E-book
7.88
drukowana A5
26.42
Nicea

Bezpłatny fragment - Nicea

czyli Gospoda pod kwadratowym bażantem


Objętość:
111 str.
ISBN:
978-83-8104-214-7
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 26.42

Osoby


Waldemar Sypniewski — bohater, emigrant

Michael Miś — jego nowo poznany znajomy

madame Sophie — pani Zofia — w papilotach

monsieur Marcel — jej mąż, sumiasty gospodarz

Jacques Fontaine — właściciel zakładu

fotograficznego

Barbara — żona Waldemara

Beata Janus — kierowniczka zakładu

usługowego

Mariusz Janus — jej mąż

Arek — Arkadiusz Śląski, brat Beaty

Agata — przyjaciółka Waldemara S.

Sonia — córka Waldka

Monika — dziewczynka z rudymi

warkoczykami

pocztowy — listonosz


Wszystkie osoby, wydarzenia, sytuacje i dialogi, jakie czytelnik spotka w tej opowieści, chociaż są fikcją i wytworem wyobraźni autora, mogą mieć swoje odwzorowanie w rzeczywistości, co w niejednym przypadku jest całkowicie zamierzone

motto

„Śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej”

Każdy człowiek o czymś marzy, jakoś czuje otaczający go świat, do czegoś dąży i w jakiś sposób myśli

Dlaczego nie miałby przelać tego na papier?

W ten sposób może być pisarzem: pisarzem felietonów sportowych, zwykłych opowiadań, artykułów do gazet, powieści, nowel a nawet wierszy — do tego jednak potrzebny jest choć mały talent.

Od autora

Odkąd pamiętam, chciałam napisać taką książkę —

książkę, która łączyłaby moje osobiste odczucia,

to co przeżyłam jak i najskrytsze moje pragnienia.

Zawsze chciałam opublikować swoje felietony i wiersze

napisane jeszcze w młodości. Niestety, w latach 70-tych

i 80-tych było to raczej niemożliwe ze względu

na sytuację polityczną w kraju ale także

z powodu mojego młodego wieku i niedoświadczenia.

Teraz oto oddaję do dyspozycji czytelnika niniejszą

opowieść i życzę Mu odniesienia z lektury tej książki

jak najgłębszych korzyści natury emocjonalnej

oraz wzruszeń, które będzie pamiętał

„po czas niezmierzony”.

Ania Juźwik

p.s. Dziękuję panu Leopoldowi Tyrmandowi

za dodanie otuchy i odwagi w pisaniu. Dziękuję także

za niewyczerpalne źródło pomysłów, jakim się okazał:

Zły, Siedem dalekich rejsów oraz Życie towarzyskie

i uczuciowe — w tej właśnie kolejności. Żałuję jedynie

że nie mogę tego zrobić osobiście.


gwiazdka (*) w tekście oznacza zmianę czasu, akcji i miejsca oraz powrót

I *

Rozpędzony do około 100 km/godz. pociąg niemieckich linii kolejowych Deutsche Bahn gnał wzdłuż południowego wybrzeża francuskiej riwiery. Od kilku godzin wagony w prostokątach okien wyświetlały podróżnym krótkie filmy krajoznawcze w odcinkach o najpiękniejszych zakątkach Francji. W jednej z pierwszych części podróżni podziwiali malownicze winnice Burgundii; na łagodnie pofałdowanych wzgórzach wskazywali jeden drugiemu wołając: patrz!, proszę spojrzeć! Pokazywali na układające się prostopadle do podnóża rzędy winorośli kontrastujące swoją zielenią z biało-szarym, bo jałowym podłożem.

Jak w amfiteatrze, widzowie niezwykłego spektaklu, takiego co to zapada w pamięci na długie lata i stamtąd bywa przywoływany przy każdej nadarzającej się sposobności, z otwartymi ustami chłonęli scenki z codziennego życia tych stron z ludźmi krzątającymi się po zboczach jak mrówki. Z odległości rzucały się w oczy ruchome postacie, to ’tragarze’ znoszący w ogromnych koszach do ustawionych w dolinach ciągników z przyczepami zbiór winnych owoców.

— Taki kosz — odezwał się jeden z pasażerów — ma pojemność chyba pół metra i po załadowaniu go do pełna waży z 80 kilogramów. Ktoś inny zapytał:

— Oni sobie sami je napełniają?

— Nie — ktoś rzucił bezosobowo lecz głosem stanowczym. — Tam na zboczu widać ludzi; te małe, kolorowe punkciki, które się ledwie poruszają, do połowy przysłonięte krzakami, to oni napełniają kosze, a tamci tylko je znoszą. — Zasypane do pełna przyczepy szybko odjeżdżają znikając gdzieś za pagórkiem.

W tym kinoteatrze można było swobodnie fotografować, toteż każdy dobywszy swych aparatów, czy to automatów, lustrzanek, czy też kamer przytykał obiektywy niemal do drgających szyb, chcąc uwiecznić na fotogramach najciekawsze momenty podróży.

Jednakże nic nie potrafiło odwzorować przedostatniego odcinka serialu, który opowiadał o jednym z najpiękniejszych zakątków Europy, jeśli nie świata, mianowicie słonecznej Prowansji. Oglądając te obrazy, niektórzy bardziej wrażliwi i posiadający artystyczne dusze widzowie, dojść mogli słusznie do przekonania, iż to właśnie na południu Francji spotkać można najciekawsze światło o każdej porze dnia, jak też nocy; tam wczesne słońce samo maluje małomiejskie pejzaże daleko kładącymi się cieniami. Wysoko stojące słońce ostro rysuje twarze nielicznych przechodniów i ludzi odpoczywających w skąpych cieniach przysiadłszy gdzieś na ławeczce; także wyludnione uliczki Awinionu pamiętające spacerujących papieży, uliczki spięte niebieskimi mostami, w których cieniu w ciepłych popołudniowych barwach z cichym szmerem przemyka po czerwonych wodach Rodanu samotny kajakarz.

Prowansja jednak to nie tylko dzieła znanych malarzy, światło i kolory — to przede wszystkim szerokie otwarcie na świat arabski i Afrykę poprzez wybrzeże śródziemnomorskie. Widzowie tego dziwnego, bo wyświetlanego na żywo maratonu filmowego mogli się o tym sami przekonać oglądając ostatnią część zatytułowaną: „Od Marsylii do Monako”. Tylko dzięki profesjonalnemu reżyserowi nikt, ale to nikt nie cierpiał z powodu nudy; tematyka poszczególnych odcinków została w taki sposób dobrana, aby żaden z widzów nie utracił niczego przycinając komara.

Krótki film: „Od Marsylii do Monako” ukazał w niespotykany sposób codzienność ludzkiego bytu w tym rejonie Europy. Jak w serialu telewizji szwajcarskiej: ’Podróże kolejami Szwajcarii’ tak tu widzowie — podróżni najpierw oglądali wstęp, gdzie przed oknami pojawiły się przedmieścia ogromnego, kosmopolitycznego miasta, jakim jest współczesna Marsylia. Realizator w mistrzowski sposób zadbał o to, by obrazy nie przewijały się zbyt szybko, a widzowie nadążali wszystko przyswajać. Na ekranie pojawili się biedni ludzie w wielobarwnych strojach noszonych na różne sposoby, którzy wykonywali najróżniejsze zajęcia, a przygotowany naprędce z pasażera lektor czytał z jakiegoś przewodnika:

— Marsylia założona została ok. roku 600 p.n.e. przez Greków pod nazwą Massalia…

Przez uchylone okno wdarł się do wnętrza przedziału zapach wanilii. Zakapturzony człowiek w luźnym, ciężko wyglądającym, pasiastym, grubo tkanym płaszczu o szerokich i obszernych rękawach, pchający dwukołową platformę, klął coś pod nosem w sobie tylko znanym języku. Miał po temu zasadnicze powody; dwukółka załadowana była delikatnym towarem. To świeże, pachnące już samym widokiem cytrusy; leżały w starych skrzynkach. Wózek toczył się po drodze podobnej do wnętrza sera Tylżyckiego, położonego jednym bokiem na brzegu półmisku. Drżał i trząsł się na nierównym podłożu. Droga pięła się nieznacznie pod górę, toteż obie ręce kierowcy — konia, a raczej osła w jednej osobie, położone były na dwu drążkach będących zarazem przedłużeniem bortów platformy. W tej chwili widzowie zauważyli, że jednej ze skrzynek brakuje bocznej deseczki i tę sytuację skwapliwie wykorzystują małe pomarańcze pchając się na wolność. Biedny tragarz nie mógł się zatrzymać, by je ratować. Chwila zrobiła się poważna; to nie jego towar, jest za niego jednak odpowiedzialny; gdy wyciągnie rękę zagradzając drogę ucieczki zwinnym fruktom, nie utrzyma pojazdu, a jechać dalej tracąc pojedyncze owoce przecież nie można. Wtem jedno z drewnianych, pełnych, zbitych z samych desek kół osadzonych bez łożysk wprost na osi, wpada w dziurę i operatorowi platformy udaje się nad nią zapanować.

— Uff — cały przedział oddycha z ulgą.

Pociąg odrobinę przyspieszył opuszczając biedne przedmieście i nachalnie choć ostentacyjnie wdarł się do centrum, gdzie na powrót zwolnił. Niewprawnemu turyście byłoby trudno dostrzec nieistniejącą granicę między tymi dzielnicami, lecz niektórzy z przedziału 6/b od razu ją zauważyli. Zabudowa tu jest bardziej gęsta i chaotyczna, chociaż ułożona zgodnie ze starożytnym planem, według którego to miasto zostało postawione.

Ogromny ruch kołowy na wąskich, ciasnych i bardzo starych uliczkach nasycony jest jazgotem klaksonów samochodowych, pokrzykiwaniami w różnych językach świata i regionalnych gwarach francuskich oraz mieszaniną najprzeróżniejszych zapachów — od typowych przypraw prowansalskich wiejących z pobliskiej restauracji przez świeżą woń tarcicy transportowaną nieopodal małą półciężarówką do zapachów owoców morza, będących tu przecież podstawą wyżywienia w każdej restauracji.

Rozkrzyczany łamaną francuszczyzną stragan rybny, gdzie leżą przedstawicielki tego rodzaju zwierząt w różnych kolorach, rozmiarze i maści w rozmaitym podaniu, serwuje głodnym przechodniom stojącym wprost na ulicy wędzone sole i węgorze, smażone szprotki, sardynki i sardele. Zasuszony sprzedawca ubrany w czarne, dość luźne spodnie, białą, także swobodną koszulę i czerwony fez z ogonkiem, jest posiadaczem mocno śniadej cery, długich, czarnych wąsów i ostrych, orlich rysów twarzy, takich jakie występują w Zakopiańskim Urzędzie Miasta lub w urodzie Józefa Krzeptowskiego z Kościeliska zwanego ongiś Sabałą. Swym zdartym nieco głosem i roznoszącą się daleko wonią głośno zachwala swoje produkty szykowane tu, na miejscu, na podręcznym palenisku podsycanym drewnem, z którego dym unosząc się do prowizorycznego komina wędzi wiszące tam sprawione wcześniej tuszki ryb.

Pociąg mknie dalej wspinając się nieznacznie i zostawiając pachnącą Marsylię gdzieś w dole jako białą perłę oprawioną w szmaragdowy jedwab.


— Przepraszam. Czy teraz będzie Nicea? — nieśmiało, słabym francuskim i półgłosem spytał swojego najbliższego sąsiada pewien 40-letni mężczyzna o urodzie łysiejącego Żyda. Przeciskał się właśnie pomiędzy ludźmi do drzwi wagonu w pociągu. Na prawym ramieniu miał przewieszony plecak, na szyi dużą torbę z paskiem i w ręce żółtą reklamówkę z napisem: Euro AGD. — Czy Państwo również do wyjścia? Przepraaszam, przeepraszam.

Podróżni, jak to zwykle bywa w podobnych scenach, stali na korytarzach wokół swoich walizek i neseserów przygotowani do opuszczenia pociągu. Jedni solidnie zapięci w płaszcze lub kurtki, inni w letnich czapkach albo kapeluszach lub z odkrytą głową i lekkich marynarkach. Do stacji docelowej było jeszcze kilkanaście, może kilka minut, a wczasowicze nie wiedzieli, jaką na miejscu zastaną pogodę. „Jest przecież koniec lata i wszystko się może zdarzyć” — być może myśleli.

Niektórzy w rozchełstanym, niedbale w pośpiechu zarzuconym na kark lub rękę odzieniu zbierali z półek swoje rzeczy, wsypując je nieostrożnie do wszystkiego, co znajdowali pod ręką — może się w tej chwili zerwali ze snu myśląc że nie zdążą wysiąść. Nieufnym okiem spoglądali nerwowo za okno, spodziewając się rychło widoku peronów i tablic z nazwami stacji.

Jeszcze inni niczego nie przeczuwając spali sobie smacznie z wyciągniętymi na sąsiednie ławki nogami — ci, być może pragnęli, dzięki snu, szybciej się znaleźć… może w Cannes lub w innym śródziemnomorskim kurorcie.


To był piękny, jesienny, słoneczny dzień, który zapisał się w pamięci Waldemara Sypniewskiego kapitalikami, tak bardzo przez niego lubianymi, gdy przy pomocy swej nowej maszyny do pisania przelewał na dziewicze, czyste kartki papieru swoje myśli. Jednak ów dzień szybko się kończył, a właściwie to bury i zimny wieczór gwałtownie go zastępował ciemnością. Niebo, słabo zamalowane sinymi i grożącymi deszczem chmurami, przyspieszało nadchodzącą noc.

Nicejski dworzec kolejowy radził sobie z tym problemem doskonale. Żywe i o naturalnych barwach zewnętrzne oświetlenie halu oraz peronów docierało do wnętrza przez szklany, kopulasty dach podobny do kopuły berlińskiego Reichstagu, która się pojawiła po gruntownym jego remoncie. Ażurowo-stalowe zadaszenie dworca spełniało swoje zadanie, zadanie walki ze zmrokiem. Hodowane tu rośliny korzystały z tego bogactwa promieni w sposób jak najbardziej naturalny. Palmy przypominające bliskość Afryki — choć nie tylko — były zdrowe, wysokie jak duże kamienice, a rozkładające się baldachimem liście miały w kolorze soczystej zieleni; wiele innych śródziemnomorskich roślin również bardzo dobrze się tam czuło.

Niedostrzegalny, przeźroczysty sufit dawał dość niespodziewany efekt: patrząc przez niego, widać było nisko przelatujące, podświetlone samoloty, a przez koronę najwyższej palmy przedzierało się dyskretnie wielobarwne światło pochodzące od nieco oddalonych, położonych na wzgórzach osiedli. Wartość artystyczną tego obrazu podnosił fakt, że to wszystko było widać na tle srebrnej tarczy Księżyca.

Ogromny hall, choć stalowy nie sprawiał wrażenia zimnego i nieprzyjaznego. Wręcz przeciwnie, gwar ciekawych ludzi przemieszczał się, to tu, to tam. Niektórzy słuchali komunikatów o odjazdach i przyjazdach pociągów nadawanych co kilka sekund przez megafony, a inni ze słuchawkami włożonymi do uszu spacerowali, dyskreetnie podrygując po peronowym bruku. Ktoś włączył i słuchał małego magnetofonu; do uszu dobiegała przytłumiona, ale miła muzyka Louisa Armstronga. Satchmo wraz ze swym dawnym przyjacielem Trummy Joungiem ostro przycinali jeden ze starych szlagierów: My bucket’s Got a hole in it Williamsa

Tu i ówdzie widać było podróżnych — jedni trzymali w ręku bilety, więc długo tu nie zechcą zagościć, inni szykowali się do nocnego odpoczynku na drewnianych ławkach w oczekiwaniu na swój los, który nadejść może w nocy a może nad ranem.

Pewien człowiek stawiając swój plecak i żółtą reklamówkę przy nogach oparł się ramieniem o jeden z filarów podtrzymujących strop. Z jego twarzy opalonej letnim, jeszcze górskim słońcem, można było wyczytać podniecenie nową sytuacją pomieszane z lekkim przerażeniem; znalazł się w jednym z miast zachodniej Europy w poszukiwaniu pracy; dopóki nie stanął na peronie w późnych godzinach popołudniowych — zgodnie z rozkładem przyjazdów pociągów, w pełni panował nad wypadkami. Teraz zaczynał się martwić noclegiem. Był sam w odległym, dziwnym kraju nie znając tutejszego języka. Zrobiło się ciemno, był zmęczony dwudniową podróżą i głodny, nawet nie wiedział, gdzie znajduje się wyjście z tego ogromnego dworca. Zawsze w takich chwilach żałował swoich wcześniejszych decyzji. „Co ja tu robię? — myślał — co chcę tym osiągnąć, czy naprawdę musiałem tu przyjeżdżać?” — zastanawiał się szukając wolnej ławki, żeby jeszcze na chwilę usiąść i pozbierać myśli. — „Co dalej robić?”

II *

Wydarzenia, niedawne wydarzenia wywarły na jego psychice i życiowych planach, jak się szybko okazało — na niedaleką przyszłość, niezatarte rysy. Przed kilkoma laty głęboko zawiedziony codziennością złączył swoje losy z… Beatą — cudowną, dobrą i szalenie wyrozumiałą młodą kobietą o jasnoszarych włosach i niebieskich jak dwa szafiry oczach.

Znali się już od ładnych paru lat, gdy jeszcze pracowali na jednym wydziale pewnego zakładu usługowo-handlowego w Wojcieszowie — z miłym uśmiechem podawała mu klucze od bocznego wejścia dla personelu. Była, zawsze gdy ją wspominał z tamtego okresu, ubraną w gładką, błękitną bluzkę i jasnoniebieskie dżinsy oraz białe adidasy i ciemną przepaskę we włosach dwudziestoletnią panną. Wydawała mu się do kogoś podobna, do kogoś znajomego.

Gdyby wtedy mógł przypuszczać co się wydarzy…, być może uporządkowałby sprawy trochę inaczej, a wtedy rzeczy miałyby całkiem inny przebieg.

Dziwnym zbiegiem okoliczności, po kilku latach pracowali znowu razem, lecz na samodzielnej placówce w małej miejscowości w pobliżu Jeleniej Góry. Ona była jego bezpośrednią przełożoną. Każdego dnia patrzył na nią, widział jej twarz, sylwetkę, lecz wtedy nie zwracał na to większej uwagi. Nie podobała mu się; była niska, ruda i nawet trochę gruba. Znał jej charakter i usposobienie; choć inteligentna i wykształcona, nie posiadała dużego zasobu wiadomości z zakresu codziennych spraw, a ponadto przejawiała tę cechę, której nie znosił najbardziej, a nawet nienawidził: materializm i chęć posiadania, najlepiej pieniędzy.

Jednak pewnego kwietniowego ranka coś w nim pękło. Jak co dzień, miał kilka wolnych chwil; czas ten zwykle poświęcał na śniadanie lub rozmowę, albo oddawał się błogiemu nicnierobieniu. Tak było i tym razem. Przyglądał się jak Beata, jego młoda kierowniczka robiąc wiosenne porządki w sali spedycyjnej, układała stosy segregatorów według alfabetu oraz inne dokumenty legalizujące działalność usługową spółdzielni PRIMA SORT. Nim jednak papiery spoczęły na wyznaczonych miejscach, doprowadzała regały do czystości po okresie zimowego palenia w piecach; myła je i wycierała do sucha. Waldek, rozparłszy się wygodnie na tapicerowanym ceratą pokomunistycznym krześle, z epoki późnego Gierka, takim jakie można było znaleźć w każdym zakładzie gospodarki uspołecznionej, patrzył na jej smukłą postać, gdy się uwijała przy oszklonych szafach; cała się prężyła i falowała, napinając się po przekątnej ciała — pamiętał dokładnie błękitną bluzkę, białe adidasy i jasnoniebieskie dżinsy, spod których próbował wydobyć w wyobraźni nagą sylwetkę.

„Udało się! — pomyślał. — Ma różową, delikatną skórę, lekkie, zgrabne biodra i wiotkie piersi, jest kształtna i mądrze zbudowana”. W tej samej chwili się ocknął… — „Co się ze mną dzieje?” Od tej pory nie potrafił o niej zapomnieć. W domu, na spacerze z żoną, w pracy wciąż o niej myślał. Myślał o Beacie. Ciągle miał przed oczami jej kochany widok… kochany? Tak.

Myśli go przerastały; teraz był gotów zgodzić się na podwójne życie, na jej codzienną zdradę ze swoim mężem, ale także na codzienną zdradę swojej żony.

Kiedy pewnego dnia po całodziennej pracy wykonywanej wyjątkowo chaotycznie, nareszcie spokojnie usiadła, całkiem nieświadomie wbił w nią swój wzrok, lecz szybko zauważył, że jej to nie tylko nie peszy, ale odpowiada — też wpatrywała się w niego biegając oczami po całej twarzy. Taka sytuacja powtarzała się przez kilka najbliższych dni.

„Co to ma znaczyć? Czyżby była mi przychylna?” — zastanawiał się. Któregoś dnia, chyba drugiego maja, przy jakiejś rozmowie rzucił:

— Chciałbym ci coś powiedzieć.

— Chciałabym to usłyszeć — lakonicznie odrzekła.

Już miał na końcu języka: „kocham cię”, lecz ciągle w to nie wierzył. Bał się, że niewłaściwie rozumie jej zachowanie, że to czego pragnął było nieosiągalne, że się skompromituje. Jednak stanął blisko obok niej i stwierdził:

— Ty wiesz — w tej chwili wyciągnął rękę w jej kierunku myśląc: „jeżeli ją źle rozumiem, nie zareaguje, ale jeżeli mnie chce, podejmie wyzwanie”.

Chwyciła jego dłoń; tuliła ją i całując powiedziała:

— Nareszcie — odetchnęła z ulgą.

W jednej chwili podskoczyło mu ciśnienie i stał się cały czerwony z nadmiaru krwi wtłoczonej do głowy. Zdobył się tylko, by pocałować ją w rękę, po czym wyszedł stamtąd, jakby nieświadomy tego, co zaszło. Poszedł do domu. Po drodze myślał: „mam kochankę. Ona mnie kocha. Ja mam kochankę”.

Ponieważ wcześniej byli już umówieni na wzajemną wizytę całymi rodzinami, oczekiwał następnego dnia z niepokojem. Z tęsknotą słuchał muzyki: „Zimny Maj” Maanam-u i jakieś inne w podobnym nastroju. Dodawały mu cierpliwości.

Spotkanie udało się pomimo braku swobody. Wódka, śmiech, rozmowy, ukryte spojrzenia rzucane na ułamek sekundy, by tylko zasygnalizować swoją duchową, a może raczej uczuciową obecność, bo przecież ciałami byli przy swoich małżonkach.

Nazajutrz Waldek zapytał Beatę:

— Od jak dawna mnie kochasz? Jak długo byłem ślepy na tę miłość?

— Jak cię zobaczyłam po raz pierwszy, wtedy w Wojcieszowie — odpowiedziała podnosząc swoje szafiry.

— Dlaczego nie dałaś jakiegoś znaku, sygnału żebym się mógł domyślić, zorientować? — znowu spytał. — Po co wychodziłaś za mąż?

— Po co? Po co? — powtórzyła. — Miałam czekać? Na co? Przecież byłeś szczęśliwym małżonkiem, — przyznała, że się nim interesowała — mieliście dziecko, nie miałam prawa wchodzić między was.

— A teraz?

— Teraz? Teraz czuję, że nie mogę dłużej żyć koło ciebie, ale bez ciebie. Choć wiem że nigdy nie będziemy ze sobą, chcę żebyś o mnie wiedział, chcę żebyś mnie poczuł i chcę być twoją chociaż jeden raz.

Zbliżył się kilkoma krokami, chwycił jej obie zimne ręce i pocałował w czoło, policzek potem w usta. To był ich pierwszy pocałunek. Tu pozostał dłużej poznając jej słodki język, delikatne podniebienie i perłowe zęby. Beata zaimponowała mu taką błahostką: wspinała się do niego na palcach, więc nie musiał się schylać. W chwilach miłego podniecenia ładnie marszczyła nosek. Objęli się rękoma, a ich piersi, rzecz dziwna, same wydawały jakieś dźwięki, dziwne odgłosy szczęście.

III *

— Yyy, escuse’moi, y… taxi? — Waldek z wielkim wysiłkiem zdobył się na poszarpane zdanie w języku…, jak mu się wydawało, francuskim, rzucając je przypadkowemu człowiekowi — człowiek: blondyn, wysoki, przystojny, o pogodnej twarzy, z opalenizną jak po trzech tygodniach wczasów w Złotych Piaskach, obuty w sandały na bose stopy, ubrany w białe spodnie z płótna żaglowego i beżową, letnią marynarkę narzuconą bez zakładania rękawów na sweter, z tych, jakie noszą marynarze.

— O, pan chyba z Polski? — usłyszał w odpowiedzi.

— Tak, przyjechałem przed chwilą, ostatnim pociągiem i chcę się stąd jak najszybciej wydostać — odparł.

— Chodźmy, odprowadzę pana do taksówki — grzecznie zaproponował nieznajomy. Waldek pomyślał sobie, że to bardzo miły, uczynny i kulturalny młody człowiek.

— Dokąd chce się pan udać? — zapytał — ma pan gdzie jechać?

— Nie, nie znam tu nikogo, przyjechałem przed paroma minutami — powtórzył w odpowiedzi.

— Przepraszam, nazywam się: Michał Miś, moja mama przez sympatię do Francji i Francuzów dała mi na imię Michael. Przyjechałem tu w zeszłym tygodniu i zatrzymałem się u mojej cioci i jej męża. Zdaje się, że tam jest jeszcze jedno wolne miejsce, oni wynajmują pokoje turystom. Pojedźmy do nich, może się zgodzą przyjąć jeszcze jedną osobę.

— Yhm, dobrze — trochę go jednak zastanawiała jego uprzejmość.


— Michael! — starszy, szczupły pan w gumowanym fartuchu zwrócił się do młodego blondyna w sandałach — gdzie go masz?

— Spokojnie, Jacques — odparł blondyn — jutro, do południa go przyprowadzę. Wygląda na łatwiznę, to naiwniak, obwieszony torbami jak wielbłąd, ma nawet swój sprzęt. Na razie go zameldowałem u ciotki, niech odpocznie.

— Nada się?

— Pewnie. Już go kupiłem.

— Rozumiem… Jedź do domu i jutro mi się bez niego nie pokazuj — stanowczo oświadczył szczupły, odprowadzając blondyna do wyjścia — serwus.

— Cześć — syknął na odchodnym młody i odjechał brzęczącym skuterem.

Starszy mężczyzna podszedł do przeszklonych drzwi prowadzących wprost na ulicę, odwrócił wywieszkę ‘OPEN’ na stronę ‘CLOSED’, spuścił żaluzje we drzwiach i u okien. Przekręcił klucz w zamku, zamykając go. Na zapleczu zdjął z szyi sparciały fartuch, i powiesił go na oparciu starego, bo pamiętającego któregoś Ludwika fotela stojącego w najciemniejszym kącie pomieszczenia obok małego, trójkątnego stolika z półeczką między nogami. Były to jedyne przedmioty pozostałe mu po rodzicach, którzy sami też nie pamiętali, jak się znalazły w ich posiadaniu.

Zwykle siadał w tym fotelu po ciężkim dniu, rozmyślając nad ostatnimi godzinami i relaksując się lampką wina ulubionej marki: Шахдаг; nie był przy tym wierny francuskiej tradycji picia win rodzimych. Z trunków całego świata, żaden nie miał takiego smaku wolności, zapachu tak wysokich gór i bukietu kwitnących na skalnym podłożu krokusów; to niepowtarzalne wino produkowane jest jedynie w Azerbejdżanie. Tym razem nie miał innego problemu, jak ten, jakim znowu cudem sprowadzi tutaj ten napój. „Michael jest tu potrzebny, — pomyślał — przecież nie kupię od przemytników; oni zażądają trzykrotnej ceny. Nie, nie, nie ma mowy” — to myśląc, przechylił półsłodki kieliszek — pierwszy tego dnia, nie zezwalając szlachetnej cieczy na przedostanie się do gardła. Powodował jej krążenie w zamkniętych ustach, pozwalając rozpływać się po zębach, zwilżać dziąsła i wpadać do kubków smakowych niemal z siłą wodospadu, gdzie ulegała zawirowaniu. Błogość tej chwili skierowała myśli jego starej głowy o garbatym profilu na inny tor — dzień jutrzejszy; co przyniesie?


„Trzeba się obudzić. Acha… Jestem gościem u krewnych mojego nowego znajomego” — pomyślał jeszcze zaspany Waldek.

Słońce świeciło ostrym blaskiem, złocąc domowe sprzęty i nawet przez grube story kłuło drzazgami w przemęczone oczy. Waldek nie próbował ich przecierać, jakby w obawie zatarcia nieistniejącym piaskiem. Otworzył powieki sklejone niewyspaniem.

Na przeciwległej do okna ścianie zobaczył to, co tam wisiało: mnóstwo małych obrazków, czy fotografii rodzinnych i jakiś landszafcik. Przy łóżku, na którym spał, stał okrągły stolik z lampką nocną nakrytą bibułowym abażurem, a między dwoma oknami, poniżej wiszącego kilimu stała stara, zdobiona bogatymi frezami komoda z czterema szufladami.

„Co za szczęście, że go wczoraj spotkałem. Czym prędzej muszę znaleźć sobie jakieś lokum na stałe, no i pracę — przecież po to się tu znalazłem” — pomyślał po raz drugi tego ranka. Tymczasem musiał wstać i podziękować gospodarzom za gościnę oraz Michałowi za pomoc.

Szybko się ogarnął, potem ubrał i nieśmiało wszedł do dużego pokoju, czy salonu, jak go nazywają gospodarze, cicho mówiąc po francusku:

— Bonjour — powiedział ze znakiem zapytania w nawiasie.

— Dzień dobry — odpowiedział po polsku, jednak z wyraźnie francuskim akcentem łysy, lecz posiadający kręcone do góry, siwo-rude, sumiaste wąsy mężczyzna o niewysokiej posturze. Człowiek ten był szczelnie obwiązany za pomocą grubego sznura lśniącą, bordową tkaniną z przyszytymi doń za długimi rękawami. Wyglądał w tym odzieniu jak w kontuszu. Palił cygaro.

Przy śniadaniowym stole nawiązała się miła rozmowa:

— Zanim sobie pan nie znajdzie mieszkania, może oczywiście mieszkać u nas, natomiast jeżeli chodzi o pracę — rozmawiałam z Michelem i zauważyłam u pana aparat fotograficzny, a nasz przyjaciel Jacques, Jacques Fontaine prowadzi zakład fotograficzny i poszukuje pracownika — rozpoczęła miłym tonem rozmowę poważna dama w średnio starszym wieku. — To jest już stary człowiek, nie ma następców… Czy odpowiadałaby panu taka praca? — gospodyni usiłowała sprawiać wrażenie dystyngowanej arystokratki, jednak jej poranny strój przeczył temu założeniu, wyglądała jak pewna mieszczanka z zawodu kamieniczniczka, zamieszkała we Lwowie na przełomie ubiegłych wieków — jakiś peniuar, stare bambosze, papiloty w farbowanych na rudo włosach i dymiący niebieskim gazem papieros w szklanej, brązowej, na gorąco kręconej lufce. „Rodzina Dulskich, słowo daję” — pomyślał.

— Taak! — Waldek omal nie krzyknął, nie zastanawiał się wówczas nad charakterem pracy u tego pana — przecież u fotografa można wykonywać różne czynności, np. sprzątać ciemnię, obsługiwać minilab, fotografować klientów przychodzących do atelier, itd.

— Tak też sobie od razu pomyśleliśmy; pozwoliłem sobie zatelefonować do Jacques’a i zarezerwować ten etat — odpowiedział mężczyzna z sumami, siedząc już na okrągłym taborecie przy oknie, do którego podszedł ciężkim ale rozkołysanym jak łajba krokiem.

„To zapewne krewny lub małżonek starszej pani. Czy mi się to wszystko śni? — czy to możliwe, by po kilkunastu godzinach pobytu na obczyźnie mieć zatrudnienie w wymarzonym zawodzie? Cóż to za niezwykle uczynni i uprzejmi ludzie” — takie myśli dzwoniły mu w głowie, przebiegając to tu, to tam.


Do zakładu PHOTO-JACQUES dotarli trochę po południu. Pojechali… z kim? Oczywiście. Michał wyprowadził z garażu stary skuter podobny do tych, jakie jeździły po polskich szosach, miastach i wsiach jeszcze w latach siedemdziesiątych i przy jego pomocy po paru chwilach znaleźli się na miejscu.

Waldek, ściągając stary kask ze skórzanymi nausznikami, miał jeszcze przed oczyma wspaniałe obrazy, które pomimo małej prędkości pojazdu szybko przebiegały przed jego oczami. Niezwykłe budowle, jakich nigdy nie widział: resztki, czy raczej ruiny jakiejś katedry romańskiej oraz liczne, strzeliste kościoły ze średniowiecza, XVII i XVIII w. oraz katedra z 1650 roku. Interesująca architektura, jaką spotkać można też na chorwackim wybrzeżu z ciągle działającymi okiennicami i markizami. Na żółto pomalowane krawężniki. Wspaniałe wille bogatych mieszkańców Nicei położone na wybrzeżu i przepiękna promenada biegnąca wzdłuż słonecznej plaży.

Na promenadę wjechali zjeżdżając prostopadle ze wzgórza, na którym rozłożone jest miasto. Na jej drugim końcu znowu skręcili w górę i zatrzymali się na alei Franciszka Aragońskiego przy brzydkiej i odrapanej z tynku (chyba wiek temu) kamienicy. W dwustopniowym progu przywitał ich gospodarz opierając się o szklane drzwi:

— Bonjour monsieure Andre — męski, nieco niski lecz przyjemny dla ucha głos wyrwał Waldemara z zamyślenia.

— Dzień dobry… bonjour monsieure Fontaine. Nie nazywam się Andre — powiedział z akcentem na ‘e’, — lecz Waldek — z takim samym akcentem odpowiedział swemu, być może, przyszłemu pracodawcy po francusku, w języku, którego się uczył od wczoraj.

— Więc pan jest tym fotografem z Polski. Czy dużo pan fotografuje, od dawna i z jakim skutkiem? Robi pan zdjęcia tylko dla zarobku, czy raczej artystycznie? — spytał pan Żak, oczywiście po swojemu z czego Waldek rozumiał tylko trochę.

— Tak, właśnie. Zdjęcia robię od… około 30 lat, właściwie od dziecka, szczególnie reportażowe, ale też widoczki, dużo fotografuję swoją rodzinę, czasem jestem zapraszany na różne imprezy jako fotograf albo z kamerą, żeby nakręcić film. Niedawno zrealizowałem swoje marzenie: otworzyłem własną galerię grafik i fotografii — tak w skrócie opowiedział swemu rozmówcy o przygodzie z aparatem i działalności artystycznej.

— Hm, co ty będziesz u mnie robił?

„Szybko przeszedł na ty, może tu jest taki zwyczaj” — pomyślał Waldek.

— Będziesz pracował na ulicy, w pasażu przy promenadzie. Miejsce doskonałe; jest tam zawsze gwarno od turystów spragnionych gorącego słońca, piasku i wody — rzekł pan Żak trochę poetycko. Waldemar pomyślał, że jest to rodzaj pracy jaki zamierzał uprawiać samodzielnie, gdyby nie znalazł jakiegoś pracodawcy. — Twoje zadanie będzie polegało na zachęcaniu spacerujących przechodniów do zrobienia sobie pamiątkowego zdjęcia w moim zakładzie lub u ciebie.

— Co mam dokładnie robić? — Waldek spytał naiwnie.

— Jeżeli jesteś dobrym fachowcem, nie trzeba ci tego mówić. Kamerę masz swoją, ode mnie dostaniesz materiały i polaroida — odparł pan Fontaine głosem mówiącym, że jest mu potrzebny samodzielny pracownik przynoszący zyski i niewymagający większych inwestycji, którego nie trzeba by było uczyć roboty. — Trafisz tam?

— Oczywiście, dziękuję — Waldek odpowiedział pamiętając, że stamtąd przyjechał z Michałem.

Wesoło wybiegł na ulicę i po kilku chwilach pieszego spaceru znalazł się na pasażu, gdzie zaskoczyło go mrowie przechodzących i spacerujących ludzi, których nie dostrzegł przejeżdżając tędy przed kilkoma chwilami.

Niedaleko w dole lśniła srebrnołuska tafla morza, jeszcze o tej porze roku spokojnego. Tuż przed nią skrzył się w wysoko stojącym słońcu złoty piasek podobny do tego w Bułgarii, w miejscowości o podobnej nazwie. Ta sceneria stanowiła żywe tło dla tłumów wylewających się z pasażu prosto na Promenadę. Waldemar szybko wyjął swój aparat. Zaintrygowało go światło o niecodziennej barwie padające pod kątem 45 wprost do obiektywu. Wycelował, ściągnął zoom i pstryknął fotkę — ustawienie ostrości, przysłony i czasu, a także kadrowanie wykonał odruchowo, w ogóle się nad tym nie zastanawiając; żałował jedynie, że aparat fotograficzny, zasadniczo, nie może rejestrować dźwięków.

Niesamowite doświadczenie dla słuchu: szum pędzących, a następnie hamujących samochodów i gwar tłumu, leniwy pomruk morza pomieszany z krzykiem dzikich ptaków morskich i nachalnym trąbieniem klaksonami przez zniecierpliwionych kierowców.

„A więc tutaj mam pracować przez najbliższy okres — pomyślał. — Będę sobie musiał na jutro przygotować jakiś afisz mówiący przechodniom po co tu stoję i czym mogę im służyć. Ale tym czasem, do roboty, bo pan Jacques…!”

Ruszył przed siebie z dopiero co otwartym do pracy polaroidem i… — z powodu ogromnej tremy — z każdym następnym krokiem fala zimnego potu przelewała się przez jego ciało.

Tak znalazł się na samej promenadzie, gdzie aż się roiło od potencjalnych klientów, wystarczyło tylko podejść i zaproponować wykonanie zdjęcia, lecz ta trema… Szybko się okazało że jego obawy i nieśmiałość były całkiem nieuzasadnione. Po godzinie już miał czworo klientów, z których każdy, chociaż posługujący się innym językiem, odchodził zadowolony, co Waldemar mógł przeczytać przyglądając się ich minom.

Nagły szum odciągnął Waldka uwagę od jeszcze jednej pary szczęśliwie trawersującej grań przyplażowego murku. Ludzie zbiegali się z wszystkich stron w jedno, tajemnicze miejsce, przy jednym z budynków. Garnęli się, jak do jakiegoś cudownego źródełka. Nie była to chwilowa zachcianka bezwolnego tłumu, gdyż nawet Waldek, tak powściągliwy, jeżeli chodzi o sensacje, po odczekaniu paru chwil postanowił sprawdzić, co też tam jest takiego ciekawego.

Dobiegł do tłoczącej się ciżby i wcisnął w ludzką lukę zaglądając do środka. Zobaczył zwykły sklep radiowo-telewizyjny. „Co w tym dziwnego?” — pomyślał, lecz tłum nie słabł. Niektórzy z ludzi zagryzali paznokcie, a inni ukradkiem wycierali łzy z powiek. Nagle w tłumie rozległo się głośne:

— Och!?! — i telewidzowie zbliżyli do otwartych buzi zamknięte palcami dłonie. Waldek spojrzał na ekrany… i zamarł. Stał się blady, a rzadkie włosy na głowie najeżyły mu się. Jeden z największych wieżowców świata zapadł się, złożył się jak harmonia, zniknął pokrywając przyległe ulice tumanami gęstego, żółtoszarego kurzu. Uciekający ludzie, zmiażdżone samochody, strażacy, leżące trupy, wycie syren, fotoreporterzy i filmowcy.

— Och?!

Ogień, pożar, płonący wieżowiec. Dziesiątki istnień ludzkich uczepionych do metalowych gzymsów nie umiało sobie poradzić z żarem. Z trzepotaniem odpadali od ściany, jak śmiertelnie ranne ptaki.

— Och?! — znowu głos zawodu.

Druga płonąca wieża się złożyła. Wyglądało to jak implozja, a potem wybuch. Ciemność ogarnęła najpierw dolny Manhattan, potem i górny, aż wreszcie cały niemal Nowy Jork od Bronxu poprzez Brooklyn po Long Island.

Telewizja pokazywała to na żywo. Głośne modlitwy i straż pożarna, płacz i policja, chaos i ucieczka, lekarze; słowem: wszystko.

Wieżowce zbudowane według najnowszej technologii miały być w pełni samowystarczalnymi i miały zapewnić pełne bezpieczeństwo swym użytkownikom, teraz stały się dla nich pułapką, śmiertelną pułapką. Klimatyzacja i nieotwieralne okna to główne przyczyny tej niespodziewanej tragedii.

Wciąż pokazywane migawki sprzed godziny przypominały: pierwszy samolot z pasażerami na pokładzie uderzył w ponad stupiętrowy biurowiec; samolot sterowany przez ślepych terrorystów, bez reszty oddanych swemu przywódcy, bogatemu szejkowi, któremu zachciało się zniszczyć zło w samym zarodku, tam skąd ono pochodzi, zniszczyć Szatana i amerykański styl życia.

IV *

Waldemar Sypniewski posiadał w swoim życiu wiele pasji, którym oddawał się bez reszty, tak samo jak kolejnym miłościom.

Pływanie i nurkowanie pochłonęło go jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, gdy chodził do liceum; tam pływał dwie godziny tygodniowo na zajęciach wychowania fizycznego, dalsze dwie godziny wykupywał od Jeleniogórskiej Spółdzielni Mieszkaniowej i nadto jedną godzinę za pieniądze wydane w kasie basenu.

W wolnych chwilach, po lekcjach połykał książki podróżnicze, których jedynym tematem były wyprawy nurkowe do ciepłych mórz: Czerwonego, wybrzeży Madagaskaru, Czarnego, Adriatyku czy Śródziemnego.

Dwie spośród pięciu godzin w tygodniu poświęcał treningom nurkowania na czas, na odległość i na przezwyciężanie ciśnienia wody. W domu wstrzymywał oddech na czas. Po niedługim czasie był mistrzem w swojej klasie, był najlepiej wysportowanym chłopcem wśród rówieśników.

Co to za człowiek. Odkąd zobaczył w telewizji, w roku 1977 czeski film fabularny p.t. ‘Nikogo nie ma w domu’, gdzie mały chłopiec spotkał swojego ojca, ratownika Horskiej Služby nie mógł zapomnieć o górach. Najpierw planował trudne wyprawy na Śnieżkę, a potem wyruszył na swój pierwszy szlak. Zdobył wzniesienie z położonym na szczycie zamkiem Bolczów. Przy pomocy spotkanych tam kolegów wykonał alpinistyczny zjazd na linie. Nauczył się wtedy tak owijać ciało sznurkiem, żeby nie upaść swobodnym lotem z wysokości czterdziestu metrów. Następne osiągnięcia przyszły już same. Stały kontakt z jeleniogórskimi wspinaczami zaowocował szybkimi postępami. Cotygodniowe wyjazdy na pobliskie Sokoliki, na Piec lub Krzyżną Górę. W krótkim czasie opanował trudności wspinaczkowe do wysokiego stopnia w skali sześciostopniowej.

Astronomia pojawiła się nagle, jak miłość do pierwszej dziewczyny. Członkostwo w Polskim Towarzystwie Miłośników Astronomii z siedzibą w Cieplickim Domu Kultury ‘Gencjana’, uprawniało do posiadania legitymacji i odznaki PTMA, tak potrzebnych akcesoriów astronoma-amatora w długie, grudniowe wieczory roku 1981. Skostniałymi od mrozu palcami trzymał przy oku rozchwiany teleskop. Przyświecał sobie, aby czytać mapę nieba, praktyczną świeczką, która dawała jednocześnie i światło i ciepło. Znał po imieniu większość jaśniejszych gwiazd na północnym niebie i wszystkie gwiazdozbiory.

Miłość do astronomii, pływania i gór pozostała w nim do dnia dzisiejszego, choć sporadycznie się tym zajmował, ale jedna z jego fascynacji pozostawała nadal aktywna zarówno w teorii, jak i w praktyce.

Fotografia, to nie tylko kosztowne hobby. To wielka miłość i ciągłe poznawanie. Nowe zarzuty i zła prasa pobudzały go do jeszcze wydajniejszej i bardziej efektywnej pracy, zastanowienia się nad techniką i tematem. Fotografia to sztuka, więc nie da się jej zamknąć w sztywnych ramach; ona nie toleruje klapek na oczach nie tylko dosłownie. Gdy Waldemar uczył się robić poprawne zdjęcia, panowały niezłomne zasady kompozycji, kadru i ekspozycji, a teraz…? Fotografik ograniczony przez tabu jest po prostu ograniczony w założeniach i dążeniach. Jak każdy artysta, i on musi poszukiwać swojej i tylko swojej drogi, którą by ciągle polepszał wynajdując coraz to nowe meandry.

V *

Zrobiło się późno i Waldek wybrał się w drogę powrotną do domu. Przystanął na chwilę by ostatni raz tego dnia rzucić okiem na morze.

„Ale będzie zdjęcie! — pomyślał — Jakie światło”. — Stał zauroczony tym blaskiem. Obraz nie był może cudowny ani majestatyczny, ale zapierał dech w piersiach. Zwykły nocny widok morza ze słabo oświetloną żaglówką na pierwszym planie i słabo widocznymi górami na trzecim. Wokoło łódki. Aż po horyzont — perełki świateł. „Będę miał co pokazywać znajomym i wspominać po powrocie do domu — pomyślał — tylko kiedy?”

„Ciekawe, co przyniesie przyszłość, czy zostanę tu dłużej?” — tak myśląc wspinał się stromym pasażem idąc do domu. Zatrzymał się tylko w małej kafejce, będącej jedną z dziesiątek na tej ulicy, prosząc o zapakowane ciastko tortowe i puszkę Pepsi Coli. Pasaż o tej porze tętnił życiem. Turyści przybywający do Nicei chcą się bawić całą dobę; restauracje, puby i tzw. w jego kraju, w Polsce, ogródki piwne pełne były nocnych gości. Niektórzy przyszli tu prosto z plaży; na krzesłach porozwieszali góry od piankowych skafandrów i pasy z ołowianymi ciężarami, pozostając w samych dołach od kombinezonów. Ciężkie butle postawili za drzwiami, przy ścianie. Waldemar odchodząc od bufetu z puszką napoju i paczuszką w dłoni rzucił wzrokiem pod stoły. „Dobrze, że zdjęli płetwy.”

Waldek zupełnie nie troszczył się o zarobione tego dnia pieniądze, a miał ich w torbie około dwustu pięćdziesięciu euro. „Ciekawe, ile z tego zarobiłem dla siebie? Może pięćdziesiąt. Jutro rano się okaże” — pomyślał.

Dotarł do domu. Wszyscy już spali, była cisza. Nie chcąc nikomu przeszkadzać zjadł cichą kolację i równie cicho się położył.

Ranek okazał się — nie wiadomo skąd, po wczorajszym dniu — deszczowy. Waldemar zastanawiał się, czy dzisiaj iść do pracy. Podszedł do spoconego okna i przetarł je wewnętrzną stroną dłoni.

— Pada — szepnął. Patrzył w dal, gdzie lazurowe morze łączy się z błękitem nieba, lecz odgłos jednostajnie bijących o parapet kropel pokierował jego myśli na inny tor. Przed oczami, jak na nieostrym ekranie pokazał mu się deszczowy poranek w Zakopanem kilka lat temu, w lipcu, gdzie odpoczywał po nagłych i niespodziewanych zawirowaniach, jeśli można to tak określić, miłosnych.

Wtem jego myśli przerwało pukanie do na wpół otwartych drzwi i głowa w papilotach zapytała:

— Czy można?

— Tak, proszę.

— Dzisiaj, pogoda chyba nieszczególna? Co będziesz porabiał?

— Hm, wezmę parasol i wyjdę na spacer, lubię w taką pogodę chodzić po pustych ulicach. Wiele mi przypominają; chłopięce lata, pierwszą dziewczynę i…: właśnie myślałem o Zakopanem.

— Byłeś w Zakopanem? Niedawno?

— Tak, ostatnio w zeszłym roku, latem.

— Oboje z Marcelim pragniemy, by jeszcze choć raz tam pojechać, zobaczyć ojczyznę, usłyszeć szum wiatru, który inaczej wieje tutaj, zobaczyć najlepsze góry na świecie, góry, na które każdy może wejść. Tam się poznaliśmy; byłam z moim pierwszym mężem na kwaterze u państwa Marusarzów. Dzień przed naszym odjazdem dotarła wiadomość o ich córce, 23-letniej Heli… Opowiedz nam o Zakopanem, jak wygląda dzisiaj — gorąco prosiła pani Zofia. — Marcel! — krzyknęła przez drzwi na męża.

Waldek pomyślał sobie, że jest to dosyć ciekawa kobieta; była z pierwszym mężem i poznała Marcela.

— Oui, Sofi — sumiasty dziadek grzecznie podpłynął do żony.

— W Zakopanem — Waldek zaczął swoją opowieść — jest dużo ciekawych miejsc szczególnie ważnych dla Polaków, gdzie trzeba po prostu być, żeby poczuć jakiś tajemniczy ścisk w sercu.

— A góry? — spytał pan Marcel — Czy naprawdę jest utrudniony do nich dostęp z powodu kas i biletów wstępu?

— Nie, to nieprawda. Po prostu za wstęp do parku trzeba zapłacić. Ale, najpierw, każdy, kto odwiedza Zakopane pierwszy raz albo po długiej nieobecności, musi się wybrać na Gubałówkę.

— Byliśmy tam. Kursowała wtedy nowa kolejka.

— Tamta była nowa wtedy, ale już jej nie ma. Teraz wjechać tam można bez trudu nowoczesną, wygodną i szybką kolejką. Porusza się tak samo po szynach ale z zawrotną prędkością ok. 26 km/godz..

Ze szczytu roztacza się przepiękny, jak wiecie, widok na szeroką panoramę Tatr począwszy od Tatr Bialskich przez Wysokie po Tatry Zachodnie.

Oprócz wrażeń estetycznych teraz są tam restauracje, kawiarnie i zwykłe szałasy przystosowane do obsługi turystów, serwujące różnego rodzaju jadło, np. kwaśnicę z grulami, szaszłyk barani albo coś mniej regionalnego, jak kiełbasa z rusztu czy kebab…

— Oho! — madam Sofi nagle przerwała, robiąc grymas twarzy, mogący sugerować zatroskanie — chyba przyjechał Michael. Nie wiem, co on porabia całymi dniami — użalała się do prawie obcego Waldemara, który już nic nie mówił tylko słuchał. — Wychodzi rano, bierze swój skuter, gdzieś jeździ. Nie ma go cały dzień, nigdy nie je w domu. Moja siostra, a jego matka nie miała z nim nigdy kłopotów; ja też nie narzekam, tylko się martwię z czego on żyje? Siostrze mówię, gdy telefonuje, że wszystko u niego w porządku, że daje sobie radę i że mu się tu podoba, ma przyjaciół.

— Bonjour ciociu — Michał przywitał się jeszcze we drzwiach.

— Bonjour.

— Cześć Michał — Waldek też się przywitał.

— Nie w pracy? — Michael rzucił Waldkowi w odpowiedzi na przywitanie. — Żak czeka na ciebie od rana. Nie rozliczyłeś się za wczoraj.

— Taka pogoda. Nie myślałem, że mam pracować bez przerwy.

— Monsieure Jacques w ciebie zainwestował, więc wymaga…

— Co zainwestował? We mnie? — Waldek się wyraźnie poruszył. — Ty, czemu pyskujesz? Kim ty tu jesteś? Tylko polaroid jest jego.

— To ty nie pyskuj — krzyknął Michał i w jednym skoku znalazł się obok Waldka z wyciągniętym w jego kierunku palcem. — Nie pyskuj, tylko się zbieraj!

Kompletnie zaskoczony takim obrotem spraw Waldek narzuciwszy na siebie kurtkę, chwycił jedną ręką torbę, drugą parasol i wyszedł, właściwie prawie wybiegł.


Nikt go nie zawiózł do zakładu PHOTO JACQUES. Idąc tam pieszo, mijał różne ciekawe miejsca, lecz na nic nie zwracał uwagi, może poza mokrymi, zlanymi deszczem, ciasnymi uliczkami, które w pewnej chwili, na krótko przypomniały mu toruńską starówkę tuż po ulewie — myśli miał zaprzątnięte swoją pracą u pana Żaka.

Tymczasem niebo się rozpogodziło i nieśmiało zaczęło pokazywać słońce. Waldemar akurat przechodził peryferyjną ulicą Pond de Gard obok pustej w tej chwili plaży, której z tej pozycji nie można było dostrzec. Uliczka ta miała typową staromiejską zabudowę. Była ciasna, dom przy domu. A domy… Domy zdawały się być wyższe niż w rzeczywistości; miały tylko po dwa piętra. To złudzenie spowodowane być musiało faktem, iż były wąskie na dwie izby z gankiem i sienią pośrodku.

Przez otwarte drzwi dobiegały wesołe okrzyki bawiących się w środku dzieci. Na schodkach prowadzących do środka stali oparci o klamki lub odrzwia starsi ludzie, jakby zaskoczeni pojawieniem się rozweselających promieni słonecznych. Waldemar, nie wiedzieć skąd, trzymał w dłoniach przygotowany do strzału aparat i cyknął już kilka zdjęć: zamyślonym staruszkom, szczęśliwym dzieciom i wesołym kamienicom. Drugi wylot rue Pond de Gard wyprowadził go wprost na plażę.

Już nie pamiętał o niedawnej sprzeczce z Michałem; tak na niego działała sama myśl o fotografowaniu, chociaż to nie mogła być myśl, bo gdy robił zdjęcia, poświęcał się im całkowicie. Najwięcej podświadomej uwagi przykładał do kadrowania. Kiedyś, gdy miał swoją ciemnię, mógł sobie pozwolić na zwracanie mniejszej wagi na ten problem; zawsze pod powiększalnikiem, na maskownicy mógł fotografię przyciąć do żądanej formy. Natomiast teraz, gdy jego prace są obrabiane w obcym zakładzie na fotolabie przez, nierzadko słabo przyuczoną panienkę, nie ma już wpływu na ostateczny wygląd zdjęcia; musi o tym myśleć w chwili naciskania spustu migawki.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 26.42