiskiem swojego przyjaciela i nacisnął dzwonek. Po chwili na progu stanął wytworny mężczyzna wyglądający na około pięćdziesiąt lat, chociaż w rzeczywistości miał znacznie więcej. Szpakowate włosy nadawały mu szlachetnego wyglądu i dystynkcji, a nienaganny ubiór i wykwintne maniery powodowały jakiś dziwny dysonans w stosunku do przyjętego dzisiaj zachowania.

— Dzień dobry. Wybacz, że przyszedłem bez uprzedzenia…

— Daj spokój. Cieszę się, że jesteś. Tyle czasu nie widzieliśmy się. Proszę, wejdź.

Sławek zaprowadził przyjaciela do wielkiego salonu. Od razu dało się zauważyć, że właściciel ma wyjątkowe wyczucie piękna i szczególne upodobanie do porządku. Luksusowe meble wypełniające salon zostały zaprojektowane specjalnie do tego wnętrza. Przeciwległa ściana była cała ze szkła. Osadzone w niej dwuskrzydłowe drzwi prowadziły do ogrodu. Widok drzew i kwiatów, rosnących na zewnątrz, dodawał salonowi głębi i znacznie go optycznie powiększał.

— Dawniej, jak pamiętasz, nie było komórek, nikt się nie anonsował i dzięki temu ludzie odwiedzali się, kiedy tylko mieli na to ochotę i było dobrze. Powiem ci, że wolałem, jak było tak jak dawniej. To całe dzwonienie, umawianie się, powoduje tylko, że coraz rzadziej wszyscy się widujemy.

Sławek wskazał gościowi fotel stojący w środkowej części ekskluzywnego pomieszczenia.

— Usiądź. Czego się napijesz: whisky, koniak, gin, czysta, kawa, herbata, sok, woda…?

— Zapomniałeś już, że jestem po zawale? Woda wystarczy — odpowiedział z żalem w głosie, Andrzej.

Sławek podał przyjacielowi wodę mineralną z grubym plastrem cytryny. Sobie nalał whisky z kryształowej karafki stojącej na barku, uprzednio wrzuciwszy do szklanki parę kostek lodu, następnie rozparł się wygodnie w fotelu i czekał na to, co ma mu do powiedzenia jego gość. Ale ten milczał. Wyraźnie nie wiedział jak zacząć. Wypił łyk wody, jednak to nie pomogło. Milczał nadal. Kilka razy poprawił się, jakby szukając odpowiedniej pozycji do wypowiedzenia słów, które nosił w sobie i chciał przekazać, ale nie potrafił.

Gospodarz willi obserwował uważnie swojego przyjaciela. W salonie panowała coraz bardziej denerwująca cisza.

— No to mów, co cię sprowadza.

Te zachęcające słowa nie pomogły, widać było, że przyjaciel wciąż nie wie jak zacząć. Jeszcze raz poprawił się w fotelu, otworzył usta, ale zamiast słowa z gardła wydobył się tylko nieartykułowany dźwięk. Wypił jeszcze jeden łyk wody, zebrał się w sobie i wreszcie zaczął.

— Spotkałem wczoraj Annę. Była wyjątkowo przygnębiona. Trudno mi się z nią rozmawiało, nie chciała nic powiedzieć, ale w końcu wyznała, że rozstaliście się. To prawda?

— Właściwie nic takiego nie powiedziałem, chyba mnie źle zrozumiała — odpowiedział wymijająco Sławek.

— Oczywiście, że to nie moja sprawa i jak nie chcesz, to nie mów, ale to już nie wiadomo, która kobieta… Dlaczego nie chcesz zostać z żadną na stałe? Przecież nie musisz się od razu żenić…

— Jakby ci to powiedzieć… — Sławek zawahał się przez chwilę, zaczął szukać odpowiednich słów. Wyraźnie było widać, że z ich doborem ma problem. — Powiem najprościej. Nie ma takiej kobiety, której umiałbym uwierzyć i zaufać. Miłość, to pojęcie, które dawno uległo deprecjacji, więc kiedy widzę, że rodzi się to, co one nazywają miłością…

— …odchodzisz?

— Tak.

— I uważasz, że to jest uczciwe?

— Co ty możesz o tym wiedzieć…

2

Minęło już tyle lat, tak wiele zmieniło się w jego życiu, a mimo to wciąż nie może zapomnieć o tamtej chwili, gdy po raz pierwszy ją zobaczył. Był w tym wieku, kiedy cały świat, stoi otworem, kiedy kłębią się marzenia, w które wierzy się z całą siłą i jest się pewnym, że można osiągnąć każdą poprzeczkę, że jest się panem, jeśli nie świata, to na pewno swoich dążeń, które z czasem okazują się marzeniami; dziwną siłą, która nas inspiruje i sprawia, że potrafimy przeistaczać się w Herosów. Kto nie umie marzyć, nigdy nie dozna smaku życia, jego piołunu i jego ambrozji, nie ma też nadziei, która tak rzadko się spełnia…

Gdy się ma dziewiętnaście lat, to nie tylko wierzy się we wspaniałe jutro, ale przede wszystkim w najżarliwszą miłość, potrafiącą zagrzewać do wielkich czynów, taką która przesłania cały świat.


W wieku dziewiętnastu lat mało kto w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku mieszkał sam, bez rodziców, zresztą dzisiaj też nie jest to nagminne. On również mieszkał z rodzicami. Żeby zorganizować jakieś spotkanie w gronie przyjaciół, czekał na chwilę, kiedy gdzieś wyjadą, a to ze względu na ich pracę zdarzało się bardzo często i do tego były to wyjazdy dłuższe, czyli tak zwana wolna chata stawała otworem. Sławek nigdy nie sprawiał problemów swoim rodzicom. W ich oczach był układny, dobrze wychowany, spokojny, opanowany, zaradny. Rodzice nie musieli martwić się, kiedy zostawał sam w domu, bo mieli pewność, że żadnego numeru nie wywinie. Ostatnio na ich wyjeździe zależało mu szczególnie, ponieważ miał dużo wolnego czasu, bo nie mając dodatkowych punktów za pochodzenie nie został przyjęty na studia, mimo zdanych egzaminów. Takie to były czasy.

Socjalizm nie rozpieszczał inteligentów. Szczególnie po niedawnych rozruchach w marcu 1968 roku, w których studenci dobitnie zaznaczyli swą niechęć do władzy. W kilkugodzinnym przemówieniu towarzysz Władysław Gomułka ostro napiętnował warcholstwo, imperialistyczną reakcję, nieodpowiedzialność i tak dalej. Potępił antyradzieckie aluzje zawarte w spektaklu „Dziadów” oraz antysocjalistyczne działania grup studenckich, które nazwał „wrogami Polski Ludowej”. Przy okazji zaakcentował żydowskie pochodzenie inspiratorów zajść na Uniwersytecie Warszawskim. Pokazał się wówczas jako zagorzały antysemita. O tyle to zaskakujące, że jego żona była pochodzenia żydowskiego. Był to początek silnego ruchu antysemickiego, wspieranego przez sporą część znaczących polityków w naszym kraju. W efekcie tej nagonki wielu Żydów wyemigrowało z Polski. Trudno to zrozumieć. Podczas wojny Polacy pomagali Żydom, mimo że groziła za to kara śmierci, a teraz członkowie władz występują przeciw nim. Nie jest moim zamiarem omawiać tu sprawy, które doprowadziły do wydarzeń marcowych, ale warto tę kartę naszej powojennej historii przeanalizować uważnie i gruntownie.

Punkty za pochodzenie, które miały wyrównać start młodzieży wywodzącej się z rodzin chłopskich i robotniczych z młodzieżą inteligencką, były swego rodzaju zemstą i przypomnieniem, że panuje ustrój robotniczo-chłopski, a skoro tak, trudno się dziwić preferencjom dla robotników i chłopów. Z drugiej strony, jak się tak zastanowić na spokojnie, to może był w tym jakiś element sprawiedliwości? W końcu zawsze było i do dzisiaj jest trudniej dzieciom wiejskim w uzyskiwaniu wiedzy.


No i właśnie nastąpił wyczekiwany moment — starzy udali się na urlop, zostawiając synowi mieszkanie. Oczywiście natychmiast przekazał tę wiadomość komu trzeba i, chyba była to sobota, chociaż nie ma to żadnego znaczenia, od razu był umówiony z paru osobami. Między innymi miał przyjść jego przyjaciel Andrzej, który zapowiedział, że razem z nim będzie jego kuzynka, o której już kilka razy mu opowiadał, a że mówił o niej zawsze z wielkim entuzjazmem i określał jako bardzo ładną dziewczynę, Sławek był mocno zaintrygowany tą wizytą.

Do mającej się odbyć imprezy przygotował się, jako jej gospodarz, dość starannie, to znaczy, przede wszystkim kupił dwie butelki wina, owszem tylko dwie, bo było sprawą zupełnie oczywistą, że uczestnicy imprezy też przyniosą alkohol, który był swego rodzaju kartą wstępu. Krótko mówiąc, w praktyce, każdy wypijał tyle, ile przyniósł, a jego wino było na ukojenie łez z powodu ostatecznego braku czarodziejskiego napoju. Gdyby okazało się, że te butelki na pocieszenie nie wystarczą, miał jeszcze, tylko dla wtajemniczonych, zamelinowane w kuchni pół litra. Wiedział, że to już na pewno będzie ilość wystarczająca. Na tym nie skończyło się jego przygotowanie do mającej się odbyć imprezy. Pomyślał także o wystroju miejsca, w którym miała mieć swój główny przebieg, czyli, dzisiaj powiedzielibyśmy w salonie, a wówczas mówiło się w dużym pokoju.

W dużym pokoju stał fortepian, który sprowadził do mieszkania jego dziadek, chcąc by wnuk został muzykiem, a konkretnie dyrygentem. Obiecał, że będzie łożył na jego muzyczne wykształcenie, ale jakoś ta obietnica została tylko obietnicą, a ów instrument po prostu stał sobie w pokoju, dodając mu urody i szlachetnej nobliwości. W końcu fortepian, nie pianino, to nie byle co.

Postanowił, że przyjęcie będzie wspaniałe, niezapomniane dla jego uczestników. Trzeba więc było wytworzyć jakiś wyjątkowy nastrój. Taki nastrój tworzą świece, a jeżeli te świece będą stały na fortepianie, będzie ich dużo, będą odbijały się w politurze blatu instrumentu, to będzie to! I tak zrobił. Świece były wszędzie, a najwięcej na fortepianie. Wrażenie musiało być i było piorunujące.

O umówionej godzinie zabrzmiał dzwonek u drzwi. Poszedł otworzyć. Przyszedł Jacek, kolega z podstawówki, ze swoją nową dziewczyną, bardzo ładną. Znowu dzwonek, kolejna zaproszona para…

Zabawa powoli zaczynała się rozkręcać. Mieli już za sobą pierwsze toasty, więc było coraz weselej. Dzwonek. Znowu ktoś spóźniony.

I wreszcie Andrzej ze swoją kuzynką.

— Wybacz spóźnienie, ale Danka miała problem w co się ubrać — powiedział na powitanie Andrzej. — No właśnie to jest Danka, moja kuzynka — przedstawił gospodarzowi dziewczynę, z którą przyszedł.

— Witam i zapraszam — powiedział z kurtuazją Sławek, głęboko się przy tym kłaniając.

Wszyscy troje weszli do pokoju, w którym było już dość wesoło. Dookoła wszędzie płonęły świece. Najpiękniej odbijały się w politurze fortepianu.

Andrzej od razu znalazł swoje miejsce wśród uczestników zabawy, natomiast Danka, widać było, że czuła się nieswojo. Gospodarz imprezy szybko podszedł do niej i zaproponował karniaka. Dość ochoczo wypiła sporą dawkę alkoholu, która nie zrobiła na niej większego wrażenia. Sławek od pierwszej chwili był Danką zauroczony, nie dlatego, że tak łatwo przełykała wódkę, ale dlatego, że była piękna i niezwykle pociągająca. Długie, proste, kruczoczarne włosy spływały swobodnie na ramiona. Równo przycięta grzywka sięgała brwi zasłaniając czoło. Biała bluzka z falbanami i długa czarna spódnica wyglądały niezwykle uroczyście. Dziewczyna była wysoka i wyjątkowo zgrabna. Jej ruchy powodowały, że mężczyźni na chwilę tracili orientację w rzeczywistości. Było w niej coś niezwykle intrygującego, co nie pozwalało być wobec niej obojętnym; była otoczona zupełnie niezwykłą aurą, aurą jakiejś trudnej do odgadnięcia tajemnicy. Tej intrygującej tajemniczości dopełniała jej małomówność. W rozmowach uczestniczyła jako ich niemy świadek. Chwilami trochę go to drażniło, bo nigdy nie mógł odgadnąć, co myśli, ponieważ do dyskusji się nie włączała, nie wypowiadała swojego zdania, jakby go nie miała. Starał się przyjrzeć jej dokładniej, wpatrywał się w jej oczy, które zazwyczaj ujawniają to, o czym się myśli, jaki ma się stosunek do danej kwestii. Jej oczy nie wyrażały niczego, może jedynie pewne znużenie. Przez chwilę poczuł się nieswojo, czyżby stare powiedzenie o tym, że u kobiety uroda nie idzie w parze z intelektem, miało tu zastosowanie? Poczuł się jakoś dziwnie, bo zawsze był estetą i kochał piękno, a ona piękna była, ale równocześnie to samo pierwsze miejsce, w jego hierarchii ważności, zajmowały wiedza i inteligencja. Przez chwilę pomyślał, że frapujące milczenie jest właśnie wynikiem braku wiedzy i to nie pozwala Dance uczestniczyć w ich rozmowach, chociaż rozmawiali o sprawach ogólnych, czasami trochę o sztuce, o ostatnim wernisażu w BWA, o nowej płycie Jimi Hendrix’a, o tym, że Charlie Parker jest genialnym muzykiem, o niepowtarzalnym brzmieniu głosu i trąbki Louisa Armstronga, o jego piosenkach, na przykład o „Sammertime” śpiewanej razem z równie genialną Ellą Fitzgerald, o „What a wonderful world”, albo o „Moon River” czy też o książce „Gra w klasy” Julio Cortazara, zastanawiając się czy jest najdoskonalszą książką wszech czasów i tak dalej, ale nie były to dysputy zarezerwowane dla erudytów. Każdy wypowiadał się szczerze, bez naukowych dywagacji. Tego rodzaju rozmowę, czy nawet dyskusję, uważał za ogólnie przystępną, ot właśnie taką na dzisiejsze spotkanie towarzyskie. To, że Danuta nie brała w tych rozmowach udziału, było dla Sławka wielkim zaskoczeniem. Postanowił jednak, że nie będzie się nad tym zastanawiał, przecież po to zorganizował to przyjęcie, by się zabawić…

Trzeba przyznać, że zabawa była przednia. Towarzystwo znakomite, wszyscy znali się od szczenięcych lat i dzięki temu doskonale się rozumieli. Pokój wyglądał wspaniale.

— Gratuluję — powiedział Jacek — ten pomysł ze świecami, to naprawdę genialne.

— Nigdzie jeszcze czegoś takiego nie widziałam — pochwaliła Sławka za pomysł wystroju mieszkania — Agnieszka.

Na ogół każde przyjęcie zaczyna się trochę sztywno, ponieważ uczestnicy tej imprezy, a było ich w sumie czternaścioro, z przewagą facetów, znali się od dawna, więc już po trzecim kieliszku wszyscy czuli się swobodnie. Jedni tańczyli, inni dyskutowali, ktoś akurat przypiął się do przygotowanej sterty kanapek. Sławek, jako gospodarz, powinien być wszędzie, wszystkich zabawiać, dolewać wina, czy wódki, w każdym bądź razie czegoś mocniejszego i tak zawsze było, podczas wszystkich przyjęć, które bardzo lubił organizować. W roli wszędobylskiego czół się zawsze znakomicie. To zadanie odpowiadało mu. Tym razem było inaczej. Zależało mu tylko na tym, by być jak najbliżej Danki i żeby ona czuła się tu jak najlepiej. Do tego, aby być w jej pobliżu najbardziej prowokowało go zachowanie Jacka, któremu Danka wyraźnie się spodobała, bo był przy niej niemal bez przerwy, zagadywał, rozśmieszał prostymi dykteryjkami. Chyba zapomniał, że przyszedł ze swoją dziewczyną. Raczej nie tyle zapomniał, co po prostu nie byli parą, bo Sabina, jego rzekoma dziewczyna, też bardziej wśród gości była, niż koło Jacka. To zresztą żadna nowość. Jacek zmieniał dziewczyny z oszałamiającą szybkością i nic w tym dziwnego, a i jego dziewczynom trudno się dziwić, bo był to wyjątkowo przystojny facet, do tego miał w sobie „to coś”, co ujmuje każdą dziewczynę. Jego matka miała zakład fotograficzny, więc siłą rzeczy znał się doskonale na fotografii, czym umiał dodatkowo zaimponować. Zakład prosperował znakomicie, więc Jackowi nie brakowało nigdy pieniędzy. Status syna prywaciarza też robił swoje. Nie ma co ukrywać — Sławomir zazdrościł mu i urody, i „tego czegoś”. Urody zazdrościł mu niepotrzebnie, bo on również podobał się dziewczynom, a przecież swoje „coś” też miał, niemniej wolał być ostrożny. Kilka razy zauważył jak Jacek wyraźnie podrywa Dankę, ale ona nie odwzajemniała tych starań. To mu schlebiało, bo uważał, że skoro tak, to w tej rywalizacji wybrała jego. Naprawdę nie było żadnej rywalizacji. Jacek po prostu, zupełnie jak Sławek, miał w swej naturze uwodzenie, tak dla sportu, nawet nie koniecznie, żeby musiało się to skończyć łóżkiem, choć oczywiście to było celem i najczęściej tak się kończyło. Do Sławka nie docierało, że Danuta nie jest jego dziewczyną, że przecież dopiero niedawno się poznali, że ona ma prawo dokonać jakiego chce wyboru. Ta myśl była mu obca. Prawem uzurpatora przypisał sobie Dankę, uznał ją za swoją dziewczynę, nie pytając ją o nic, niczego z nią nie uzgadniając. Przecież samo przyjście na zabawę do jego mieszkania nie mogło niczego przesądzać, ani nawet sugerować, ale dla niego ten obiektywny argument nie istniał. Zakochał się, tak czuł, więc wydawało mu się, że ma wszelkie prawa do swojej ukochanej. Zapomniał tylko zapytać, czy ona też się zakochała i do tego, co najważniejsze, w nim.

Wieczór, a właściwie już i noc upływały bardzo miło: w oparach alkoholu i we mgle dymu z papierosów, co przypominało trochę klimat pewnych rozdziałów „Gry w klasy”, z tą różnicą, że tam pito mate

i palono cygara, a tu palono papierosy nie koniecznie najlepszych marek i, co tu ukrywać, najpodlejszy alkohol, ale to tylko zmiana formy, bo treść mniej więcej była tożsama, przynajmniej im tak się zdawało.

— Do której kawiarni zazwyczaj chodzisz? — usłyszał przypadkowo pytanie Jacka skierowane do Danki.

— Do Telimeny.

— To tam przy placu Miarki? — upewnił się Jacek.

— Tak, na rogu Kochanowskiego — uzupełniła Danka.

„Czyżby Jacek próbował się umówić?!” — przemknęło Sławkowi przez myśl.

Szybko usiadł między nimi.

— Gdzie twoja Sabina? — zapytał obcesowo.

— Nie wiem i wcale mnie to nie obchodzi — powiedział rozbrajająco szczerze Jacek i uśmiechnął się zalotnie do Danuty, nie zwracając zupełnie uwagi na obecność kolegi.

Jego szczerość dała Sławkowi do myślenia. Zrozumiał, że to nie była dziewczyna Jacka, tylko towarzyszka do zabawy na dzisiejsze przyjęcie i ewentualnie do łóżka na dzisiejszą noc. Doszedł do wniosku, że o tej porze wszyscy już bawią się doskonale i on do niczego swoim gościom nie jest potrzebny, więc najlepiej zrobi, jeśli będzie jak najbliżej Danuty. Od tej chwili był przy niej cały czas. Jacek towarzyszył im uparcie jeszcze dość długo, ale w końcu skonstatował, że miejsce przy Dance należy do gospodarza i ostatecznie zajął się Sabiną.

Sławek próbował nawiązać z Danutą jakąś rozmowę mniej banalną, mówił coś o Bratnym, o „Ulissesie”, który był w tym czasie tak bardzo modny, o Dostojewskim, o meandrach ówczesnej kultury, o znanych tygodnikach, nowoorleańskich jazzmenach, krótko mówiąc o tym, czym żył, czym żyło jego, aczkolwiek intelektualne, pokolenie. To było straszne, do niej nic nie trafiało, wyraźnie nie rozumiała o czym mówi. Nie zauważył wtedy, że właśnie został nadany sygnał, ostrzegawczy sygnał, że z nich nigdy nie będzie pary, bo nie rozumieją się, nadają na innych falach. Ich poziomy intelektualne były zbyt różne. Niestety, w tym momencie tego sygnału nie zrozumiał, jej intelektualną indolencję uznał jako zażenowanie, skromność, pierwszy raz w nowym miejscu, zapominając o tym, że dla człowieka na odpowiednim poziomie to nie są przeszkody. Był oczarowany jej urodą i, czego wtedy jeszcze chyba nie był świadomy, emanującym z niej seksem. Tak, Danuta była personifikacją absolutnego, żywego seksu! I to go oczarowało, uwiodło, bo nigdy do tej pory nie spotkał na swojej drodze takiej dziewczyny, mimo że mało ich w jego życiu, chociaż miał dopiero dziewiętnaście lat, nie było, jednak ona była zupełnie inna. Sławek zawsze preferował intelekt, mądre rozmowy, ale jej czar usprawiedliwiał braki, poważne braki, w tym zakresie. Liczyła się tylko jej wyjątkowa uroda i ten nieodparty seks, chęć jej posiadania, zanurzenia się w nią, pieszczenia jej ciała… Wiedział, że musi się z nią umówić, że to dzisiejsze spotkanie nie może być pierwszym i ostatnim.

Impreza powoli dobiegała końca. Większość świec już się wypaliła, za oknem ukazał się brzask poranka. Czas by się rozstać. Uczestnicy imprezy w większości też wyraźnie mieli już dość. Pozostało więc tylko powiedzieć sobie do widzenia i udać się do swoich domów, by odespać tę wspaniałą noc obfitującą i w taniec, i w jakieś tam zabawy, i w ciekawe dyskusje — jednym słowem pełną uroku i satysfakcjonującą wszystkich, no może z wyjątkiem Danki, która tu chyba swojego miejsca nie odnalazła.

— Spotkamy się jutro? — zapytał Sławek Danutę, która razem z Andrzejem właśnie szykowała się do wyjścia.

— Dobrze — odpowiedziała, ale w jej głosie nie usłyszał szczególnego entuzjazmu, jakby godziła się tylko dlatego, że ją o to poprosił, nawet nie dla niego.

Zaproponował spotkanie w kawiarni najlepszego hotelu w mieście. Zgodziła się, ale wyczuł, że ten lokal nie przypadł jej do gustu, to nie było miejsce jej bliskie, w przeciwieństwie do niego.

Okazało się, że Danuta mieszka parę ulic dalej. Aż nieprawdopodobne, że do tej pory nie spotkali się, choćby na ulicy. Nie mógł tego zrozumieć.

— Odprowadzę cię — zaproponował.

Andrzej błyskawicznie zorientował się w sytuacji, szybko pożegnał się i wybiegł z mieszkania mówiąc, że musi jeszcze porozmawiać z Adamem, który właśnie przed chwilą wyszedł.

Po drodze, Sławek z Danką, rozmawiali trochę o jej kuzynie, a jego przyjacielu, Andrzeju.

— Zły jestem na Andrzeja, że dopiero dzisiaj przedstawił mi ciebie.

Danka nie zareagowała na jego słowa, tylko nieznacznie się uśmiechnęła, ale on tego nie zauważył. Cała rozmowa tak mniej więcej wyglądała. To był monolog, a nie wymiana zdań, ale jakoś się tym nie przejmował, może nawet tego nie zauważył. Ważne było tylko to, że spotkał taką dziewczynę, że idzie obok niej, że jutro znowu się spotkają, co tam jutro, teraz już zawsze będą się spotykać…

Po powrocie do domu długo nie mógł zasnąć marząc o Dance.

W marzeniach widział ich razem w kawiarni, wśród znajomych. Oczami wyobraźni dostrzegł rozpalony wzrok swoich kumpli i tę ich piekielną zazdrość. Był dumny, że ma taką dziewczynę. A potem wyobraźnia poniosła go jeszcze dalej, do jakiejś pobliskiej miejscowości uzdrowiskowej, gdzie wynajął niewielki pokoik, w którym stało piękne stylowe łóżko… Ten obraz spowodował, że sen oddalił się o kolejne pół godziny…

Przebudzenie po nocnej libacji nigdy nie należy do przyjemności, ale tym razem problem był większy, bo nie tylko głowa bolała, a w ustach było sucho jak na pustyni, to normalne i do takiej reakcji organizmu zdążył się już przyzwyczaić, ale problem tkwił w tym, co zobaczył, a zobaczył istny pogrom. Mieszkanie wymagało sporego wysiłku, by znowu mogło wyglądać jak do tej pory. Ogólny nieład to jeszcze nic, ale te niezliczone ślady wosku, które zostawiły wypalone świece, były straszne. Prawdziwe przerażenie nastąpiło jednak dopiero po chwili, kiedy spojrzał na fortepian. Wieko fortepianu pokrywały solidne plamy utworzone po stopionych świecach, z których jeszcze wczoraj był taki dumny.

„Co z tym zrobić, jak pozbyć się tego cholerstwa?” — zastanawiał się gorączkowo. Wiedział, że wosk łatwo schodzi, kiedy nałoży się na niego gazetę, a na nią postawi gorące żelazko, ale ta metoda nie wchodziła w rachubę, ponieważ razem z woskiem odeszłaby też politura.

„Co robić?” — denerwował się. Wreszcie wpadł na genialny sposób. Przypomniał sobie, że wosk odchodzi od podłoża, jeśli się go podważy czymś cienkim, na przykład nożem. Zabrał się do pracy wymagającej sporej cierpliwości i precyzji. W tym momencie nie miał ani jednego, ani drugiego. Podważanie nożem zastygłego na politurze wosku spowodowało niezliczone ilości paskudnie wyglądających rys. Chciał już mieć za sobą cały ten bałagan, a do tego bez przerwy myślał o dzisiejszym spotkaniu z Danką.

Kiedy tak walczył z niechcącymi ustąpić z politury warstwami wosku, zadzwonił dzwonek u drzwi.

— Kogo licho niesie?! — krzyknął wściekle i poszedł otworzyć. Za drzwiami stali Danuta i Andrzej. Świat zawirował. To była najpiękniejsza niespodzianka, jaka mogła mu się przytrafić.

— O, chyba ci przeszkadzamy — powiedział na powitanie Andrzej, widząc czym przyjaciel jest pochłonięty.

— Przeszkadzacie? Nie masz pojęcia jak się cieszę, że przyszliście, przynajmniej mogę na chwilę oderwać się od tych plam i tego całego chaosu… Kiedy i kto tu tak nabałaganił? — pieklił się zdrowo.

Andrzej i Danka pochylili się nad fortepianem.

— Nie wygląda to najlepiej — stwierdził przyjaciel.

— Sam już do tego doszedłem, powiedz mi lepiej, co z tym zrobić i jak się pozbyć tych przeklętych rys?

— No właśnie, dlaczego całe wieko jest tak strasznie porysowane? — zaciekawił się Andrzej.

— Nie zadawaj głupich pytań, tylko poradź coś — warknął Sławek na przyjaciela.

— Nie masz jakiegoś płynu, pasty czy coś w tym rodzaju? — odezwała się Danka.

Zastanowił się chwilę.

— Nie wiem, może gdzieś coś takiego jest, ale nie mam pojęcia gdzie — odparł bezradnie. Ale czekaj… — wpadł mu do głowy pomysł. — Powiedziałaś pasta, może masz i rację, spróbujemy — wymamrotał i pobiegł po pastę… do butów. Zanim zdołano mu wyjaśnić, że nie o taką pastę chodziło, on już nanosił ją na fortepian. Niestety, to nic nie dało, nadal rysy były widoczne a do tego teraz wieka nawet nie można było dotknąć, bo zaraz palce brudziły się od pasty. To była klęska. Zrozumiał, że politury fortepianu już nic nie uratuje. Co robić? W takim stanie fortepian nie nadawał się do pokazania, a schować się go przecież nie dało. Nagle, ni stąd, ni zowąd, przypomniały mu się sceny z różnych filmów, w których w salonie, stał fortepian. Często leżała na nim ozdobna narzuta, co nawet bardzo ładnie wyglądało. Tak, to jest rozwiązanie! Od tego dnia już zawsze na instrumencie leżała misternie upięta ozdobna narzuta…

Kiedy Sławek mozolił się ze zniszczoną politurą, starając się bezowocnie przywrócić jej dawną świetność, Danusia zajęła się myciem podłogi i ogólnymi porządkami, w czym pomagał także Andrzej. Ta pomoc Danki była szalenie miła, Sławek odniósł takie wrażenie, jakby sprzątali ich własne mieszkanie i to jeszcze bardziej zbliżyło go do niej.

W końcu salon powrócił do dawnego wyglądu, ale zrobił się już wieczór i kuzynka Andrzeja oświadczyła, że musi wracać do domu. Zdziwiło to Sławka, bo przecież nie było późno, ale nic nie mógł wskórać. Tak więc zamiast spędzić uroczo czas w kawiarni, spędzili go na sprzątaniu. Był wściekły. Gdyby wiedział, że Danka ma tak mało czasu, zostawiłby ten cały bałagan i od razy poszliby na kawę. Nie tak miało wyglądać ich pierwsze tête-à-tête. Chciał ją odprowadzić do domu, ale stwierdziła, że wystarczy, jeśli towarzyszyć jej będzie Andrzej. Było to jakieś dziwne, nie mógł zrozumieć o co tu chodzi. Pomyślał, że nie wypada się zbytnio naprzykrzać, więc dość szybko, chociaż bardzo niechętnie, dał za wygraną, jednak czuł w tym coś podejrzanego, tyle, że w żaden sposób nie mógł dociec w czym problem. Był wyraźnie zazdrosny, chociaż nie wiedział ani o co, ani ewentualnie o kogo. Tak naprawdę do zazdrości nie miał żadnego prawa, przecież Danka nie była jego dziewczyną, zaledwie wczoraj poznali się, prawie nic o niej nie wiedział. A może ma chłopaka, który na przykład gdzieś wyjechał i teraz go nie ma, ale za parę dni wróci? W końcu miała prawo mieć jakiegoś chłopaka. Sławek nie miał okazji, by zapytać ją o tak osobiste sprawy, a ona nic na ten temat nie mówiła, wiec był przekonany, ze jest wolna.

„Jeżeli ma kogoś, to powinna mi o tym powiedzieć” — pomyślał z oburzeniem.

Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Próbował się czymś zająć, ale zdenerwowanie mu na to nie pozwalało. Wyobraźnia podsuwała mu obraz Danki, która siedzi teraz z kimś w lokalu, albo nawet u niego w domu. Nie potrafił tego znieść. Był wściekły na siebie, że ustąpił i nie odprowadził jej do domu. Próbował się uspokoić. Przecież nic na to nie wskazywało, oprócz jego przeczucia, które zawsze miał wyjątkowe, jak jasnowidz, więc trudno mu było przekonać siebie, że Danka jest teraz w domu. Zadzwonić nie mógł, bo ona nie miała telefonu. Mało kto miał wówczas telefon. O telefon na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych było najtrudniej. Z innymi sprawami też nie było łatwo, ale załatwienie telefonu (oficjalne) wymagało kilkunastoletniego, a czasami i dłuższego okresu oczekiwania. Brzmi to niewiarygodnie, ale tak było. Mało które poparcie mogło przyspieszyć otrzymanie telefonu. Do wniosku o przydział stacji telefonicznej (taka była urzędowa nazwa) ludzie załączali płomienne pisma uzasadniające potrzebę posiadania tego cudownego urządzenia. Powody zależne były od fantazji starającego się o przydział numeru. Jeśli to było możliwe dołączano też najprzeróżniejsze zaświadczenia mogące pomóc w przyspieszeniu pozytywnego załatwienia sprawy. Oczywiście byli tacy, którzy na telefon nie czekali, albo czekali bardzo krótko. W dużej mierze zależało to od tego, kto kim był i kto kogo znał…

Nagle przyszła Sławkowi do głowy myśl, żeby pójść do niej, pod byle jakim pretekstem. Głowił się, co by tu takiego wymyślić, żeby to było wiarygodne i nie skompromitować się. Kombinował dość długo, analizował różne warianty, ale nic sensownego nie umiał skonstruować. Czas mijał, a jego pomysły były coraz bardziej banalne. W końcu poddał się i stwierdził, że na wizytę jest już za późno.

Zazdrość podsuwała mu różne obrazy. Usiłował je zamazać, ale wtedy rodziły się nowe i tak bez przerwy. Miał ochotę napić się, ale po wczorajszej imprezie w domu nie było śladu alkoholu, zresztą nie umiał pić sam, a skąd tu o tej porze znaleźć jakieś towarzystwo. Nie pozostało nic innego, jak tylko przygotować sobie kolację i iść spać. Zrobienie kolacji zajęło mu nieco czasu, bo jakoś chleb nie chciał dać się pokroić, masło rozsmarować, a wędlina co chwilę spadała z pieczywa. Nawet zaparzenie herbaty tym razem było wyjątkowo trudne. Potem okazało się, że cały ten wysiłek był daremny, bo o przełknięciu nawet kęsa nie było mowy. Gardło było ściśnięte, w ustach brak śliny, jednym słowem — jedzenie nie wchodziło w rachubę. Wypił tylko herbatę i położył się, ale sen oczywiście nie stał się jego udziałem. Cały czas widział Dankę, to z jakimś przystojnym osiłkiem, to znów słodko śpiącą w swoim łóżku. Widząc ją z kimś innym był oszalały z wściekłości, widząc jak spokojnie śpi, chciał być razem z nią. Te zmieniające się obrazy powodowały, że był bliski jakiegoś szaleństwa. Męczył się tak prawie całą noc. To był istny koszmar.

„Co mnie tak w niej urzekło? — zaczął się zastanawiać. — Owszem jest bardzo ładna, ma piękną figurę i ogromny seks a pil — to niewątpliwy plus, ale jest także i minus, i to spory — jej nieuczestniczenie w rozmowach, wyraźnie wskazujące na spore braki intelektualne. Oczywiście, że do łóżka nie idzie się z rozumem tylko z ciałem, a jemu niczego zarzucić się nie da, ale intelekt był dla mnie zawsze bardzo ważny. Od dawna już twierdzę, że w życiu najważniejsze są dwie wartości: wiedza i miłość, względnie miłość i wiedza — kolejność nie ma znaczenia, dla mnie zawsze były to wartości ex æquo. Gdyby wywołała we mnie tylko pożądanie, to byłoby zrozumiałe, nawet oczywiste, ale ja czuję, że jestem w niej zakochany. To jest jakaś wierutna bzdura, coś absolutnie irracjonalnego. Nie mogę sobie z tym dać rady. Nagle cały świat, wszystkie moje sprawy, wszystko czym dotąd się zajmowałem, a nawet pasjonowałem, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, wszystkim stała się ona — dziewczyna z nikąd, dziewczyna, której właściwie nie znam i, co najistotniejsze, o której nic nie wiem, nie wiem kim jest, jaka jest, nie wiem nawet co robi, tak naprawdę jest dziewczyną-widmem. Czym dłużej się nad tym zastanawiam, tym trudniej mi poukładać to wszystko w jakimś sensownym porządku, ale dochodzę do wniosku, że bardzo się różnimy, a to może być problemem. Może teraz, przez chwilę, kiedy rozsądek potrafił wziąć górę nad seksem, umiałem dokonać właściwej oceny sytuacji? Jeżeli tak, to musiała to być bardzo krótka chwila, bo nie umiała oddziałać na rozum z odpowiednią siłą, bym mógł w porę wycofać się z tego związku czy raczej jakiegoś dziwnego układu, chociaż i to określenie nie jest adekwatne.

To nie prawda, że Danka jest dziewczyną znikąd, przecież zapoznał mnie z nią mój przyjaciel i mało tego — jest jego kuzynką”…

3

Rano jeszcze raz przemyślał wczorajszą refleksję i stwierdził, że należy szybko nawiązać kontakt z Andrzejem, czyli po prostu odwiedzić go w domu, bo kuzyn Danki też nie miał tego wspaniałego wynalazku Aleksandra Bella, więc wszystkie sprawy trzeba było załatwiać z nim osobiście, albo za pośrednictwem Poczty Polskiej. Dzisiaj trudno sobie to wyobrazić, ale to miało jedną wielką zaletę — ludzie mieli z sobą częsty o s o b i s t y kontakt, nie przez telefon, maile, SMS-y, bo tego po prostu, a może nawet na szczęście, nie było.

Sławek udał się do Andrzeja, żeby dowiedzieć się czegoś o jego kuzynce i wówczas wyszło na jaw, że tak naprawdę Danka nie jest kuzynką Andrzeja, a córką przyjaciół jego rodziców, przyjaciół tak bliskich, że traktowanych jak rodzina i stąd to określenie kuzynka. Potem okazało się dodatkowo, że Andrzej o Dance za wiele nie wie, A może nie chciał mówić… W każdym bądź razie w czasie tej wizyty niczego istotnego Sławek się o niej nie dowiedział.

Nie pamiętał już czy Andrzej powiedział mu o tym podczas jakiejś rozmowy, w każdym bądź razie dowiedział się dość szybko, ale czy na pewno od Andrzeja, czy może od Danki? Nie, teraz sobie przypomniał, powiedział mu o tym Andrzej. Danka miała tyle lat co Sławek, a mimo to zdążyła już być m ę ż a t k ą (!) i zdążyła również rozwieźć się. To była wiadomość, która go niemal sparaliżowała. Mąż, to nie tylko zabrzmiało bardzo poważnie, ale przede wszystkim od razu skojarzyło mu się z oczywistym seksem, a on gdzieś tam w podświadomości nosił jej obraz jako dziewczyny tylko jego. Było mu przykro, ale nie zmieniło to stosunku do Danuty.

Ich spotkania były bardzo nieregularne, ponieważ Danka z różnych powodów nie miała czasu; najczęściej były to przyczyny banalne lub wręcz mało prawdopodobne, głównie zajęta była w domu, absorbowana przez rodziców różnymi sprawami, to znów wyjeżdżała do Bukowna do swojej babci. Wszystko to razem budziło podejrzenie Sławka, że spotyka się z kimś innym. Nie mógł się na niczym skoncentrować, myślał tylko o niej i analizował, czy podana mu przez nią przyczyna niespotkania się jest prawdopodobna, czy nie. Najczęściej dochodził do wniosku, że kłamie, że go oszukuje. Ale dlaczego?… Do tego to jego cholerne przeczucie, które nigdy go nie zawiodło, cały czas mówiło mu, że jest oszukiwany, że Danka nie jest wobec niego uczciwa, że jest ktoś inny. Nie wiedział, czy tak jest, nie miał na to żadnych dowodów, ale był o tym przekonany, a to wystarczyło, by czuć ból, potworny ból, bo nic tak nie boli jak zdrada. Obiektywnie o żadnej zdradzie mówić nie można było, przecież znali się bardzo krótko, nikt nikomu jeszcze nie wyznał miłości, w łóżku też z sobą nie byli, więc była to po prostu zwykła znajomość. Ale nie dla niego! Dla niego to była miłość, a miłość wymaga wierności i oddania. Wyraźnie uzurpował sobie prawo do Danki, nie mając do tego żadnego obiektywnego uzusu. Ona miała prawo robić co chciała, ale Sławek widział to inaczej, jak każdy zakochany. Mówienie o miłości w tym momencie wydaje się śmieszne, ale nie dla niego. Danka widziała to na pewno inaczej i to jego romantyczne zachowanie musiało ją nieźle bawić. Dzisiaj to rozumie, ale wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy.


I wreszcie nadszedł ten dzień, o którym tak marzył. Danka przyszła do niego około jedenastej, tak jak się umówili. W jego mieszkaniu spotykali się głównie przed południem, bo wówczas rodzice byli w pracy, a to znaczyło, że mogli robić, co im się podobało, chociaż jak na razie głównie rozmawiali o nieskomplikowanych, codziennych sprawach. Popołudnia spędzali zazwyczaj w jakiejś kawiarni, czasami w kinie, wyjątkowo na krótkim spacerze.

Nastrój tego dnia był wyjątkowy, każdy jej gest przybliżał go do niej, rozmawiali jakoś inaczej, swobodnie, o sprawach może banalnych, ale dotyczących ich obojga, więc i rozmowa przybliżała ich do siebie. Ta piękna dziewczyna, która siedziała teraz obok niego, była mu coraz bliższa, coraz lepiej ją rozumiał, jego uczucie zwiększało się z każdą chwilą. Patrzył na Dankę jak na prawdziwe zjawisko, czuł, że zaczyna go podniecać. Przestał zwracać uwagę na ich rozmowę. Danuta była dzisiaj wyjątkowo ożywiona, mówiła więcej niż zwykle. Od pewnego czasu do dialogu włączał się tylko na chwilę, dorzucając jakieś zdanie, i zaraz powracał do uporczywej myśli, co zrobić, żeby przerwać tę rozmowę, na którą nie miał już najmniejszej ochoty i zaprowadzić Dankę do łóżka. Powoli zaczął rozmowę kierować na tematy bardziej intymne, co dało mu świetny pretekst do tego, by przybliżyć się do niej, ująć za rękę, przytulić, pocałować i wreszcie wziąć na ręce i po prostu zanieść do łóżka. Danka nie opierała się, nie udawała skrępowania, wyraźnie seks nie był dla niej tabu.

Zaczął niecierpliwie rozpinać jej bluzkę. Robił to dość niezdarnie, zbyt szybko, ale tak bardzo jej pragnął, chciał, by to nastąpiło jak najszybciej. Ona widząc jego nieporadność zaczęła mu pomagać. Był jej bardzo wdzięczny. W końcu, przy wydatnej pomocy Danki, udało mu się zdjąć bluzkę. Ze spódnicą nie było problemu. Szczęście, że to było lato… Właśnie chciał rozpiąć stanik, ale Danka zdecydowanym ruchem zatrzymała go i kazała położyć się. Teraz ona zaczęła rozpinać jego koszulę. Robiła to spokojnie, bez pośpiechu, bez zdenerwowania — zupełne przeciwieństwo tego, czym on się wykazał. Kiedy był już bez koszuli, ponownie usiłował rozpiąć stanik, ale ona znowu kazała mu leżeć bez ruchu. Posłusznie wykonał jej polecenie. Danka bez pośpiechu sięgnęła do jego paska i zaczęła delikatnie mocować się z klamrą. To było szalenie podniecające. Po pasku przyszła kolej na guziki. Kiedy zaczęła rozpinać guziki rozporka, podniecenie raptownie wzrastało z każdym ruchem jej palców mocujących się z guzikami. Wreszcie uwolniony ze spodni i już nie powstrzymywany przez nią, zrozumiał, że teraz wyraźnie nadeszła kolej na jego inicjatywę. Nauczony przez Danutę, by nie spieszyć się, powoli rozpiął biustonosz i równie powoli zdjął go. Zobaczył piersi, jakich nigdy nie widział, jakie są tylko w marzeniach. Po chwili nie mieli już na sobie żadnej odzieży. Uklęknął nad nią i wpatrywał się w jej ciało, które zdawało się być klasyczną doskonałością. Żadnej wady, coś, co się nie zdarza. No może tylko jeden drobiazg nieco szpecił jej doskonałe ciało. Wzdłuż niemal całego lewego ramienia przebiegała bardzo wyraźna, fatalnie zszyta blizna. Pamiątka niefortunnego lądowania z drzewa, kiedy była dzieckiem i spędzała lato u babci. To był drobiazg. Był urzeczony jej pięknem, oczarowany, zafascynowany i zakochany do szaleństwa. A gdy wreszcie stało się, poczuł, że otworzył się nowy rozdział w jego życiu, że zaistniało coś pięknego, niemal nierealnego, ale przecież prawdziwego. Danuta stała się dla niego całym światem, przesłoniła mu wszystko. Oprócz niej nic nie miało znaczenia.

Takiej rozkoszy dotąd jeszcze nie przeżył. Były mąż Danki musiał być niezłym nauczycielem. Był od niej znacznie starszy, więc doświadczenie niewątpliwie posiadał. Wtedy Sławek o tym nie myślał, nie zastanawiał się skąd ona ma takie umiejętności. I dobrze się stało, że myślał tylko o tym, co przeżył, a nie skąd ta erotyczna wiedza się wzięła, bo chyba by z zazdrości oszalał.


Od tego pamiętnego wydarzenia jego zazdrość wzrastała z każdym dniem. Wiedząc, że w danym dniu spotkają się, od rana nie mógł sobie znaleźć miejsca, każda chwila ciągnęła się niemiłosiernie. O zabiciu czasu jakąś czynnością mowy nie było, bo nie potrafił się na niczym skoncentrować. Kiedy zbliżała się godzina przyjścia Danki, był niemal nieprzytomny, a kiedy, co zdarzało się jej nader często, spóźniała się, był wprost chory z napięcia. Wiedział, że na pewno wyjdzie o określonej godzinie, więc każda minuta spóźnienia powodowała, że będzie z nią o tę utraconą minutę krócej. Nie mógł się z tym pogodzić.

— Czy ty nigdy nie nauczysz się punktualności?! — grzmiał od progu z wyrzutem, zamiast się z nią serdecznie przywitać.

— Nie mogłam wcześniej…

— Ty nigdy nic nie możesz, zawsze masz jakieś problemy!

— Mama kazała mi…

— Przestań już zasłaniać się mamą, — nie mógł pohamować wrzasku — wiecznie tylko kłamstwa! Czy ty nie umiesz powiedzieć prawdy?! Czy to naprawdę tak trudno przyjść o umówionej porze? Jeśli to było za wcześnie, mogłaś powiedzieć, że będziesz później, nie musiałbym niepotrzebnie czekać.

— Chciałam przyjść później, ale ty…

— No oczywiście, to moja wina… Może byś się raczej zastanowiła nad sobą, nad swoim postępowaniem. Nie rozumiem, jak można być tak niesłowną. Czy do ciebie nie dociera, że brakuje mi ciebie, że chcę z tobą być, a ty przychodzisz jak ci się podoba?

— Czy te kilka minut to naprawdę taki straszny problem?

— Z tobą nie da się rozmawiać — nie mógł się powstrzymać od podniesionego głosu — przecież ty nic nie rozumiesz, nie rozumiesz najprostszych spaw…

Danuta widząc, że nie da rady cokolwiek mu wytłumaczyć, po prostu zamilkła, co jeszcze bardziej zwiększyło jego wzburzenie.

— Do jasnej cholery! Nie słyszysz, co ja do ciebie mówię!? Ty masz to wszystko gdzieś. Jedyne, co potrafisz, to milczeć! Czy do ciebie w ogóle cokolwiek dociera?

Dziewczyna nadal nic nie mówiła. O czym w tym momencie myślała, czy w ogóle słuchała tych jego idiotycznych, szczeniackich wybuchów złości, co tam złości — istnego szału, tego nigdy się nie dowiedział.

Po dłuższej chwili zaczął sobie uświadamiać, że traci niepotrzebnie czas, że przecież właśnie teraz mogło być tak wspaniale, więc przerwał tę kompromitującą awanturę i z ogromną czułością przytulił Dankę, która biernie uległa jego pocałunkom. Ogarnęło go ambiwalentne uczucie — z jednej strony złość granicząca z nienawiścią, a z drugiej potężne uczucie wielkiej miłości. Do oczu napłynęły mu łzy. Nie wiedział czy ze złości, czy przeciwnie — z bezgranicznego uwielbienia. Jeszcze chwilę stali tak przytuleni do siebie, w końcu powiedział z czułością:

— I nie mogło tak być cały czas…

— To nie ja miałam pretensje — odparła spokojnie Danka.

W Sławku zawrzało.

— Nie wiem już jak mam do ciebie mówić. Tłumaczę ci tyle czasu, o co mi chodzi, a ty nadal nic nie rozumiesz. Oprzytomnij w końcu!

Podszedł nerwowo do stolika, na którym leżały carmeny. Wyjął papierosa i zapalił.

— Możesz mnie też poczęstować? — zapytała spokojnie Danka.

Jej spokój spowodował, że cała nagromadzona w nim złość gdzieś odpłynęła. Poczęstował ją papierosem i usiedli w milczeniu obok siebie na kanapie. Zaczął się w nią wpatrywać. Była taka piękna.

„Po co mi była ta durna awantura? Straciliśmy tyle czasu, który można było wypełnić na przykład rozmową. Też coś. Rozmową! O czym z nią można rozmawiać?! Nie ważne o czym, zawsze o czymś można. Przecież ta kłótnia nic nie dała. Jestem przekonany, że ona i tak nie zrozumiała ani słowa z tego, co powiedziałem. To była strata czasu. No, ale może jednak w końcu coś do niej dotrze”. Czuł, że napięcie znowu wzrasta. Zrozumiał, że musi coś zrobić, by to zmienić. Jeszcze raz spojrzał na siedzącą obok niego dziewczynę i zaczął się zastanawiać dlaczego się spóźniła. Trudno mu jakoś było uwierzyć w tę wersję o czasie zajętym przez mamę. Zamiast się uspokoić i załagodzić powstałą sytuację, jego wyobraźnia zaczęła podsuwać mu obraz spotkania Danki z innym mężczyzną. Zaczął myśleć o tym, że przyszła do niego prosto ze spotkania z kim innym. To było straszne. „Może to jednak nieprawda — zaczął sam siebie pocieszać”. Zdenerwowanie znowu zaczęło dawać o sobie znać, ale nie miał już ochoty wracać do kłótni, wypominania czegokolwiek, chciał, by stało się tak, jak myślał, że będzie. Przecież zanim Danka przyszła, niemal w szczegółach widział ich spotkanie, pełne czułości, tkliwych wyznań, romantycznych uniesień, które wreszcie zakończą się tym, o czym cały czas marzył. Wyobrażał sobie, co tam wyobrażał, niemal czuł fizycznie, ich dotykające się ciała, splecione ramiona, namiętne pocałunki, ekstazę wspólnej, w tej samej chwili doznanej największej rozkoszy. Miało być tak pięknie. Dokładnie, można powiedzieć, że wręcz precyzyjnie, wszystko obmyślił, w każdym szczególe i wystarczyło głupie spóźnienie, by zamiast rozkoszy, panowała złość. Postanowił to zmienić. Objął Dankę z całej siły, przytulił i zaczął całować.

— Chodź — powiedział cicho, wskazując sypialnię.

— Dzisiaj nie. Muszę wracać do domu.

„Więc to tak, — pomyślał — kiedy ja chcę jej wybaczyć, kiedy usiłuję to wszystko załagodzić, mimo że to ona powinna starać się mnie przeprosić, a przecież nie uczyniła w tym względzie żadnego kroku, ona oznajmia mi, że musi wracać do domu. Tak dalej być nie może. Musimy się rozstać”.

— Nie dość, że przychodzisz później, to teraz nagle musisz iść. Mogłaś wcześniej powiedzieć ile masz czasu. Niech to szlag trafi! — wrzasnął.

Nawet Danuty nie odprowadził. „Da sobie radę, to w końcu kilka kroków, a przecież nie jest jeszcze późno”.

Był wściekły. Tak bardzo pragnął jej, a tu nagle wszystko na odwrót, zamiast żaru namiętności — chłód, obojętność, wrogość, kłótnia. Nie wiedział co z sobą począć. Żal mu było tych straconych godzin, które mogły być wyjątkowe i piękne. Przed nim czas, z którym nie wiadomo co zrobić. Pójść do kogoś po dwudziestej nie bardzo wypadało, a siedzieć samemu w domu też nie miał ochoty, więc postanowił przejść się do ulubionego hotelu, w którym o tej porze w piekiełku (tak nazywało się wówczas hotelowe nocne lokale, chyba dlatego, że na ogół mieściły się w podziemnej części budynku) powinno być sporo znajomych. Wyszedł z mieszkania i powędrował mocno opustoszałymi ulicami do hotelu, w którym zawsze tak dobrze się czuł, gdzie niezmiennie panował ten sam nastrój beztroski. Tam był inny świat, niż ten realny szary (dosłownie i w przenośni) codzienny świat bezbarwnych ulic, pustych sklepów i braku nadziei na inne jutro. Co mogło się zmienić? To wszystko, tę całą szarzyznę i brak wszystkiego, łącznie z brakiem nadziei dał nam socjalizm, a ten, według wszelkich oficjalnych informacji stale się umacniał. Strach było myśleć, jak będzie wyglądać nasze życie, gdy socjalizm będzie już mocny bez reszty, całkowicie. Optymiści, ale tych było niewielu, wierzyli, że to tylko stan przejściowy i w końcu ów dziwny ustrój będzie musiał się zawalić. Do nich należał dziadek Sławka, który do końca swoich dni był przekonany o klęsce socjalizmu. Niestety nie doczekał tego momentu. Wielka szkoda, bo łatwo sobie wyobrazić, co by było, gdyby koniec znienawidzonego ustroju nastąpił wcześniej. Dziadek od razu uruchomiłby jakiś interes, byłby w swoim żywiole i parę złotych potrafiłby szybko zarobić. Wielce prawdopodobne, że podzielił by się z wnukiem… A tak to Sławek miał przy sobie zaledwie parę groszy, które musiały wystarczyć na kartę wstępu do piekiełka, na jakąś szklankę whisky lub ginu.

Przyspieszył kroku. Żałował, że nie poszedł na postój i nie pojechał taksówką, ale to naprawdę nie było daleko, a taksówkarze bardzo niechętnie jeździli na takich krótkich odcinkach. Często zdarzało się, że po prostu odmawiali takiego kursu i nikt się temu ani nie dziwił, ani nie oburzał. Jakoś społeczeństwo przyzwyczaiło się do specyficznego traktowania go przez Panów Taksówkarzy. W ogóle zdobycie taksówki to był wielki fart. Zdarzało się, że w godzinach szczytu czekało się na postoju grubo ponad godzinę zanim uśmiechnęło się szczęście i przyjechała taksówka. O tej porze taksówki na pewno na postoju stały, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia, bo hotel miał już przed sobą.

Wszedł do holu, mimo że do lokali, zarówno do kawiarni, restauracji, jak i nocnego baru, były odrębne wejścia, od ulicy. Wchodząc z holu mógł wydawać się gościem hotelowym, to było zupełnie inne wejście. Przed kim właściwie udawał hotelowego gościa, to trudno powiedzieć, chyba przed samym sobą, bo przecież wszyscy go tu znali. Trudno by było inaczej, w końcu przychodził do tego hotelu prawie każdego dnia; w południe do kawiarni, po południu często bywał w restauracji, a od późnego wieczora w nocnym barze. Skąd brał na to pieniądze? Część od rodziców, a reszta to wspólne biesiady ze znajomymi: raz on, raz oni, zresztą zamawiał zazwyczaj to, co było najtańsze, ważne by móc zająć miejsce przy stoliku, a nie zawsze się to udawało, bo na każde miejsce czekało w kawiarni wielu chętnych. Dawniej we wszystkich kawiarniach, a było ich w mieście kilka, był ogromny tłok, ludzie czasami nawet po kilka kwadransów wyczekiwali na wolne miejsce, na to by móc się przysiąść do kogoś. Nie było pustych lokali, jak dzisiaj. Za wejście do restauracji z dancingiem trzeba było dać w łapę wykidajle, bo inaczej o tym, by znaleźć się po drugiej stronie drzwi, marzyć nawet nie można było. To denerwowało, rzecz jasna, ale takie były realia i nikt nad tym zapanować nie umiał, zresztą nikt, tak naprawdę, nie miał zamiaru niczego zmieniać, to stało się swoistą tradycją, takim polskim, a może nawet socjalistycznym folklorem.

W jego ulubionym hotelu myślano, że jest studentem medycyny, bo w wewnętrznej kieszeni płaszcza nosił stetoskop, a płaszcz w szatni kładł w taki sposób, że niby przypadkowo, kieszeń z tym wystającym z niej charakterystycznym lekarskim sprzętem zawsze była widoczna. Miał nadzieję, że będą uważać go za lekarza, ale mając tyle lat ile miał, wyglądał za młodo na pana doktora. W końcu student medycyny to też nieźle. Dlaczego tak się wygłupiał? Chyba dlatego, że zawsze chciał być lekarzem, ale nie został przyjęty na wymarzoną uczelnię, została mu więc ta maskarada dająca złudzenie bycia medykiem. Wiedział, że to dziecinada, ale nie umiał się temu oprzeć. Lekarz zawsze był traktowany szczególnie, to wyjątkowy zawód. Nieraz zastanawiał się, co by się stało gdyby doszło do jakiegoś wypadku lub czyjegoś zasłabnięcia, przecież nie byłby w stanie udzielić podstawowej pomocy, ale brnął w to dalej, zresztą już nie miał innego wyjścia. Na szczęście nigdy nikomu nic się nie stało. Tak bawił się w kawiarni. W restauracji, ani w nocnym barze nie udawał nikogo. Pracownicy poszczególnych lokali znali się, to oczywiste, ale chyba nie przekazywali sobie informacji o nim, zresztą po co mieliby to robić, przecież tak znowu niczym się nie wyróżniał, a to, że był stałym gościem nic nie znaczyło, bo większość bywalców przychodziła tu codziennie. Dla wielu było to po prostu ich miejsce pracy: prostytutki, taksówkarze, różne niebieskie ptaki, cinkciarze, czyli handlujący walutą, gracze w numerki (typowało się cyfry z numeru banknotu, sumowało i kto miał wyższą, do tego dany banknot należał — zawodowcy grali banknotami o najwyższym nominale. Szybko można było wiele zarobić i tyle samo stracić, ale to nie miało znaczenia, bo dzisiaj na wozie, jutro pod wozem…), oprócz nich byli oczywiście „normalni” goście, głównie cudzoziemcy, którzy dość beztrosko szafowali swoją walutą, bo przy ówczesnym przeliczniku dla nich były to wydatki groszowe.

W restauracji gości było sporo.

— Ja tylko na chwilę, zobaczę czy są znajomi — rzucił bileterowi nawet nie zatrzymując się.

— Niech pan wejdzie — odrzekł niezadowolony bileter.

Sławek powoli przeszedł przez salę, uważnie rozglądając się wokoło, sprawdzając czy nie ma kogoś znajomego. Wymienił parę ukłonów ze stałymi bywalcami, ale to nie byli ci, z którymi miałby ochotę spędzić ten wieczór, więc udał się na niższą kondygnację, do nocnego baru. Przy wejściu na salę odbyła się ta sama ceremonia co na górze, znowu powiedział bileterowi, który tu obsługiwał, że idzie tylko zobaczyć czy nie ma znajomych. W odpowiedzi usłyszał te same słowa co przed chwilą, wypowiedziane z taką samą niechęcią, ale to go nie zraziło.

Kochał nastrój tego wnętrza. Przyćmione światła, bar — to wyjątkowe, magiczne miejsce, które zawsze, w każdym lokalu, urzekało go. Przy barze, na tych charakterystycznych wysokich krzesłach, mógłby siedzieć bez końca. Co takiego było w niewygodnych hokerach, trudno powiedzieć, ale przepadał za nimi. Na wprost wejścia była niewielkich rozmiarów scena, na której siedział zespół muzyczny składający się z pięciu muzyków i wokalistki, bo w tych czasach tak zwanej muzyki mechanicznej w lokalach tej klasy jeszcze nie było. O północy rozpoczynał się program artystyczny, o którym potocznie mówiło się kabaret, chociaż z kabaretem nie miał nic wspólnego, ale tak się utarło. Program był typową składanką, z obowiązkowym już wówczas striptizem. Występowali głównie artyści zagraniczni z Bułgarii, Rumunii, Czechosłowacji, Niemieckiej Republiki Demokratycznej, Węgier. To robiło wrażenie. Początkowo striptiz wykonywały w Polsce przede wszystkim Czeszki. Sławek lubił te programy. Barwne kostiumy wykonawców, migocące rekwizyty, kolorowe światła tak bardzo kontrastowały z szarością codziennego dnia, że pozwalały na chwilę przenieść się w inny świat, a tym samym łudzić się, że jest się kim innym. Tak bardzo przytłaczało Sławka to wszystko, co było wokół na co dzień i do tego brak perspektyw, nieprzyjęcie na studia, stracony rok, chociaż nie do końca, bo to, że nie był niczym zajęty, pozwoliło mu wykorzystać czas na przyjemności różnego rodzaju. Termin kolejnych egzaminów był dopiero za niecały rok, a to wtedy był dla niego czas tak odległy, że nawet o tym nie myślał.

W piekiełku nie było nikogo z kim chciałby spędzić dzisiejszą noc, pokręcił się jeszcze trochę po sali, zajrzał ponownie do restauracji, czym bardzo zdenerwował biletera, ale to i tym razem nie zrobiło na Sławku żadnego wrażenia, potem spędził chwilę w hollu i skonstatowawszy, że dzisiaj już nikogo tu nie spotka, postanowił wrócić do domu.

Lipcowy wieczór był zdecydowanie chłodniejszy od skwarnego dnia, pozwalał nieco odetchnąć. Ulice były opustoszałe, tylko od czasu do czasu przemknął chyłkiem jakiś przechodzień, przejechał samochód. Samochodów nawet w dzień nie było za wiele, dlatego Sławek nigdy nie mógł zrozumieć telewizyjnych czy radiowych komunikatów o korkach we Francji, Włoszech, albo w Niemczech spowodowanych, na przykład weekendem lub letnim wyjazdem na urlopy. „Co to właściwie jest ten korek?” — zastanawiał się wielokrotnie. Puste ulice nie budziły lęku albo obawy o napaść, bądź inne pobicie. Co by nie mówić o minionym bezpowrotnie socjalizmie, poza wieloma wadami, miał też kilka zalet, o których jakoś zapomniano i nie zwykło się o nich przypominać, a to niesprawiedliwe. Do jednej z tych niewątpliwych zalet należało bezpieczeństwo na ulicach. Nie znaczy to oczywiście, że nie było pobić, chuligańskich wybryków, kradzieży, włamań i tak dalej. Były, to oczywiste, ale zdecydowanie, nieporównywalnie mniej, a pobicia chyba nie tak okrutne jak dzisiaj. Morderstwa były czymś wyjątkowym, ale nie ma się co dziwić, skoro na ulicach było naprawdę sporo patroli milicyjnych. Wystarczyło zawołać o pomoc i po chwili pojawiał się milicjant nie wiadomo skąd, a jeśli nawet nie, to jednak bandzior na ogół uciekał, bo liczył się z tym, że w każdej chwili może spotkać milicjanta, którego o dziwo chuligani się bali. Wieczorem, a nawet w nocy też było bezpiecznie, bo oprócz pieszych patroli milicyjnych, były patrole zmotoryzowane. Latem milicjant przez całą noc objeżdżał na motocyklu przydzielony mu kwartał ulic. Nie istniał wtedy limit na paliwo.

Sławek szedł powoli w kierunku domu ciesząc się rześkim wieczornym powietrzem i rozmyślając o dzisiejszym dniu. Konkluzja tych rozmyślań nie była dla niego korzystna. Zrozumiał, że popełnił wielki błąd wszczynając tę niepotrzebną awanturę. Ona niczego nie dała, bo przecież Danka i tak nie zrozumiała o co mu chodziło, a zmarnował czas, który mógł być wypełniony pocałunkami, pieszczotami, uniesieniami, jednym słowem mogło być pięknie. Zrozumiał jeszcze jedno, że albo zaakceptuje Dankę taką, jaka jest, albo powinien się z nią rozstać. Obiektywnie — to było prawidłowe rozwiązanie, ale już po chwili doszedł do wniosku, że nie potrafi i to zarówno zaakceptować takiej Danki, bo pragnął, by jego dziewczyna była ideałem, ani też nie potrafi sobie nawet wyobrazić rozstania, po prostu był zakochany w niej po uszy. Miłość, jak wiadomo, jest uczuciem irracjonalnym i chyba dlatego jego podejście do Danki i do łączącego go z nią uczucia też były irracjonalne, a to nie pozwoliło mu nad nimi zapanować.

4

Tego dnia nie byli umówieni z Danutą. Sławek zastanawiał się co zrobić z popołudniem i wieczorem, kogo odwiedzić, gdzie pójść, ale nic szczególnego nie przychodziło mu na myśl. Zastanawiał się jeszcze jakiś czas, aż w końcu stwierdził, że najlepiej zrobi, jeśli uda się do hotelu. Tam zawsze jest szansa na jakieś ciekawe wydarzenie.

Kiedy zamykał drzwi mieszkania, usłyszał kroki na klatce schodowej, ktoś wchodził po schodach. Po chwili zobaczył Ewę, jego sąsiadkę mieszkającą piętro wyżej. Wiedział dobrze, że nie jest jej obojętny. Dziewczyna była ładna, niegłupia, dobrze mu się z nią rozmawiało i nie ma co ukrywać, miał ochotę, żeby się z nią przespać, ale ona należała do tych dziewczyn co to najpierw ślub, a dopiero potem łóżko. Nie mógł jej zrozumieć. Wiedział, że jest w nim zakochana, a jednak wszelkie jego propozycje spędzenia ze sobą kilku miłych chwil w pościeli, nie dawały żadnego rezultatu. Był tym zaskoczony, bo przecież nigdy nie miał problemu z dziewczynami i wcale nie musiały być w nim zakochane, by spędzili nie jedną godzinę na rozkoszach jakie daje seks. Może to właśnie o to chodziło, skoro nie były zakochane, to całą sprawę, zupełnie jak on, traktowały tylko jako fizyczną przyjemność. Ewa, co innego, jej nie tyle chodziło o seks, ile o niego, o uczucie, którego oczywiście jej nie okazywał. Cała ta sytuacja drażniła go, tym bardziej, że Ewa czasami była zbyt zaborcza, nie wiadomo dlaczego uzurpowała sobie prawo do Sławka, a tego nie lubił. Wolność była dla niego priorytetem, swego rodzaju mottem, sposobem na życie. Co innego kiedy on kochał, wtedy chciał być z tą dziewczyną bez przerwy i do tego ona nie miała prawa na nikogo innego nawet spojrzeć…

— Cześć, gdzie idziesz? — zapytała obcesowo Ewa.

— Mam coś do załatwienia — odparł wymijająco.

— Kiedy wrócisz? — nie dała za wygraną.

— Nie wiem, chyba wieczorem.

— To może przyjdę do ciebie…

Już miał wymyślić jakieś kłamstwo, żeby odwieźć ją od tego pomysłu, ale w tym samym momencie pomyślał, że spotkanie z Ewą będzie taką małą zemstą, albo raczej drobnym rewanżem, gdyby jednak Danka miała dzisiaj z kimś spotkanie.

— Świetnie, to umawiamy się na osiemnastą.

— No to serwus — pożegnała się i poszła do swojego mieszkania wyraźnie zadowolona. Sławek też się ucieszył, bo miał nadzieję, że wieczór z Ewą będzie przyjemny, a poza tym może wreszcie uda się przełamać jej opór…

To, że mieszkali tak blisko siebie, dzieliło ich tylko jedno piętro, a dokładnie sufit lub podłoga ich pokoi, jak kto chce, miało swoją dobrą i złą stronę zarazem. Często ta ich sytuacja kwaterunkowa kojarzyła mu się z modną wówczas piosenką Ady Rusowicz, w której były słowa: „Za daleko mieszkasz miły, choć w tym samym domu”. Dobrą stroną było to, że nie było problemu ze spotkaniami, ale z tego samego powodu był to poważny dyskomfort psychiczny, bo Ewa zawsze mogła przyjść w nieodpowiednim momencie. Trzeba jednak przyznać, że nigdy mu takiej niespodzianki nie zrobiła. Wiedziała przecież o Dance i cierpiała z tego powodu, a jednak nie prosiła go o to, żeby zostawił Danutę. To było coś wyjątkowego — prawdziwa czysta, bezinteresowna miłość. Zawsze go to frapowało, nie umiał tego rozgryźć. Jeżeli Ewa naprawdę go kochała, a wszystko na to wskazywało, to jak mogła żyć ze świadomością, że jest z inną, że w tamtej jest zakochany, że z nią sypia? On takiej sytuacji nie potrafiłby znieść.

Ewa należała do tych nielicznych osób, które są punktualne, więc niemal z wybiciem osiemnastej usłyszał dzwonek u drzwi.

— Miło, że jesteś taka punktualna — przywitał Ewę. „Czyli jednak można, nie jest to niemożliwe, ani zbyt trudne. — pomyślał — Szkoda, że dla Danki jest to takie nieosiągalne…”

— Umówiłam się z Jolą, że do niej przyjdziemy. Zamykaj mieszkanie i chodź — zakomenderowała Ewa.

— Myślałem, że posiedzimy u mnie — odparł niezbyt zadowolony z obrotu sprawy. Miał zupełnie inny plan, który nie nadawał się do realizacji u jej przyjaciółki, chyba, żeby się przyjaciółka przyłączyła… Wiedział, że to niemożliwe, bo ani jedna, ani druga do takich dziewczyn nie należały.

— Nie marudź, chodź!

Nie było wyjścia. Niechętnie, ale poszedł z Ewą do Joli, która mieszkała o jakieś dwadzieścia minut drogi od ich kamienicy. Jolanta mieszkała obok rozgłośni Polskiego Radia, w willi przy ulicy Królowej Jadwigi, krótkiej cichej ulicy, która szczególnie na tym odcinku miała jakiś romantyczny urok. Ten urok bardzo pasował do Jolanty, dziewczyny, która mogłaby występować w roli sobowtóra Elżbiety Starosteckiej. Była może od wielkiej aktorki bardziej filigranowa. Zawsze lubił drobne dziewczyny, więc nic dziwnego, że Jola bardzo mu się podobała, a Sławek chyba też nie był zupełnie obojętny przyjaciółce Ewy. Problem polegał właśnie na tym, że obie dziewczyny przyjaźniły się już dość długo, co wykluczało całkowicie nawet próbę uwodzenia Joli, toteż nigdy tego nie uczynił, chociaż miał na to ochotę, ale był lojalny wobec Ewy. Jolanta parę razy, kiedy byli sami, potrafiła stworzyć wyraźnie jednoznaczną sytuację wskazującą na to, że chętnie by go poderwała. Nie wiedział, czy to była jej spontaniczna reakcja, czy chytry plan przygotowany przez obie przyjaciółki, by go wypróbować. Nie chciał niepotrzebnej draki, więc stwarzał przed Jolą pozory nieczułego na jej amory. Żałował, że nigdy nie potrafił rozszyfrować tej zagadki, bo urok Joli był zniewalający. Kto wie, może gdyby zaiskrzył tu jakiś romans, umiałby się uwolnić od Danki? Chociaż to chyba było niemożliwe. Czy możliwe, czy nie, tego nie ma co analizować, bo nigdy do niczego bliższego między Sławkiem a Jolantą nie doszło.

— Myślałam już, że nie przyjdziecie… Co tak późno? — powitała ich Jola.

— To wszystko jego wina — odparła Ewa, wskazując na Sławka.

— To znaczy co? Tak długo się przebierałeś? — zażartowała Jola.

— Gorzej, w ogóle nie chciał tu przyjść — szczerze wyznała Ewa.

— Tego się po tobie nie spodziewałam — Jolanta udała obrażoną.

— Musiałam go tu przyprowadzić na siłę — pastwiła się Ewa.

Spojrzał na Jolę. Wyglądała na obrażoną. Nie wiedział, czy udaje, czy uwierzyła w te bzdury, chociaż trochę prawdy w tym było. Chciał jakoś zareagować, powiedzieć coś takiego, co rozładowałoby tę niezręczną sytuację, ale nic nie przyszło mu na myśl.

— Jak nie lubi być z nami, to mogłaś zostawić go w domu — powiedziała Jola.

— Ależ ja lubię być z tobą — wyznał Jolancie.

— O, co ja słyszę! On ci się chyba oświadczył… — zaśmiała się Ewa.

Zaczęła się słowna przepychanka, którą lubili od dawna. Często rodziła się z tego świetna zabawa, ale nie dzisiaj. Nie miał ochoty na przerzucanie się słowami bez treści. Zaczął żałować, że dał się tu zaciągnąć. Miał powoli dość tej wizyty, chciał już wyjść, ale Ewa bawiła się doskonale, głównie jego kosztem. Starał się nie zwracać na to uwagi, jego myśli były poza tym pokojem, poza tą willą. Tylko od czasu do czasu spoglądał na Jolę i wtedy już tak bardzo nie chciało mu się wyjść, zaczął nawet kombinować jakby tu umówić się z nią i żeby nie wiedziała o tym Ewa. Ale po chwili doszedł do wniosku, że to niemożliwe. Jolanta na pewno zaraz powiedziałaby o wszystkim Ewie. Czy tak byłoby naprawdę, tego nigdy się nie dowiedział, ponieważ nie zaryzykował randki z Jolą, chociaż długo tego żałował, bo dziewczyna działała na niego jak magnes. Jej piękne, długie, czarne włosy, delikatne kształty, które jakby prosiły o przytulenie, opiekę, urzekająca uroda powodowały, że wiele trudu kosztowało go traktowanie Joli jak koleżankę.

Długo trwała jeszcze ta idiotyczna wizyta, która miała go zrelaksować, a tym czasem wprawiła niemal w złość. Dziewczyny bawiły się dobrze, a on męczył się coraz bardziej. W końcu Ewa zdecydowała, że czas wracać do domu, bo nie wypada tak długo siedzieć, a Jola jest już pewnie zmęczona. Sławek odetchnął z ulgą. Pożegnali się z uroczą gospodynią i wyszli. Ewa wzięła Sławka pod ramię i przytuliła się do niego. Była wyraźnie zadowolona, chyba z tego, że pokazała przyjaciółce jak bardzo owinęła go sobie wokół palca. Nie przejmował się tym. Był zły na Ewę, na siebie, na cały świat. Ewa gadała bez przerwy. Nie słuchał, co mówi, był zajęty swoimi sprawami. W końcu dziewczyna zauważyła, że myślami jest gdzie indziej.

— Ty mnie nie słuchasz! — oburzyła się.

— A muszę? — spytał opryskliwie.

— Wypadałoby — odpowiedziała urażona.

— A wypadało robić ze mnie idiotę?!

— Przesadzasz.

— Daj spokój. Zachowałaś się beznadziejnie. Myślałem, że masz większą klasę.

— Za to ty masz klasę za nas oboje — odcięła się Ewa.

— Wiem o tym — wycedził.

— Było tak miło, a ty zawsze musisz wszystko zepsuć — powiedziała z żalem w głosie Ewa.

— Ja?! — oburzył się. — Zastanów się co ty wygadujesz! Zachowujesz się po prostu żałośnie, a do mnie masz pretensje. Niezły tupet!…

Ewa próbowała się przytulić do Sławka.

— Daj spokój — warknął i odsunął się od niej.

— Czemu jesteś taki niemiły? Daj się przytulić — poprosiła.

Był wściekły, a równocześnie chciało mu się śmiać z tej groteskowej sytuacji. Zaczął się śmiać, ale był to śmiech spazmatyczny, śmiech przez łzy, niemal histeryczny, w którym była złość i jakaś dziwna radość, wszystko razem.

Ewa wykorzystała sytuację i objęła go czule. Tym razem nie oponował. Miał dość tego wszystkiego. Chciał, żeby zapanowała wreszcie miła atmosfera i chociaż zakończenie tego spotkania było sympatyczne. Przez chwilę szli przytuleni do siebie jak para zakochanych. Ewa była wyraźnie zadowolona. On nie czuł powodu do radości. Nie tak miał wyglądać ten wieczór. Zresztą jakkolwiek by nie wyglądał, pełnej satysfakcji i tak nie mógł osiągnąć, bo nawet gdyby doszło do zbliżenia z Ewą, to przecież i tak byłaby to jedynie namiastka, jakaś chwilowa, fizyczna przyjemność. Dla niego liczyła się tylko Danka. Przypomniał sobie o niej i od razu poczuł ten charakterystyczny niepokój, niepewność czy jest może akurat z kimś innym, co teraz robi…

— ...co ty na to? — usłyszał ostatnie słowa pytania Ewy.

Nie wiedział, co ma odpowiedzieć, o co jej chodzi, jakie było pytanie.

— Nie wiem — odpowiedział krótko.

— Jak to nie wiesz, a kiedy będziesz wiedział? Dopytywała się z uporem Ewa.

— Powiem ci jutro — odpowiedział, żeby tylko dała mu święty spokój. Co miał jej jutro powiedzieć, nie miał zielonego pojęcia, ale tym się nie przejmował. Co będzie, to będzie. Teraz było mu wszystko jedno.

Szli w milczeniu pustymi ulicami miasta nie czując żadnego zagrożenia. Cisza panująca dookoła nie powodowała niepokoju, ale dawała ukojenie. Od czasu do czasu snuli się jacyś pijani przechodnie, ale nie byli ani nachalni czy brutalni lub agresywni, bo nie czuli się bezkarni, jak dzisiaj. Świadomość tego, że w każdej chwili może pojawić się milicjant dawała poczucie bezpieczeństwa. W dzień mało kto odważył się przejść w niedozwolonym miejscu, poza zebrą, bo można było zaraz usłyszeć milicyjny gwizdek, a spotkanie z towarzyszem milicjantem na ogół kończyło się mandatem lub nawet skierowaniem na przymusowe szkolenie z przepisów o ruchu drogowym, które odbywało się w niedzielę i do tego jeszcze było płatne. Sławkowi podobało się to, że istniała taka społeczna dyscyplina, wprawdzie wymuszona, ale to nie ważne, ważne, że była, a przede wszystkim bardzo sobie cenił poczucie bezpieczeństwa, oczywiście nie całkowite, bo takiego zresztą nigdy i nigdzie na świecie nie było i nie ma, ale i tak nieporównanie większego, niż dzisiaj.

Idąc do domu zamienili jeszcze kilka zdań i w końcu pod drzwiami mieszkania Sławka pożegnali się.

Był zły. Nie tak miał wyglądać dzisiejszy wieczór.

Położył się, ale na sen długo musiał czekać…

5

Któregoś dnia przyszedł do Sławka Jacek z interesującą propozycją.

— Mam pomysł na zrobienie kilku ciekawych zdjęć. Rozmawiałem już o tym z Wojtkiem i Romkiem. Chętnie się przyłączą. Załatwię peruki z teatru, włożymy je i pójdziemy w miasto. Ja będę szedł za wami i będę robił zdjęcia ludziom, ich reakcjom na wasz widok. To powinna być świetna zabawa.

W tamtych latach peruki nie były jeszcze popularne, a jeżeli, to nosiły je wyłącznie kobiety, więc nikt nie mógł nawet przypuszczać, że to nie są prawdziwe włosy. Mężczyźni nie nosili jeszcze długich włosów, a już na pewno nie poniżej ramion, więc chłopcy spodziewali się niezłego zamieszania. Włosy do ramion nosili często muzycy zespołów młodzieżowych, szczególnie zachodnich. Długie włosy były domeną hippisów, ale tych na Śląsku zbyt wielu nie było. Czasem dało się zauważyć na ulicy jakiś nieudany erzac hippisa, ale to były raczej żałosne namiastki lub próby dorównania oryginałowi. Ruch hippisowski docierał jednak wszędzie, z czasem również do śląskiej enklawy, broniącej się przed światowymi trendami. Tu też byli jego zwolennicy, ale nieliczni, głównie wywodzący się z warstwy inteligenckiej, której idea nowego ogólnoświatowego ruchu dawała szansę na wyzwolenie swoich namiętności, pomysłów, pragnień, pokazanie siebie w nowym świetle, zaistnienie w społeczeństwie.

O dziesiątej rano przyszli: Roman, Wojciech i Jacek.

— I co powiesz na to? — spytał Jacek podając Sławkowi trzy peruki.

Obejrzał je z zainteresowaniem. Były doskonałe. Nie sposób było odróżnić ich od prawdziwych włosów i nic dziwnego, bo z prawdziwych włosów były zrobione przez najlepszych teatralnych perukarzy. Chciał wybrać którąś dla siebie, ale Jacek zaproponował — Ty rób zdjęcia, a ja nałożę to na głowę. Nie zostawiwszy czasu na odpowiedź, wziął leżącą na stole czarną perukę zrobioną z najdłuższych włosów, nałożył na głowę i skierował się w stronę lustra, by się przejrzeć.

— Nieźle! — powiedział z zadowoleniem.

Faktycznie, wyglądał rewelacyjnie. W tym przebraniu będzie musiał wywrzeć wrażenie na każdym, kto go zobaczy.

Sławek był trochę zły, bo przed chwilą oczami wyobraźni widział już siebie w tym przebraniu i zwracający na niego uwagę tłum przechodniów, na co miał wielką ochotę, ale w końcu się zgodził, bo doszedł do wniosku, że będzie miał większą zabawę robiąc zdjęcia. Zobaczy wtedy te wszystkie zadziwione twarze, niedowierzające swojemu wzrokowi.

Chłopcy założyli peruki. Wyglądali niesamowicie. Ostatnie spojrzenie w lustro, parę poprawek i wyszli na ulicę. Udali się do centrum miasta, tam gdzie najwięcej sklepów, a tym samym i przechodniów. Sławek był pewny, że widok jego kolegów zaskoczy każdego. I tak się stało. Nie było człowieka, który by się za nimi nie oglądał. Budzili prawdziwą sensację. Wszyscy ich sobie nawzajem pokazywali, jak największe dziwadła. Sławek szedł w bezpiecznej odległości i pstrykał zdjęcia pokazujące tę niezwykłą reakcję przechodniów nie przygotowanych na taki widok. To, czy szedł w bezpiecznej odległości, czy gdyby szedł nawet tuż za nimi, nie miało żadnego znaczenia, bo jego nikt nie dostrzegał, nikt nie widział człowieka z aparatem, który był kluczem do tego dziwnego ulicznego spektaklu. Z całej tej eskapady najbardziej utkwiła mu w pamięci scena w pewnym sklepie. Sławek doszedł do wniosku, że będzie najlepiej, jeśli zrobi parę zdjęć z ukrycia, tak, by nikt go nie widział, a żeby mógł być jak najbliżej swoich kolegów. Umówili się, że on wejdzie do sklepu i będzie robił zdjęcia przez witrynę, a oni pokręcą się trochę przed wystawą. W ten sposób wykona zdjęcia z minimalnej odległości. Wszedł do sklepu, stanął za wielką szybą wystawową z aparatem gotowym do robienia zdjęć. Ruch w sklepie zamarł. Wszyscy patrzyli na niego. Jakaś pani wskazując na Sławka zawołała do swojej córeczki — Patrz tam, patrz telewizja!

Dlaczego tej pani aparat fotograficzny skojarzył się z telewizją? Do dzisiaj nie wie. Wszyscy obserwowali Sławka. Potem dostrzeżono stojących na ulicy długowłosych facetów. Teraz już klienci sklepu byli przekonani, że telewizja nakręca jakiś film. Zostawiając naiwnym złudzenia, że być może wieczorem zobaczą się na szklanym ekranie, żartownisie poszli dalej, budząc wszędzie sensację.

W końcu ostatnia rolka filmu skończyła się i trzeba było zabawę zakończyć. Jacek obiecał, że filmy wywoła w zakładzie mamy. Już mieli się rozstać, ale właśnie w tym momencie do Romka podszedł jakiś facet wyglądający dość podejrzanie. Przywitali się. Widać było, że się znają. Znajomy Romana o wyglądzie bandyty spojrzał na pozostałych

i zapytał — To twoi kumple?

— Tak. To jest Jacek, to Wojtek, a to Sławek.

Typ uścisnął im dłonie, długo czuli ten uścisk, a potem zaprosił na kielicha. Gość nie należał do tych, którym bezpiecznie jest odmówić, więc wszyscy „ochoczo” przyjęli zaproszenie i poszli za nim. Kilka przecznic dalej skręcili do bramy, weszli na pierwsze piętro, gdzie znajdowało się mieszkanie będące celem ich wycieczki. Takiego obrazu dotąd jeszcze nikt z nich nie widział i nigdy w życiu już nie zobaczył. Mieszkanie w totalnym nieładzie. Wszędzie walające się butelki po piwie, winie, wódce, rozlane napoje, tu i ówdzie leżały resztki jakichś konserw, parę ogórków, porozrzucane części garderoby i śpiący lub będący w półśnie człekokształtni rodem spod ciemnej gwiazdy obojga płci. Stuprocentowa melina. Ciarki przeszły Sławkowi po plecach, ale odwrotu nie było. Zawiało grozą. Gospodarz, jeśli ten, co ich tu przywiódł był gospodarzem tej mordowni, wydawał się na szczęście prawie trzeźwy i po pewnym czasie przestał budzić lęk. Zachowywał się normalnie, choć mocno prymitywnie. Słownictwo też do parlamentarnego nie należało. Od czasu do czasu uszy więdły. Chcąc chłopców ugościć nalał do stojących na stole szklanek z butelki z napisem Spirytus. Sławek był przekonany, że jeśli to spirytus, to oczywiście rozcieńczony. Nie docenił dam i gentelman'ów, którzy tu ucztowali. To był czysty spirytus. Sławek umiał wypić 96. stopniowy alkohol, ale musiał wcześniej wiedzieć, co pije i odpowiednio się do tego przygotować. Tym razem takiej potrzeby nie widział. Wziął tęgi łyk i… nie był w stanie wypuścić powietrza. Potrafił je tylko wciągać, ale za nic nie dawał rady je wypuścić. To było straszne. Zaczął czuć się jak balon, do którego na siłę wtłacza się powietrze. Był już pewny, że się udusi, gdy na szczęście w końcu udało mu się zacząć normalnie oddychać. To było straszne. Ten, co ich zaprosił, patrzył na Sławka z wielkim zdziwieniem. Początkowo myślał nawet, że gość się wygłupia, ale potem zrozumiał, że to jakiś mięczak, który zwyczajnie nie potrafi się napić czegoś mocniejszego. Wziął więc i klepnął Sławka w plecy, ale nie za mocno, by nie uszkodzić takiego lebiegę, no i na szczęście pomogło.

— Te, stary, co ci jest? — zapytał z mało wyczuwalną empatią w głosie, gospodarz.

— Nic. Zakrztusiłem się, poszło nie w tę dziurkę — odparł Sławek.

— Pomyślałem, że może nie grzejesz spirtu — powiedział z nutą podejrzliwości w głosie.

— No, co ty — oburzył się Sławek.

Posiedzieli jeszcze przez chwilę, aż w końcu udało się Sławkowi wymyślić sensowny pretekst by stamtąd wyjść. Na ulicy odetchnął z ulgą. Poczuł się wolny. Postanowił, że ten rejon miasta będzie unikał, żeby przypadkiem któregoś dnia nie spotkać owego dziwnego typa i nie zostać znowu zaproszonym do tego potwornego mieszkania z jego strasznymi lokatorami.

Minęły może trzy, może cztery godziny, kiedy nagle usłyszał dzwonek do drzwi. Poszedł otworzyć. Za drzwiami stał zdenerwowany Jacek.

— Ale miałeś nosa. Wiedziałeś kiedy wyjść — rzucił jednym tchem.

— Co się stało? — zapytał z niepokojem Sławek.

— Ledwo wyszedłeś, przyjechało WSW, szukali jakiegoś dezertera, ktoś im uciekł z wojska, a tę melinę mieli na oku. Mnie, Romka i Wojtka wylegitymowali, wyjaśniliśmy, że jesteśmy tam przypadkowo. Trochę to trwało, ale w końcu nam uwierzyli i kazali się stamtąd zabierać. Wszystko byłoby dobrze, ale na stole zobaczyli filmy, które tam zostawiłeś i je zabrali. Próbowałem wytłumaczyć, że to nasze filmy, że robiliśmy zdjęcia takie dla hecy, ale nie dali sobie nic powiedzieć i filmy wzięli. Na pewno już ich nie odzyskamy.

— Dobrze, że chociaż ten jeden został, który jest w aparacie — Sławek starał się pocieszyć Jacka i siebie. — Zrobimy nowe — dodał.

— O to chodzi, że nie zrobimy, bo drugi raz już peruk nie dam rady załatwić. A swoją drogą, po cholerę wyłożyłeś je na stół?

— Bo mi przeszkadzały w kieszeni, a po tym przeklętym spirytusie zapomniałem o nich.

— Trudno. Daj aparat, wyjmę z niego film i go wywołam, bo jeszcze i ten szlag trafi — powiedział ze złością Jacek.

Sławka nie dziwiło to, że kolega był zły, bo on też radości z takiego obrotu sprawy nie czuł.

Dwa dni później oglądali swój reportaż. Zdjęcia były świetne. Chłopcy wyglądali rewelacyjnie, a przechodnie, tak jak spodziewali się, miny mieli niesamowite. Żal im było tamtych straconych filmów, wprawdzie żołnierze WSW obiecali, że filmy po sprawdzeniu oddadzą, ale do tego oczywiście nigdy nie doszło, a oni nie próbowali interweniować w tej sprawie, bo nikt z nich nie miał ochoty na kontakt z wojskiem, tym bardziej, że wszyscy starali się różnymi sposobami wykręcić od służby wojskowej, więc od wojska woleli być jak najdalej. W tamtych czasach mało kto miał ochotę na służbę w wojsku. Najlepszym sposobem uniknięcia tego obowiązku były studia, ale jeżeli się człowiek nie dostał, musiał kombinować. Sposoby były różne: lekarz, ale koniecznie psychiatra, bo inna specjalizacja to raczej słabo skutkowało, ponieważ wojsko miało przecież swoją komisję lekarską. Doskonale sprawdzało się podjęcie nauki w jakiejkolwiek szkole pomaturalnej, albo inne kombinacje, o których się nie mówiło. Każdy działał na własną rękę. Kto bardzo się starał, ten na ogół dostawał kategorię „D” i wojsko miał z głowy. Większość młodzieży inteligenckiej tak właśnie robiła. Oprócz kategorii „D” było jeszcze kilka: „A”, która mówiła o tym, że kandydat do służby wojskowej jest absolutnie zdrowy i nadający się. Kategoria „B” dawała tylko odroczenie z powodu na przykład choroby, czyli złamanej nogi, albo innego wydarzenia losowego, do następnego poboru, a więc za pół roku, czasami udało się dostać odroczenie na rok. To był czas, który dawał szansę na załatwienie kolejnego odroczenia, albo w ogóle wykręcenia się od obowiązku służby wojskowej. Czas w tej sytuacji był bezcenny. Kategoria „C” kwalifikowała do lżejszego przebiegu służby, pracując choćby w bibliotece lub coś takiego, kategoria „D” — upragniona — mówiła o tym, że poborowy nie nadaje się do służby wojskowej i wreszcie kategoria „E”, którą prawie nikt nie dostawał, i nawet nie wszyscy wiedzieli o jej istnieniu, była przeznaczona dla tych, którzy nie tylko nie nadają się do służby wojskowej, ale także do służby w oddziałach samoobrony. Jak łatwo się z tego domyśleć żołnierze poborowi elity intelektualnej raczej nie stanowili. Inteligencja wśród poborowych nie przeważała, więc również dlatego inteligencja od wojska stroniła, aczkolwiek nie był to jedyny powód. Inteligencja uważała, że dwa lata służby wojskowej, to dwa lata stracone, które nic nie dadzą, niczego nie nauczą. Owszem, dla młodzieży wiejskiej czy robotniczej wojsko otwierało pewne możliwości. Dawało szansę nauczenia się zawodu, na przykład kierowcy lub temu podobne, ale taki zawód młodych ludzi z rodzin inteligenckich nie zadowalał, więc na wojsko ochoty nie mieli.

6

Szalonych pomysłów w tym wieku ma się sporo. Któregoś dnia Sławek umówił się z Danką i Andrzejem. Przyszli po południu. Andrzej postawił na stole butelkę wina, więc od razu atmosfera zrobiła się szczególnie przyjemna. Jedna butelka na trzy osoby, to nie jest zbyt wiele, więc kiedy wino się skończyło, Sławek wyjął następną butelkę, a wtedy, po jej wypiciu, odczuli dziwne pragnienie, które zmusiło ich do zrobienia składki i zakupu jeszcze jednej flaszki. Po skonsumowaniu jej zawartości świat należał do nich. Ponieważ mieszkanie to nie cały świat, więc postanowili przejść się po mieście. Zawędrowali pod katedrę, wspaniałą, wielką, majestatyczną budowlę, do której wejścia z trzech stron prowadzą monumentalne schody. Sławek wszedł na szczyt jednych z nich, za sobą miał wielkie, kilkumetrowe drzwi. Na olbrzymim podeście schodów, z tymi przepięknie rzeźbionymi drzwiami, które znajdowały się za nim i ścianą kunsztownie stworzoną przez architekta czuł się jak na operowej scenie, nic więc dziwnego, że zaczął śpiewać arie operowe i operetkowe. Widzów miał wprawdzie tylko dwoje: Dankę i Andrzeja, ale za to z niezwykłym entuzjazmem nagradzających go brawami po każdej arii. Po kilku jego wokalnych produkcjach, Danka też pokazała swoje możliwości w tym zakresie. Okazało się, że ma duży talent śpiewaczy. Niestety, występ nie trwał zbyt długo, bowiem w pewnym momencie zaczęły zapalać się światła w oknach bloku mieszkalnego znajdującego się naprzeciw, jedne po drugich. Sławek przez chwilę myślał, że to jego fani, ale był w błędzie, bo owi widzowie wyraźnie chcieli, żeby zaprzestał swojego występu. Mówili coś o milicji, wygrażali, w ogóle byli mało przyjemni… Zrozumiał, że milicja raczej nie będzie chciała uczestniczyć w jego występie o pierwszej czy drugiej w nocy, bo o tej porze ta sytuacja miała miejsce, więc, za namową swoich dwojga fanów, szybko z tej wspaniałej sceny się wycofał. Koncert jednak zaliczył do udanych, wbrew ocenie mieszkańców kamienicy z naprzeciwka „sceny”.

Ze względu na niezrozumienie plebsu dla wielkiej sztuki, którą zaprezentował, chichocząc udali się do swoich domów na zasłużony odpoczynek.

— Brawo, masz wspaniały głos — Sławek pochwalił Dankę.

— Ty też nieźle śpiewasz — zrewanżowała się.

— Jeszcze jeden taki występ i albo was zaangażują do opery, albo zamkną na czterdzieści osiem — podsumował Andrzej, trochę podcinając im skrzydła tym stwierdzeniem.

— Jeszcze na nas się nie poznali, ale to już niedługo. A potem tylko sława i pieniądze, a ty będziesz naszym impresario — odpowiedział Sławek Andrzejowi.

Nieco chwiejnym krokiem odprowadzili Andrzeja do domu. Po drodze omawiali kwestie związane ze zbliżającym się tournèe.

— Myślę, że dobrze będzie rozpocząć od Paryża — powiedział ich impresario.

— Zwariowałeś?! Od Paryża? Trzeba zacząć od La Scali, a potem Nowy Jork, Wiedeń… — rozmarzył się Sławek na całego.

— Jeśli tak maestro sobie życzy, to tak będzie — zgodził się Andrzej.

— Zajmij się tym jutro — polecił wielki przyszły tenor.

— Zrobi się.

Danka przysłuchiwała się temu dialogowi nic nie mówiąc, jedynie od czasu do czasu uśmiechała się, rozbawiona takim gadaniem trzy po trzy.

I wreszcie dotarli pod dom Andrzeja. Pobredzili jeszcze trochę na temat ich świetlanej operowej przyszłości, aż w końcu przyjaciel pożegnał się i poszedł do swojego mieszkania.

Potem Sławek odprowadził Dankę. Szli przytuleni, rozmarzeni, co jakiś czas przystawali, by ich usta mogły spotkać się w pocałunku. Był szczęśliwy. Chciał, żeby ten spacer nigdy się nie skończył. Niestety, doszli jednak do kamienicy, w której mieszkała Danuta. Sławek starał się jeszcze jakoś przeciągnąć chwilę rozstania, ale Danka zaczęła się niecierpliwić.

— O której się jutro spotkamy?

— O szesnastej w Telimenie? — odpowiedziała pytaniem na pytanie.

— O szesnastej może być, ale wolałbym gdzie indziej, wiesz, że nie lubię tej kawiarni.

— Więc gdzie?

— W Orbisie?

— Dobrze. Dobranoc.

Namiętny pocałunek trwał bardzo, bardzo długo…

Po tak wyczerpującej nocy z zaśnięciem nie było problemu. Sen przyszedł natychmiast, za to przebudzenie nie było takie proste. Sławek nie miał ochoty wstawać, marzenia senne były tak piękne i tak realne, że nie wiedział, czy śni, czy to wszystko dzieje się na jawie. Śpiewał na wielkiej scenie operowej, na której ustawiona była monumentalna dekoracja składająca się w przeważającej części z rzeźb i złoceń. Stał wysoko na najwyższym stopniu ogromnych schodów. Publiczności nie widział, ale wiedział, że jest przed nim, czuł ją. Widzowie byli nim urzeczeni. Od czasu do czasu jego śpiew był przerywany rzęsistymi brawami, a właściwie owacjami. Co jakiś czas na scenie pojawiała się śpiewaczka, która łudząco przypominała Dankę, miała zachwycający głos. Na jej widok doznawał dziwnego uczucia, był w niej wyraźnie zakochany. Słyszał siebie i orkiestrę, co we śnie nie tak często się zdarza. Żal było rozstać się z takim snem. W końcu jednak wygramolił się z łóżka i po wypiciu sporej ilości wody mineralnej przystąpił do codziennych porannych czynności, każdego dnia takich samych i w tej samej kolejności wykonywanych. Strasznie to nudne, ale zaradzić się temu nie da i co dziennie tę swoją pańszczyznę odrobić trzeba. Umył się więc, ubrał, zjadł nie za wielkie śniadanie, bo, jak każdemu wiadomo, na drugi dzień bardziej łaknie się napoju, nawet sporej ilości, niźli pokarmu stałego. W tym względzie on również niczym od wielu członków ludzkiej społeczności się nie różnił. Trochę był zdziwiony reakcją swojego organizmu, bo przecież dużo wczoraj nie wypili. Skąd taki kac, tego dociec nie był w stanie.

Pamiętał, że z Danką był umówiony po południu, więc miał jeszcze sporo czasu. Postanowił pójść do hotelu, do którego zaglądał prawie codziennie, albo żeby trochę posiedzieć ze znajomymi lub samemu, albo po prostu sprawdzić kto jest, a kogo nie ma. Dzisiaj też postanowił „podpisać listę obecności”.

„Spacer dobrze mi zrobi, a rozmowa ożywi mój umysł” — pomyślał i wyszedł na ulicę.

Niedawno minęło południe. Żar lał się z nieba. Jasnożółte słońce stało wysoko na niebie, na którym nie było ani jednej, nawet najmniejszej chmurki. Promienie słońca otoczone były bezmiernym błękitem.

Spacer dobrze mu nie zrobił, wręcz przeciwnie — zmęczył go. Do hotelu na szczęście nie było daleko, więc szybko tam dotarł. O tej porze lokal nie był jeszcze pełny. W kawiarni siedzieli jacyś obcy, nieznani mu ludzie, nie było do kogo się przysiąść, ani z kim zamienić parę zdań. Poszedł więc do restauracji, chociaż z góry wiedział, że o tej porze nikogo znajomego tam nie będzie, ale chodziło o to, żeby coś zrobić z czasem, bo do szesnastej było jeszcze daleko, a do domu wracać mu się nie chciało, bo i po co, nie miał tam nic do roboty. W restauracji, tak jak się spodziewał, nikogo znajomego nie zastał. Wrócił do kawiarni, jeszcze raz przeszedł się tam i z powrotem bacznie przyglądając się gościom siedzącym przy stolikach, jakby w ten sposób chciał spowodować, że ktoś z tych obcych ludzi stanie się jego znajomym. Oczywiście, że ta sztuczka się nie udała, bo udać się nie mogła. Nie pozostało mu nic innego jak usiąść samemu. Lubił tak od czasu do czasu siedzieć i obserwować ludzi w kawiarni. Sprawiało mu to dużą frajdę. Przypatrywał się uważnie ich zachowaniu, gestom, mimice. Obserwował zakochanych, jak niepostrzeżenie, niby przypadkowo, łączą się na chwilę ich dłonie w uścisku wyrażającym tak wiele uczucia, jak wpatrują się w siebie oczami, które nie widzą nikogo i niczego prócz swego vis-à-vis, jak mówią do siebie szeptem tylko po to, by mieć pretekst do zbliżenia swoich twarzy, aby móc się ukradkiem pocałować delikatnie, pospiesznie, żeby nikt nie widział. Obserwował ich szczęście i czasami był o to szczęście zazdrosny, bo przez całe swoje życie pragnął miłości. Miłość była dla niego najważniejsza, była najwyższą wartością, no może na równi z wiedzą. Pragnął miłości ponad wszystko. Miłości wielkiej, bezgranicznej, trudnej do zdefiniowania, takiej, która góry przenosi. Przypomniał sobie w tym momencie, że kiedyś jego kuzyn, powiedział mu, że natrafi jeszcze w swoim życiu na taką miłość, dla której góry będzie przenosił.

„Tak, to jest właśnie ta miłość, — pomyślał — miłość do Danki, dla niej gotowy jestem przenosić góry! Czy na pewno? Tak. Przecież ją kocham. Kocham każdy fragment jej ciała, kocham jej usta, piersi, uda, jej dłonie, stopy…”

Zaczął myśleć o Dance, przypominał sobie kształty jej ciała. Zanurzył się we wspomnienia ostatnich dni.

— Czy podać coś jeszcze? — usłyszał nagle głos kelnerki.

Z trudem pozbierał myśli.

— Tak, mały koniak proszę.

Rozejrzał się po sali. Przy innym stoliku dało się zaobserwować jak omawiany jest jakiś interes, nie koniecznie legalny. Zresztą jaki interes w tamtych czasach mógł być legalny? Prawie wszystko było państwowe, więc buisnes, który załatwiany był przy kawiarnianym stoliku nie mógł być zgodny z obowiązującym socjalistycznym prawem, które dla igrających z nim było bardzo surowe, ale odważnych nie brakowało, szczególnie handlujących walutą, których nazywano cinkciarzami. Zaobserwował, że wyraźnie istniała wśród nich jakaś hierarchia, ale na tym się nie znał. Byli cinkciarze pracujący pod PEWEXEM (sklepem, gdzie można było zrobić ekskluzywne zakupy tylko za walutę wymienialną, czyli głównie dolary, ale też za marki i inne waluty zachodnie oraz za bony towarowe, dziwny odpowiednik dolara emitowany przez Bank Polski. Bony w kraju spełniały rolę amerykańskiej waluty, a poza Polską były zwykłym kawałkiem papieru. Dodatkową ciekawostką był nierówny przelicznik bonów i oryginalnych dolarów. A najciekawsze było to, że nimi można było legalnie handlować w przeciwieństwie do dolarów i innych walut. Coś takiego mogło wymyślić tylko socjalistyczne państwo), zaczepiający ludzi pod bankiem, na ulicy i wreszcie ci, chyba najwyżej ustawieni, którzy załatwiali swoje interesy w hotelach, na przykład w hotelowej kawiarni czy restauracji.

Prawdopodobnie macki tej hierarchii sięgały wyżej, ale o tym nie miał zielonego pojęcia.

Wypił zamówiony koniak i właśnie chciał wyjść, gdy zauważył, że do jego stolika zbliża się Teresa. Teresę poznał dawno temu, właśnie tu, w tej kawiarni. Pamiętał doskonale, jak to było. Siedział sam przy dwuosobowym stoliku pod filarem, obserwując, tak jak dzisiaj, kawiarnianych konsumentów. W pewnej chwili do stolika podeszła piękna dziewczyna.

— Czy to miejsce jest wolne? — zapytała.

— Proszę, niech pani usiądzie.

Chwilę milczeli. Ona rozglądała się niespokojnie dookoła, oczekując na przyjęcie zamówienia przez kelnerkę, a może ten niepokój był wywołany czymś innym, nie wiedział, ale nad tym się nie zastanawiał.

W końcu przyszła kelnerka. Nieznajoma zamówiła małą czarną, on wyjął papierosy, albańskie czerwone lux-y (były jeszcze opakowania zielone i niebieskie), jedne z najlepszych papierosów, które można było wówczas nabyć.

— Proszę, zapali pani?

— Dziękuję — odparła nieznajoma i poczęstowała się papierosem.

To była woda na jego młyn. Zaczął mówić o różnych gatunkach papierosów, o tym, które są dobre, a które nie, które jak smakują i tak dalej i dalej. To był dobry, niezobowiązujący temat jako wstęp do nawiązania prawdziwej konwersacji, która zresztą bardzo szybko się rozpoczęła i nie dotyczyła już papierosów, ale najróżniejszych spraw będących wówczas w kręgu ogólnego zainteresowania. Jak się okazało, dziewczyna była nie tylko ładna, ale także mądra, inteligentna i elokwentna, co wywarło na Sławku duże wrażenie. W ogóle stwierdził, że nieznajoma ma klasę. Ukradkiem obserwował jej ruchy pełne wdzięku, a zarazem dyskretne. Do tego była świetnie ubrana, co nie uszło uwadze Sławka i przydało jej dodatkowych punktów. Całości dopełniał urzekający zapach ekskluzywnych perfum Antilope. Po zamianie zaledwie kilku zdań odniósł wrażenie jakby znali się od zawsze.

W trakcie tej miłej rozmowy przedstawili się sobie. Rozmawiali jeszcze jakiś czas, potem Teresa spojrzała na zegarek i stwierdziła, że musi iść. Zanim wyszła, Sławek zdążył jeszcze dowiedzieć się, że w hotelu bywa często, więc na pewno niedługo znów się spotkają. Bardzo się z tego ucieszył. Zdziwiło go, że jakoś do tej pory jej nie zauważył.

Kiedy zobaczył Teresę, bardzo się ucieszył. Nareszcie ktoś znajomy. Ona spostrzegłszy Sławka, nawet nie zapytała, czy miejsce obok niego jest wolne, tylko od razu przysiadła się.

— Serwus. Widziałeś Jurka? — zapytała nie tracąc czasu na konwenanse.

— Nie. I w restauracji też go nie ma.

— Jesteś sam?

— Tak.

— To posiedzę z tobą.

— Cieszę się.

Sławek bardzo lubił Teresę i jej towarzystwo. Była naprawdę miłą, sympatyczną dziewczyną o sporej wiedzy i urodzie. Wiele razy już przekonał się, że można z nią było porozmawiać o różnych sprawach. Do tego znała świetnie język francuski, który zawsze Sławka fascynował, więc miał okazję trochę sobie pokonwersować w tym arystokratycznym języku. Dość długo nie orientował się w jej profesji. Nie zastanawiało go to, że prawie codziennie przesiaduje w kawiarni hotelowej, a jak nie w kawiarni, to w restauracji, że w nocy bywa w piekiełku. Czy wynikało to z jego naiwności, czy ze zbyt małej znajomości życia, tego typu życia, w każdym bądź razie czasu nieco minęło, zanim uświadomił sobie czym Teresa się zajmuje. Kiedy wreszcie dotarło to do niego i zrozumiał o co chodzi, niczego to między nimi nie zmieniło, nadal bardzo ją lubił, a to co robi, to w końcu jej sprawa. Przecież nie była jego dziewczyną, nawet z nią nie spał, mimo że nie raz tego chciał, ale Teresa tak zawsze kierowała sprawą, że nigdy do niczego nie doszło. Miał nawet do niej o to żal, bo przecież mogło być tak fajnie… Był wówczas zbyt młody i zbyt głupi, żeby zrozumieć czemu Teresa nigdy nie poszła z nim do łóżka, choć tak bardzo się o to starał i to wiele razy. Ona nie chciała potraktować go jak jednego ze swoich klientów, lecz przeciwnie — chciała mieć w nim przyjaciela, a przynajmniej dobrego, serdecznego kolegę. Łóżko wszystko by zmieniło, w jej oczach stałby się wtedy jednym z tych frajerów, z których żyła, więc nigdy do tego nie dopuściła. Dla niej to było ważne, on patrzył na tę sytuację inaczej, przez pryzmat seksu, a konkretnie seksu, którego chciał, a nie dostał. Później, kiedy już wiedział, czym się zajmuje, był nawet trochę na nią rozżalony, no bo jak to tak? To z innymi może, a z nim nie? Dlaczego? Dlaczego nie, to zrozumiał dopiero wiele, wiele lat później.

— Był już ktoś z naszej paczki? — zapytała rozglądając się po sali.

— Szukałem, nie ma nikogo.

— Długo już siedzisz?

— Chyba godzinę.

— Powinien już ktoś być — powiedziała Teresa, wyraźnie zdenerwowana.

— Jeszcze wcześnie…

— Ale Jurek już powinien być — stwierdziła stanowczo.

— Jeśli się umówił, to przyjdzie — powiedział Sławek, by ją jakoś uspokoić, choć nie miał cienia pojęcia czy ten cały Jurek jest słowny, czy nie, przecież to nie był jego znajomy. Znał go tylko z widzenia, nigdy nawet nie zamienili z sobą jednego słowa. No, nie, kiedyś krótka wymiana zdań między nimi miała miejsce…

— Tego właśnie nie jestem pewna — odpowiedziała Teresa.

Nie miał żadnego argumentu, którym mógłby ją pocieszyć, więc nie odezwał się. Rozpaczliwie szukał w myślach słów, które nie byłyby banalne i nie byłyby też wyświechtanym frazesem jakiego używa się w takiej sytuacji, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Siedzieli w milczeniu. On szukał odpowiednich słów, a Teresa co chwilę nerwowo spoglądała w stronę drzwi oczekując przyjścia Jurka. Takie siedzenie, nie dość, że w milczeniu, to jeszcze w napięciu oczekiwania na nadejście jej kolegi, w pewnym momencie zmęczyło Sławka. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że czas najwyższy, żeby wyjść, bo przecież był umówiony z Danką.

— Wybacz, Teresa, ale muszę już iść.

— Zostań jeszcze trochę, przecież nie będę tu siedzieć sama. Jurek na pewno zaraz przyjdzie…

— Nie mogę, jestem umówiony.

— Nie martw się, na pewno poczeka — zapewniła go Teresa.

— Wybacz, ale nie mogę się spóźnić… — próbował zacząć coś tłumaczyć, ale Teresa przerwała mu nieoczekiwanym pytaniem, postawionym bardzo serio.

— Jesteś moim przyjacielem?

— Oczywiście — odparł bez zastanowienia i to był jego błąd, bo Teresa skrzętnie wykorzystała tę odpowiedź, której zresztą niewątpliwie się spodziewała.

— Przyjaciel nie odmawia, a ja cię proszę, żebyś posiedział ze mną, aż przyjdzie Jurek.

— Ale on może przyjść nie wiadomo kiedy — odpowiedział z rozpaczą w głosie.

— Dobrze — zgodziła się Teresa — góra pół godziny. Zgoda?

Spojrzał na zegarek.

„Pół godziny? Mogę się spóźnić. Danka będzie wściekła, ale co mam robić? — zaczął się zastanawiać. — Skoro Teresa tak bardzo prosi, to przecież jej tu nie zostawię, to byłoby świństwo. Przyjaciel tak się nie zachowuje”.

— Nie więcej jak pół godziny — powiedział stanowczo. — Dłużej naprawdę nie mogę.

— Pół godziny — potwierdziła Teresa.

W duchu zaklinał cholernego Jurka, żeby przyszedł jak najszybciej, ale to nie pomagało. Jurka jak nie było, tak nie było. Teresa starała się udawać beztroskę, jednak wyraźnie widać było, że jest bardzo spięta i to oczekiwanie wiele ją kosztuje. Próbowali o czymś mówić, ale rozmowa się nie kleiła. Z każdą chwilą Sławek stawał się też coraz bardziej zdenerwowany, bo nie chciał spóźnić się na spotkanie z Danką, a że byli umówieni w kawiarni, nastąpi niezręczna sytuacja, jeśli ona będzie musiała na niego czekać w lokalu. Na szczęście z hotelu do „Orbisu” było niedaleko, niemniej z dziesięć minut droga zajmie na pewno.

Czas przemijał ospale. Sekundy wydawały się być minutami, a minuty godzinami. Siedzieli naprzeciw siebie: on co chwilę spoglądał na zegarek, Teresa bez przerwy patrzyła w stronę drzwi. Oboje byli pochłonięci swoimi sprawami, więc nikt z nich nie starał się mówić o czymkolwiek. W końcu umówione pół godziny minęło.

— Wybacz, ale ja muszę już iść — powiedział stanowczo i wstał.

— Trudno, jak musisz, to idź — powiedziała Teresa z wyraźnym żalem w głosie.

Miał nawet ochotę zostać, ale nie mógł dopuścić, żeby Danka czekała na niego w kawiarni. Nie miałby żadnego argumentu, by usprawiedliwić swoją nieobecność. Zdawał sobie sprawę z tego, że skoro on wymaga od niej lojalnych zachowań, to on też musi być w porządku.

— Naprawdę, muszę!

Teresa nie wyciągnęła ręki na pożegnanie, była wyraźnie na niego zła, ale po chwili milczenia zapytała obrażonym tonem — Przyjdziesz wieczorem do piekiełka?

— Myślę, że tak — odpowiedział pospiesznie.

Wybiegł z hotelu i popędził do Orbisu. Wszedł do lokalu, Danki na szczęście nie było. Spojrzał na zegarek. Był punktualnie. Rozejrzał się uważnie po sali w poszukiwaniu wolnego stolika. Nikt nie siedział przy stoliku stojącym tuż obok organów Hammonda, na których grał wybitny muzyk Marian Ciesielski, prawdziwy wirtuoz, który w chwilach natchnienia potrafił z tego wyjątkowego instrumentu wydobywać nieprawdopodobne dźwięki. Organy Hammonda były w tym czasie w Polsce zjawiskiem unikatowym. Trudno powiedzieć kto oprócz Czesława Niemena i Wojciecha Karolaka grał wówczas jeszcze na tym instrumencie, a tu nagle w kawiarni, i do tego nie stołecznej, taki rarytas! Ciesielski przez jakiś czas występował zdaje się na jakimś statku, a potem długo gdzieś zagranicą i stamtąd je przywiózł. Do Orbisu Sławek przychodził tylko po to, by posłuchać jego wirtuozowskich umiejętności, bo tej kawiarni właściwie nie lubił. Była jakaś taka mało elegancka, chociaż sama marka Orbis należała do firmy najwyższej kategorii. Była to sieć (oczywiście państwowa) między innymi najlepszych hoteli i najlepszych lokali gastronomicznych w Polsce.

Zajął miejsce. Po chwili podeszła kelnerka.

— Czym mogę służyć?

Wówczas nie mówiło się, że czekam na kogoś, zamówię później, bo jeśli chodzi o czekanie, to na to miejsce czekało już kilku innych klientów, więc zamówił małą czarną i rozejrzał się po sali, czy nie ma kogoś znajomego, ale to był wyraźnie dzień, w którym wszyscy znajomi gdzieś się poukrywali. Tym razem ucieszył się z tego, bo chciał być z Danką sam, bez czyjegoś towarzystwa.

Po upływie kilku minut kelnerka przyniosła kawę. Danki nie było. Znając ją wiedział, że się spóźni, ale mimo to zaczął się denerwować. Nie lubił jej spóźnień. Zawsze go źle nastrajały i w końcu doprowadzały do awantur, których przecież nie chciał, ale one wybuchały wręcz wbrew jego woli, to było silniejsze od niego. Może przyczyną takiego zachowania była chorobliwa zazdrości Sławka, która powodowała, że podświadomie myślał, skoro nie ma jej tu z nim, to dlatego, że jest teraz z kimś innym. Nigdy nie przyszło mu na myśl, że spóźnienie jest wynikiem czegoś banalnego, albo wręcz przeciwnie, wynikiem jakiejś ważnej sprawy, która nagle się zrodziła. Wyraźnie nie ufał Dance, nie wierzył jej tłumaczeniom. Jakiś dodatkowy zmysł podpowiadał mu, że jest oszukiwany, że jest ktoś inny, chociaż nie miał na to żadnego dowodu. Zapewne gdyby nie kochał jej tak bardzo, jego stosunek do niej byłby mniej emocjonalny, ale on szalał za nią, była dla niego objawieniem, ucieleśnieniem marzenia. Tak mu się wydawało, bo czy to naprawdę była miłość? Miłość bez przebaczenia?… Czy bezgraniczna zaborczość to miłość? No tak, ale to są pytania na teraz, po latach, wtedy to było zupełnie co innego — brak racjonalnego myślenia i nieokiełznana zazdrość wywołująca permanentne obrazy jej zdrady.

Danuta była naprawdę piękną dziewczyną, więc wyraźnie podobała się każdemu mężczyźnie, do tego było w niej jeszcze to „coś”, któremu żaden facet nie może się oprzeć. Sławek miał wyraźnie obsesję lub jakiś kompleks, nie pozwalający mu uwierzyć w to, że może być dla niej tym jedynym. Bał się, cały czas bał się, że może ją utracić, że znajdzie się ktoś inny, kto będzie jej bardziej odpowiadał. To był jego poważny problem, z którym nie umiał sobie poradzić.

Czas mijał, kawa stygła, chociaż to akurat nie miało żadnego znaczenia, bo kawa i tak była tylko pretekstem do zajęcia stolika. Małą kawę w kawiarni Sławek potrafił pić nawet dwie godziny, albo i dłużej, co czasami denerwowało kelnerkę.

— Czy może jeszcze coś podać? — słyszał często pytanie.

— Dziękuję, może później.

Mistrz Marian Ciesielski powoli podszedł do instrumentu, zajął miejsce, zamyślił się i przez chwilę trwał w bezruchu. Wyraźnie zastanawiał się co zagrać, a może jak zagrać. Repertuar miał ogromny, więc wybór odpowiedniego utworu nie był taki łatwy. Często zamiast grać szlagiery, improwizował. To było prawdziwe mistrzostwo. Jego wzrok zdawał się przebijać ścianę. W tym niesamowitym spojrzeniu budzącym lęk było coś demonicznego. Cały jego wygląd był taki: wielkie, nieruchome oczy, czarne, gęste pukle włosów, zawsze w nieładzie, do tego ubrany w czarny garnitur i czarny golf. Sławek nigdy nie widział, żeby Ciesielski z kimś rozmawiał, chyba, że z Michałem Banasikiem, równie szalonym pianistą-improwizatorem. Ten milczący wyraz twarzy i ogólne milczenie dopełniało tajemniczości owej niesamowitej postaci.

W końcu zaczął improwizować, czyli można powiedzieć, że rozpoczął się koncert wspaniałej muzyki w wykonaniu wybitnego wirtuoza. Sławek z rozkoszą wsłuchiwał się w dźwięki, które wydobywał z instrumentu niezwykły artysta, wypełniony charyzmą jakby nie z tego świata. Marian, jak zwykle kiedy improwizował, patrzył przed siebie, ale jego oczy nie widziały tych wszystkich stojących przed nim stolików i siedzących przy nich ludzi. One widziały co innego, obrazy świata, który istniał poza rzeczywistością, świata, do którego miał dostęp tylko On. Jego palce przetwarzały to, co widział, co doznawał w swoim wyimaginowanym obszarze w dźwięki, którymi słuchaczom dane było się rozkoszować. I dało się słyszeć dźwięki łagodne jak dotyk, czułe jak miłość, tęskne, wołające o pomoc, i gwałtowne jak nawałnica, która niszczy wszystko, co napotka na swej drodze, bezlitosna, nieczuła na błagania, budząca grozę. Dźwięki były pomieszane, nigdy nie można było przewidzieć czy usłyszy się pianissimo, czy fortissimo, czy będzie to largo, andante, czy może adagio. Koncert zaskakujący, trzymający w absolutnym napięciu, koncert, którego chciałoby się słuchać bez końca, dający tyle doznań, tyle niesamowitych przeżyć i wrażeń, wyzwalający wyobraźnię słuchacza. Każdy do tej wyjątkowej muzyki mógł w wyobraźni namalować swój własny obraz będący ilustracją jego życia, jego marzeń, uniesień, pragnień.

Celowa nieraz kakofonia, dokładnie przemyślana przez artystę, przypominała Sławkowi jego niepoukładane życie, przepełnione rozpaczliwym oczekiwaniem na wielką miłość. Wtopił się w tę muzykę, a może bardziej w swoje życie, gdy nagle usłyszał:

— Cześć.

Obok niego usiadła Danka.

— Witaj — powiedział trochę nieswoim głosem, bo czuł się tak, jakby został brutalnie wyrwany z innego świata pełnego najróżniejszych barw namiętności i emocji.

— Co ci jest? — zapytała Danka z udawaną troską.

— Nic, po prostu wsłuchałem się w muzykę Mariana.

— To chyba ci przeszkadzam. Może wolisz słuchać?

— O co ci chodzi? — zdenerwował się.

— No bo umawiasz się ze mną, przychodzę, a ty zamiast się ucieszyć słuchasz jakiegoś rzępolenia.

— Przede wszystkim nie rzępolenia… Nie moja wina, że nie znasz się na muzyce, a po drugie co miałem robić, skoro jak zwykle musiałaś się spóźnić? Właściwie, szkoda, że czekałem…

— Nie musiałeś — odpowiedziała hardo Danka.

— Faktycznie, nie musiałem…

Był wściekły. Nie wiedział jak zareagować. Najchętniej wyszedłby, żeby nie musieć dalej rozmawiać z nią, o ile tę wymianę zdań w ogóle można było nazwać rozmową, ale wiedział, że jeśli to zrobi, to potem trudno będzie się pogodzić. Przygryzł więc tylko wargi, niemal do bólu, i milczał. W sukurs przyszła mu kelnerka, która właśnie podeszła do ich stolika, by przyjąć zamówienie.

— Czym mogę służyć? — zapytała uprzejmie.

Spojrzał na Dankę i zapytał — Co dla ciebie?

— Może być kawa — odparła nieco łagodniejszym tonem.

— Proszę kawę — zwrócił się do kelnerki.

— Służę uprzejmie — odparła kelnerka i poszła na zaplecze lokalu zrealizować zamówienie.

Sławek spojrzał na Dankę. Siedziała naburmuszona i milcząca.

Chciał coś powiedzieć, ale nie miał pojęcia co, więc też milczał. Wiedział, że to on będzie musiał przerwać tę cholerną ciszę, bo przecież jej na taki wysiłek nie będzie stać, a zresztą co ona mogłaby sensownego powiedzieć, nigdy nie powiedziała niczego mądrego… Czuł, że złość w nim narasta. Był pewny, że jeżeli zaraz czegoś nie zrobi, to wybuchnie, a to może skończyć się fatalnie. Przełamał się i zapytał jak gdyby nigdy nic.

— Do której masz czas?

Jego spokojny, zupełnie naturalny ton (zawsze miał zdolności aktorskie) zaskoczył Dankę.

— Interesuje cię to?

— Oczywiście.

— Po dwudziestej muszę być w domu.

Bardzo się z tego ucieszył. Będzie potem jeszcze czas, żeby pójść do hotelu, spotkać się z Teresą, może przyjdzie też Basia i w ich towarzystwie odetchnie sobie po tym fatalnym spotkaniu z dziewczyną, którą… kocha. To był najbardziej idiotyczny paradoks, jaki można sobie wyobrazić.

Dalszy pobyt w kawiarni stawał się coraz przyjemniejszy. Zaczęli spokojnie rozmawiać, bez złych emocji, dzięki czemu z każdą chwilą było milej. Złość Sławkowi dawno już przeszła, za to zaczęła narastać w nim chęć bycia z Danką, która potęgowała się z minuty na minutę. Nie słuchał, co mówiła, słowa nie były ważne. Jej usta, piersi, uda budziły w nim z każdą chwilą wzrastające pożądanie. Czuł, że dłużej tego napięcia nie wytrzyma. Zaproponował, żeby poszli do niego. Danka nie była zachwycona tą propozycją, więc musiał ją intensywnie namawiać. Trwało to jakiś czas, w końcu ustąpiła i poszli do jego mieszkania. Mieli sporo czasu i mogli się nie spieszyć, ale on nie mógł już wytrzymać, jednak żeby zachować jakąś formę zaproponował filiżankę kawy. Danka nie odmówiła. Zaparzył kawę, podał, nalał po kieliszku wina, wzniósł jakiś banalny toast, wypili. Przez chwilę o czymś rozmawiali, ot tak, żeby mówić, były to właściwie słowa bez treści. Drugi kieliszek i porwał Dankę na ręce. Zaniósł do łóżka, gdzie spiesznie zdjął z niej wszystko, co miała na sobie, równocześnie zdejmując rzeczy z siebie, w czym ona też mu pomagała…

To było wspaniałe, jak zawsze. Zresztą nigdy wcześniej, ani potem żadna dziewczyna nie dała mu tyle seksualnej rozkoszy co Danuta.

Wypili jeszcze po kieliszku wina, wypalili kilka papierosów, zamienili parę zdań i czas było Dankę odprowadzić do domu. Umówili się za dwa dni, bo jutro miała podobno coś ważnego do załatwienia. Nie zastanawiał się nad tym, co mu powiedziała, czy to prawda, czy zwykły wybieg, by się z nim jutro nie widzieć. Był zadowolony po tym, co zaszło między nimi i perspektywą nocy w piekiełku z Teresą. Uskrzydlony pobiegł do hotelu.

Była dwudziesta trzydzieści, ale ulice świeciły już pustką. Kilku przechodniów, parę samochodów. I nic dziwnego, bo co można było o tej porze robić na ulicy? W mieście było kilka lokali z dancingami, które o tej godzinie właśnie się wypełniały lub były już pełne. Często wykidajło tylko mówił, że lokal jest pełny, a tak naprawdę zajętych było niewiele stolików. Chodziło o to, żeby dać napiwek temu, który otwierał drzwi do lokalu. Kiedy klient zobaczył, że został oszukany, nie protestował, bo cieszył się, że udało mu się przeniknąć do miejsca nocnej rozrywki.

W mieście były też trzy nocne lokale, tak zwane piekiełka, albo jak kto woli kamieniołomy czy kabarety, czyli po prostu nocne bary z występami. Dwa z nich były w hotelach. One zazwyczaj o tej porze otwierały dopiero swoje podwoje i zapełniały się znacznie wolniej. W nich także trudno było znaleźć wolne miejsce, chociaż były lokalami najdroższymi, ukierunkowanymi przede wszystkim na dewizowych gości hotelowych. Nie wszyscy rodacy czuli się tam dobrze, choćby i dlatego, że klientela była specyficzna. Przeważali cudzoziemcy, a tam gdzie goście posiadający walutę wymienialną, tam oczywiście ci, którzy z jej obrotu żyli, czyli tak zwani cinkciarze. Tu nie było tych, którzy handlowali walutą pod PEWEXEM lub BALTONĄ, albo w pobliżu banków, czyli na ulicy. Ci uliczni cinkciarze często pracowali na czyjeś konto, zanim sami się nie dorobili gotówki w takiej ilości, która pozwalała na „zatrudnianie” pracujących dla nich. W lokalach działali cinkciarze zdecydowanie innej kategorii, których obroty znacznie przewyższały utarg szaraczków spod PEWEKSU. Z gości dewizowych żyły też dziewczyny trudniące się paramiłością. Tu także istniała hierarchia. I znowu, pracujące na ulicy stanowiły najniższą kategorię. Faktycznie były to dziewczyny, a nawet i podstarzałe już kobiety, często budzące swym wyglądem odrazę, chociaż i wśród nich nieraz jakąś ładniejszą spotkać można było, nie znające języków, prostackie, ordynarne, dobre dla byle jakiego żula. Ich cena była adekwatna do wyglądu i zapewne jakości usług. Lokale gastronomiczne obsługiwane były przez dziewczyny tej samej mniej więcej kategorii, co kategoria lokalu. W hotelowych barach zajmowała miejsce, można powiedzieć, elita tej profesji, często dziewczyny wykształcone, znające języki, co było koniecznością, żeby dogadać się z klientem, które, kiedy trzeba było, umiały zachować się jak damy. Mogły pokazać się w najlepszym towarzystwie. Wśród tych dziewcząt pracujących w nocnych lokalach też występowała hierarchia. Co powodowało, że któraś z dziewczyn dominowała, była jakby ich szefową, to wiedziały już tylko one.

Były to czasy socjalistycznej moralności, tak bardzo podobnej do biblijnej, która wykluczała pozamałżeńskie stosunki i dlatego nie istniały agencje towarzyskie, a w hotelu nie można było zameldować się w jednym pokoju z obcą kobietą, czyli nie-żoną. Pokusa erotyczna jest jednak silniejsza od wszelkich norm i dlatego najstarszy zawód świata w naszym obozie też miał popyt. Nie było agencji, więc panie pracowały w miejscach, gdzie były łatwo dostrzegane. Socjalizm z racji swego ideowego podłoża tępił wszelką wiarę, a tak silnie dbał o przestrzeganie dekalogu, oczywiście z wyjątkiem pierwszego i drugiego przykazania. Był to ustrój, który chciał dobrze dla obywatela, a obywatel bardzo nie chciał tego ustroju. Paradoks na paradoksie. Polak ma taką dziwną cechę — lubi czynić na przekór i stawiać na swoim, choć nie zawsze ma rację, aczkolwiek każdy uważa, że to co robi, jest najmądrzejsze, a z tego różny efekt powstaje. Stąd chyba wzięło się powiedzenie, że Polska jest najweselszym barakiem w całym obozie socjalistycznym. Określenie „obóz socjalistyczny” było określeniem oficjalnym…


Do hotelu Sławek wszedł jak zwykle głównym wejściem, przez holl. Odkąd zaczął w nocnym barze bywać bardzo często, a w kawiarni i restauracji jeszcze częściej, cały personel dobrze go znał, więc czasami udawało mu się wejść nie płacąc wstępu.

— Czy jest pani Teresa? — zapytał biletera.

— Jest, niech pan wejdzie. Siedzi tu zaraz, w drugiej loży.

Sławek wszedł do lokalu, którego ściany obite były grubym bordowym materiałem, krzesła przy stolikach i loże znajdujące się na dwustopniowym podeście po prawej stronie wejścia również miały bordową tapicerkę. Na podłodze leżała gruba i miękka wykładzina w tym samym kolorze. Stoły przykryte były białymi obrusami, znakomicie wyglądającymi w ultrafioletowym świetle. Ultrafiolet był w tym czasie hitem i każdy dobry lokal takie światło musiał posiadać. Pikantnie pod tymi lampami wyglądały panie, bo nieraz ultrafiolet pokazywał, jaką bieliznę ma dziewczyna, szczególnie gdy bielizna była biała, a sukienka cienka. Taki dodatkowy pieprzyk. Salę oświetlały kinkiety, w których umieszczone zostały bardzo słabe żarówki, dzięki czemu panował półmrok tworzący odpowiedni nastrój.

Spojrzał w stronę wskazaną mu przez biletera. Istotnie w loży siedziała Teresa, a z nią Barbara i Monika. Basia była ładną, drobną brunetką z długimi włosami, które okazały się być dopięte. Zawsze świetnie ubrana. Jej wadą było to, że za bardzo lubiła mówić. Dopuszczenie jej do głosu było niebezpieczne, ale można było nad tym zapanować. Basia w charakterystyczny sposób wymawiała „r”. Świetnie to brzmiało, gdy mówiła po niemiecku. Monika miała przeciętną urodę, no może wyróżniała ją odrobinę zbyt długa broda. Przede wszystkim były bardzo miłe i rozrywkowe. Teresa, która wśród nich zachowywała się jak prawdziwa dama, trzymała to całe towarzystwo w kupie, strofując je nieraz za nieodpowiednie zachowanie. Basia, kiedy wypiła za dużo, nie zawsze miała ochotę słuchać Teresy i czasami dochodziło do drobnych sprzeczek, ale takie sytuacje zdarzały się sporadycznie, chociaż nigdy do końca nie można było być pewnym co się stanie, co Basi strzeli do głowy. Z Moniką raczej kłopotów nie było. W tym towarzystwie robiła za szarą myszkę. O nią mężczyźni raczej się nie zabijali.

— Myślałam już, że nie przyjdziesz — powiedziała na powitanie Teresa.

— Fajnie, że jesteś. Siadaj! — zawołała radośnie Baśka.

Sławek przywitał się i zajął miejsce obok Teresy. Długo nie wiedział, dlaczego dziewczyny zawsze tak cieszyły się na jego widok i tak chętnie zapraszały go do stolika częstując alkoholem i przekąskami, przecież to sporo kosztowało. Sprawa była prosta. W ten sposób ich obecność przybierała nieco inny wygląd — siedziały z mężczyzną, więc normalne towarzystwo, a nie stolik samotnych dziewczyn, co od razu kojarzyło się jednoznacznie. Trochę to było naciągane, bo przecież personel i tak doskonale się orientował w sytuacji, wszyscy wiedzieli, kim one są, tylko Sławek zorientował się znacznie później, ale dla niego nie miało to żadnego znaczenia. Personel swoje wiedział, ale fakty były inne i widocznie o to chodziło. Kiedyś Sławek dowiedział się, że nie o personel chodziło, bo co to mogło obchodzić kelnerów czy kierownika sali, skoro rachunki zawsze były płacone, awantur nie było, więc goście jak inni. Chodziło o obyczajówkę, której, zazwyczaj funkcjonariuszki, od czasu do czasu odwiedzały lokale gastronomiczne wyłuskując dziewczyny lekkich obyczajów, a te później miały problemy, bo prostytucja była przez wysoce moralne państwo socjalistyczne ścigana i tępiona, chociaż zgodnie z prawem była legalna. Oficjalnie nic dziewczynom zrobić nie można było, ale dało się im w różny sposób życie uprzykrzyć. Te działania równały się oczywiście syzyfowej pracy, bowiem z tym zjawiskiem, odkąd ono powstało, nikt sobie jeszcze nie poradził i nikt już nie próbuje, widać taka jest potrzeba społeczna.

— Jurek w końcu przyszedł?

— Zaraz po twoim wyjściu — odpowiedziała z ulgą w głosie.

Nie pytał, dlaczego spotkanie z Jurkiem było dla niej takie ważne, bo to nie była jego sprawa i tak naprawdę nic go to nie obchodziło. Wyraźnie dało się zauważyć, że chodziło o coś niebanalnego. Zapewne o większe pieniądze. Jurek był przecież jednym z najzamożniejszych cinkciarzy w mieście. Teresa zarabiała w dewizach, więc można się było domyślić, o co chodziło. Jej zdenerwowanie wyraźnie sugerowało, że sprawa musiała dotyczyć sporej gotówki. Sławek wielokrotnie widywał Teresę w towarzystwie Jurka, więc myślał, że mu ufa, ale widać, gdy chodzi o pieniądze, zaufanie łatwo stracić. Pamiętał jak doszło do jego pierwszego kontaktu z Jurkiem.

Było to może rok temu. Siedzieli z Teresą w hotelowej kawiarni, kilka stolików dalej siedział Jurek. W pewnym momencie Teresa poprosiła Sławka, żeby podszedł do niego i powiedział mu, że ona chce zamienić z nim kilka słów. Sama nie chciała tego zrobić, bo było jej jakoś niezręcznie i obawiała się, że może zostać źle zrozumiana, tak to Sławkowi tłumaczyła. Trochę niechętnie, bo nie wiedział jak facet zareaguje, podszedł do jego stolika i przekazał mu prośbę Teresy.

— Nie znam pana, a ja nie rozmawiam z nieznajomymi — powiedział mało uprzejmym tonem i odwrócił się ostentacyjnie, równocześnie wypuszczając kłąb dymu z carmena, którym przed chwilą się zaciągnął.

— Przepraszam — bąknął speszony Sławek i wrócił do stolika.

Oboje byli oburzeni jego zachowaniem. Jednak niedługo potem Sławek zaczął dość często widywać ją rozmawiającą z Jerzym, ale nigdy razem nie siedzieli, ani nigdzie razem nie bywali, widocznie łączyły ich tylko jakieś interesy. Te spotkania były raczej ukradkowe, nie rzucające się w oczy. Nic dziwnego, każdy hotel miał przecież swoich milicyjnych opiekunów strzegących porządku i „socjalistycznej moralności” (ten termin funkcjonował oficjalnie). Konfidentami byli często portierzy, szatniarze, prostytutki, cinkciarze. Inaczej nie mogliby na terenie hotelu pracować, a i gdzie indziej również. W ten prosty sposób strony były zadowolone: milicja wiedziała, co miała wiedzieć lub przynajmniej do pewnego stopnia wiedziała, a w zamian za to nielegalne zawody pod milicyjnym nosem spokojnie prosperowały. Taki układ. To w ogóle były czasy układów, dojść i znajomości. Zastanawiam się dlaczego myślę o tym w czasie przeszłym, przecież układy, dojścia i znajomości funkcjonują nadal. Bez nich i dzisiaj tak samo trudno przeżyć. Czyżby socjalizm trwał w dalszym ciągu, tyle, że w ukryciu? Socjalizm, to przesada, ale ta jego forma niestety przetrwała i co najgorsze, ma się całkiem nieźle. Zasada „ręka rękę myje”, czyli ja tobie, ty mnie — stała się chyba immanentną cechą naszego narodu. Paskudną cechą, której jednak nie potrafimy się wyzbyć. Może nie potrafimy, bo nie chcemy, a może za bardzo przywykliśmy i uważamy, że tak być musi, chociaż naprawdę nie tylko nie musi, ale wręcz przeciwnie — nie powinno.

Dwudziesta pierwsza trzydzieści to jak na nocny bar pora bardzo wczesna. Lokal zaczynał się dopiero zapełniać. Z każdą chwilą dało się słyszeć coraz większy gwar obcojęzycznych rozmów. Dziewczyny, z którymi Sławek siedział przy stoliku zaczęły dyskretnie, choć z wielką uwagą, rozglądać się po sali. Wypatrywały potencjalnych klientów nie koniecznie, żeby pójść z którymś z nich do pokoju, ale takich, którzy chcieliby usiąść przy ich stoliku i przetańczyć z nimi tę szaloną noc, a potem za wszystko zapłacić. Teresa, Basia i Monika nie zawsze szukały tu klientów do łóżka, one przychodziły do piekiełka często po to, by się zabawić, ale nie za swoje pieniądze, chociaż czasami tak się zdarzało, że za te parę wódek i coś do popicia musiały zapłacić, ale sporadycznie. Zresztą rachunek w takim wypadku nie był wysoki, bo strategia była prosta — dopóki do stolika nie przysiadł się jakiś frajer, to zamówienie było niewielkie, nie przekraczające wartości karty konsumpcyjnej, którą musiały wykupić przy wejściu, bo im bileterzy nie popuszczali, a jak znalazł się już jakiś amator nocnej zabawy, to zamówienie radykalnie się zmieniało. Barbara na przykład często nic wcześniej w domu nie jadła, więc dzienną porcję pożywienia zjadała tu. Fundatorami byli zawsze cudzoziemcy, dla których kwoty, jakie przychodziło im zapłacić, były znikome, bo dolar czy marka miały szalenie wysoki kurs. Cudzoziemcy w nocnych barach czuli się wspaniale, bo wszystko mieli za pół darmo, łącznie z pięknymi polskimi dziewczynami, choć im musieli płacić w dolarach lub markach. Stawiali więc chętnie. Najczęściej zdarzało się, że gość nie zadowalał się tylko tańcem i chciał czegoś więcej. Kończyło się to różnie. Jeśli nie był zbyt wymagający, a już odpowiednio napalony, to w dyskretny sposób Baśka umiała obsłużyć go przy stoliku!… Teresa zawsze miała klasę i kiedy, gdzie i z kim to robiła, to o tym wiedziała już tylko ona. Monika nie miała konkretnych wymagań co do klienta i formy uniesień. To były naprawdę fajne dziewczyny, na luzie.

— Jak stoicie z forsą? — zapytała Teresa.

— Za to co miałam, zapłaciłam wstęp. Więcej nie mam — wyjaśniła Baśka.

— Ja, to samo — dodała Monika.

— No to, żeby tylko któraś wariatka nie zamówiła czegoś droższego — ostrzegła Teresa.

— Ja mam parę złotych — pochwalił się Sławek.

— O ciebie nie chodzi, ty jesteś zaproszony — urwała Teresa.

Wyraźnie należało zaprosić kogoś do stolika, bo inaczej zabawa będzie krótka, bowiem wartość karty konsumpcyjnej nie była tak wysoka, by można było za te pieniądze wiele zamówić. Widząc co się dzieje, Sławek postanowił wrócić do domu. Teresa i Basia trochę oponowały, Monika nie zabierała głosu.

— Muszę iść, przypomniałem sobie, że mam jeszcze jedno spotkanie — skłamał.

— O tej porze? — zapytała z powątpiewaniem w głosie Teresa.

— Tak się złożyło…

Dłużej nie nalegano.

Wyszedł z hotelu i nieco okrężną drogą wrócił do domu. Nie był zadowolony z takiego rozwiązania. Miał ochotę spędzić tę noc na zabawie, upić się i nie myśleć o niczym, a przede wszystkim o Dance. Niestety, wyszło inaczej. Zanim wrócił do domu, zrobił mały spacer, ale w końcu doszedł do wniosku, że takie nocne łażenie po pustych ulicach nie ma większego sensu.

Kiedy otworzył drzwi mieszkania, zobaczył, że na podłodze korytarza leży koperta. W każdych drzwiach starego budownictwa były wówczas takie klapki na listy, musiała to być pozostałość po czasach, kiedy nie było jeszcze skrzynek pocztowych zawieszonych na klatce schodowej, w każdym bądź razie okazało się to bardzo praktyczne. Dzisiaj takie otwory w drzwiach, nie wiadomo do czego mogłyby posłużyć przeróżnym wandalom, ale wówczas wykorzystywane były do tego, do czego je przeznaczono. Podniósł kopertę i wszedł do pokoju. Dobrze wiedział, od kogo jest ten list. To Ewa miała taki zwyczaj. Idąc na górę wrzucała mu swoje listy, na szczęście tylko od czasu do czasu. Widywali się nie często, więc może w ten sposób starała się z nim być lub chodziło jej o to, by o niej nie zapominał. Nigdy nie zapytał dlaczego je dostawał, zresztą trzeba powiedzieć, że miał zawsze dużą satysfakcję czytając jej listy, bo były piękne. Po przeczytaniu każdego z nich upewniał się w tym, że Ewa naprawdę go kocha, ale to i tak niczego nie mogło zmienić, bo gdzie jej do Danki. Owszem, z Ewą może miałby o czym rozmawiać, ale za Danką szalał. One były tak różne, tak bardzo różne, że tylko istniejąc razem, obok siebie, Ewa mogła istnieć w jego życiu. Bez Danki Ewa nie miała szansy. Ten kontrast, który tworzyły, był mu potrzebny, to było dopełnienie, a równocześnie Ewa swoją innością potrafiła niwelować napięcie tworzone przez Danutę. Wiedział, że Ewa go kocha, ale jej miłość nie potrafiła wzbudzić jego uczucia, bo kochał Danutę. Miłość Ewy była mu potrzebna, ponieważ zastępowała mu brak miłości ze strony Danki. Lubił Ewę, chociaż często go drażniła, miał ochotę pójść z nią do łóżka, ale jej zasady na to nie pozwalały, więc perspektyw nie widział, to była bardziej znajomość na dzisiaj, niż na dłużej, ale nad tym się nie zastanawiał.

Usiadł przy biurku, zapalił stojącą na nim lampę, rozciął kopertę, wyjął z niej list i zaczął czytać:

Pytasz mnie niejednokrotnie, co mi jest. Już doprawdy sama nie wiem co, ale ostatnio wiedziałam. Wiedziałam, że nasze spotkania nigdy nie będą takie wspaniałe jak tego pragnęłam. Nigdy nie będziesz mnie witał z taką radością jak Dankę owego pięknego, a może nawet nie tak pięknego dnia.

Czasami marzy mi się, że nasze parominutowe spotkania będą urocze, że nie znajdziemy czasu na kłótnie, że będziemy należeli tylko do siebie. Z chwilą Twojego zjawienia się wszystko w jednej chwili pryska. Ulatują marzenia, a ja staję się nagle Tobie niepotrzebna i jesteś wściekły, że to tylko ja. Nienawidzisz mnie Sławku. Nienawidzisz za moją miłość, za to, że nie jestem Danką, za to, że nie poruszam się jak Ona, że kocham Ciebie więcej niż Ona. Nienawidzisz mnie. Niejednokrotnie buntowałam się. Chciałam pogardzić Tobą, ale gardziłam tylko sobą. Tyle razy chciałam błagać Cię, abyś odszedł od Danki. Byliśmy tacy szczęśliwi w mojej wyobraźni. Nagle znajdujemy 1000 drobiazgów, o które kłócimy się i czasami jestem wściekła na siebie, że nie znajduję siły, aby zaprzeczyć swojej miłości, aby powiedzieć Ci, że jestem cudowną aktorką, która wspaniale odgrywa rolę zakochanej smarkuli. A ja przecież kocham tylko Ciebie i nie znajduję w sobie sił na największe kłamstwo.

Wszędzie widzę Ciebie: idę spać z Tobą, wstaję z Tobą i osiem godzin w pracy spędzam z Tobą, uporczywie zastanawiając się czy Cię zobaczę, lecz wszędzie obok Ciebie stoi Danka. I nie znajduję sił, aby prosić Cię byś został tylko przy mnie.

Chciałabym abyś raz, tylko raz, ukazał mi swoje prawdziwe oblicze.

Powiedz mi, Sławku, po co to wszystko, dlaczego męczymy się z sobą, dlaczego ja muszę codziennie wylewać tyle łez i śmiać się mimo ogromnego bólu, który jest we mnie? Po co to? Czy swoim zachowaniem musisz wciąż upewniać mnie w przekonaniu, że myślami jesteś stale przy Dance?

Czasami jest mi tak bardzo ciężko, ale ja nie mam przed kim wylać żalu, ja nie potrafię udawać, że nie kocham, kochając…

Czasami patrzę na Ciebie i wydaje mi się, że jesteś taki daleki i obcy.

Nie, ja chyba zwariowałam. Nie potrafię się pozbierać…

Muszę pogodzić się z faktem, że nie mam prawa kochać Ciebie. Muszę, muszę się z tym pogodzić i błagam o przebaczenie


Maga


Tak się zawsze podpisywała, imieniem bohaterki Gry w klasy, książki, którą pokochała tak samo jak on.

„I cóż mam ci przebaczyć — pomyślał — twoją wielką miłość, twoje oddanie, ból, który ci sprawiam moją miłością do Danki? Czy mam prawo odtrącać taką miłość?! Dlaczego nie powiedziałaś o swojej miłości, nim poznałem Dankę? Bylibyśmy szczęśliwi. Czy na pewno? Czy w ogóle istnieje szczęście, takie prawdziwe, trwające stale, będące z nami każdego dnia? Pewnie nie, ale na pewno byłoby nam lepiej. Gdybyś ty wiedziała jak jest naprawdę między mną a Danką…”

Sławek starał się oderwać od tych niewesołych myśli. Podszedł do barku, nalał sobie szklankę whisky, włożył lód, bo whisky bez lodu traci swój wspaniały smak, i usiadł w fotelu starając się o niczym nie myśleć. Nagle skonstatował, że dookoła panuje straszna cisza, więc pospiesznie włączył płytę z nagraniami Duke’a Ellingtona. Lubił tę pianistyczną, jazzową wirtuozerię amerykańskiego mistrza i jego kompozycje, chociażby „Solitude w wykonaniu Billie Holiday czy rewelacyjny „C Jam Blues” w wykonaniu Duke’a, albo takie utwory jak ”In a Sentimental Mood”, względnie „Sophisticated Lady”

Chciał, żeby te jazzowe nuty oderwały go od codzienności, tak cholernie zagmatwanej, ale spowodowały, że wszystko stało się jeszcze bardziej widoczne, a w połączeniu z whisky ostrość widzenia była zaskakująca.

„Wcale mi o to nie chodziło — pomyślał — starałem się znaleźć jakieś trzeźwe rozwiązanie. Po alkoholu trzeźwe rozwiązanie przychodzi najłatwiej i jest wprost proporcjonalne do ilości wypitego trunku wysokoprocentowego. To swoisty paradoks, którego fenomenu nikt nie jest w stanie wyjaśnić”.

Wiedząc o powyższym, po raz kolejny udał się do barku, by ponownie napełnić swoją opróżnioną szklankę trunkiem w kolorze herbaty, jednak o smaku daleko lepszym. Liczył, że wypicie tej porcji alkoholu dobrze mu zrobi i będzie mógł opracować jakieś konstruktywne rozwiązanie. Oczywiście, że to się nie udało. Myśli rozbiegły się po głowie i nie sposób było ich opanować. Ogarnęła go chandra o monstrualnych rozmiarach, chciało mu się wyć, pragnął wyrzucić z siebie to wszystko co go męczyło, ale obok nie było nikogo, komu mógłby o wszystkim opowiedzieć, dokonać potrzebnego mu katharsis. W tym momencie przypomniał mu się fragment przeczytanego przed chwilą listu i zrozumiał, że brak kogoś, komu można zawierzyć swoje zmartwienia, jest wielkim problemem. Żal mu się zrobiło Ewy, zrozumiał jak bardzo cierpi, ale nie umiał jej pomóc.

Był zły, że siedzi w mieszkaniu, w którym nikt mu nie towarzyszy, że nie jest teraz w hotelu, jak miał zaplanowane. Do tego uzmysłowił sobie, że pije sam, co nie zdarzyło mu się do tej pory i to zdenerwowało go najbardziej, ale po chwili rozbawiło i wtedy powiedział do siebie — Zastanawiałem się kiedyś, ile czasu będę potrzebował, żeby zostać alkoholikiem, no to teraz już wiem — właśnie się stało! Rozbawiła go ta sytuacja i nieco otrzeźwiła, na dalsze picie już nie miał ochoty.

7

Rano na szczęście kaca nie było. Postanowił spotkać się z Andrzejem. Szybko się umył, ubrał, zrobił kanapkę, którą z trudem przepchnął przez gardło popijając zimną herbatą i udał się do przyjaciela.

— Cześć, nie przeszkadzam?

— Nie wygłupiaj się, wchodź — odpowiedział Andrzej.

— Jesteś sam?

— Tak, starzy są w pracy.

Weszli do pokoju Andrzeja.

— Napijesz się czegoś?

Dopiero teraz Sławek poczuł, że ma sucho w ustach.

— A wiesz, że tak. Kac mi się spóźnił…

Andrzej poszedł do kuchni. Po chwili wrócił z butelką wody sodowej, i szklankami.

— Chciałbym porozmawiać z tobą o Danucie. Wiesz, że zakochałem się w niej, że…

— ...nie potrafisz bez niej żyć — dokończył za niego Andrzej.

Sławka oszołomiło to zdanie. Nie wiedział, czy przyjaciel z niego kpi, czy tak bardzo to widać.

— Tak — odpowiedział szczerze.

— Ja ci nic nie powiem, bo nic nie wiem.

— Przecież ją znasz, w końcu twoi i jej rodzice przyjaźnią się, więc musisz coś wiedzieć. Widzisz, mam jakieś takie dziwne przeczucie, że ona mnie nie kocha, że jest ktoś inny…

Andrzej albo nie wiedział jak jest, albo nie był skłonny powiedzieć prawdy, ujawnić swoich wiadomości, bo Sławek długo musiał nalegać, by przyjaciel w końcu zaczął mówić.

— No, jakby ci to powiedzieć, kręci się tam wokół niej jakiś, zresztą twój imiennik, ale to nic ważnego, taki starszy facet, ale to naprawdę bez znaczenia. No wiesz, czasami zaprosi ją do kawiarni… Danka lubi posiedzieć przy kawie, on zapłaci, bo przecież ona nie ma pieniędzy i tyle. To naprawdę nie ma żadnego znaczenia, on dla niej jest nikim.

— Skąd wiesz?

— Bo mówiła mi. Śmieje się z niego, to taka zabawa z jej strony.

Z niego jest jakaś oferma. Nie przejmuj się tym.

— Skoro nic nie znaczy, to dlaczego mi o tym nie powiedziała?

A w ogóle nie rozumiem tego. Jest ze mną, a spotyka się z kim innym? Jak ona może! To okropne! — Sławek nie umiał powstrzymać swojego oburzenia. Zazdrość zaczęła go rozsadzać.

— Uspokój się — powiedział łagodnie Andrzej — to tylko kawa…

— Tylko kawa! — wrzasnął Sławek — Nie mów mi takich bzdur. Kawa. Dzisiaj może kawa, ale skąd można wiedzieć czym ta kawa skończy się jutro!

— Daj spokój. Danka już taka jest — Andrzej próbował uspokoić przyjaciela.

— Co znaczy „taka”? Zwykła dziwka!

— Teraz to przesadziłeś — zaoponował Andrzej.

— Nie wiem… nie umiem tego inaczej nazwać. Będę musiał z nią porozmawiać.

— Wolałbym, żebyś tego nie robił. Nie chcę, żeby wiedziała, że ci o tym mówiłem, bo już nigdy mi się z niczego nie zwierzy, a poza tym obiecałem, że ci nie powiem.

Teraz Sławek zrozumiał, dlaczego przyjaciel był taki zakłopotany i z takim trudem wyjawił w końcu całą historię.

— Nie martw się, nie powiem, że wiem to od ciebie, coś wykombinuję.

— Danka domyśli się, że wiesz to ode mnie.

— Wątpisz w moją inteligencję? Dam sobie radę, nie zdradzę cię — zapewnił Sławek.

— Pamiętaj, że to nie wyszło ode mnie — z naciskiem powiedział Andrzej.

Sławek próbował dowiedzieć się jeszcze czegoś o Dance, ale bezskutecznie. Andrzej potrafił milczeć. To milczenie wyraźnie zdenerwowało Sławka. Miał nawet żal do przyjaciela, że nie jest z nim szczery. Kiedy zrozumiał, że dalsze wyciąganie z Andrzeja wiadomości na temat Danki jest bezskuteczne, że ten mu już nic więcej nie powie, albo dlatego, że nie chce, albo dlatego, że naprawdę nic więcej nie wie, postanowił zakończyć tę wizytę. Pożegnał się i poszedł do domu.

Był wściekły i rozżalony.

„I znowu moja intuicja mnie nie zawiodła — pomyślał. — Czułem, co tam czułem, wiedziałem, że ktoś jest. Te domowe obowiązki, te różne bzdurne wykręty niepozwalające się spotkać, ten ciągły brak czasu, wynikający nie wiadomo z czego… No i wszystko jasne. Czas trzeba było dzielić między mną a… Sławkiem! Ale numer — to samo imię. Jak to ułatwia sprawę, nie pomyli się rozmawiając ze mną lub z nim. Niech to szlag trafi! Co za kurwa! Zwykła dziwka… Nie, tę znajomość trzeba skończyć, to do niczego nie prowadzi. Przecież jest tyle fajnych dziewczyn. Fajnych i uczciwych, choćby na przykład Ewa… No właśnie, ta dziewczyna tak bardzo mnie kocha, naprawdę kocha… To jest myśl. Tak, powinienem wreszcie zerwać z Danką, w końcu do czego ona mi jest potrzebna, i zostać z Ewą. Ona zrobi dla mnie wszystko i nigdy mnie nie zdradzi, to po prostu nie leży w jej naturze, będzie mi wierna, nie będę musiał się martwić, że mnie zdradza, że jest kto inny, że idzie z kimś tylko na kawę. Tylko na kawę! Co za bzdura. Przecież tak się zawsze zaczyna, a potem? Każdy wie, co potem. Co za kurwa… Ciekawe co mi powie, jak wyjaśni te kawy z tym… Jak on się nazywa? Cholera, zapomniałem. Jakoś tak… Kończy się na -ski, ale co wcześniej? Nie pamiętam. Zaraz… — próbował sobie przypomnieć — …już wiem: Pliszewski. Pieprzona pliszka, ptaszek cholerny. Ciekawe jaki jest ten jego ptaszek. A może Danka jest tego ciekawa? Że też musiałem trafić na taką szmatę. Czemu nie mogę być z dziewczyną subtelną, miłą, inteligentną, ładną, wierną? Nie ma takich? A Ewa? Co ja się tak przyczepiłem do Ewy? No, ale kiedy ona taka właśnie jest, tyle, że nie ma tej urody co Danka, nie ma tego cholernego seksu, który ma ta kurwa… No właśnie, seks. To wszystko, co ona ma, oczywiście oprócz urody. Ale więcej nic. Nie ma krzty intelektu. Gdzie z nią pójść, komu ją przedstawić? Przecież wszędzie mnie skompromituje. Nie, to nie jest dziewczyna dla mnie. Muszę z nią zerwać, muszę się od niej uwolnić. Mnie jest potrzebna inna dziewczyna, taka, z którą będę mógł wszędzie pójść, którą będę mógł przedstawiać swoim znajomym, z którą będę mógł dyskutować. A co z łóżkiem? No tak, w tym jest bezkonkurencyjna, ale czy to wszystko? Na pewno nie, chociaż to takie wspaniałe. Wiem, że tego żadna inna dziewczyna mi nie da. Żeby to umieć, trzeba mieć doświadczenie, to oczywiste. Więc co to oznacza? Tylko jedno, że skoro jest w tym taka dobra, musiała przede mną być z wieloma innymi. Zaraz. Przecież miała męża, więc on mógł ją tego nauczyć. No tak, w końcu był starszy, to znał się na rzeczy, więc małżeństwo ją tego nauczyło, czyli wcale nie musiała być z wieloma. To jemu powinienem podziękować, a nie być o niego zazdrosnym i oskarżać Dankę o jakichś innych. A ten cholerny Pliszka? Może to faktycznie tylko nic nieznaczący epizod, taka zabawa? Chyba niepotrzebnie mam do niej pretensje, ale porozmawiać muszę, tak spokojnie, z humorem… Andrzej miał rację, że kawa w kawiarni nie ma znaczenia. Niepotrzebnie się denerwuję. Przecież gdyby nie chciała, to by ze mną nie była. No oczywiście, przesadzam. Demonizuję proste sprawy. Jutro spotkam się z Danką, to wszystko się wyjaśni. Tylko muszę jeszcze wymyślić skąd wiem o jej spotkaniach z tym zasranym ptakiem”.

Zaczął rozpatrywać kilka wariantów, skąd mógł dowiedzieć się o znajomości Danki z Pliszewskim, ale wszystkie były albo zbyt banalne, albo nazbyt nieprawdopodobne. Wreszcie wpadł na najprostsze rozwiązanie.

„Powiem Dance, że przypadkowo zobaczyłem ją przez szybę jak siedziała w Telimenie z jakimś facetem. Ona lubi tę kawiarnię, więc na pewno tam z nim była i to nie jeden raz. Albo jeszcze lepiej, że widziałem ją w kawiarni, nie mówiąc w której, z jakimś mężczyzną. W tej sytuacji nie będzie się przecież dopytywać o szczegóły”.

Zadowolony z uknutej pułapki wszedł do mieszkania.

8

Ewa zadzwoniła z biura do Joli.

— Co robisz dzisiaj po pracy?

— Pójdę do domu i przeczytam jakąś książkę.

— Książkę przeczytasz jutro, bo dzisiaj muszę z tobą porozmawiać. Będę u ciebie o osiemnastej — powiedziała stanowczo Ewa, nie dając przyjaciółce żadnej szansy na zmianę planów.

Tuż przed osiemnastą Jola usłyszała dzwonek u drzwi. Nie spiesząc się odłożyła książkę na stojący obok fotela stolik i poszła otworzyć. Za drzwiami stała zniecierpliwiona Ewa.

— Co tak długo? Już myślałam, że ciebie nie ma — wyrzuciła z siebie i nie czekając na zaproszenie weszła do pokoju Joli. Ta widząc dziwne zachowanie przyjaciółki zapytała z troską — Coś się stało?

— Musisz mi pomóc.

— Ale co się stało? — dopytywała się Jola pełna niepokoju.

— Ja chyba oszaleję… Nie daję sobie już z tym rady. Ja go naprawdę kocham. I co z tego? Wiem, że nie znaczę dla niego nic. Jestem po prostu sąsiadką mieszkającą piętro wyżej… Wiem, że z Danką konkurować nie mogę. Ona jest piękna, ale czy to naprawdę wszystko? Nie wiem, czy jest też równie inteligentna, nigdy z nią nie rozmawiałam…

— … a może jest po prostu świetna w łóżku — przerwała rzeczowo Jola.

— To pewne, że z nią śpi, ale ja na to nie jestem gotowa, jeszcze nie.

— I to jest twój błąd. Co ty myślisz, że facetowi wystarczą czułe słówka i pocałunki? Pocałunki go tylko podniecają i dopiero wtedy ma ochotę, a ty mu nie pozwalasz, no to masz tego skutki — pouczyła przyjaciółkę Jola.

— Ale ja tak nie umiem…

— No to zwyczajnie jesteś głupia i nie miej do niego pretensji, że znalazł sobie jakąś Dankę. Ewa, czy ty nie widzisz, jaki to jest facet?! Na niego lecą wszystkie dziewczyny. Ty się ciesz, że on w ogóle chce z tobą rozmawiać. A z tymi swoimi zasadami, to nie masz żadnej szansy.

W ogóle cię nie rozumiem. Przecież dziewicą nie jesteś. Zrobiłaś to już z Michałem, więc w czym problem? Ty jesteś jakaś dziwna…

— Tak, zrobiłam to z Michałem i teraz bardzo tego żałuję. Nie chcę żałować drugi raz.

— Zrozum, że to jest co innego, że jeśli tego nie zrobisz, nigdy ze Sławkiem nie będziesz. On nie ma powodu, żeby czekać, aż ty zmądrzejesz, aż łaskawie mu się oddasz, bo dziewczyn chętnych, żeby wejść mu do łóżka jest kolejka. A to, że nie wyszło z Michałem, to nie powód, by już nigdy, z żadnym chłopakiem się nie przespać.

— Potrzebuję jeszcze czasu — powiedziała z naciskiem Ewa.

— No to sobie czekaj, aż go Danka zagarnie i poprowadzi do ołtarza — powiedziała z drwiną w głosie Jola.

— Bardzo mądra jesteś, ale ty przecież faceta nie masz. Skoro tak dobrze znasz się na tych sprawach, powinien tu stać szwadron mężczyzn, których jakoś nie widzę — odcięła się Ewa.

— To jest różnica. Nie mam ochoty na faceta, ale jak się już zdecyduję, to na pewno nie będę go trzymać na progu sypialni… — wyjaśniła sarkastycznym tonem Jola.

Ewa zrozumiała, że dalsza rozmowa z przyjaciółką na ten temat nie ma sensu, bo Jola wyraźnie jest po stronie Sławka. „Czyżby ona też się w nim kochała”? — zaczęła zastanawiać się Ewa. Spojrzała na Jolę, ale jej twarz nie wyrażała niczego, co mogłoby sugerować, że chce jej zabrać Sławka.

Pożegnała się z przyjaciółką i powoli szła w kierunku domu, rozważając swoją sytuację i to, co powiedziała jej Jola. Kiedy weszła na drugie piętro, zatrzymała się przed drzwiami mieszkania Sławka, mając nadzieję, że zaraz się otworzą i zobaczy go. On wyjątkowo będzie miał czas i zaprosi ją do środka. Usiądą w salonie na kanapie, blisko, bardzo blisko, tak blisko, że poczują ciepło swoich ciał i niecierpliwe ich drżenie. Sławek obejmie ją, najpierw delikatnie, potem jego uścisk będzie coraz mocniejszy, wreszcie ich usta spotkają się w pocałunku pełnym seksu. Jego ręce zaczną błądzić po jej ciele. I zaczęło się jej wydawać, że tak jest naprawdę, że Sławek jest obok, że czuje jego pieszczoty, jego pocałunki. Przeniknął ją dreszcz, poczuła podniecenie, tak wielkie, że była pewna, iż w tej chwili nie wahałaby się ani przez sekundę i oddała mu się bez reszty…

Otworzyła oczy, ale nie było nikogo, drzwi były zamknięte. Usłyszała, że ktoś wchodzi po schodach. Miała nadzieję, że to on, że marzenie staje się prawdą. Niestety, była to tylko sąsiadka mieszkająca na pierwszym piętrze.

9

Danka jak zawsze przyszła spóźniona, co Sławka zdenerwowało bardziej niż zwykle, bo przecież miał odbyć z nią tak ważną rozmowę, ale opanował się, nawet więcej, postarał się być wyjątkowo miły, beztroski, tworząc w ten sposób luźną atmosferę, żeby łatwiej dowiedzieć się prawdy. Przez jakiś czas mówił z nią o byle czym, ale długo takiej rozmowy prowadzić nie umiał. Nerwy miał napięte do granic wytrzymałości. Wreszcie zapytał, z całej siły panując nad beztroskim brzmieniem głosu i swobodnym zachowaniem:

— Kim był ten facet, z którym widziałem cię w Telimenie?

Starał się zrobić wrażenie, że pyta od niechcenia, że właściwie nic go to nie obchodzi.

Danuta nawet się nie zmieszała, tylko hardo odpowiedziała:

— Jaki facet, o czym ty mówisz?

Takiej odpowiedzi Sławek się nie spodziewał. Był przekonany, że odkrycie prawdy zaskoczy ją i wszystko mu wyzna. Jej pewność siebie była dla niego niespodzianką. Zdenerwował się, ale nadal panował nad sobą. Udawał, że jest spokojny.

— Dobrze wiesz jaki — zaczął improwizować.

— A niby kiedy? — zapytała rezolutnie Danka.

Zaskoczyła go tym pytaniem, jednak szybko odpowiedział.

— Danusiu, po co to głupie dopytywanie się, przecież i ty, i ja doskonale wiemy, kiedy i nie chodzi o to, kiedy, tylko o to z kim? Kto to był? Starszy facet… Mam mówić więcej? Widzisz, że wiem wszystko. Co to za gość?

Danuta była sprytniejsza, niż Sławek przypuszczał. Bez chwili zastanowienia odpowiedziała:

— To taki znajomy rodziców. Nie lubię go, ale zna się długie lata ze starymi i traktuje się go jak mojego wujka. Facet jest samotny, nie ma rodziny, więc ja dla niego jestem jak jakaś kuzynka czy inna krewna, no to czasami, za namową rodziców, idę z nim na kawę, żeby mógł wyjść do ludzi i nie siedzieć samemu w domu. Taki przybłęda nieszkodliwy. Zaprosił na kawę, więc poszłam, ale chyba nie jesteś zazdrosny o takie nic? Przecież widziałeś go, to wiesz jak wygląda… Gdzie mu do ciebie…

Sławek poczuł się usatysfakcjonowany tą odpowiedzią, ale jego intuicja mówiła mu, że Danka kłamie, tyle, że nie miał żadnego argumentu, żeby udowodnić jej kłamstwo. Nie miał innego wyjścia, jak pogodzić się z jej odpowiedzią. Przez chwilę starał się nie zastanawiać nad wyjaśnieniem, które usłyszał. Po minucie doszedł do wniosku, że najlepszym sposobem na niemyślenie będzie seks i już za chwilę byli w łóżku. Kiedy dotykał jej ciała, całował ją i pieścił, czuł, że bardzo ją kocha, że nie mógłby bez niej żyć. I nagle przez myśl przemknęło jedno słowo, jedno nazwisko — Pliszewski! Sławek zaczął całować Dankę, równocześnie zaciskając dłonie wokół jej ramion z taką siłą, że dziewczyna aż krzyknęła.

— Sławek! To boli!

On zmieszał się nieco, ale jego namiętność nie słabła. Nie umiał się powstrzymać. Chciał w ten sposób wyrazić, że nigdy i nikomu jej nie odda.

Kiedy siedzieli już przy stole i rozmawiali, Sławkowi przyszedł do głowy pomysł.

— Może pojechalibyśmy na parę dni do Ustronia? Jest taka piękna pogoda, aż szkoda marnować ją w mieście… Co ty na to?

Danka była wyraźnie zaskoczona tą nieoczekiwaną propozycją.

— To dobry pomysł, ale muszę najpierw porozmawiać z rodzicami.

Mama chyba się zgodzi, gorzej będzie z ojcem, ale coś z mamą wymyślimy.

„Znowu: mama, tata jakby była niepełnoletnia, pozbawiona wszelkich praw — rozzłościł się Sławek. — Czy ona czegoś nie kombinuje, może jest umówiona z tym draniem i woli zostać w mieście? Ja z nią oszaleję…”

Posiedzieli jeszcze jakiś czas, snując plany dotyczące wyjazdu, co wyraźnie go uspokoiło, potem Sławek odprowadził Danutę do domu. Tym razem, gdy się żegnali, był w bardzo dobrym nastroju. Zapomniał o Pliszewskim, myślami był już z ukochaną w Ustroniu. Chciał, żeby byli tam już teraz, natychmiast, ale wiedział, że może nawet parę dni będzie trzeba poczekać. Perspektywa spędzenia z Danutą bez przerwy kilku dni i nocy była fascynująca. Idąc do domu wyobrażał sobie jak będzie wspaniale: cały czas razem, wspólne posiłki, opalanie, spacery, żadnej niepewności gdzie ona teraz jest, z kim, co robi i tak dalej. Rano gdy się obudzi, ona będzie przy nim, a zasypiając będzie czuł jej rozpalone słońcem ciało pachnące tak wyjątkowo.

Wszedł do mieszkania, włączył telewizor i na ekranie zobaczył dobrze mu znaną, bo nader często wyświetlaną planszę z napisem: „Przepraszamy za usterki”. Ta plansza była wyświetlana na przemian z inną o treści: „Prosimy nie regulować odbiorników”, względnie: „Za chwilę dalszy ciąg programu”. Jak widać telewizja dbała o urozmaicenie formy informacji, w istocie dotyczącej tego samego — nagłych, nieprzewidzianych usterek powstałych gdzieś na łączach, ewentualnie na przekaźniku czy w studio telewizyjnym. Przerwa w programie, wypełniona jedną z wyżej cytowanych plansz, nie była niczym nadzwyczajnym, a wręcz przeciwnie — występowała często, a czasami nawet wyraźnie zbyt często. Oglądanie programu z takimi przerwami, na ogół krótkimi, bardzo denerwowało. Wtedy nikt jeszcze nie miał pojęcia o przerwach w nadawanym programie spowodowanych reklamą telewizyjną i o tym jaką stanie się ona zmorą dla telewidzów. Zmorą tamtych lat były, w porównaniu z dzisiejszym koszmarem reklam, całkiem niewinne „usterki”, którą wielu chętnie zamieniłoby na dzisiejsze tasiemcowe reklamy. Widać, że każdy czas ma jakąś swoją zmorę i to nie tylko w telewizji…

Sławek odczekał jeszcze chwilę, jednak na ekranie nie zaistniała jakakolwiek zmiana. Telewizja nadal grzecznie przepraszała za jakieś tam usterki, które nie pozwalały na emitowanie programu. Znudzony tą niezmienną informacją podszedł do telewizora i wyłączył go. Włączanie i wyłączanie telewizora, regulacja obrazu: jasności, synchronizacji pionowej i poziomej, regulacja natężenia dźwięku odbywały się za pomocą odpowiednich pokręteł umieszczonych na odbiorniku telewizyjnym. Telewizory nie posiadały funkcji autoregulacji, więc od czasu, do czasu trzeba było coś poprawić. O pilocie nikt wtedy jeszcze nie słyszał. Obraz oczywiście był monochromatyczny, a i tak telewizor to było coś. Oferta programowa też była skąpa: najpierw tylko jeden program od 17.00 do 24.00, potem od rana, następnie dwa programy, wreszcie aż trzy programy emitowane z nocną przerwą. Jeśli chodzi o filmy można było oglądać głównie radzieckie i polskie, ale również węgierskie i czechosłowackie, a później angielskie, włoskie, francuskie, aż wreszcie amerykańskie, z tym że premiery filmów były dopiero po Dzienniku, w ciągu dnia były powtórki filmów z poprzedniego dnia (tzw. programy dla drugiej zmiany), ale nigdy się nie nakładały, jak kończył się jakiś film na pierwszym programie, to inny zaczynał na drugim. Programy nie konkurowały ze sobą, bo wszystkie należały do tej samej państwowej telewizji. Telewidz nie miał problemu z dokonywaniem wyboru i to było bardzo wygodne. Pomimo wielu ogromnych zmian, jakie nastąpiły w telewizji przez te wszystkie lata, jedno się nie zmieniło — tak naprawdę nadal nie ma co oglądać. Dzisiejsza telewizja, ze swoimi nieustającymi powtórkami i reklamami, jest instytucją ogłupiającą społeczeństwo. Zachodzi pytanie czy nikt tego nie widzi, czy jest to działanie zamierzone, celowe? Trudno przyjąć wersję o niedostrzeganiu ogłupiającej roli telewizji, a więc działanie tendencyjne. Zdaję sobie sprawę, że jest to teza bardzo śmiała, ale taka konkluzja rodzi się sama, bo inaczej nie da się wyjaśnić obecnego doboru repertuaru i jego formy.

Sławek podszedł do magnetofonu „ZK-120”, arcydzieła techniki fonicznej tamtych lat, wyprodukowanego przez UNITRĘ na licencji znanej firmy Grundig, przekręcił gałkę i usłyszał „Mon émouvant amour” w wykonaniu Charles’a Aznavour’a, z wokalizą jakiejś nieznanej wykonawczyni o pięknym głosie, a potem: „Formidable”, „Les comediens”, „Je m’voyais déjà”, „Emmenez moi”, „Non je n’ai rien oublié”, „Sa jeunesse”, kilka innych równie wspaniałych piosenek w niezwykłej interpretacji jednego z najwybitniejszych piosenkarzy dwudziestego wieku. I wreszcie usłyszał „La Bohème”, a potem „Izabelle”. Te dwie ostatnie piosenki spowodowały, że w oczach Sławka pojawiły się łzy. Skierował się do barku i sięgnął po butelkę whisky.

Z napełnioną szklanką i zapalonym papierosem podszedł do magnetofonu, przewinął taśmę i ponownie zaczął słuchać piosenek w wykonaniu ulubionego małego Francuza ormiańskiego pochodzenia, którego prawdziwe nazwisko (o czym mało kto wie) brzmi Aznawurian. Ulubione utwory, whisky i perspektywa spędzenia z Danką kilku dni w Ustroniu spowodowały, że Sławek rozkleił się zupełnie.

Kiedy usłyszał „La Bohème” w niepowtarzalnej interpretacji Aznavour’a i jego charakterystyczny drżący głos, tęsknota za innym światem przeniosła Sławka do kręgu cyganerii, która tak naprawdę z cyganerią niewiele, a może nawet nic nie miała wspólnego. Bardziej przypominała salon artystycznej elity.

10

Czyjeś mieszkanie, nie umiał je zidentyfikować, ale to nie miało żadnego znaczenia, bo przecież takie spotkania jak to odbywają się każdego dnia. Raz u tego, raz u tamtego, w zależności od zaproszenia. To nie ważne gdzie, istotne z kim. Najważniejsza jest rozmowa, dyskusja, która wyzwala emocje, konstruktywna kłótnia, dzięki której da się poprawić jakiś błąd.

W pokoju było tłoczno, mimo że pokój był ogromny, można by powiedzieć, że to komnata, gdyby nie brak stylowych mebli. Za to w rogu tej wielkiej, ciemnej sali stała sztaluga, obok na niewielkim stoliku utytłanym różnokolorowymi plamami walały się niewielkie tubki wypełnione farbami, między nimi piętrzyły się w puszce po soku Dodoni różnych rozmiarów pędzle. Za stolikiem stały blejtramy, o różnych rozmiarach, przygotowane by naciągnąć na nie płótno i pokryć je wytworami wyobraźni artysty. Ich puste oczodoły czekały niecierpliwie na tę chwilę.

„Który to może być”? — zastanawiał się Sławek, rozglądając uważnie dookoła, ale nie potrafił tego odgadnąć.

Po przeciwległej stronie komnaty stał czarny fortepian z podniesionym wiekiem. Zdawało się, że ostatni dźwięk jeszcze snuje się w powietrzu, próbując dotrzeć do słuchacza, wypełnić go sobą, że pianista odszedł tylko na chwilę, by za moment powrócić, dogonić ten brzmiący w powietrzu ton i dokończyć przerwane dzieło.

Okna były przysłonięte ciężkimi storami. W kinkietach jarzyło się parę świec, pod sufitem świeciła nikłym światłem żarówka w strojnym żyrandolu, a stojący na komodzie kandelabr rzucał wokół siebie wesołe, rozbrykane blaski. Snujący się w powietrzu dym z papierosów, cygar, fajek przyćmiewał to słabe światło, by w efekcie mógł panować półmrok, co z kolei powodowało, że Sławek nie rozróżniał twarzy, ale wiedział, że są to jego przyjaciele, że wszyscy ci ludzie to artyści. O ścianę, tuż za plecami Sławka, opierał się wielki regał wypełniony szczelnie książkami. Wyposażenie salonu składało się ponadto z kilku foteli, paru krzeseł i stolików. Takie umeblowanie zapewniało komfort dyskusji, bo tworzyły się małe grupy zainteresowane swoimi tematami. Uczestnicy tych dyskusji przechodzili od stolika do stolika, by wziąć udział we wszystkich rozmowach, by w każdej dyskusji pozostawić odrobinę swoich myśli, cień siebie.

Goście tego niezwykłego salonu bez reszty pochłonięci byli rozmowami.

— Bonjour Henry, cieszę się, że cię widzę — przywitał Sławek przyjaciela, wybitnego francuskiego pianistę.

— Bonjour. Mes amis, pour vous bede… grala…

— Nous écoutons, nous écoutons — rozległo się niecierpliwe wołanie słuchaczy.

Artysta zasiadł do fortepianu i rozległy się dźwięki, które od razu ogarnęły cały salon. Fortepian był nastrojony perfekcyjnie. Czasami temat muzyczny tego rozchwianego emocjonalnie utworu przypominał trochę „La Bohème”, trochę „Izabelle”… Wszyscy goście słuchali z uwagą, w napięciu oczekując na niespodzianki w prowadzonej frazie, z czego artysta był znany. Niektórzy krytycy mieli mu to za złe, inni uważali to za przejaw geniuszu. Publiczność też była podzielona w swojej ocenie. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jest on jednym z najwybitniejszych pianistów naszego wieku. Każdy utwór w jego interpretacji stawał się czymś, co można określić tylko jako wyjątkowe zjawisko, dające pełną gamę doznań. I za to był wielbiony. Sławek znał go od zawsze i dlatego był dla niego po prostu przyjacielem, z którym równał się swoim intelektem. Przecież on też był artystą, artystą, który jeszcze się nie wyraził, nie określił, ale artystą równie wielkim.

Nagle muzyka zmieszała się z gwarem rozmów. Sławek rozmawiał teraz z bardzo znanym pisarzem, który też był jego przyjacielem. Dyskutowali nad rolą pisarza i literatury w ogóle.

— Nie umiem znaleźć odpowiedzi na pytanie czy współczesna literatura powinna być odzwierciedleniem prawdziwego życia, czy może ma prawo pokazywać życie inaczej? Może barwniej, jako bardziej człowiekowi sprzyjające? Powiem ci więcej. Chciałbym tworzyć powieści, które kształtowałyby czytelników, starały się zrobić z nich lepszych ludzi, pokazywały im inny świat… I wiem, że to potrafię.

— Masz prawo ukazywać życie tak, jak chcesz, przecież nie jesteś kronikarzem, jesteś twórcą — odpowiedział Sławek.

— Jednak to nie takie proste. Dobrze wiesz, że istnieją pewne odgórne założenia, które determinują wydanie książki. Nie można pisać, co się chce. Działa przecież cenzura… Książka opowiadająca współczesne dzieje podlega określonemu trendowi.

— Wiem, o czym mówisz. Socjalizm, pozytywna postawa, partyjny działacz i te wszystkie bzdury, w które każą nam wierzyć, ale w tym środowisku można by ewentualnie przemycić jakiegoś trzeźwo myślącego człowieka, który siłą rzeczy musiałby być zwolennikiem kapitalizmu… No tak, a tym samym już w tym momencie deklaruje się jako świnia, którą trzeba potępić. Sytuacja bez wyjścia.

— No, coś w tym rodzaju — przytaknął pisarz.

— Jeżeli akceptujesz ten szablon, to przecież odpowiedziałeś sobie na swoje pytanie, więc w czym problem?

— Właśnie w tej odpowiedzi, bo nie chcę tworzyć marionetkowych, papierowych postaci, a prawdziwe, takie jak ty, ja, ale to mi po prostu nie puszczą. Mało tego. Za pierwszym razem może tylko mi pogrożą, ale za drugim już nie będą tacy wyrozumiali, a gdybym to powtórzył po raz trzeci, to przestanę istnieć jako pisarz i powinienem się cieszyć, jeśli na tym się skończy, bo przecież mogę znaleźć zakwaterowanie na państwowym wikcie.

— Tak, literatura to sztuka, która jak żadna inna, często była zniewolona, poddana koniunkturze, nigdy nie jest do końca wolna, zawsze zależna od władzy. Prawdziwie wolne jest tylko malarstwo.

— Nie — zaoponował pisarz — malarz-fantasta też może mieć problemy…

— Trochę naciągane, ale niech będzie. Pozostaje muzyka… — z nadzieją powiedział Sławek.

— Czysta muzyka, nie piosenka, bo tam są słowa, a te mogą być groźne. A muzyka poważna, w której można oddać tyle patriotyzmu, choćby muzyka Chopina? Nie, każdy rodzaj sztuki potrafi przemówić patriotyzmem. Sztuka to potęga. Potęga, której zawsze bała się władza i dzisiaj też się boi.

— Jeżeli jest tak, jak mówisz, że sztuka jest dzisiaj tak bardzo zniewolona, to czy w ogóle możemy jeszcze mówić o istnieniu sztuki w naszym kraju? Przecież immanentną cechą sztuki jest jej wolność, sztuka zniewolona przestaje być sztuką, staje się rzemiosłem, a to nie ma z sobą nic wspólnego lub, w ostateczności, niewiele. Jak oddać emocje, przekazać artystyczne przemyślenia w sytuacji, kiedy są ukierunkowane? Artysta nie może tworzyć pod dyktando, bo nie przekazuje wówczas swoich artystycznych wizji, swoich emocji, które decydują o zaistnieniu dzieła…

— No i o to właśnie chodzi dzisiejszej władzy — przerwał znany pisarz.

— O tworzenie pod dyktando, czy o niewyrażanie swoich myśli? — zapytał Sławek.

— Najgorsze jest to, że o jedno i drugie — odpowiedział z rezygnacją pisarz.

— Chcesz przez to powiedzieć, że mamy do czynienia z regresem czy nawet z destrukcją literatury, bo w końcu o nią tu głównie chodzi?

— Tak nie można stawiać sprawy. To przesada. Przecież nawet pisząc pod dyktando, można tworzyć artystyczne dzieła, chociażby poprzez ich kunszt czysto literacki.

— To znaczy? — Sławek starał się dociec sensu wypowiedzi.

— Chodzi mi o formę i te wszystkie ściśle merytoryczne zasady tworzenia…

— Ale to już jest tylko zwykła teoria literatury, czasami ważna dla krytyków, kiedy nie mają się już do czego przyczepić, — przerwał Sławek — na której przeciętny czytelnik się nie zna. Czytelnikowi chodzi o treść i formę, a sposób, w jaki została mu przekazana jest poza jego świadomością. Nie mówię tu oczywiście o czytelniku, który ma filologiczne wykształcenie, ale o przeciętnym odbiorcy twojej twórczości. Dla niego ważne jest, o czym piszesz, ważna jest treść, konkretne sytuacje i żeby to było napisane językiem komunikatywnym, który on potrafi zrozumieć i zaakceptować. Przemycanie ważnych treści poprzez aluzje, to karkołomne przedsięwzięcie, zorientowane głównie na czytelnika wykształconego, umiejącego poruszać się w takich meandrach i równocześnie skierowane do mało zorientowanego cenzora. A to znacznie ogranicza zasięg dzieła…

— A widzisz inne wyjście? — zapytał z rozpaczą w głosie pisarz.

— Twórczość widzę jako niepohamowaną emanację wizji artysty — odpowiedział Sławek.

— Ja też! Ale cały czas tłumaczę ci, że dzisiaj jest to niemożliwe. Konformizm mnie nie interesuje! — prawie wykrzyknął pisarz.

— Chcesz przez to powiedzieć, że wszyscy dzisiaj piszący to konformiści?

Wybitny pisarz nie odpowiedział na to pytanie. Zadumał się i pogrążył w swoich przemyśleniach.

Sławek wstał i poszedł w głąb salonu. Pianista grał cały czas ten sam utwór, a może już inny, tylko podobny do tamtego. Sławek podszedł do stolika, przy którym siedział znany kompozytor, również jego przyjaciel.

— Jak miło cię widzieć — przywitał go kompozytor — usiądziesz z nami?

— Z przyjemnością.

— Co porabiasz? — zapytał kompozytor.

— I am learning — odpowiedział Sławek.

— Czego?

— Sztuki.

— Gdzie?

— Właśnie tu.

— I czego się nauczyłeś? — dociekał kompozytor.

— Jeszcze ciągle się uczę.

— No to może ci pomogę — zaoferował się jego rozmówca.

— Bardzo bym chciał, ale to nie takie proste, bo jak żyć w realiach, które człowieka otaczają, z których nie można się wyzwolić, a które są mu obce i przeciwne?

Kompozytor nie zdołał udzielić Sławkowi odpowiedzi, na to pryncypialne pytanie, bo do uszu Sławka zaczął dobiegać charakterystyczny dźwięk taśmy magnetofonowej obijającej się o drugą, pustą szpulę. Taśma z nagraniami piosenek w wykonaniu jego ulubionego piosenkarza dawno się już skończyła…

11

Danka zastanawiała się jak powiedzieć starym o wyjeździe do Ustronia, bowiem, od kiedy przestała być mężatką i wróciła do rodziców, znów była od nich zależna, choćby dlatego, że na razie nigdzie nie pracowała. Pomyślała, że najlepiej będzie, wykorzystać moment kiedy matka zajmie się czymś, co ją mocno zaabsorbuje i wtedy nie będzie zbytnio dociekała o co chodzi i może po prostu machinalnie się zgodzi. Z ojcem Danka postanowiła nie mówić, to przekaże mu mama.

Stosunek rodziców Danuty do Sławka był zdecydowanie negatywny. Nie trudno powiedzieć dlaczego. Na pewno miał na to wpływ rezultat jej nieudanego małżeństwa, ale nie tylko. Teraz widocznie szukali dla swojej córki przysłowiowego księcia na białym koniu, a Sławek tych wymogów nie spełniał. Tak naprawdę był nikim: nie pracował, na studia się nie dostał, własnych pieniędzy nie miał, był na utrzymaniu rodziców, młody, w tym samym wieku, co Danka. To nie był w żadnym wypadku kandydat na męża. Istniała obawa, że ich córka zakocha się w nim, że zajdzie w ciążę i będzie chciała znowu wyjść za mąż i wtedy co? Trzeba będzie nie tylko ją utrzymywać, ale także zięcia?! No, owszem rodzice Danki nieźle zarabiali, będąc ajentami stacji benzynowej, ale przecież nie po to narażali się każdego dnia, robiąc różne machlojki z paliwem, by utrzymywać jej ewentualnego, nie daj Boże, męża. Rodzice Danki nie mieli żadnej pewności czy ze strony rodziców Sławka będą mogli liczyć na jakieś wsparcie i w jakim zakresie. W prawdzie jego rodzice byli dobrze sytuowani, wykształceni, na stanowiskach, ale jak się zachowają po ślubie, kto to wie? Najprościej byłoby o tym porozmawiać, spotkać się i ustalić tę kwestię, ale ojciec Danki nie miał na to ochoty. Ten związek po prostu mu nie odpowiadał. Raz już się sparzył, więc teraz chciał mieć sytuację jasną, taką, żeby jego córka była szczęśliwa, a on do tego szczęścia nie musiał dopłacać. Ewentualny kandydat na ewentualnego kolejnego męża córki miał być facetem dobrze ustawionym, który zapewni jej dostatnie życie. Tym kryteriom Sławek wyraźnie nie odpowiadał, więc nic dziwnego, że ojciec Danuty go nie trawił. Matka była bardziej liberalna. Chociaż, tak jak jej mąż, nie widziała w Sławku kandydata na męża, ale do pewnego stopnia akceptowała związek jej córki z nim. Trudno powiedzieć czy go lubiła, w każdym bądź razie nie miała do niego zastrzeżeń. Danka znając te realia, wiedziała, że tylko z matką może załatwić wyjazd z domu na kilka dni.

— Mamo — poszła na całość — jest taka fajna pogoda…, no i szkoda tak siedzieć w mieście…

— Wiesz przecież, że ojciec teraz nie może wziąć urlopu, — przerwała mama — ale we wrześniu planuje wyjazd gdzieś zagranicę, musisz trochę poczekać.

— Nie o to mi chodzi, chcielibyśmy ze Sławkiem pojechać teraz, na parę dni do Ustronia…

— Jak ty to sobie wyobrażasz? Co ja miałabym powiedzieć ojcu? Przecież on na to nigdy się nie zgodzi!

— Wiem i dlatego mówię to tobie, spróbuj go jakoś przekonać.

— Ty chyba zwariowałaś! Jeśli powiem mu, że chcesz jechać z tym twoim Sławkiem, to tata wpadnie w szał. Wiesz przecież, że go nie znosi.

— Wiem, ale wymyśl coś.

— A co ja mogę wymyślić? Najlepiej by było gdybyś znalazła sobie kogoś innego. To nie jest partner dla ciebie.

— Mamo, o czym ty mówisz? Już tyle razy wyjaśniałam, że to nie jest kandydat na męża. To tylko mój chłopak. Jesteśmy razem, lubię go, ale nie martw się, moim mężem na pewno nie będzie.

— No dobrze, jakoś to ojcu wytłumaczę. A kiedy macie jechać?

— Jak tylko sprawę załatwisz — odpowiedziała Danka, zadowolona, że udało się jej przekonać mamę do wyjazdu ze Sławkiem, bo doszła do wniosku, że kilka dni poza domem, to całkiem kusząca perspektywa. Wprawdzie przy Sławku nie będzie się czuła zupełnie swobodnie, ale zawsze to lepsze, niż siedzenie w mieście.

Matka wyraźnie się nad czymś zastanawiała.

— Wiesz, chyba mam pomysł. Powiem tacie, że Pliszewski zabiera cię na wycieczkę. Ojciec go toleruje, więc chyba nie będzie miał nic przeciw temu. Niech się w końcu gość do czegoś przyda, bo też tak łazi za tobą i łazi, nie wiem po co. Dałabyś sobie z nim spokój. A swoją drogą mogłabyś mieć jakąś przyjaciółkę, z którą można by się dogadać, ale ty znasz tylko samych chłopaków.


Wieczorem, po powrocie męża z pracy, matka Danuty podała do kolacji karafkę z wódką.

— Mamy jakieś święto, o czymś zapomniałem? — zdziwił się małżonek ujrzawszy wódkę na stole w zwykły, powszedni dzień.

— Nie, żadnego święta nie ma, ale pomyślałam sobie, że jeden kieliszek po racy dobrze ci zrobi — odpowiedziała skromnie matka Danki.

— Taki kieliszek, to dobrze by mi robił każdego dnia — powiedział zupełnie serio jej mąż.

Pani Irena nic nie odpowiedziała, tylko dolała wódki do kieliszka. Mąż, Stanisław, po takiej kolacji poczuł się odprężony i podatny na dowolne sugestie. Pani Irena znała dobrze Stasia i wiedziała, że na trzeźwo trudno z nim cokolwiek załatwić, bo jak się uprze, to nie ma na niego sposobu, ale po kilku kieliszkach mogła od niego dostać, co chciała. Poobserwowała męża jeszcze przez chwilę i doszła do wniosku, że nadszedł odpowiedni czas, żeby mu powiedzieć o tym, że ich córka chce wyjechać na kilka dni.

— Był dzisiaj u nas Pliszewski — skłamała — i zaprosił Danusię na wycieczkę, na kilka dni. Myślę, że dziecko powinno się trochę rozerwać, bo tak siedzi w domu i siedzi, a pogoda taka piękna, aż żal kisić się w mieście…

— Jak to, chcesz, żeby pojechała gdzieś z tym starym? Co, może jeszcze mają mieszkać w jednym pokoju?! — oburzył się Stanisław.

— No co ty, będą mieli oddzielne pokoje! Przecież Danka nigdy by się na coś takiego nie zgodziła. Jak możesz w ogóle o czymś takim myśleć, zresztą wiesz jak ona go traktuje. Lubi go, bo to twój znajomy i wie, że ty go lubisz, chociaż czasami na niego buczysz — zaczęła się przymilać — ale nic więcej, a skoro chce jej zafundować kilka dni poza miastem, no to niech sobie dziecko pojedzie.

— A może ty masz i rację. Niech jedzie — powiedział Stanisław, bo nie miał ochoty zastanawiać się nad tym, co mu żona powiedziała. Skoro tak mówi, to widocznie sobie to przemyślała i jest to dobre rozwiązanie.

12

Dwa dni później dzwonek powtarzany kilkakrotnie obudził Sławka z pięknego snu. Wstał z łóżka i podszedł do drzwi, by je otworzyć. Za drzwiami stała Danuta.

— Obudziłeś się już, bo mam dla ciebie wiadomość? — zapytała na powitanie.

— Chyba tak. O co chodzi?

— Możemy jechać.

— Kiedy? — ucieszył się Sławek.

— To zależy od ciebie.

— W takim razie pójdę dzisiaj do Władka, mojego kolegi, który bardzo często jeździ z matką do Ustronia i da mi adres domu, w którym tam mieszkają.

— Przecież ty też bywasz w Ustroniu, to po co ci adres od jakiegoś Władka? — zdziwiła się Danuta.

— Bo nie jesteśmy małżeństwem i byłoby trochę głupio przed tymi, u których mieszkamy.

— Rób, jak uważasz — zgodziła się Danka.

Tę radosną wiadomość trzeba było jakoś uczcić, więc nie namyślając się wiele pobiegli do łóżka…

13

Po południu Sławek poszedł na ulicę Mikołowską, gdzie w ładnej, trzypiętrowej kamienicy mieszkał jego dobry kolega, jeszcze z czasów podstawówki. Wszedł na drugie piętro i stanął przed drzwiami, na których zainstalowane były cztery przyciski dzwonków, a pod każdym z nich widniała wizytówka z innym nazwiskiem. Tak było na wszystkich drzwiach tej kamienicy. I nic dziwnego, bo znajdowały się tu tak zwane mieszkania wspólne. Tu, gdzie teraz zamieszkiwał razem z matką kolega Sławka, przed wojną było piękne pięciopokojowe mieszkanie z wielką kuchnią, oddzielnie ubikacją i łazienką, dwiema spiżarniami i służbówką. Pokoje duże, od dwudziestu pięciu metrów kwadratowych do trzydziestu czterech i wysokie na trzy i pół metra, do tego tak wspaniale przez architekta wymyślone, że zaraz było wiadomo, który jest przeznaczony na gabinet, który na sypialnię, który na salon, a który dla dzieci. Przed wojną należało ono do jednej osoby. Po wojnie, kiedy brakowało mieszkań, władze państwowe rekwirowały takie ekskluzywne lokale i dokwaterowywały do nich ludzi, którzy nie mieli gdzie mieszkać, bo na skutek różnych przyczyn stracili swoje mieszkania. Tu akurat został zakwaterowany były UB-ek z rodziną: żoną i córką, która potem wyszła za mąż i mieszkała z mężem w pokoju obok. UB-ek w między czasie rozwiódł się z żoną, ożenił po raz drugi i zamieszkał tu z nową żoną, znacznie młodszą i nieporównanie ładniejszą. Układ dość oryginalny. Parę lat temu wszystko się zmieniło, bo były funkcjonariusz UB, a potem, w socjalistycznej Polsce, kierownik delikatesów, nagle umarł, a jego była rodzina wyprowadziła się. Pozostała druga żona kierownika delikatesów, a do dwóch pokoi zamieszkiwanych wcześniej przez rodzinę UB-eka wprowadziła się nowa rodzina: małżeństwo z dwoma kilkuletnimi synami. Po jakimś czasie małżeństwo się rozpadło i w efekcie w mieszkaniu pozostali: Władek z matką, druga żona UB-eka i opuszczona matka z dwoma synami oraz starsze małżeństwo.

Długo istniała norma mieszkaniowa określająca ilość metrów kwadratowych przysługujących jednej osobie. Dotyczyło to nie tylko mieszkań kwaterunkowych, ale nawet prywatnych domów. Budując dom nie można było przekroczyć ustalonej kubatury powierzchni użytkowej. To był absolutny absurd. No cóż, państwo okresu socjalistycznego lubiło się wtrącać do wszystkich spraw swoich obywateli. Oczywiście w trosce o nich. Przekorny polski naród nienawidził wręcz tego przejawu troski, ale co można było poradzić. Dzisiaj w tym okazałym mieszkaniu zakwaterowane były cztery rodziny, w sumie osiem osób, ale jeszcze nie tak dawno mieszkało tu dwanaście osób. Obecnie w każdym z trzech pokoi, połączonych amfiladą, która została zabita deskami, mieszkał kto inny. Na końcu czternastometrowego przedpokoju były dwa pokoje i służbówka, którą aktualni lokatorzy, to znaczy matka z dwoma już prawie dorosłymi synami, zamienili na kuchnię. To było rozwiązanie najwygodniejsze. Jedyny feler to ten, że okna tych pokoi wychodziły na podwórko długie, kręte i niezbyt przyjemne, ale za to była cisza, bo z drugiej strony mieszkania okna wychodziły na bardzo ruchliwą ulicę. Wszyscy mieszkańcy zmuszeni byli korzystać z jednej łazienki i jednej ubikacji, a Władek z matką, druga żona UB-eka i starsze małżeństwo ze wspólnej, na szczęście naprawdę wielkiej, kuchni, w której każdy miał swoją kuchenkę gazową, swoje meble. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić, że w takich warunkach można było mieszkać, ale tak ludzie mieszkali i to przez wiele lat po wojnie, bo nawet lata siedemdziesiąte do końca tego problemu nie zlikwidowały. Ten dom nie był wyjątkowy, takich kamienic w Polsce było sporo. Budownictwo w latach panującego w kraju ustroju socjalistycznego pracowało pełną parą, mieszkań stale przybywało, stawiano całe osiedla, nowe dzielnice, a nawet budowano nowe miasta, a i tak zapotrzebowanie na mieszkania nie malało, bo i chętnych na nie przybywało. Zaistniało nowe zjawisko: migracja ze wsi do miast na niespotykaną skalę. Owym ludziom trzeba było zapewnić mieszkania i to w pierwszej kolejności. Tym, którym przyszło mieszkać w takich wspólnych mieszkaniach, pozostało tylko albo czekać na przydział mieszkania kwaterunkowego, a to było trudno osiągalne, prawie niemożliwe, albo zapisać się do spółdzielni mieszkaniowej i oczekiwać, aż mieszkanie zostanie wybudowane, czyli wiele lat. Przez ten czas można było zapłacić za mieszkanie w ratach i w ten sposób spółdzielcze mieszkanie lokatorskie było w zasięgu możliwości finansowych przeciętnego Kowalskiego.

Sławek spojrzał na tabliczki przykręcone do framugi drzwi i przycisnął guzik nad wizytówką „Z. Kamińska”.

— Cześć! Jak się cieszę, że cię widzę — zawołał Władek — wejdź, proszę.

Sławek wszedł i skierował się do środkowego pokoju, który zamieszkiwał Władek wraz z matką. Pokój miał dwadzieścia dziewięć metrów kwadratowych, więc nie było problemu, by został podzielony, sprytnym ustawieniem mebli, wraz z dodaniem zasłonki, na dwie części: gościnną i sypialnię.

— Kawa, herbata? — zapytał gospodarz.

— Chętnie napiję się kawy.

— Poczekaj, zaraz przyniosę. W międzyczasie włącz sobie jakąś taśmę. — powiedział Władek i wyszedł do kuchni, znajdującej się po drugiej stronie korytarza, naprzeciw drzwi do jego pokoju.

Sławek podszedł do magnetofonu, takiego samego jaki on miał, i włączył taśmę, która była założona. Èdith Piaf śpiewała „Mon Dieu”, potem „Rien de Rien”, „La Vie En Rose”, „Hymne à l`Amour i nagle usłyszał piosenkę, która wywierała w nim za każdym razem jakąś szczególną tęsknotę za czymś nieokreślonym: „Non, je ne regrette rien”.

— A ja żałuję, tak wielu rzeczy żałuję… — powiedział sam do siebie.

W tym właśnie momencie wszedł do pokoju Władek, niosąc na tacy dwie filiżanki wypełnione aromatyczną kawą.

— Kiedy przyjdzie twoja mama? — zapytał Sławek.

— Chyba późno, pojechała gdzieś na delegację — odpowiedział Władek.

Matka kolegi była zaopatrzeniowcem w dużym biurze projektowym. To była świetna praca dla ludzi, którzy nie lubili siedzieć za biurkiem, a preferowali ruch i stałe przemieszczanie się, wyjazdy, głównie pociągami. Na delegacjach można też było zarobić parę dodatkowych groszy, umiejętnie je rozliczając.

Na początku dekady lat siedemdziesiątych braki niemal we wszystkich artykułach były jeszcze spore. Żaden producent, ani sprzedawca nie oferował ich kupującemu, przeciwnie — trzeba było je różnymi sposobami od nich pozyskiwać. I to było rolą zaopatrzeniowca: zdobyć potrzebny artykuł, by zakład pracy mógł normalnie funkcjonować. W tym celu należało nawiązywać różne kontakty, przekonać sprzedawcę, żeby właśnie jemu sprzedał potrzebny towar, czasami czymś go przekupić. Nie była to łatwa praca. Przede wszystkim była to praca dla ludzi z dużą energią, samozaparciem, budzących zaufanie, lubiących wyzwania, umiejących pozyskiwać innych do współpracy i potrafiących godzić się z porażkami.

— Szkoda, bo bardzo lubię twoją mamę i miałem nadzieję, że będę mógł z nią zamienić parę słów, — powiedział Sławek — ale to nic… Wybieram się z dziewczyną do Ustronia…

— Fajna babka? — przerwał Władek.

— Czy fajna? To moja miłość. Kocham ją. Z taką dziewczyną jeszcze nie byłem. Gdybyś ją zobaczył, oszalałbyś…

— Taka piękna?

— Nie to, że piękna, owszem, bardzo ładna, ale przede wszystkim… Stary to jest żywy seks, to jest zjawisko…, no nie wiem jak ci to powiedzieć… Wiesz przecież, że dziewczyn nigdy mi nie brakowało i najczęściej były ładne i w ogóle fajne, zresztą po co ci o tym mówię, przecież chyba pamiętasz, w końcu to nie było tak dawno…

— No wiem. Wiem, jakie były, ale chodzi o tę nową…, jak ona ma na imię?

— Danuta, Danka, Danusia…

— No już, już dobrze, przestań — Władek starał się ostudzić kolegę. — Lepiej powiedz coś konkretnego o niej.

— No, co ci mogę powiedzieć? Jest piękna, wspaniała i kocham ją!

— Ty faktycznie jesteś zakochany — rzekł z rezygnacją Władek i przestał pytać o dziewczynę Sławka, bo zrozumiał, że niczego konkretnego się nie dowie.

— Nie masz pojęcia jak bardzo… — powiedział powoli i zupelnie poważnie Sławek.

Kolega wyczuł z tonu Sławka, że coś jednak z tą miłością jest nie tak i wcale się nie zdziwił, bo nie wierzył w taką wspaniałą beztroską miłość, o jakiej usiłował go Sławek przekonać.

— I to cię tak martwi, że tak bardzo kochasz tę wspaniałą dziewczynę? — zapytał zdziwiony Władek.

— Bo widzisz… ja nie jestem pewny czy ona kocha mnie. To znaczy — poprawił się — nie wiem, czy kocha mnie tak bardzo jak ja, ale, jak mi pomożesz, to rozwikłam tę zagadkę. Wybieram się z nią do Ustronia i chciałem, żebyś mi podał adres, do tej chaty gdzie ty jeździsz…

— ...bo nie chcesz pokazać się z dziewczyną w domu, w którym wy wynajmujecie pokój?

— Sam wiesz, że byłoby to niezręczne.

— Dobra. Gospodyni nazywa się Sikora, powołasz się na nasze nazwisko. Ona raczej nikomu nie wynajmuje, więc pokój powinien być wolny.

Władek dokładnie objaśnił Sławkowi jak dojść do tego domu, którędy najprościej, jak to daleko od dworca kolejowego.

14

Wreszcie nastał ranek, o którym Sławek śnił od kilku dni i wielokrotnie wyobrażał sobie w najdrobniejszych szczegółach.

Z Danką umówieni byli przed dworcem. Bilety Sławek kupił poprzedniego dnia. Zawsze jeździł pierwszą klasą, ale okazało się, że ten skład pociągu nie prowadzi jedynki, bo złożony był tylko z wagonów piętrowych, a wśród nich pierwszej klasy nie uwzględniono. Wagony piętrowe to była nowość. Ubóstwiała je przede wszystkim młodzież, która lubiła lokować się na piętrze. Nic dziwnego, wszystko co nowe dla młodzieży jest atrakcją, więc z niej korzystała.

Skład z pierwszą klasą odchodził dopiero po piętnastej. Szkoda było dnia, więc Sławek zdecydował się na przejazd dwójką, chociaż było to dla niego swego rodzaju pauperyzacją.

Sławek i Danuta wsiedli do wagonu dla palących, bo wówczas, nie tylko w pociągach, również w tramwajach, były wagony dla palących i niepalących. Zestawy tramwajowe najczęściej składały się z wozu pociągowego i drugiego, takiego samego, ale bez silnika, była to przyczepa i w tym drugim wozie można było palić. Dzisiaj to dziwne, ale wówczas papieros był niezwykle modny, palili wszyscy i wszędzie, nawet w programach telewizyjnych. Osoby, z którymi przeprowadzano wywiady w studio czy gdzie indziej, prawie wszystkie występowały z papierosem. Kawiarnie tonęły w papierosowym dymie i nikomu to nie przeszkadzało. Taka moda, taki sznyt lat siedemdziesiątych i przede wszystkim wcześniejszych, potem stopniowo, aczkolwiek bardzo wolno, zaczęło to zjawisko zanikać. Ciekawe to o tyle, że papierosy, które wówczas można było nabyć naprawdę niewiele miały wspólnego z dzisiejszymi. Były koszmarne! Mamy tu więc do czynienia z klasycznym przykładem mody. Nie ważne, że nikomu to nie smakowało, bo smakować nie mogło, ale tak wypadało, bo tak robili wszyscy, więc wszyscy palili. Sławek oczywiście też palił i jak łatwo się domyślić, palił najlepsze papierosy, jakie były wówczas na rynku, „zrobione z najlepszych amerykańskich tytoni”, jak oznajmiał tekst na ich opakowaniu. Faktycznie, te akurat papierosy, carmeny, były bardzo dobre, do tego miały wspaniały, niezwykle mocny, wyjątkowo charakterystyczny aromat. Danuta paliła różne gatunki, nie przywiązywała zbytniej wagi do tego, jakie papierosy pali, czego Sławek nie umiał zrozumieć, bo przecież palacz przywiązuje się do smaku konkretnego papierosa.

Podróż z Katowic do Ustronia trwała około dwóch godzin. Niby niewiele, ale dla Sławka było to dostatecznie długo, by poczuć zniecierpliwienie. Chciał być już na miejscu, rozlokować się i mieć pewność, że są tylko we dwoje: ona i on.

— Ale się ten pociąg wlecze — stwierdził zapalając kolejnego papierosa.

— Co jesteś taki niecierpliwy? — zapytała Danka. — Za parę minut będziemy.

Istotnie, upłynęło kilkanaście minut i pociąg zatrzymał się na stacji Ustroń. Wysiedli z wagonu taszcząc swoje bagaże i udali się, zgodnie z informacją Władka, drogą obok „Kuźni Ustroń” pod górę do dzielnicy Ustroń — Zawodzie. „Kuźnia Ustroń”, która istnieje do dzisiaj, wtedy pracowała pełną parą, produkując jakieś wyroby metalowe.

Ustroń — kurort, wtedy nie miał jeszcze dzisiejszych sanatoriów, lokali, hoteli, był miejscowością składającą się wyraźnie z dwóch części: centrum — przypominającego miasto i Zawodzie, będące wsią, na której można było spotkać gospodarstwa, do których należały hektary pól, pastwiska i typowe zagrody: dom, z tyłu wielkie podwórko okolone stodołą, stajnią, chlewem i oborą, z których zapach unosił się daleko, a wzmagała go leżąca zawsze w pobliżu tych zabudowań wielka sterta obornika wyniesionego z obory lub stajni.

W latach siedemdziesiątych zaczęła się poważna inwestycja, wielka rozbudowa Ustronia, powoli zaczęły znikać gospodarstwa, orne pola, na których powstawały domy, równocześnie zaczęła się wielka budowa ogromnego kompleksu sanatoryjnego, ale gotowy będzie później. Teraz, w latach siedemdziesiątych, na Zawodziu można było mówić jeszcze o spokoju, wsi, sielance.

Kilkadziesiąt metrów za „Kuźnią” droga zaczęła się wspinać coraz bardziej pod górę.

— Musimy iść tędy, nie ma innej drogi? — zapytała zmęczona wspinaczką Danka.

— Tędy najbliżej.

Do wskazanego przez Władka domu nie było tak blisko, jak się Sławkowi wydawało. Droga przez łąki, pnąca się cały czas pod górę była bardzo męcząca, a ponieważ mieli jeszcze swoje bagaże, dotarcie do celu było naprawdę uciążliwe. Słowo droga jest tu wyjątkowo nieadekwatne. To była wąska miedza i należało uważać, by nieopatrznie nie wejść na czyjąś łąkę leżącą tuż przy niej, po jednej i drugiej stronie, bo gospodarze bardzo nie lubili, gdy ktoś deptał ich trawę. Mieszczuchy, takie jak oni oboje, niestety często nie odróżniali łąki od równie silnie zarośniętej trawą miedzy, po której niewielu chodziło.

Wreszcie na końcu tej wspinaczki zamajaczył, ukryty wśród drzew, mały domek.

— To tam — powiedział Sławek.

Niewielka odległość, która pozostała do osiągnięcia celu, dodała im impetu i, mimo zmęczenia, pokonali ten odcinek drogi wyjątkowo szybko.

Domek stał u szczytu pagórka, który właśnie pokonali. Robił urzekające wrażenie. Był biały z czarnym dachem, pokrytym papą. Z tyłu, czyli właśnie od tej strony, od której przyszli, przywierał do niego niewielki sad, z prawej strony od domu do płotu rozciągał się spory ogród, w którym kwiatów było niewiele, bo prawie w całości wypełniał go pięknie skoszony trawnik. Między sadem a domem stała studnia. Główne wejście do domu było jednak z drugiej strony, od drogi, która przechodziła przy samym domu. Gdyby poszło się nią w lewo, dotarłoby się do szosy łączącej Katowice z Wisłą, idąc zaś w prawo, doszłoby się do centrum Ustronia. Była to więc ważna droga, ale właściwie nikt z niej nie korzystał, poza mieszkańcami tej części Ustronia, bo znajdowała się daleko od centrum uzdrowiska, praktycznie na jego obrzeżu. Po jej drugiej stronie stały domy otoczone drzewami, więc nie bardzo widoczne. Zdawało się zatem, że ten domek stoi tu sam.

Sławek zapukał do drzwi. Po chwili na progu ukazała się starsza, przygarbiona kobieta.

— Dzień dobry, jesteśmy od pani Kamińskiej z Katowic, chcielibyśmy u pani wynająć pokój na cztery doby — powiedział Sławek.

— Od pani Kamińskiej? A, proszę, proszę. A co u niej słychać, jak tam Władeczek? — przywitała ich gospodyni, odziana schludnie w czystą odzież. Wielką spódnicę sięgającą podłogi okrywał mocno wykrochmalony fartuch, na którym można było dostrzec kilka bardzo starannie przyszytych łat.

— Wszystko w porządku. Pani Zofia jak zwykle w delegacjach, Władziu, mój przyjaciel, dostał się na studia, na politechnikę, będzie inżynierem za parę lat, a my chcielibyśmy u pani spędzić jakieś cztery doby. Będzie to możliwe? Pani Zofia powiedziała, że przyjmie nas pani — powołał się Sławek na matkę swojego kolegi, będąc przekonanym, że to odpowiednio silny argument.

— Cztery doby? To bedom trzy noce… — zaczęła się zastanawiać gospodyni.

Sławek widząc jej wahanie szybko dodał:

— No, może dłużej.

— Jeśli od pani Kamińskiej… — na chwilę zamilkła. — Mam tu dwa pokoje, bo ja śpię w kuchni, to sobie wybierzecie. No choćta, pokażę wam.

Poszli za nią do izby będącej za drzwiami po przeciwległej stronie kuchni. Pomieszczenie było przestronne, schludne, jasne. Okna pokoju wychodziły na drogę. Było w nim wielkie łoże, stół, trzy krzesła, szafa, komoda i coś w rodzaju toaletki z miednicą, pod którą stał dzbanek na wodę.

— Ładny ten pokój — pochwalił Sławek.

— Ale wy tylko na cztery dni, — zawahała się gospodyni — no bo gdyby tak ktoś przyjechał… Wiecie co, pokażę wam…, mam tu taki mniejszy pokój, to bedzie, myślę, w sam raz, bo jakby na dłużej, nu to co innego, ale tak… No wicie… — zaczęła nagle marudzić gospodyni.

— Chyba chce podbić cenę — szepnął Sławek Danucie do ucha, — przecież wiem od Władka, że ona nikomu nie wynajmuje…

— Chytra stara — równie cicho odpowiedziała Danka.

— To ten. — Kobieta otworzyła drzwi do niewielkiej izdebki, w której mimo silnie świecącego na dworze słońca panował półmrok. I nic dziwnego, bo światło mogło tu przeniknąć jedynie przez wyjątkowo maleńkie okienko znajdujące się naprzeciw drzwi, tuż obok niewielkiego, drewnianego łóżka, które musiało być bardzo stare, z czasów, gdy ludzie byli mniejsi. Izdebka ponadto wyposażona była w niewielką komodę, która spełniała także rolę stołu, dwa krzesła, stojak z miednicą, przy którym stał dzbanek na wodę. Zamiast szafy na drzwiach były kołki, służące za wieszaki. Na komodzie stała piękna, stara lampa naftowa.

— Jest tylko jeden problem, — powiedziała stara — w tej izbie nie ma prądu i trzeba świecić lampą, no a nafta jest droga… Do tego wy nieprzyzwyczajeni i jeszcze ogień zaprószycie. No, nie wiem co mam robić…

Sławek, kiedy zobaczył ten wyjątkowy pokoik, był gotowy zgodzić się na wszystko, zapłacić nawet podwójną cenę, żeby tylko go wynająć. Izdebka była jak z bajki — wprost wymarzona dla zakochanych.

— Ten pokój jest wspaniały! — wykrzyknął, bo nie mógł pohamować swojego zachwytu. — Niech się pani o nic nie martwi, będziemy uważać.

— No, nie wiem…

— Naprawdę, może pani być spokojna — zapewniał z wielką determinacją.

Gospodyni dała się w końcu przekonać.

— Zgoda, niech bedzie. To jak się rozpakujecie, to przynieśta mi swoje dowody osobiste, bo muszę was zameldować.

Gdy tylko gospodyni zamknęła za sobą drzwi, Sławek przytulił Dankę. Był szczęśliwy. Nareszcie byli razem, tylko we dwoje, nie było ani Pliszewskiego, ani nikogo innego, jedynie oni złączeni uściskiem i pocałunkiem, który był gorący i długi.

— Kocham cię — powiedział Sławek.

Danuta nie odpowiedziała, tylko jeszcze mocniej przytuliła się do niego.

— Kocham cię — powtórzył i zaczął całować ją z coraz bardziej wzrastającym pożądaniem.

— Nie teraz…, musimy zanieść dowody — powiedziała, delikatnie uwalniając się z jego objęcia.

Sławek z trudem zdołał opanować się, ale doszedł do wniosku, że Danka ma rację, że trzeba będzie poczekać do wieczora. Po chwili nieco ochłonął i zajął się rozpakowywaniem swojego bagażu. Kiedy już rozlokowali swoje rzeczy, na tyle, na ile się to dało w tych warunkach, pozostawiając większą część bagażu w torbach, poszli do gospodyni ze swoimi dokumentami.

Pani Sikora wzięła dowody, otworzyła je i szybko zorientowała się, że Sławek i Danka nie są małżeństwem.

— No, to znaczy, że jednak weźmiecie te dwa pokoje? No, bo teraz to już nie wiem… — powiedziała bezradnie, patrząc znacząco w ich dowody osobiste.

Sławek zmieszał się nieco, bo nie spodziewał się, że starsza pani okaże się taką dewotką i formalistką. Danka natomiast zupełnie nieporuszona całą tą niezręczną sytuacją stała w progu kuchni, w której siedziała przy stole gospodyni z ich dokumentami. Robiła wrażenie jakby jej było wszystko jedno. Patrzyła w milczeniu przed siebie, oczekując na rezultat tej historii. Sławek nie zauważył obojętności Danuty, ponieważ w tym czasie zastanawiał się gorączkowo jak wybrnąć z tego potrzasku.

— Tak, nie jesteśmy jeszcze małżeństwem, ale to już niedługo… — powiedział jednym tchem.

— No, jeśli tak, to was zamelduję, albo inaczej. Nie będę was meldować, a jakby co, to powiem, że jesteście rodzina z miasta. Pamiętajcie, jakby kto pytał, to jesteśta rodzina.

Obowiązek meldunkowy przewidywał konieczność zameldowania czasowego przy pobycie w miejscu nie stanowiącym stałego meldunku powyżej trzech dni. Meldując się w miejscowości wczasowej należało też uiścić tak zwaną opłatę kuracyjną, jak się potocznie mówiło „za świeże powietrze”. Stąd najczęściej w miejscowościach wypoczynkowych pomijano obowiązek meldunkowy, żeby nie płacić taksy kuracyjnej.

— Dziękuję — powiedział z wdzięcznością Sławek.

— Aha — przypomniała sobie gospodyni — wodę to macie w kuchni, tu jest kran, albo możecie sobie brać ze studni, a ubikacja to jest na dworze, zaraz jak wyjdziecie z waszego pokoju.

— Myślałem, że ta studnia w sadzie to tylko dekoracja. Ale niespodzianka — ucieszył się Sławek.

Pobiegli szybko zobaczyć urządzenie, z którego będą pobierać wodę, bo przecież z takiej atrakcji nie zrezygnują.

Studnia stała na maleńkiej łące, dookoła rosły drzewa. Żeby liście nie wpadały do niej, musiała być zawsze zamknięta klapa. Studnia była ciemna, głęboka i oczywiście mieszkało w niej echo, które bardzo wyraźnie kilkakrotnie powtarzało słowa wpuszczane w jej mroczną głębię. Woda czerpana z niej wiadrem zawieszonym na długim łańcuchu przymocowanym do wielkiego drewnianego walca poruszanego korbą, była niezwykle zimna i miała wspaniały smak, a właściwie całkowity brak jakiegokolwiek smaku. Nie było obawy, że może zaszkodzić, to była naprawdę krystalicznie czysta woda. Zresztą komu by wówczas przyszło do głowy, że woda ze studni może być niezdrowa?

Oboje postanowili, że wodę będą brać tylko stąd.

Wrócili do swojego pokoiku i dopiero wtedy zauważyli, że jest on przybudówką do tego trochę nierzeczywistego, trochę bajkowego domku i chyba dlatego nie było w nim prądu, że był taką sobie prowizorką, która pozostała już na stałe. Wtedy też spostrzegli, że obok, w korytarzu jest drugie wyjście, po schodkach, prosto do sadu. Schody były strome, ale to tylko dodawało im uroku. Zaraz, u ich podnóża, był charakterystyczny mały, drewniany obiekt architektoniczny z drzwiami z wyciętym serduszkiem. Dlaczego wszystkie wiejskie wolnostojące ubikacje miały drzwi z wyciętym serduszkiem, tego chyba nikt nie wie. No bo co serce ma wspólnego z opróżnianiem się, doprawdy dociec nie sposób. Te wiejskie przybytki ulgi charakteryzowała podstawowa straszliwa wada — okropnie tam śmierdziało, ale trudno, żeby było inaczej, skoro dół kloaczny był wielki i rzadko opróżniany. Środków zapachowych do tego celu nikt wtedy jeszcze nie wymyślił. Cały ten budynek został wykonany z drewna. W środku na podwyższeniu było coś w rodzaju drewnianej, obudowanej ławy z wyciętą wielką dziurą, a pod nią kloaczny dół, w którym zazwyczaj roiło się od białych larw jakichś owadów. Wielkie połyskujące muchy latały dookoła brzęcząc głośno i uparcie, od czasu do czasu przysiadając na człowieku. Dzisiaj, sam opis budzi odrazę, zaś wtedy było to tylko niemiłe odczucie, ale do przyjęcia, zresztą wyboru nie było…


Sławek zamknął starannie drzwi pokoju, przekręcił klucz w zamku i podszedł do Danki, która siedziała na łóżku, objął ją, przytulił mocno do siebie i trwali tak przez chwilę…

Po godzinie wstali z łóżka nieco zmęczeni, ale równocześnie pełni chęci do życia.

Pogoda była piękna, więc Sławek postanowił, że pójdą na spacer, a przy okazji zwiedzą okolicę. Poszli ścieżką, którą wypatrzyli po drugiej stronie drogi, parę metrów w lewo od ich domu. Ścieżka pięła się łagodnie przez pole, w stronę widniejącego u jej końca czyjegoś gospodarstwa. Tuż przed tymi zabudowaniami skręcała w lewo do lasu. Postanowili pójść dalej, żeby zobaczyć dokąd ona prowadzi. Weszli do lasu, niezbyt gęstego. Przewędrowali jeszcze kawałek i nagle przed ich oczami ukazało się źródełko, pięknie obudowane kamieniami. Miejsce było wyjątkowo urokliwe. Przy źródełku nie było nikogo. Panowała tam absolutna cisza. Drzewa ocieniały to miejsce, dając przyjemny chłód. Podeszli do źródełka, by spróbować płynącej z niego wody. Nie miała żadnego smaku, podobnie jak woda w studni, była nadzwyczajnie czysta, bardzo zimna i orzeźwiająca. Przy źródełku stała ławka. Nieco zmęczeni drogą, którą przeszli, usiedli, by trochę odpocząć. Przez chwilę nie rozmawiali, tylko wsłuchiwali się w szmer płynącej stróżki wody i tę wyjątkową, kojącą ciszę, dającą spokój i wytchnienie.

„Jakby to było pięknie, gdybyśmy tu mogli mieszkać. Sami, tylko Danka i ja, bez tych wszystkich miejskich spraw…” — rozmarzył się Sławek.

15

„Fajna ta cisza, ale jednak wieś, to wieś, to nie to, co miasto. Co tu robić? Dookoła smród, zimna woda i ta potworna ubikacja… To nie dla mnie — pomyślała Danka, czekając kiedy wreszcie Sławek będzie miał ochotę pójść do centrum, do jakiegoś lokalu gdzie można by odetchnąć normalnym życiem. — Jakoś inaczej sobie wyobrażałam te kilka dni. Myślałam, że będzie bardziej luksusowo. Dziwię się, że jemu to odpowiada, przecież taki z niego elegant, zawsze wszystko musi być takie czyste, wychuchane. Mam nadzieję, że na wieczór coś wymyśli, bo nie przyjechałam tu po to, żeby cały czas robić za materac. Coś trzeba będzie zjeść, więc jakiś lokal musimy zaliczyć… Lokal wybierze na pewno najlepszy, tego jestem pewna. Tylko kiedy to się stanie?”

Rozejrzała się wokół, ale w otaczającym ich krajobrazie niczego interesującego nie dostrzegła.

16

— Pięknie tu, prawda? — zapytał Sławek rozmarzonym głosem.

— Tak — przytaknęła Danuta, chociaż nic pięknego z wypływającej z kamiennej ściany wody nie widziała, ale powiedziała tak, bo wiedziała, że takiej odpowiedzi oczekuje.

Sławek oczarowany wyjątkowym miejscem, nie dostrzegł w jej wypowiedzi nieszczerości, chociaż zazwyczaj nie uchodziło to jego uwadze.

17

„Jak długo on zamierza tu jeszcze siedzieć i co takiego widzi w tej cieknącej strudze? Woda, to woda, nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Dziwny facet. Jakiś pieprzony romantyk. Zachowuje się jak baba. To w ogóle gość z innej planety. Gada różne pierdoły, a to o jakichś muzykach, a to o jakichś malarzach… Ja w ogóle nie wiem o czym on mówi. Prawdziwy dziwak. Te różne nazwiska…, przecież ja nigdy o nich nie słyszałam, no może jakieś między uszami czasem mi przeleciało, ale przecież nie wiem, co to za jeden, a ten gada o nich godzinami, przeżywa to tak, jakby od tego miał się świat zawalić. On jest jakiś nawiedzony. Ale w łóżku jest dobry! To fakt, tego mu nie mogę odjąć. Póki nie znajdę jakiegoś prawdziwego faceta, to co mi szkodzi z nim być. Łóżko lubię, a on w tym względzie mi odpowiada. Nie da się ukryć — jest za mądry, ja go nie rozumiem. Do tego forsy nie ma, tyle co dostanie od starych, a te jego studia… Teraz nie zdał, kiedy zda, nie wiadomo, a potem parę lat nauki… I będzie jeszcze mądrzejszy! Nie, to nie facet dla mnie. On jest z innego świata. Ale na razie, co mi szkodzi… Tylko, żeby był normalny, gadał jak człowiek, nie wymądrzał się, miał forsę, no bo przystojny jest, zaspokoić umie, ale tak w ogóle, to trudno go znieść. Ja go nie rozumiem”.

— Nad czym tak rozmyślasz? — zapytał Sławek.

— A tak jakoś się zamyśliłam… — odpowiedziała wymijająco Danka. Nie mogła przecież powiedzieć, że właśnie myślała o nim, bo zacząłby się dopytywać o szczegóły, a te nie nadawały się raczej do tego, by je przed nim ujawnić.

Sławek był przekonany, że Danuta także kontemplowała piękno tego miejsca. Nie docierało do niego w tym momencie, że kontemplacja, to dla Danki pojęcie całkowicie obce i nieznane, jak słowo, które je definiuje.

Sławek był zadowolony z wycieczki, Danka znacznie mniej, a właściwie wcale, jednak starała się to ukryć, widząc jego entuzjazm.

W różnych więc nastrojach powrócili do baśniowej chaty. Postanowili pójść do Oazy na obiad. W latach siedemdziesiątych XX wieku i jeszcze przez wiele następnych lat w Ustroniu były tylko dwa eleganckie, jak na ówczesne czasy i lokalizację (miejscowość nie będąca prawdziwym miastem, chociaż prawa miejskie posiadała), lokale: Oaza, w samym centrum uzdrowiska (Ustroń miał od dawna status uzdrowiska) i Parkowa, koło przystani kajakowej, u wylotu z centrum Ustronia, w kierunku dzielnicy Ustroń-Polana. W obydwu lokalach był oczywiście dancing.

Mieli jeszcze sporo czasu, więc bez pośpiechu przebrali się. Danka zrobiła kunsztowny makijaż, ułożyła włosy w modny kok — wyglądała wspaniale. Sławek był dumny, że ma taką wyjątkową, olśniewającą dziewczynę, która musi wywołać dreszcz pożądania w każdym mężczyźnie, a w każdej kobiecie zazdrość.

Do Oazy udali się szosą, która przebiegała tuż przy ich domu. Zamknąwszy za sobą furtkę skręcili w prawo i poszli asfaltową wstęgą schodzącą w dół, dzięki czemu droga, nie taka znów krótka, w tę stronę była przyjemna, a przynajmniej nie uciążliwa. Po kilku krokach Sławek zreflektował się.

— Zaczekaj. Nie wziąłem latarki — powiedział i pobiegł w stronę domu po latarkę, bo bez niej powrót nocą do domu byłby bardzo trudny, ponieważ wzdłuż całej drogi nie było ani jednej latarni, a na niektórych odcinkach nie było też żadnego domu, którego światła w oknach mogłyby trochę rozjaśnić drogę.

Oazie o tej porze było sporo wolnych miejsc, bo ci, którzy nie mieli ochoty zostać na dancingu, za co trzeba było zapłacić: raz wykupując kartę wstępu na dancing, w której zawarta była pewna kwota z przeznaczeniem na dania z karty, a dwa płacąc rachunek wyższy o 15% za „działalność artystyczną”, po prostu wyszli. Tak funkcjonowały w tym okresie wszystkie lokale gastronomiczne w Polsce, jeśli oczywiście prowadziły dancing. Do kwoty podanej w menu doliczano 10% za obsługę i wspomniane przed chwilą 15% za to, że można było potańczyć.

Goście, którzy mieli ochotę na nocne szaleństwa, zaczynali się dopiero schodzić.

Sławek wybrał stolik przy oknie, ale Dance nie przypadło to miejsce do gustu i wybrała inny, przy parkiecie — vis-à-vis orkiestry. Po kilku minutach oczekiwania do stolika podszedł kelner.

— Czym mogę służyć?

— Kartę, proszę — powiedział rozkazująco Sławek.

Kelner bez słowa, ale wyraźnie ostentacyjnie, podszedł do stojącego obok stolika, na którym leżała karta dań, zabrał ją stamtąd i podał bez słowa Sławkowi.

— Sam mogłeś sobie wziąć tę kartę — powiedziała Danka, co mocno go wzburzyło.

— Przecież od tego jest kelner! — syknął i przekazał Danucie menu, które kelner właśnie jej powinien był podać. Podanie jednej karty dla dwóch osób, a czasami nawet dla wszystkich gości siedzących przy stoliku, to wówczas był standard w lokalach, nawet kategorii pierwszej, którą to kategorię Oaza posiadała. Jedynie w lokalach kategorii „S” zawsze podawano kartę wszystkim gościom siedzącym przy stoliku, chociaż czasami i w tych najlepszych lokalach też zdarzało się, że na przykład siedzącym przy stoliku czterem osobom, podawano dwie karty lub po prostu konsumenci sami brali je z innych stolików, albo od innych gości, którzy już dokonali wyboru. Ograniczona ilość kart w lokalu była czymś naprawdę zadziwiającym. Trudno powiedzieć, co było tego przyczyną. To był wyjątkowy smaczek socjalistycznej rzeczywistości gastronomicznej.

Jeśli się przez chwilę zastanowić, co mogło być powodem tej znikomej ilości kart w lokalach, to logiczna odpowiedź jest chyba tylko jedna, aczkolwiek niekoniecznie prawdziwa, że menu bardzo często się zmieniało, szybko wykreślano różne pozycje, bo ich po prostu zabrakło. Jadłospisy najczęściej były pisane na maszynie na bieżący dzień. Widocznie nie miał kto pisać tych jadłospisów i może brakowało kalki, żeby podłożyć pod kolejne kartki papieru…

— Proszę, ja już wybrałam — powiedziała Danka podając Sławkowi kartę.

— Wezmę to samo, co ty — powiedział odkładając kartę na stół.

Po chwili do stolika podszedł bileter z kartami konsumpcyjnymi, bowiem za piętnaście minut rozpoczynał się dancing i dalsze przebywanie w lokalu bez wykupienia owych kart, było niemożliwe. Zjedzenie obiadu w porze dancingu, bez wykupienia tak zwanego wstępu, nie wchodziło w rachubę. No i nic dziwnego, bo chętnych do zabawy było więcej niż miejsc, w przeciwieństwie do dzisiejszej sytuacji, kiedy jest dokładnie odwrotnie. Dzisiaj lokale najczęściej są puste, bo jest ich wiele — a wówczas było kilka — i czekają na konsumenta, który niechby chociaż herbatę miał ochotę wypić, bo to przecież też jakiś grosz…

Zanim przyszedł kelner, by przyjąć zamówienie, rozpoczął się dancing. Chociaż nie od razu, bo najpierw zaczęli się zbierać muzycy, potem nie spiesząc się zbytnio rozkładali instrumenty, następnie, jak w filharmonii, zaczęli je stroić. Wreszcie zabrzmiał sygnał obwieszczający, że orkiestra jest już gotowa i za chwilę zaczną się taneczne pląsy. Szef zespołu, grający na pianinie, przywitał gości, w sposób, w jaki potrafił, a wiele nie umiał, i popłynęła pierwsza melodia, potem druga i trzecia — same znane i popularne szlagiery.

Sławek zauważył, że muzyka wyraźnie rozluźniła Dankę, że chętnie wyszłaby na parkiet. Właśnie miała mu to zaproponować, ale w tym momencie podszedł do stolika kelner z pierwszym daniem. Szybko, zbyt szybko, zjadła podaną zupę i zaczęła wpatrywać się zazdrośnie w tańczące obok pary. Sławek nie spieszył się, wiedział bowiemz doświadczenia, często przebywając w lokalach, że czas oczekiwania na drugie danie jest zazwyczaj dość długi. Tu było oczywiście tak samo. Danka koniecznie chciała zatańczyć pomiędzy posiłkami, ale Sławek nie dał się namówić. Wyraźnie nie miał ochoty, zresztą taniec nigdy nie był jego ulubionym zajęciem, chociaż tańczył bardzo dobrze. To trochę zdenerwowało Danutę, która wyraźnie zaczęła rozglądać się po sali, jakby chcąc tym zachowaniem powiedzieć: „Panowie, ja chcę tańczyć, a ten dupek siedzi i nie wiadomo dlaczego mu się teraz nie chce”. Sławek zauważył jej zachowanie, starał się nie popsuć sobie tym humoru. „Jesteśmy razem, nie ma sensu denerwować się byle czym — tłumaczył sobie. — Przecież tu mnie nie zdradzi, musi wrócić ze mną do domu. A jeśli z kimś zatańczy, no to co? W końcu na dancingu to normalne. Ja też mogę poprosić jakąś dziewczynę…” Rozejrzał się dookoła, niby w poszukiwaniu kelnera, ale nie zauważył dziewczyny, która wywarłaby na nim istotne wrażenie.

Jeszcze kilka taktów muzyki i szef orkiestry podziękował, ogłosił przerwę i zaprosił do stolików.

Po obiedzie Sławek zamówił ćwiartkę wódki i powoli, wraz z jej ubywaniem, zabawa zaczęła mu się coraz bardziej podobać. Starał się rozluźnić i poddać ogólnemu nastrojowi, jaki panował w uzdrowiskowym lokalu. Po drugiej wspólnie wypitej ćwiartce doszedł do wniosku, że jest tu bardzo fajnie, że zabawa jest świetna i w ogóle życie jest całkiem sympatyczne, a Danka wcale nie jest taka głupia i jednak można z nią o różnych rzeczach rozmawiać. Wino, zamówione pod koniec dancingu jeszcze bardziej utwierdziło go we wcześniejszych odkryciach. Kolejne tańce z Danusią coraz bardziej mu się podobały. Nie przepuścił żadnego bloku tanecznego. Danka bardzo lubiła tańczyć, więc cieszyło ją, że może wyżyć się na parkiecie. Oboje, doskonale tańcząc, stanowili świetną parę, więc czasami za swe umiejętności choreograficzne otrzymywali nawet brawa od innych tancerzy, co bardzo im schlebiało.

W końcu szef zespołu oznajmił, że to już koniec i zaprosił na jutro. Od tego momentu zaczęło się zamawianie utworów. Spragnieni tańca płacili za każdy kawałek, dołączając dedykację dla swojej partnerki. Szef zespołu przekazywał życzenia w stylu „Dla sympatycznej panny Krysi…” To był czas, który muzycy lubili najbardziej, bo miłośnicy tańca często nie liczyli się z pieniędzmi, chcąc zaimponować swoim partnerkom.

Kelnerzy jak mogli, tak starali się skrócić to granie na zamówienie, bo oni korzyści z tego nie mieli. Zaczęło się zdejmowanie obrusów ze stolików, przy których nikt nie siedział. To był wyraźny sygnał, że czas opuścić lokal i udać się do domu. Kelnerzy jasno dawali do zrozumienia, że chcą już iść, a ci, którzy tu siedzą, uniemożliwiają im wyjście z pracy i to wyraźnie kelnerów wkurzało. Sławek i Danka wstali więc od stolika i chwiejnym krokiem zaczęli podążać do domu.

Sławek był zadowolony z siebie, że nie odczuwał zazdrości, że panowała taka wspaniała atmosfera, że umiał z Danką rozmawiać, śmiać się, cieszyć się z tego, że są razem… Jjednym zdaniem, że było tak, jak chciał, żeby było zawsze.

— Jak chcesz, to potrafisz być wspaniała. Kocham cię — powiedział i przytulił mocno Danutę.

— Ty też, stary zazdrośniku — odpowiedziała, śmiejąc się.

„Chyba ma rację, — pomyślał — muszę się zmienić, bo ta zazdrość mnie wykończy… Może w ogóle niepotrzebnie jestem taki zazdrosny…”

Przerwał to rozmyślanie, bo wiedział, że za chwilę może ono zmienić jego nastrój, a bardzo tego nie chciał.

Rozpromienieni dotarli po ponad godzinie do domu. Udany wieczór w Oazie, wspólne łóżko, wprawdzie ciasne, krótkie i jednoosobowe, ale to im nie przeszkadzało, spowodowały, że Sławek był szczęśliwy. Danka była z nim, więc czuł się bezpieczny.

Kiedy zasypiali, na niebie nie było już gwiazd, a za to zaczęły ukazywać się pierwsze promienie słońca.

Dzień zaczął się od seksu, który na kacu jest taki wyjątkowo podniecający i jakoś lepiej smakuje od śniadania… Postanowili, że dzisiaj obiad też zjedzą w Oazie, ale na dancingu nie zostaną i zaraz po obiedzie wrócą do domu, żeby pójść wcześniej spać, by jutro rano udać się w góry, albo pójść nad Wisłę opalać się.

Tak się złożyło, że tego dnia znowu usiedli przy tym samym stoliku co wczoraj i obsługiwał ich ten sam kelner, więc kiedy już złożyli zamówienie, zapytał konfidencjonalnie, pamiętając co zamawiali wczoraj:

— Ćwiartkę, czy od razu pół litra?

Uśmiechnęli się oboje i Sławek zamówił ćwiartkę, chociaż wcale nie miał tego dzisiaj w planie. Wiedział, że to zamówienie może przedłużyć ich pobyt w lokalu, ale jakoś tak mu się wyrwało. Danka nie oponowała. Zanim skończyli jeść, przyszedł bileter z kartami konsumpcyjnymi.

— Dziękuję, skończymy i wychodzimy — powiedział Sławek.

Obiad się skończył, ale na stole stała jeszcze butelka z wódką, którą żal było tak po prostu zostawić, zresztą który rodak potrafiłby bez żadnego przymusu zostawić na stole zapłaconą, a nie dokończoną butelkę wódki? Takiej silnej woli nie mieli ani Sławek, ani Danka, więc powoli dokańczali żytnią. Rozpoczął się dancing. Danka zaproponowała, żeby zatańczyli jeden blok, potem wypili ostatni kieliszek i sobie poszli. Ten wariant wydał się Sławkowi logiczny i do zaakceptowania. Wstali od stolika i poszli na parkiet. Gdy tylko usiedli, podszedł bileter i stwierdził, że skoro tańczyli, to muszą wykupić kartę konsumpcyjną. Tę metodę stosowano w każdym lokalu. Bileterzy wypatrywali ofiarę i kiedy na nią trafili, ofiara nie miała już szansy. Jeden taniec decydował o obowiązkowym wykupieniu karty wstępu. Sławek doszedł do wniosku, że nie ma sensu wykłócać się i kupił karty. Teraz o wyjściu już nie myślał, bo trzeba było zamienić te karty na jakieś menu, a ponieważ obiad właśnie przed chwilą zjedli, nie pozostało nic innego jak poprosić o deser, a resztę wartości karty spożytkować na napoje i jeszcze jedną ćwiartkę, a potem to się zobaczy.

Sławek zauważył, że Danka często spogląda w kierunku orkiestry. Zaczęło go to denerwować. Jeszcze bardziej zdenerwował się, kiedy do stolika podszedł jakiś facet, by zaprosić ją do tańca. Sławek nie zdążył powiedzieć mu, że się nie zgadza, że chyba widzi, że dziewczyna nie jest sama…, bo Danka bez słowa, uśmiechnięta wyszła z nim na parkiet. Sławek obserwował ich mocno zbulwersowany. Zauważył, że gość przytula się do Danki, jak do swojej dziewczyny, a ona na to nie reaguje. Zdenerwowany wypił kieliszek wódki, tak szybko, że nie był do końca pewny, czy to zrobił. Wydawało mu się, że zespół celowo gra tak długo, żeby tych dwoje mogło być z sobą jeszcze przez kilka minut. „Czyżby to było z orkiestrą umówione”? Przyglądanie się Dance tańczącej z jakimś facetem, było trudne do zniesienia. Wreszcie skończył się ten koszmar — orkiestra przestała grać. Danuta wróciła do stolika, odprowadzona przez jej tanecznego partnera, który burknął do Sławka „dziękuję”, za to do Danki uśmiechnął się w jakiś szczególny sposób. Sławek zauważył to, a może ten obraz podsunęła mu jego chora na zazdrość wyobraźnia, i był wściekły. Nalał do kieliszków wódkę i ostentacyjnie wypił nie czekając na Dankę. Bez słowa wpatrywał się w nią z miną pełną niesamowitej złości.

— Co tak milczysz? — zagadnęła Danuta.

Nic nie odpowiedział, tylko z całej siły zacisnął wargi, by nie wykrzyczeć tu swojego oburzenia na jej zachowanie.

— Stało się coś? — nie dawała za wygraną.

— Nic — syknął.

— Przecież widzę… — próbowała dowiedzieć się czegoś Danka, która nie rozumiała nagłej zmiany nastroju swojego partnera.

Po chwili dotarło do niej. „On się chyba obraził na mnie, że poszłam tańczyć z kim innym. Facet jest chory. Powinien się leczyć i to od zaraz.

A niech tam, niech się wścieka. Mam to gdzieś. Tu jest fajnie, dobrze grają, niezła zabawa, a ten szef zespołu jest całkiem niezły, zresztą ten, z którym tańczyłam też jest dobry. Nieźle umięśniony… Żeby ten mój… Co on za mój… Żeby on był taki umięśniony. Lubię jak facet jest cały twardy, a nie tylko tam, chociaż to najfajniejsze…” — rozmarzyła się co nieco.

Sławek chciał właśnie powiedzieć jej kilka słów, ale w tym momencie orkiestra zaczęła grać. Obawiając się, że za chwilę podejdzie tu znów tamten gość, albo jakiś inny, bo przecież każdy facet na nią patrzy, poprosił Dankę do tańca. Wcale nie miał na to ochoty, ale wolał takie rozwiązanie. Danka ochoczo wyszła na parkiet. Zespół grał same szybkie utwory, więc tańczyli oddzielnie. Danuta rozkoszowała się tańcem, nie zwracając uwagi na Sławka, co jeszcze bardziej go zirytowało. Dwa ostatnie utwory były wolne, więc tańczyli przytuleni, to go nieco uspokoiło. Kiedy kierownik zespołu zapowiadał przerwę, Danuta odruchowo spojrzała w jego stronę. Wrócili do stolika. Danka rozejrzała się po sali. Tego Sławek już nie potrafił znieść.

— No proszę, na co czekasz? Idź do niego! — warknął.

— O co ci chodzi? Gdzie ja mam iść, co ty wygadujesz? Źle się czujesz, czy co? — powiedziała nieco kpiącym tonem.

Starał się opanować.

„Faktycznie, o co mi chodzi? — zaczął się zastanawiać. — Chyba znowu przesadzam. No, ale przecież Danka przyszła ze mną, więc po cholerę poszła tańczyć z tamtym? — nie mógł się opanować. — Takie w końcu są prawa dancingu” — zaczął sam sobie tłumaczyć zaistniałą sytuację i trochę się uspokoił.

Rozejrzał się po sali i zobaczył, że wszyscy są rozbawieni i zadowoleni. To go tylko rozzłościło. „Głupie, beznadziejne rozmowy, prymitywne zachowanie… Jakie to wszystko żałosne — wydał wyrok, nie wiedząc nawet na jaki temat toczą się rozmowy, chociaż jakie one miały być na dancingu? Przecież ludzie przyszli tu, żeby się bawić… — Nie ma sensu dłużej siedzieć. Zatańczę jeszcze raz z Danusią i pójdziemy do domu. Mam ochotę z nią być”.

Kiedy orkiestra zaczęła grać, wyszli na parkiet. Sławek tańczył bez entuzjazmu, był skołowany zaistniałą wcześniej sytuacją. Nie miał ochoty być tu dłużej, bo w każdej chwili mogło powtórzyć się to, co tak bardzo go zbulwersowało. Danka nie zwracała uwagi na zachowanie Sławka i świetnie się bawiła.

Kiedy orkiestra przestała grać, wrócili do stolika. Sławek zaczął rozglądać się za kelnerem, żeby zapłacić rachunek. Danka była wyraźnie zaskoczona.

— Zostańmy jeszcze — poprosiła.

— Nie ma sensu, jutro mamy wcześnie wstać. W ogóle nie mieliśmy tu dzisiaj być tak długo, przecież umawialiśmy się, że przyjdziemy tylko na obiad — odpowiedział Sławek.

— No ale skoro wyszło, jak wyszło, to zostańmy jeszcze parę minut. Tylko ten taniec… — Danka wypowiedziała te słowa takim tonem i w taki sposób, że Sławek nie był w stanie oprzeć się jej prośbie.

— Dobrze, ale potem zaraz idziemy — powiedział stanowczo.

— Jak chcesz — skapitulowała niechętnie.

Zatańczyli slow-foxa i wrócili do stolika. Sławek skinął na kelnera, zapłacił i wyszli nie odzywając się do siebie.

Była piękna, ciepła letnia noc pachnąca sianem i ziołami, na niebie zawieszony księżyc, a niebo roziskrzone gwiazdami. Wokół absolutna cisza, przerywana ledwo słyszalnym szumem liści poruszanych przez wiatr. Sceneria jak w teatrze — wymarzona dla zakochanych. Ale na nich nie zrobiła wrażenia. Milczenie przeciągało się i powoli zaczęło ciążyć Sławkowi. Kiedy znaleźli się już na drodze prowadzącej do ich chaty, Sławek nagle zatrzymał się i chwycił mocno Danutę za ramię.

— Co ty sobie w ogóle myślisz, w jakim stawiasz mnie świetle?! Jesteś ze mną, a idziesz tańczyć z byle kim, nawet nie pytając mnie, czy możesz? A orkiestra jest po to, żeby grała, a nie, żeby wpatrywać się w ich szefa — ryknął Sławek, jak nigdy dotąd.

Na Dance nie zrobiło to wrażenia, którego Sławek się spodziewał, co tym bardziej go rozjuszyło.

— Nie przesadzaj, przecież nic się nie stało. Naprawdę, to co mówisz, jest głupie — powiedziała beztrosko.

Nie na taką odpowiedź czekał. Myślał, że Danuta się jakoś usprawiedliwi, ukorzy. Na to liczył i za ten jej akt skruchy chciał być dla niej wspaniałomyślny i wszystko wybaczyć, przemienić wszystko w żart, przytulić, pocałować i już bez urazy w radosnym nastroju spędzić z nią upojną noc. Tak to sobie wyobrażał. Ta odpowiedź była tak niespodziewana, że nie umiał się powstrzymać i uderzył ją w twarz.

— Zachowujesz się jak kurwa! Dłużej tego nie wytrzymam…! — wrzasnął.

Danuta stała w miejscu, nie reagując w żaden sposób. Nie wypowiedziała ani jednego słowa. Stała w bezruchu, jakby czekając na kolejny policzek, tylko w jej oczach pojawiły się dwie wielkie łzy.

Sławek przeraził się własnego czynu. Do tej pory nigdy nikogo nie uderzył. To, co zrobił było chyba wynikiem oglądanych filmów, w których partner w ten sposób okazuje swoją dominację, a partnerka od tego momentu staje mu się posłuszna i kocha go jeszcze bardziej. Tak często bywało, szczególnie we francuskich filmach. Rzeczywistość ukazała się w innym świetle. Danuta nie rzuciła się w jego ramiona, ukorzona, pełna oddania. A właśnie tak to sobie wyobrażał. Stało się inaczej, czego nie przewidział — zrobiło mu się bardzo przykro. Nie wiedział jak się zachować, co powiedzieć. Bał się, że może Dankę stracić, że po tym, co uczynił, odejdzie. To go przeraziło.

— Przepraszam, przepraszam — powiedział tuląc ją mocno do siebie — wybacz, nie chciałem… Bo widzisz, ja tak bardzo cię kocham, tak bardzo. Proszę, zrozum mnie… Przepraszam… Już nigdy… Naprawdę już nigdy… Nie wiem, co mi się stało. Przebacz mi, proszę! — błagał Dankę ze łzami w oczach.

Był zdruzgotany tym, co zrobił.

Danka nadal stała w bezruchu i w milczeniu. Sławek wpatrywał się w nią z nadzieją, że usłyszy słowa przebaczenia, że padną sobie w ramiona, że zaczną się całować, potem pobiegną do domu, by jak najszybciej znaleźć się w łóżku. Ale ona wciąż stała nieporuszona wpatrując się w przydrożne kamienie, jakby w ich niezwykłej substancji szukała ukojenia, jakby chciała się stać kamiennym posągiem, nieczułym na ludzkie przeżycia i ludzki ból. Ta sytuacja była nie do zniesienia, każda minuta wydawała się bezgranicznie długa. Panująca wokół cisza i czerń nocy rozświetlona tylko migoczącymi gwiazdami i połyskującym zza chmury światłem księżyca wzmagała napięcie. Sławek nie wiedział, co ma uczynić. Zrobiłby wszystko, oddał lata swojego życia, za to, żeby cofnąć czas…

— Chodźmy do domu — usłyszał nagle ciche słowa Danki.

Chciał ją objąć, ale ona stanowczo odepchnęła jego ramię. Zrozumiał, że bardzo ją zranił, ale najbardziej zabolało go to, że zachował się jak cham, jak zwykły prostak, jak oprych spod budki z piwem. Czuł się podle, jakby to on został spoliczkowany, znieważony i upokorzony. Szukał słów, chciał coś powiedzieć, żeby przerwać tę straszliwą ciszę, która go przygnębiała, ale nie mógł się skoncentrować, nie umiał wymyślić żadnego sensownego zdania, które nadawałoby się do wypowiedzenia w tej sytuacji.

„Jak mogło do tego dojść, jak mogłem się tak zachować? — zastanawiał się. — Właściwie to się musiało stać. Dłużej już nie mogłem wytrzymać. To ona mnie sprowokowała. To jej wina. Przez jej zachowanie ja zareagowałem jak jakiś prymityw… Do czego ona mnie doprowadza! Muszę z nią zerwać. Muszę. Po powrocie do Katowic, będziemy musieli się rozstać. Przecież to niesłychane, żebym ja zniżał się do takiego poziomu…”

Sławek spojrzał na idącą przed nim Danutę i pomyślał: „Dziwne, ona nawet nie zapłakała, właściwie szczególnego wrażenia to na niej nie zrobiło. Może to lubi? Podobno są takie dziewczyny, które dopiero wtedy, gdy dostaną parę razy, zaczynają szanować swojego mężczyznę, wtedy dopiero czują, że mają faceta… Czyżby należała do tych właśnie dziewczyn? To byłoby straszne. Przecież takie zachowanie to prawie rynsztok. Chociaż? Czy ja wiem? Może tak trzeba, może one to naprawdę lubią?”

Ta, nie przystająca do niego, refleksja nieco go uspokoiła, już nie czuł się taki podły, a jego czyn nie wydawał mu się już taki trywialny.

„A swoją drogą zasłużyła na to. Dawno powinienem był to zrobić, może wreszcie oprzytomnieje, a przy okazji zrozumie, że powinna się ze mną liczyć — pomyślał. — W końcu by się porozumieć, trzeba rozmawiać w języku, który znają obie strony…”

Nadal szli w milczeniu. Sławek znów spróbował przytulić Danutę.

Z pewnymi oporami, ale w końcu pozwoliła. I właśnie w tym momencie gęsta chmura przysłoniła księżyc, który dotąd oświetlał im drogę. Dookoła nie było nic widać. Wkoło nie było żadnej latarni, ani domu, z którego okien światło mogłoby nieco oświetlić drogę i ich sylwetki.

W całym tym zamieszaniu zostawił w Oazie latarkę, którą wziął przezornie z domu, więc jedynie gwiazdy i księżyc oświetlały im drogę.

W czerni nocy, która ich otaczała, Sławek nie mógł zauważyć, że twarz Danki jest mokra od łez, ale gdy zaczął ją całować poczuł charakterystyczny słony smak.

„Więc jednak nie było to dla niej takie obojętne” — pomyślał i zrobiło mu się bardzo przykro.

— Obiecuję, że już nigdy… — zaczął ponownie przepraszać Danutę.

Danka nie odezwała się. Jej milczenie było dla niego straszne, czół w nim potępienie, wyraz niechęci i pogardy. Wiedział, że zasłużył na to wszystko, ale nie umiał się z tym pogodzić, szczególnie, że wyszło to z jej strony. Przecież nie była taka niewinna, na jaką się w tej chwili kreowała i to zaczęło Sławka złościć.

„Urażona niewinność — pomyślał lekceważąco. — Zaraz szlag mnie trafi!”

18

Reakcja Sławka zaskoczyła Danutę, bo nigdy się po nim takiego zachowania nie spodziewała. Nie wiedziała co o tym myśleć, jaki on właściwie jest, czy do tej pory udawał, czy może powinna się go bać? A może to tylko zwyczajnie damski bokser?

„Chyba tak — pomyślała — właśnie na takiego mi wygląda. Dziewczynę uderzyć to nie sztuka, ale ciekawe co by zrobił, gdyby musiał dać w mordę, na przykład… kierownikowi orkiestry? To szmaciarz! Tego co mi dzisiaj zrobił, nie daruję mu. Co zrobię, tego jeszcze nie wiem, ale za moje łzy poleją się jego, z tym, że jeszcze nie dzisiaj. Dzisiaj udam, że mu wybaczyłam. Niech się cieszy, wtedy przestanie być czujnym i wówczas znajdę odpowiedni moment, żeby go zabolało jak należy. Zobaczymy, Sławeczku, kto zapłacze naprawdę rzewnymi łzami. Nie myślałam, że jesteś zwykłym draniem. Kto by się spodziewał? Zawsze taki układny, takie piękne słowa, żadnych przekleństw, istny świętoszek… A tym czasem skurwysyn, jak każdy inny. Nie daruję ci tego. A tej nocy, jeśli chcesz, mogę być twoja. Nie zależy mi, zresztą nigdy nie byłam twoja, to tylko seks, idioto. Myślisz, że mogłabym być z kimś takim jak ty? Ja potrzebuję prawdziwego faceta, a nie damskiego boksera bujającego w obłokach i gadającego tak, że nie da się zrozumieć o co chodzi. Mnie nie zaimponujesz znajomością francuskiego i wiedzą o sztuce i jakichś tam dyrdymałach, które dla mnie nic nie znaczą, a dla ciebie są świętościami. Mam to wszystko gdzieś. Ty nie jesteś z mojego świata, więc muszę poszukać dla ciebie szczególnej zemsty… I znajdę, znajdę na pewno!”

19

Księżyc znowu zaczął oświetlać im drogę, która wiła się pomiędzy polami. Po prawej stronie, za polem porosłym zbożem, rozpościerała się czarna ściana lasu. Kłosy pszenicy falowały nieznacznie pod wpływem delikatnego wiatru. Kiedy pochylały się w ich stronę, sprawiały wrażenie jakby się im kłaniały.

Zamyśleni doszli do domu. Weszli cicho do swojego pokoju, Sławek zapalił lampę naftową. Jej płomień rzucał na sufit i ściany migocące cienie. Drżące i niecierpliwe, spod których wyłaniały się rozedrgane blaski. Podszedł do Danki, ujął za rękę i delikatnie pociągnął w kierunku łóżka. Danuta nie opierała się, lecz pozwoliła Sławkowi prowadzić się do celu. Nie broniła mu niczego, ale sama nie wykazywała żadnej inicjatywy, wydawała się całkowicie bezwolna. Sławek starał się wszelkimi możliwymi sposobami, pieszczotami, które wiedział, że ubóstwia, ożywić ją, ale niczego nie osiągnął. Czuł się wyjątkowo podle. Zrozumiał, że zrobiła mu łaskę, że nie umiał dać jej przyjemności, że jej nie podnieca, że nic dla niej nie znaczy. Ta świadomość zabolała go bardzo, do tego przeraził się, że to może być koniec, no bo jeśli przestanie łączyć ich seks, to co będzie ich łączyć?

— Danusiu… — zaczął powoli.

— Śpij. Porozmawiamy jutro — ucięła rozmowę i odwróciła się do niego plecami.

Był zły na siebie, na Danutę, na cały świat. Pocieszało go tylko to, że Danka powiedziała, że jutro porozmawiają, więc nie wyjedzie, nie odejdzie, a tego bał się najbardziej.

20

Według wcześniej poczynionego planu, w Ustroniu mieli być jeszcze dwa, trzy dni. Sławek miał w związku z tym nadzieję, że w tym czasie uda mu się jakoś to wszystko wyprostować, ale nie wiedział, jak ma to zrobić. Zaprosić ją na dancing? Na samą myśl o tym ciarki przeszły mu po plecach, więc co uczynić, czym sprawić jej radość? Nie miał żadnego pomysłu.

— O której jest pociąg do Katowic? — zapytała niespodziewanie Danka.

— Przecież mamy jechać dopiero jutro lub nawet pojutrze — odpowiedział zdziwiony.

— Jak chcesz, to zostań. Ja wracam dzisiaj — powiedziała z determinacją.

— Proszę cię, zostańmy — wyszeptał błagalnie.

— Wiesz, o której jest pociąg, czy nie? — Danka nie dała się uprosić i zaczęła się pakować.

Sławek zrozumiał, że jej decyzja jest nieodwołalna.

— Po piętnastej — odpowiedział z rezygnacją. — Ale co powiemy pani Sikorowej, że tak nagle wyjeżdżamy? — dodał z nadzieją, że to będzie jakiś argument.

Danuta spojrzała na niego kpiąco.

— A co ma do tego Sikorowa? Przecież nie musimy się jej spowiadać. Wyjeżdżamy i koniec. Ma zapłacone, więc jaki to dla niej problem? Powinna się cieszyć, że będziemy krócej, płacąc więcej. To dla niej dobry interes.

Sławek zrozumiał, że to, co powiedział, nie było sensownym argumentem, więc skapitulował i też zaczął się pakować. Z każdą chwilą narastała w nim obawa, że ten nagły wyjazd może oznaczać zerwanie, że wrócą do Katowic i Danuta powie mu, że nie chce go już więcej widzieć.

„Jak ją przebłagać, jak zmienić jej decyzję? — zastanawiał się. — Co zrobić? Co zrobić?”

Pani Sikora rzeczywiście zdziwiła się ich nagłym wyjazdem.

— Co, jednak niewygodny był ten pokój? — spytała. — To możecie przenieść się do tego dużego na te noc. Tylko nowej pościeli to wam nie dom. Wejście se tom, co mieliśta i dajta do dużej izby…

— Niestety, nie mogę zostać, — przerwała Danka — dzwoniłam wczoraj wieczorem do domu i okazało się, że mama zachorowała, więc muszę wracać.

— A to jakasić poważna choroba? — zatroskała się gospodyni.

— Nie, ale to tak jakoś nieprzyzwoicie, żebym była tu, jak mama jest chora — powiedziała z troską w głosie Danka.

Sławek z otwartymi ustami słuchał tego, co mówiła.

— Dobre z ciebie dziecko, dzisiaj już takich nie ma. Dbaj dziecko o matkę, dbaj, bo tak trza — ze wzruszeniem w głosie powiedziała pani Sikora i pogłaskała Danutę po głowie.

— Ale z niej aktorka! — powiedział do siebie Sławek, przypatrując się tej wzruszającej scenie.

Kiedy byli już za ogrodzeniem domu, na ścieżce prowadzącej w dół stoku, Sławek uśmiechając się powiedział — Ciekawe jak dodzwoniłaś się do domu, skoro nie masz telefonu…

— Przecież musiałam coś powiedzieć, skoro ty nie potrafiłeś niczego wymyślić — odpowiedziała z ironią w głosie.

21

Po serdecznych uściskach i czułym pożegnaniu z parą młodych ludzi, starsza kobieta zamyśliła się. „Jak to dobrze, że som jeszcze tacy młodzi, co to nikomu nie wadzom, som mili, nie maraszom, umiom być cicho, pszajom sobie, pszajom swojom matkę… — W jej oczach pojawiły się łzy. — A moja cera gdzieś tam daleko we Warszawie ze swoim ślubnym i nawet o mnie nie pomyśli. Nie ma kiej przyjechać, bo daleko, bo praca… bo co ja jom obchodze. Ta chałupa, ten sad, też już jej nie interesują. To syćko przez niego, przez tego gizda, jej chłopa. Mało tu śwarnych kawalerów? Ale nie, ona musiała szkoły skończyć, sztudirować, po to by ją tam, na tym uniwersytecie, ten gizd wypatrzył i zabrał do Warszawy. A ja chora nie jestem? Ona nawet nie wie jak mi ciężko, ale przeca nie będe pisać, bo i tak nie przyjedzie, bo nie może, bo ma prace i nie zostawi wszystkiego, jak ta, co tu była i pojechała, bo matka chora i to nawet nic poważnego. Jakie to dobre dziecko, a tak jakoś mi się na początku nie widziała. Bede się modlić za nią i za jej matkę. Pani Kamińska to zna zacnych ludzi. Jak tu jeszcze kiedy przyjadom, to im mniej policze. Takie dobre dzieci. A jaki on miły i kulturalny. Żeby ten Hani chłop był taki, a on jest jakiś obcy, wielki pan z miasta. Hanka, córuś, co ty zrobiła? Ty go naprawdę kochasz, to naprawdę ten twój roztomiły? I za co go cero moja tak kochasz? Za to, że jest taki mądry? Nie umiem tego pomiarkować. To nie na moją starą, siwą głowę. Toć on nie dla ciebie, ale macie najświętszy sakrament i teraz już razem do końca musicie iść przez życie. Innego już mieć nie możesz. Tak mi ciebie brakuje. Dziecko moje, przyjedź tu, odwiedź swoje matkę. Tak cię kochom, tak bardzo cię kochom”.

Z jej oczu popłynęły stróżki łez. Upadła na kolana i zaczęła się modlić żarliwie i długo o szczęście dla tych młodych miłych ludzi, którzy byli u niej i o zdrowie dla matki tej kochającej ją dziewczyny, i o szczęście dla swojej córki.

22

Droga do dworca kolejowego prowadziła w dół, więc była łatwa do pokonania i szybko znaleźli się na stacji kolejowej. Sławek podszedł do kasy, kupił dwa bilety i przeszli na peron. Usiedli na ławce w oczekiwaniu na przyjazd pociągu. Na peronie było niewiele osób, jak to zwykle bywa pomiędzy turnusami, czyli piętnastym i ostatnim dniem każdego miesiąca wakacji i do tego w środku tygodnia.

Sławek nie umiał zrozumieć tego, co się dzieje. Wczorajsza noc, która spowodowała, że uwierzył w to, że Danuta przebaczyła mu jego ohydny czyn, dzisiaj jej stanowcze postanowienie powrotu do domu, a potem owo przerażające milczenie trwające cały czas. Zaczął obawiać się, że to koniec, że kiedy wrócą do Katowic, Danka rozstanie się z nim. Zrozumiał, że musi coś powiedzieć, złożyć obietnicę, która ją przekona i pozwoli zachować ten związek, bo nie wyobrażał sobie życia bez niej.

— Danusiu — powiedział najczulej, jak potrafił — uwierz mi, że…

— …że mnie kochasz? — dokończyła za niego z ironią w głosie.

— Tak — odpowiedział błyskawicznie, czując, że to jest świetna odpowiedź, chociaż nie to chciał powiedzieć.

— Ty mnie kochasz? — zapytała z wyraźną drwiną. — Czy ty w ogóle wiesz, co to jest miłość? Dla ciebie miłość to jest to, co zdarzyło się wczoraj, tam na drodze? Jeśli tak, to mamy zupełnie inne pojęcie o miłości. Ty masz do mnie wiecznie jakieś pretensje, nie wiadomo o co, ale to, co zrobiłeś, to było w porządku, bo to ty zrobiłeś?! Tak według ciebie wygląda miłość? Nigdy bym się po tobie tego nie spodziewała. Tak zachowuje się zwykły cham, a tu nagle ty, taki kulturalny człowiek… — dodała sarkastycznie.

Te słowa zabolały Sławka bardzo, bo zawsze brzydziło go chamstwo i prostactwo. Za wszelką cenę starał się unikać takich ludzi. I nagle okazało się, że do nich pasuje. Czyżby naprawdę były w nim takie cechy i tylko czekały na okazję, by się ujawnić? Nie, to niemożliwe. To było jakieś zauroczenie. Przez tę chwilę nie był sobą. Nerwy odmówiły posłuszeństwa. Wiedział, że to nie jest żadne usprawiedliwienie, ale innego nie potrafił znaleźć.

— Popełniłem błąd, wielki błąd, zrobiłem coś, czego nigdy nie powinienem zrobić. Wiem. Będę tego żałował do końca życia. Stało się i tego już cofnąć nie mogę, mimo że bardzo bym chciał. Nie wiem dlaczego to zrobiłem… Chociaż nie, wiem, dlatego, że tak bardzo cię kocham. Za bardzo cię kocham. Tak bardzo kochać nie można… Jeszcze raz proszę, przebacz! To się już nigdy nie powtórzy. Zostań, proszę, bądźmy nadal razem!

Spojrzał błagalnie w jej oczy, które były zupełnie bez wyrazu, zimne i nieprzeniknione, budzące lęk. Czekał na odpowiedź, ale Danuta milczała. Można było sądzić, że się zastanawia nie chcąc popełnić błędu. Sławek w napięciu oczekiwał na jej decyzję. Mimo letniego skwaru poczuł przenikliwy ziąb. Jego ciało ogarnął nerwowy dreszcz. Jakby nieco z oddali usłyszał słowa:

— Zastanowię się, ale musisz skończyć z tą głupią zazdrością — próbowała wytargować coś dla siebie Danuta.

Charakterystyczne sapanie parowozu słychać było już z daleka. Po chwili dało się dostrzec wielki, czarny kłąb dymu buchający z komina zbliżającej się do stacji lokomotywy ciągnącej kilka wagonów pasażerskich, bowiem na odcinku między stacją Chybie, a przystankiem docelowym Wisła-Głębce wagony ciągnął klasyczny, wielki, czarny parowóz. W Chybiu odłączano parową lokomotywę, a skład wagonów był doczepiany do lokomotywy elektrycznej, bo odcinek od Katowic do Chybia był już w tym czasie zelektryfikowany.

Danka przez cały czas podróży milczała. Sławek kilkakrotnie usiłował przerwać to denerwujące milczenie, ale bezskutecznie.

Od dworca kolejowego do domu Danki było kilka kroków. Sławek odprowadził ją w milczeniu.

— Spotkamy się jutro? — zapytał błagalnie.

— Kiedy się spotkamy, czy w ogóle się spotkamy, dam ci znać przez Andrzeja — odpowiedziała stanowczo.

Sławek chciał coś powiedzieć, prosić, ale Danka nie dała mu szansy.

— Do widzenia — powiedziała krótko i weszła do bramy.

Zdruzgotany stał jeszcze przez chwilę, jakby liczył na to, że Danka wyjdzie do niego i powie, że mu wybacza. Ale tak się nie stało. W końcu ruszył w stronę swojego domu. Przed drzwiami mieszkania zmobilizował się i otworzył je z miną, która miała sugerować, że wycieczka była udana. Nie chciał, żeby rodzice widzieli, że coś się stało i zaczęli go wypytywać.


Minęło kilka dni, a Andrzej nie pojawił się. W końcu Sławek nie wytrzymał i pełen niepokoju poszedł do przyjaciela.

— Widziałeś się z Danką? — zapytał witając się z Andrzejem.

— Nie. A dlaczego pytasz?

Sławek opowiedział przyjacielowi, co stało się w Ustroniu.

— Jak znam Dankę, to może to być koniec. Ona jest ambitna — powiedział Andrzej.

To stwierdzenie zaskoczyło Sławka. Nigdy nie pomyślał o niej jako o kimś ambitnym. Nic na to nie wskazywało, uważał, że jest przeciwnie i ambicja jest dla niej czymś obcym. Jeżeli Andrzej, który, jak mu się wydawało, dobrze zna Danutę, mówi prawdę, to sytuacja jest krytyczna.

— To co mam robić? — zapytał przerażony Sławek.

— Możesz tylko czekać. Nikt ci nie pomoże. Jak Danka się uprze, to nie ma siły…

Sławek wrócił do domu przygnębiony, obawiając się najgorszego. Nie chcąc pokazać rodzicom, że coś jest nie w porządku, starał się być beztroski, ale chyba mu to za bardzo nie wychodziło, bo matka coraz częściej bacznie mu się przyglądała. Sławek zaczął udawać, że się uczy, że jakoś mu nie idzie i dlatego jest zdenerwowany. Taka wersja była w miarę prawdopodobna, więc rodzice przyjęli ją za prawdę i niczego nie dociekali, owszem byli nawet zadowoleni, że ich syn zaczyna się już teraz przygotowywać do egzaminu, który ma się odbyć dopiero za rok.

Dwa dni później Sławek spotkał się na schodach z Ewą. Zamienili kilka słów, poczym, nie wiedząc czemu, zaproponował Ewie spotkanie w kawiarni i w tym samym momencie doszedł do wniosku, że to bardzo ryzykowne, bo przecież może ich ktoś zobaczyć i powiedzieć o tym Danucie, ale wycofać się już z tej propozycji nie mógł. Ewa była szczęśliwa. Długo czekała na taką chwilę, więc ochoczo zgodziła się. Umówili się na drugi dzień w kawiarni Kryształowa.

Sławek od rana zastanawiał się, w jaki sposób mógłby się wykręcić z tego popołudniowego spotkania z Ewą, ale nic sensownego nie potrafił wymyślić. Na szczęście nie musiał paradować z Ewą do kawiarni już z domu, bo umówili się od razu w lokalu. Najkrótsza droga do kawiarni prowadziła pod oknami Danki, oczywiście poszedł tamtędy mając nadzieję, że ją spotka, że może właśnie będzie wracała do domu, albo będzie w oknie, czego nigdy nie robiła lub coś takiego. Danki nie było. Kiedy przechodził koło jej bramy, miał ochotę wejść, zadzwonić, zobaczyć się z nią, ale wiedział, że to niczego by nie dało, a może przeciwnie, wszystko zepsuło. Nie miał wyjścia, musiał czekać. Teraz ruch należał do Danuty.

Ewy jeszcze nie było. Miał szczęście, bo akurat jakaś para zwalniała stolik dwuosobowy. Szybko podszedł do niego i zajął miejsce. Po paru minutach przyszła Ewa, pięknie ubrana, uśmiechnięta, w ogóle jakby nie ona. Spojrzał na nią i zobaczył inną dziewczynę, która spodobała mu się. Zaczęli rozmawiać. Dialog dotyczył różnych kwestii. Sławek z każdą chwilą czuł się coraz lepiej. Tak bardzo lubił dyskusje, rozmowy na różne tematy, czego ostatnio nie miał okazji zaznać, bo brakowało osób i sposobności do takich rozmów, a z Danutą o dyskusji nie było mowy. Do tej pory nigdy nie udało mu się w taki sposób rozmawiać z Ewą. Zobaczył w niej zupełnie inną dziewczynę — nieznaną, można by powiedzieć fascynującą, a przynajmniej intrygującą.

Rozmowa tak go wciągnęła, że bardzo się zdziwił, kiedy kelnerka podeszła do ich stolika, położyła przed nim rachunek i powiedziała, że czas kończyć, bo już zamykają i zaprasza na jutro. Nie było innego wyjścia, trzeba było lokal opuścić. W drodze do domu zachowywali się tak, jakby byli parą, jednak Sławek wiedział, że to tylko chwila. Zaproponował nieco dłuższą drogę, by uniknąć przejścia pod oknami Danuty. Nie wyobrażał sobie teraz spotkania z nią. Ewa ucieszyła się, bo będzie mogła być z nim te parę minut dłużej. Wreszcie dotarli do domu. Pożegnanie na klatce, pod drzwiami Sławka nieco się przeciągało, co w pewnym momencie zaczęło go irytować, ale nie dał tego po sobie poznać. Nie chciał psuć nastroju. W końcu każde z nich udało się do swojego mieszkania.

Ewa była rozpromieniona. Z każdą chwilą coraz bardziej przekonana, że nie jest Sławkowi obojętna, że jednak darzy ją uczuciem, może nie tak wielkim jak Dankę, ale… Nie chciała teraz zaprzątać sobie nią głowy. Starała się wymazać ją ze swoich myśli. Był tylko Sławek i ona. Długo analizowała dzisiejsze spotkanie, każdą chwilę, każde słowo, każdy szczegół, całe zachowanie Sławka. To wszystko było takie jednoznaczne, takie cudowne. Przecież nie mogło być udawane, a to by znaczyło… Bała się dokończyć tę myśl. Długo nie mogła zasnąć snując najróżniejsze marzenia, a w każdym z nich był Sławek.

23

Dźwięk dzwonka u drzwi wyrwał Sławka z twardego snu. „Kto mógł przyjść o tej porze?”. I nagle myśl, że to Danka, no bo kto inny przyszedłby tak wcześnie. W jednej chwili reszta snu rozwiała się. Włożył szlafrok i pobiegł szczęśliwy do drzwi. Oczami wyobraźni widział Danusię stojącą za drzwiami, piękną, uśmiechniętą, taką kochaną… Już czuł te pocałunki, jej wyjątkowe ciało i to wszystko, co za chwilę będzie. Z radością otworzył drzwi. Za progiem stał… Andrzej.

— Jeszcze śpisz? — zapytał zdziwiony.

— A co, nie wolno?! — odparł opryskliwie Sławek.

— Co jesteś taki zły? Zabalowałeś?

— Nie. Przepraszam, ale myślałem, że… Nieważne… Wejdź, proszę.

Weszli do stołowego.

— Co cię sprowadza?

— Widziałem się z Danką…

— No i co? Mówiła coś? — zapytał rozgorączkowany Sławek. Miał nadzieję, że Andrzej przyszedł z jej polecenia, żeby mu przekazać, że Danka chce się z nim spotkać.

— Nie chcę cię martwić, ale ona jest wściekła. O spotkaniu z tobą nie ma mowy. Musi jej przejść, a to może potrwać. W ogóle powiem ci, że wygląda to nieciekawie. Co jej zrobiłeś, tego mi nie powiedziała, to wiem od ciebie, jednak widać było, że zdarzyło się coś poważnego. Ja ci nie jestem w stanie pomóc.

— Może jednak spotkam się z nią, porozmawiam, wytłumaczę…

— Pogorszysz tylko sytuację. Musisz poczekać. Nie ma innego wyjścia. Ja Dankę znam, ona się nie da przekonać.

— Stary, ja zwariuję. Nie mogę już dłużej czekać. Muszę się z nią spotkać. Muszę jej to wszystko wyjaśnić. Kocham ją i nie mogę bez niej być. Zrozum to!

— Rozumiem cię, ale co ja mogę… Musisz czekać!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 71.33