E-book
7.88
drukowana A5
21.03
(Nie)Fantastyczne Love Story Vol. 1

Bezpłatny fragment - (Nie)Fantastyczne Love Story Vol. 1


Objętość:
55 str.
ISBN:
978-83-8431-418-0
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 21.03

Rozdział I Ciemna magia i pastelowe kłopoty

W magicznym świecie nic nie było proste, zwłaszcza dla kobiet. Gdy chłopcy byli zajęci wojnami, ktoś musiał przejąć ster. Królowa Pranitia szczerze chcąc zażegnania kryzysu nakazała odbudowę potężnego artefaktu, który książę — jej syn odnalazł podczas jednej ze swoich „misji samobójczych” — tak to określała gdy tylko syn ważył się wykonać wolę swojego ojca. Jednak nie o niej jest ta historia, nie będziemy mówić o polityce i wojnie. Skupmy się na artefakcie, a właściwie kto ma takowy naprawić…

Azalia pewnym krokiem szła przez korytarze pałacu, znała go jak własną kieszeń, często tam przebywała. Jednak królowa nieczęsto wzywała ją na rozmowę sam na sam. Straż patrzyła na Azalię, wręcz się jej przyglądając. Nie dlatego że uznawali ją za zagrożenie, a dlatego że jej ubiór absolutnie nie pasował do funkcji którą wykonywała. Poprzedni nadworny mag nosił długie szaty i kapelusz prawie tak wysoki jak on sam. Azalia jednak nie przejmowała się tym i z dumą nosiła czerń, tak dobrze kontrastującą z jej bladą skórą. Skórzane buty o twardej, wysokiej podeszwie stukały o granitową podłogę z gracją i obojętnością.

Korytarz był chłodny jak szkatuła na klejnoty. Kamienne filary nosiły ślady dawnych renowacji: tu i ówdzie złoto w ornamentach było świeższe, gdzie indziej pociemniałe od dymu świec. Na ścianach wisiały gobeliny — sceny bitewne, które bardziej przypominały teatralne pozowanie do portretów niż prawdziwą rzeź. Strażnicy udawali obojętność, ale oczy uciekały im ku Azalii jak igła kompasu do północy. Jeden po drugim rejestrowali detale: lakier na paznokciach, srebrny pierścień z runą, gorset opinający talię. Azalia czuła te spojrzenia i właśnie dlatego szła wolniej — nie po to, by kogoś sprowokować, tylko żeby przypomnieć pałacowi, że istnieje tu ktoś, kogo nie sposób włożyć w uniform.

Azalia wyglądała tak, jakby ktoś wziął uczestniczkę balu gotyckiego i przeniósł ją w sam środek królewskiego pałacu. Proste, czarne włosy do ramion opadały jej na bladą, porcelanową twarz, podkreśloną mocną kreską wokół oczu i ciemną szminką. Zamiast majestatycznych szat nosiła dopasowaną czarną suknię z gorsetem, spiętą srebrnymi klamrami w kształcie krzyży. Na szyi błyszczał naszyjnik z czarnym kamieniem, który nie wyglądał jak relikwia światła, lecz jak coś wykradzionego z krypty. Każdy jej krok mówił: „jestem tu, żeby was wszystkich zirytować”.


Suknia pracowała razem z nią: kiedy siadała, materiał układał się jak nocne fale; kiedy wstawała, gorset rysował linię talii ostrą jak cięcie noża introligatorskiego. Rękawy kończyły się mankietami z czarnej koronki — delikatnej, choć utkanej w motywy czaszek i róż. Biżuteria nie dzwoniła, tylko stukała cicho, jakby nawet srebro nieśmiało hałasować przy Azalii.

Kiedy drzwi do sali tronowej otworzyły się z ciężkim skrzypnięciem, Azalia bez ukłonu weszła do środka. Królowa Pranitia siedziała na tronie, elegancka i zmęczona jednocześnie. Pranitia miała ten rodzaj zmęczenia, którego nie leczy sen: zmęczenie ciągłym byciem rozsądną w świecie, który kocha gesty głupie i brawurowe. Azalia nieraz zastanawiała się, ile razy w tygodniu królowa liczy do dziesięciu, zanim odpowie mężczyźnie w zbroi. Usta królowej, cienkie jak skraj pergaminu, nie zdradzały emocji — ale palce skubały rąbek sukni w sposób tak drobny, że dostrzegłaby to tylko osoba nauczona patrzeć na szczegóły. Azalia była.

— Pani Azalio — odezwała się królowa, głos miała łagodny, ale zdecydowany. — Wzywam cię w sprawie niezwykle delikatnej.

Azalia lekko uniosła brew.

— Skoro to delikatne, to pewnie ktoś musiał w to wpakować syna waszej wysokości.

Na twarzy królowej pojawił się ledwie zauważalny uśmiech, który szybko zniknął.

— Dokładnie tak — odparła. — Artefakt, który książę przywlókł ze swoich… eskapad, jest potężny, ale niestabilny. Potrzebuję, byś go naprawiła.

Królowa miała jej uwagę, lecz po tych słowach zyskała jej zainteresowanie. Jako nadworny mag nie miała zbyt wiele roboty. Król nie był ogromnych fanem magii, więc najciekawsze co robiła na co dzień to pilnowanie by nie padało, gdy jechał z synami na polowanie. Wizja potężnego artefaktu w jej wieży na której szczycie była przymuszona mieszkać? Po prostu WOW. Jednak nie wszystko było takie piękne, Azalia nie mogła przecież mieć jednej dobrej rzeczy w życiu. Nie mogła zamknąć się na następne miesiące w komnatach i dłubać nad potężnym przedmiotem w samotności. Królowa rozwiała jej marzenia.

— Przydzieliłam Ci pomoc. — Królowa kontynuowała. — Nie wątpię w twój talent, zależy nam na czasie.

— Pomoc? — Azalia skrzywiła się, jakby królowa właśnie kazała jej wyszorować latryny. — Wasza Wysokość, jeśli to znowu któryś z tych samozwańczych adeptów, co umieją najwyżej rozpalić świeczkę, to wolę pracować sama.

— Nie — przerwała jej królowa z lekkim rozbawieniem. — Tym razem to ktoś szczególny. Potężna nekromantka.

Azalii aż zaświeciły się oczy.

— Nekromantka? — powtórzyła, a w jej głosie zabrzmiała nuta autentycznej ekscytacji. — Wreszcie ktoś, kto rozumie ciemniejsze aspekty sztuki! W końcu będę miała partnera do dyskusji o zakazanych runach i transmutacji kości…

— Cieszę się, że jesteś zadowolona — kiwnęła głową królowa, najwyraźniej nie wnikając w szczegóły, które tak rozpaliły Azalię. — Zila już czeka przed salą.

— Zila? — Azalia zmrużyła oczy. — Brzmi… groźnie.

Drzwi znów otworzyły się z ciężkim skrzypieniem. Azalia obróciła głowę i wstrzymała oddech, oczekując kogoś w czarnej pelerynie, może z czaszką w dłoni, przynajmniej z tatuażami z krwi.

Do sali weszła dziewczyna.

Niewysoka, głowę niższa od Azalii. W pastelowo–różowej bluzie, z oczami jak dwa rozbłyski entuzjazmu i włosami splecionymi w dwa kucyki, które wyglądały bardziej jak wata cukrowa niż fryzura. Zila przywitała królową ukłonem tak energicznym, że omal nie straciła równowagi.

— Wasza Wysokość! — wykrzyknęła radośnie. — I to musi być Azalia! Och, tak się cieszę, że mogę pracować z prawdziwym nadwornym magiem!

Azalia nie odezwała się ani słowem. Patrzyła na nią, potem na królową, potem znów na nią, a potem na królową, jakby czekała, aż ktoś powie „żartowałam”.

— To… to jest potężna nekromantka? — wysyczała w końcu, akcentując każde słowo tak, jakby każde z nich było osobistą zniewagą.

Zila szeroko się uśmiechnęła i pomachała jej wesoło.

— Tak! To ja!

Azalia patrzyła nad nią, jak na dziecko którego pomyliło klasy w szkole. Wyglądała jakby nie mogła lub wręcz nie chciała przetrawić tej sytuacji. Miała nadzieję, że uszkodzony artefakt potrzebuje jedynie lekkiego kopa magii do rozruchu i szybko się z tym uporają. Lecz jeśli naprawdę był porządnie uszkodzony? Musiała by się pogodzić z towarzystwem potworka z waty cukrowej na kolejne miesiące.

Królowa odchrząknęła, jakby chciała uciąć dalsze dyskusje.

— Skoro się już poznałyście, czas przejść do konkretów. Azalio, od dziś Zila będzie twoją partnerką przy badaniach nad artefaktem. Znajdź jej pokój w swojej wieży.

Azalia zamarła.

— W… *mojej* wieży? — powtórzyła głosem kogoś, komu właśnie kazano dzielić łóżko z jeżozwierzem. — Tam, gdzie ja mieszkam?

— Dokładnie tam — potwierdziła królowa, z satysfakcją obserwując, jak znikają resztki entuzjazmu z twarzy Azalii. — Artefakt jest zbyt cenny, by tracić czas na codzienne przechadzki przez miasto. Będziecie razem pracować, razem jeść i… razem znosić swoje humory.

Zila klasnęła w dłonie.

— Będę mieszkać w magicznej wieży? — Zamilkła na chwilę, próbując opanować ekscytacje. — Będzie jak na wakacjach z przyjaciółką, bardzo chętnie się do Ciebie wprowadzimy!

Azalia spojrzała na nią, a w jej oczach czaiła się mieszanka grozy, rozpaczy i rezygnacji.

— To nie są wakacje — warknęła. — To jest mój osobisty koszmar… Czekaj, MY!?

Zila nic sobie z tego nie zrobiła. Podskoczyła w miejscu, a potem, jakby dla podkreślenia swoich słów, uniosła dłonie i wypowiedziała krótką inkantację. Z powietrza wyłoniło się kilka malutkich, płomiennych sylwetek, które po chwili uformowały się w stado roziskrzonych kotków. Biegały po sali tronowej, zostawiając za sobą smugi światła, mrucząc jak prawdziwe, tylko że magiczne.

— I patrz, Azalio! — zawołała Zila z dumą. — One nawet nie drapią mebli!

Azalia zasłoniła oczy dłonią.

— Bogowie, za jakie grzechy…

Królowa tylko uśmiechnęła się delikatnie, a jej głos rozbrzmiał w sali jak wyrok:

— W takim razie wszystko ustalone. Powodzenia, moje drogie.

Rozdział II — Wieża, której nikt nie chciał dzielić

Wieża Azalii górowała nad dzielnicą niczym czarna iglica. Strażnicy niechętnie podchodzili tu nawet na zmianę warty, a mieszkańcy miasteczka mówili o niej szeptem. Dla Azalii była po prostu domem. Dla Zili — początkiem przygody życia.


W progu uderzył je zapach: mieszanina suszonych ziół, starego pergaminu i dymu z kadzidła o nucie jałowca. Gdzieś wysoko, ponad spiralą schodów, zaskrzypiała drewniana belka; echo powtórzyło skrzypnięcie tak, jakby wieża miała swój własny, leniwy język. Z sufitu zwisały trzy szkła powiększające, połączone mosiężnymi ramionami — poruszały się z przeciągiem i rzucały krążki światła na podłogę. Jeden z kotków przebiegł przez taki krążek i na chwilę nabrał koloru, jakby ktoś pomalował go od wewnątrz ognikiem.


Już od progu kontrast był rażący. Ciężkie, czarne drzwi zdobione runami otworzyły się z trzaskiem, kiedy Azalia kopnęła je jak zwykłą klapę od stodoły.

— Klucze są dla tchórzy — mruknęła, wchodząc do środka.


Hol wejściowy spoglądał na nie posągami dawnych magów, które śledziły ich wzrokiem spod kamiennych powiek.

— Ooo, ale majestatyczne! — Zila aż zadarła głowę. — Jak w muzeum!

— Nadęte trupy — skwitowała Azalia, mijając je obojętnie. Duszko–kotki przebiegły między nimi, jeden wskoczył na ramię posągu, a drugi rozciągnął się na jego stopach jak żywy dywan.


Na pierwszym piętrze znajdowała się biblioteka. Półki sięgały sufitu, drabiny przesuwały się same, a księgi zdawały się szeptać, gdy przechodziło się obok.

— Ale tu pięknie… — Zila zrobiła kilka kroków w głąb i… natychmiast zgubiła drogę między regałami.

— Irytująco pięknie — poprawiła ją Azalia, ściągając z półki starą księgę. — Połowa to bełkot pisany przez ludzi, którzy uważali, że im dłuższe zdanie, tym mądrzej brzmią.

Kotki–dusze biegały po grzbietach książek jak po półkach, zostawiając migoczące ślady.


Piętro wyżej znajdowało się laboratorium. Stoły uginające się od fiolki, wypalone runy na ścianach, szkielety zwierząt w szklanych gablotach — to było serce wieży.

— Tu dzieje się magia — oznajmiła Azalia z dumą.

— Tu dzieje się chaos — poprawiła ją Zila, zerkając na bałagan. Już po chwili zaczęła układać fiolki kolorami, co natychmiast zepsuł duszko–kotek, przewracając całą wieżyczkę mikstur. Zila zakaszlała w obłoku zielonego dymu, a Azalia tylko prychnęła rozbawiona.


Trzecie piętro było przeznaczone na mieszkanie. Pokój Azalii — ciemny, surowy, z ciężkimi zasłonami i łóżkiem większym niż potrzeba jednej osoby — pachniał ziołami i kurzem. Pokój obok należał teraz do Zili. Dziewczyna już po pierwszej godzinie rozwiesiła pastelowe zasłonki, porozstawiała pluszaki i wstawiła wazon z kwiatami.

— Tu będzie cudownie! — powiedziała, kładąc pluszowego króliczka na parapecie.

Azalia spojrzała na różowego intruza w jej czarnej wieży i miała wrażenie, że demon z innego wymiaru właśnie się wprowadził.


Na samym szczycie mieścił się ogród. Magiczne rośliny świeciły bladym światłem, niektóre szeptały, a jedna poruszyła liśćmi, gdy tylko Zila podeszła bliżej.

— Patrz, one mnie lubią! — zachwyciła się, pochylając do kwiatów.

— Lubią wszystkich, którzy jeszcze nie zdążyli ich zjeść — odparła Azalia, ciągnąc ją za rękaw w stronę bezpieczniejszej alejki.


Wieża żyła — a teraz musiała pomieścić dwie kompletnie różne dusze.


Azalia usiadła przy stole w laboratorium, przesuwając po blacie stertę zwojów, które bardziej przypominały śmieci niż cenny materiał badawczy. Mruknęła coś pod nosem i sięgnęła po jedną z ksiąg, której grzbiet był popękany jak stara cegła.


— Skoro już tu jesteś… — zaczęła, nie patrząc na Zilę. — Możesz się pobawić w tłumacza.


Zrzuciła przed nią ciężką księgę, opadającą na blat z takim hukiem, że kotki–dusze aż podskoczyły i uciekły w kąt. Runy na pergaminach były poszarpane, atrament wyblakły, zapis chaotyczny. Typowe „za trudne, żeby nie przeszkadzała”.


— To potrwa kilka godzin — dodała, jakby uprzedzała, że nie ma sensu się spieszyć. Sama pochyliła się nad artefaktem, udając, że Zili nie ma w pomieszczeniu.


Zila usiadła, odgarnęła kosmyk włosów i zaczęła wertować strony. Oczy błyszczały jej z ekscytacji, a palce poruszały się szybko, jakby bawiła się zagadką. Kotki–dusze znów podpełzły bliżej, jeden wskoczył jej na ramię i zajrzał do księgi razem z nią.


Minęło zaledwie kilkanaście minut, kiedy Zila podniosła głowę.

— Gotowe! — oznajmiła z radością. — To zaklęcie ochronne, źle zapisane. Ktoś pomylił runę żywiołu powietrza z runą ognia… Zresztą, zobacz sama.


Podała jej notatki — schludne, kolorowe, pełne dopisków i symboli.


Azalia spojrzała na pergamin, a potem na Zilę. Jej brew drgnęła minimalnie. Zazwyczaj takie błędy zauważała tylko ona sama — a tu siedziała pastelowa osiemnastka, która rozgryzła całość w kwadrans.


Nie powiedziała nic. Tylko przyjęła kartkę, odwróciła się do artefaktu i zaczęła zapisywać nowe obliczenia. Jej ruchy były wolniejsze, bardziej skupione.


Zila obserwowała ją przez chwilę, niepewna, czy powinna czuć się dumna czy zignorowana. Dopiero gdy jeden z kotków zeskoczył na stół i trącił Azalię łapką, ta burknęła pod nosem:

— …nieźle.


Zila uśmiechnęła się szeroko, a kotek zamruczał, jakby właśnie potwierdził, że usłyszała więcej, niż chciała Azalia zdradzić.


Godziny pracy minęły szybciej, niż Azalia by się spodziewała. Kiedy wreszcie odłożyła pióro i zaklęła pod nosem, że ma już dość na dziś, skierowała się do łazienki. Zila została w salonie, z kotkami na kolanach i notatkami porozrzucanymi wokół.


Chwilę później drzwi skrzypnęły i Azalia wyszła owinięta ręcznikiem. Włosy miała jeszcze wilgotne, a krople wody błyszczały na jej bladej, gładkiej skórze jak rozsypane klejnoty. Każdy krok sprawiał, że światło świec odbijało się od niej miękkim blaskiem.


Zila podniosła głowę i przez moment patrzyła. Tak, jak patrzy się na piękny krajobraz — bez złych myśli, tylko z zachwytem i ciszą. Otworzyła usta, ale nie wypowiedziała żadnego słowa.


Azalia dostrzegła spojrzenie, lecz nie zatrzymała się ani na chwilę. Minęła Zilę obojętnym krokiem i dopiero kiedy wyszła z jej pola widzenia, ręcznik zsunął się z ramienia. Rzuciła go w kąt, jakby był bez znaczenia.


— Któryś z was może to powiesić? — rzuciła w stronę kotków, a jeden natychmiast chwycił materiał i z dumą pomaszerował do łazienki.


Zila odwróciła wzrok, prostując się gwałtownie, jakby nagle przypomniała sobie, że wciąż trzyma na kolanach księgę.

Rozdział III — Klejnoty, których nie miało prawa być

Kolejne dni pracy nad artefaktem mijały w rytmie, do którego Azalia powoli zaczynała się przyzwyczajać. Runy składały się w całość, księgi Zila tłumaczyła z zadziwiającą łatwością, a kotki–dusze mruczały tak, jakby były całkowicie zadowolone z nowej lokatorki.


Do czasu.


Przy jednym z zaklęć ochronnych, kiedy światło run miało zamknąć się w równą sieć, nagle jedna z linii zgasła, a na stole rozbłysła iskra. Zaiskrzyło, zamigotało, a potem rozległ się trzask i cała konstrukcja rozpadła się jak rozbita szyba.


— Cholera jasna — syknęła Azalia, odskakując i gasząc płomień, który zdążył chwycić kawałek pergaminu. — Brakuje stabilizatora.


Podniosła fragment kryształu, który powinien utrzymywać zaklęcie w całości. Pęknięty, zmętniały, nadawał się już tylko do wyrzucenia.


— To zwykły klejnot? — spytała Zila, zerkając na kawałek.

— *Zwykły*? — Azalia prychnęła. — To rdzeń szafirowy, oszlifowany pod kątem rytuału księżycowego. Rzadkość.


Normalnie królowa wysłałaby po to posłańca, ale tego dnia wszyscy byli zajęci. Najważniejszy kurier książęcy wyruszył właśnie z dostawą jedwabiu dla narzeczonej królewskiego syna — a Azalia nie ufała nikomu innemu poza ludźmi królowej.


Zapanowała cisza.


— Więc… — zaczęła Zila, z lekkim wahaniem. — Możemy pojechać same?


Azalia uniosła brew, jakby usłyszała największą głupotę na świecie. A potem jej twarz rozluźniła się w uśmiechu, który bardziej przypominał kpinę niż zgodę.

— Ty i ja, na zakupach u starociarza? — mruknęła. — Cóż, czemu nie. I tak lepiej zrobić to samemu niż liczyć, że ktokolwiek inny kupi nam coś dobrego.


Kotki–dusze zamiauczały chórem, jakby chciały się dołączyć.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 21.03