Cześć. Jeśli trzymasz ten tomik w rękach, to znaczy, że pozwalasz mi wejść choć na chwilę do swojego świata. Dziękuję.
Te słowa powstały z życia — z moich wzlotów, upadków, ciszy i chaosu. Nie są perfekcyjne, ale są prawdziwe. Mam nadzieję, że choć jeden wers dotknie Cię tak, jak mnie dotknęły momenty, z których powstały.
Dominik
Dominik
— imię jak echo,
co wraca, gdy noc się spóźnia.
To chłopak, który w sercu ma ogień,
a w oczach — kilka niedomkniętych rozdziałów.
Dominik chodzi po ścieżkach,
które inni omijają ze strachu.
Upada po cichu, wstaje głośno,
bo nauczył się, że nikt za niego
nie pozbiera rozsypanych dni.
Dominik kocha za bardzo,
wierzy za mocno,
i milczy wtedy, gdy serce aż krzyczy.
Ale w tej jego ciszy,
jest więcej prawdy niż w cudzych słowach.
Dominik to nie imię —
to historia pisana drżeniem dłoni,
muzyką, która jeszcze nie zna refrenu,
i drogą, która dopiero ma nabrać kształtu.
To ktoś, kto przeszedł przez cień,
by nauczyć się świecić.
A jeśli zapytać świat, kim jest Dominik —
powie niewiele.
Bo tylko on sam wie,
ile razy runął,
i ile razy
zbudował się od nowa.
Dorastanie
Dorastać to znaczy spalić kilka mostów,
choć serce wciąż chciałoby nimi wracać.
To uczyć się, że cisza też bywa odpowiedzią,
a łzy nie zawsze są porażką.
Dorastać to zgubić dziecko w sobie,
a potem szukać go w snach,
by znów poczuć zapach trawy
i smak prostych marzeń.
To wiedzieć, że świat nie obiecuje nic,
a mimo to wyciągać ręce po jutro.
Dorastać to pękać w środku tysiąc razy
i wstawać, jakby to była pierwsza próba życia.
Dorastanie —
to już nie bać się cieni,
ale spojrzeć im w oczy
i nazwać po imieniu.
Nim zapuka jesień
Nie zdążyłem zamknąć drzwi
a już pachniało nocą i wiatrem.
Z Twoich słów został tylko kurz
tańczący w ostatnim świetle okna.
Nie zapukała jesień — weszła sama,
cicho, jakby znała mój adres.
Zabrała resztki sierpniowego ciepła
i wszystko, co miało nas trzymać.
Milknie światło, milkną rozmowy,
niebo się marszczy jak stara fotografia.
Nie dzwonisz. Nie pytasz. Nie wracasz.
A przecież to miał być tylko chwilowy chłód
Gdzieś obok
Tak sobie siedzę na ławeczce w parku,
I myślę,
A co jeśli nic nie wymyślę.
Ptaki krzyczą jakby wiedziały lepiej,
Liście tańczą beze mnie,
A ja — jak cień — przyczajony obok życia.
Ludzie przechodzą,
Patrzą w telefony,
Mijają mnie tak, jakbym był tylko powietrzem.
Czy ja też tak przechodzę obok siebie?
Czy tylko patrzę,
I nigdy nie dotykam tego, co ważne?
A może to właśnie ja —
Ten ktoś, kto zawsze siedzi z boku,
Czekając, aż świat sam mnie odnajdzie?
Jeszcze nie dziś
Jeszcze nie dziś — mówię do lustra,
kiedy spojrzenie zatrzymuje się na moich oczach,
pełnych obietnic, które dojrzewają jak owoce,
ale wciąż wiszą wysoko,
poza zasięgiem mojej ręki.
Jeszcze nie dziś — powtarzam cicho,
gdy kalendarz gubi kartki szybciej,
niż ja zbieram odwagę,
by naprawdę wstać i ruszyć
w stronę światła, które świeci od dawna,
lecz jakby nie dla mnie.
Kiedyś wstanę wcześniej niż moje wątpliwości,
otworzę drzwi i nie będę się bał,
że świat patrzy na moje potknięcia,
bo przecież każdy krok
jest świadectwem, że próbuję.
Ale jeszcze nie teraz.
Jeszcze chowam się w cieniu wymówek,
jeszcze pozwalam, by cisza była wygodnym łóżkiem,
a marzenia — kołdrą, którą łatwo naciągnąć na twarz.
Jeszcze nie dziś — mówię światu,
jakby czekał cierpliwie przy progu,
z ręką wyciągniętą w stronę mojego jutra.
Ale świat się nie spieszy,
on potrafi czekać,
to ja uciekam przed własnym sercem,
które bije szybciej,
kiedy myślę o zmianie.
Wiem, że przyjdzie dzień,
w którym powiem: „teraz”,
i naprawdę w to uwierzę.
Przyjdzie dzień, gdy moja siła
przerośnie lenistwo, a nadzieja — strach.
Będę gotów zacząć od nowa,
nawet jeśli potknę się po raz setny.
Bo we mnie jest miejsce
na tysiące początków,
a każdy z nich czeka
na ten jeden właściwy moment.
Ale jeszcze nie dziś,
jeszcze pozwalam sobie na chwilę
oddechu w pół drogi,
jeszcze nie teraz —
choć wiem, że jutro
może stać się pierwszym krokiem,
którego dziś tak bardzo się boję.
Byłem
Byłem szeptem w Twoich dłoniach,
nim noc się rozlała po ścianach.
Byłem chwilą, co drżała w oddechu,
gdy świat udawał, że nie pęka nam spod ręki.
Byłem drogą, którą zgubiłaś,
i światłem, które gasło zbyt szybko.
Byłem milczeniem pomiędzy słowami,
tym, co się czuje, a nie mówi nigdy.
Byłem ogniem, co w sobie nosiłem,
choć płonąć nie miał już dla kogo.
Byłem snem, który wraca nad ranem,
kiedy cisza gra najgłośniej.
A dziś jestem tylko wspomnieniem,
co unosi się lekko jak pióro —
wystarczy powiew, by zniknęło,
ale wciąż pamięta,
że kiedyś było wszystkim.
Kiedy pękłem
Pękłem cicho — tak, że nawet cisza nie drgnęła,
jakby przywykła do ludzi rozsypujących się bez krzyku.
Nikt nie zauważył tej jednej sekundy,
w której trzymający mnie w środku sznurek puścił.
A jednak we mnie coś zachwiało się jak drzewo na wietrze,
i długo wierzyłem, że jeszcze się utrzyma.
Dziś wiem, że to pęknięcie było początkiem.
Że czasem trzeba się rozsypać,
żeby zobaczyć własne światło ukryte w szczelinach.
A noc, jedyna świadkini,
zamiast mnie potępić — przyjęła pod skrzydło,
bo noc najlepiej zna ludzi, którzy pękają po cichu.
Serce w dłoniach
Jak przedmiot, którego nie pamiętam, że tworzyłem.
Ostre brzegi ranią palce,
ale mimo to nie wypuszczam go z dłoni,
bo wiem, że dopiero teraz mogę je zobaczyć naprawdę.
Każda rysa to wspomnienie,
każde pęknięcie to słowo, którego nie powiedziałem.
Niosę je powoli, ostrożnie,
jakby było jajem, z którego mogę się narodzić na nowo.
I może właśnie o to chodzi —
żeby przestać uciekać od własnego bólu,