E-book
14.7
drukowana A5
68.33
Neverending Confusion

Bezpłatny fragment - Neverending Confusion

RÓWNOLEGŁA LINIA CZASU


5
Objętość:
446 str.
ISBN:
978-83-8351-825-1
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 68.33

Od Autora

To już trzecia, a zarazem ostatnia część sagi o lu­dziach, pogrom­cach, wampirach i innych isto­tach, które nazwa­łam wysokoenergetycznymi. W książce poznacie nowe klany wampirów i innych istot, ich rangi i funk­cje, które pełnią w owych struk­turach. Dowiecie się trochę o ich życiu, obyczajach i uczuciowych rozter­kach. Podobnie jak ludzie bo­rykają się z wieloma problemami i nieobce są im życiowe zawi­rowania i inne turbulen­cje.

Tym razem akcja powieści przenosi się do Europy, kilku miast i miasteczek Francji i Hiszpanii, ale powraca też na chwilę na Antypody. Ta część podobnie jak poprzednie obfituje w wiele przygód i niespodziewanych zwrotów akcji. Książka jest wielowymiarowa i zawiera wiele wątków, które się ze sobą przeplatają. Właściwie nie ma w niej przypadkowych posta­ci, bo są one ze sobą w jakiś sposób powiązane.


Bohaterowie powieści zmieniają się w miarę upływu lat i dziesięcioleci, a walka Dobra ze Złem jak trwała tak na­dal trwa. Nie tylko ludzie mają swoje wady i słabości, doświadczają i uczą się na własnych błędach albo nie uczą.

Zamieszania jest co niemiara, bo te krainy pogrążone są w chaosie. Alternatywna rzeczywistość i ta realna, w której żyjemy, odbijają się w so­bie jak w lu­strze, ponieważ znajdują się na bliźniaczej linii czasu, tuż obok siebie.


Tylko, czy wszystkich ludzi na świecie wypełnia ta sama energia? A może całkiem inna? Skąd wiemy, czy na pewno nimi są? Czy świat, który znamy, to jedynie kropla w wielkim oceanie innych światów?

Skąd bierze się to całe zamieszanie i kto za to odpowiada? Gdzie leży granica pomiędzy możliwe a niemożliwe? A może to tylko iluzja? Może świat wygląda zupełnie inaczej, niż myślimy? Mam nadzieję, że po lekturze mojej książki znajdziecie odpowiedzi na te pytania, a przynajmniej spojrzycie na życie z nieco innej perspektywy.

Prolog

Głęboka noc spowijała cały Paryż aksamitnym, mlecznym woalem, lecz mia­sto wcale nie spało. Ogrom świateł i gwar panował tu większy niż za dnia. Restauracje i małe kawiarenki w centrum znów pękały w szwach. Dostęp do nowych źródeł energii sprawił, że wszyst­ko stało się wygodniej­sze i prostsze. A po kryzysie sprzed wielu lat już prawie całkiem zapomnia­no. Tylko we wschodniej części miasta na Cmentarzu Père-Lachaise panowała głucha, posępna cisza, a starą nekropolię spo­wijała gęsta, szara mgła. Nikt z żywych nie śmiał się tu zapusz­czać w środku nocy.

Wśród okolicznych mieszkańców krążyły mrożące w żyłach opowieści o ży­wych trupach krążą­cych tu po zmroku. Wielu śmiałków, którzy odważyli się przyjść na cmentarz, przepadało bez wie­ści, choć przedtem przechwala­li się, że z łatwością obalą krążące o tym miejscu mity. Przyjmo­wali nawet zakłady, że tak się sta­nie. Żaden z nich jednak nigdy nie stawił się po odbiór nagrody. Nikt też o nich więcej nie słyszał. Legendy o nocnych zjawach, upiorach i ludziach przypominających zombi oraz wam­pirach prze­trwały, choć w obecnych czasach nikt już w nie nie wierzył, to dziwne, niewytłumaczal­ne zjawiska miały tu wciąż miejsce i żyły własnym życiem.


Cmentarz był dobrze pilnowany i zadbany. Jednak ci, którzy go doglądali, troszczyli się o niego, zawsze robili to za dnia. Zbyt dobrze znali stare opowieści i udzielał im się swoisty klimat tego miejsca, więc woleli nie kusić losu. Natomiast grabarze i inni pracow­nicy na­jemni robi­li to, co do nich należało, nie dając wiary żadnym pogłoskom.

Mgła unosząca się nad ne­kropolią gęstniała co­raz bardziej, spływając na pomniki, krypty i gro­bowce. Bezdomny, który po kilku bu­telkach taniego wina za nic miał strach i zwykł nocować w po­bliżu jednej z kryp, nagle ujrzał prze­suwające się w oparach mgły zjawy. Początkowo myślał, że to jeden z dronów, które w nocy krążyły bezszelestnie nad ne­kropolią, za­glądając w trudno dostępne miejsca, a z którymi spotkania wolał uniknąć, by nie narazić się tutej­szej policji, jednak to nie było to. Nagle zjawy zaczę­ły przybierać kształty dziw­nych, karykatural­nych postaci.


Przecierał oczy ze zdumienia, ale zjawy nie znikały. Zdawały się su­nąć ku niemu i ota­czać go ze wszystkich stron. Przerażony zerwał się, uciekając w popłochu. Zaburzona alkoholem koordynacja sprawiła, że poty­kał się o własne nogi, wpadając na płyty na­grobne. Kiedy tylko uniósł głowę, uj­rzał nad sobą ciemną po­stać o długich, szponiastych łapskach, wystających z ust kłach, po­dobnych jak u zwierzęcia. Nie zdążył nawet krzyknąć, gdy potwór zaci­snął ciężką łapę na jego gardle. Po czym wbił w niego ostre pazury. I zawlókł do wielkiego grobowca.

Duszne, ciężkie po­wietrze i siąpiący deszcz poniosły opary mgły poza ka­mienny płot, zabytko­wą, zdobną bramę niknąc gdzieś w małych ulicz­kach miasta.


Kiedy tylko pokazały się pierwsze promyki wschodzącego słońca na Cmentarz Père-Lachaise po­wrócił spokój. To zabytkowe miejsce, często odwiedzane przez turystów było nazna­czone modli­twą, kontemplacją i licznymi wspomnieniami tych, co odeszli na drugą stronę. Oni to poznali ta­jemnicę życia i śmierci. Dama z kosą zabiera bogatych i biednych. Nikogo nie wyróżnia i na próżno się do niej modlić, błagać o łaskę. Niektórych jednak zabiera przedwcześnie. O wiele za szybko, gdy zło, które potęguje się, żądne jest coraz większej liczby ofiar i ich krwi. Żadna wojna nie zaspo­koi tej żarłoczności, bo zło nigdy nie śpi. Co najwyżej drzemie. A najgorzej, gdy tak bardzo upo­dabnia się do dobra, że nie sposób go od niego odróżnić.

Część I: Francja. Paryż 2029

Rozdział 1

Dziewczyna nie mogła zmrużyć oka, ale czy można spokojnie spać w takim mieście jak Paryż? To miasto miało swoją długą historię i niebywały czar. Garbaty księżyc przeglądał się w wodzie, wędrując po bezchmurnym niebie. Pisk rybitw unoszących się nad starymi barkami i zgiełk ulicy wypełniały powietrze. Na wyspie na Sekwanie wznosiła się dumnie gotycka Katedra Notre Dame. Nieodłącz­ny symbol Paryża, romantyczny widok po zmierz­chu.

Jest bardziej romantyczne miasto na świecie niż Paryż? Chyba nie ma. Mimo zamieszania i we­wnętrznego niepokoju takim pozostał. Hana była nim zachwycona. To miały być jej wyma­rzone wa­kacje. Czekała na nie od wielu lat. Wreszcie mogła sama wyruszyć w tę podróż do Europy i sta­wić czoła wyzwaniom jakie tu na nią czekały.


Otulona ciepłym światłem ulicznych lamp, szła wolno mostem Pont Neuf, powłócząc wzrokiem wzdłuż spokojnego nurtu rzeki. Napawa­ła się chwilą, pozwalając odpły­nąć myślom w nieokreśloną dal. Czuła pewnego rodzaju podekscy­towania, przywo­łując obec­ność cze­goś nienazwanego, a jed­nocześnie ulotnego i przemijającego jak wszystko.

Ach jak cudow­nie byłoby znaleźć się tu w czasach świetności miasta, gdy nie znano jeszcze tych wszystkich zdo­byczy cywili­zacji. Cofnąć się w złote lata Francji… — snuła, malując w myśli obrazy.

Wtem przelatujący nad jej głową samolot raptownie zburzył to piękne wrażenie, a jej fantazje uto­nęły w odmę­tach rzeki. Czy działała na nią ta wyjątkowo jasna łuna księżyca, czy to, że była tu po raz pierwszy i dała się ponieść atmosferze miasta? Nie wiedziała. Potrafiła jednak w mgnieniu oka porzucić krainę marzeń i powrócić do rzeczywistości. A może tak jej się tylko wydawało?


Tuż przy wejściu do metra na kamiennym murku siedział jakiś młody mężczyzna i z pochyloną nisko głową kreślił coś zapamiętale na papierze. Był wyraźnie tym zaabsorbowany, bo zdawał się jej nie dostrzegać. Pode­szła bliżej, zerkając mu ostrożnie przez ramię…


— Ładna kreska — zagadnęła po angielsku, dając mu znać o swojej cichej obecności. Głupio jej było tylko tak stać i patrzeć. Drgnął, odwracając na nią zdziwione spojrzenie:

— Tak sądzisz?

— Znam się na tym — odparła z uśmiechem. — Kiedyś też trochę rysowałam.

— Być może jestem artystą — uprzedził jej pytanie.

— A jesteś?

— W takim mieście jak Paryż nie można nim nie być.

— No, tak…

— Chodzę na zajęcia Madame Michelle.

— Do Louvre Academy?

Potwierdził skinieniem głowy.

— To wszystko jasne. Jestem Hana — zreflektowała się nagle.

— Miło mi — rzucił niedbale, wracając do szkicowania.

— A ty…?

— Uriel.

— Ciekawe imię, takie…

— Anielskie? — prychnął.

— Właśnie.

Znów się uśmiechnęła, zastanawiając się czemu jest taki poważny.

— Często tak spacerujesz samotnie w nocy? — spytał nagle.

— Jestem już dużą dziewczynką.

— Ale zdradza cię ten sam niepokój. — Zahaczył wzrokiem o jej źrenice. Były okrągłe jak dwa ziarnka gro­chu.

— Raczej ciekawość — odpaliła. Nie wyglądał jej na zbira, choć dobrze wiedziała, że pozory cza­sem mylą. — Lubię poznawać nowych, interesujących ludzi.

— Uważasz, że jestem interesujący, że tu jestem czy dlatego, że rysuję?

— Może jedno i drugie.

Przez chwilę przemknęło jej przez myśl, czy przypadkiem mu się nie narzuca.

— Nie przeszkadzasz mi — uprzedził jej słowa.

— No ja myślę…

— Chociaż Amerykanki mają łatwość zagajania obcych mężczyzn. Angielki są w tym bardziej po­wściągliwe — myślał głośno. — A Francuzki, te smakują wybornie, chyba jed­nak wolę Hiszpanki. A ty zdaje się, należysz do tych pierwszych?

— Jestem z Sydney.

— No tak, dziewczyna z buszu — stwierdził, kiwając głową.

Jego palce znów zaczęły kreślić coś na papierze.

— Raczej z sąsiedztwa. — Poczerwieniała. Naraz wydał jej się bardzo impertynencki. — A co do nocy, to jeszcze do niej daleko. Nie przeszka­dzaj sobie.

— Jak dla kogo…

Odwróciła się szybko na pięcie. Ani myślała z nim dłużej rozmawiać.

Co za gbur!…


— Nie uciekaj! — Ruszył za nią, zbiegając po schodach do stacji metra. — Nie miałem nic złego na myśli. Lubię odważne dziewczyny.

— Odniosłam inne wrażenie.

— Czasem mówię co mi ślina na język przyniesie. Wybacz.

— I pewnie jesteś snobem jak większość Francuzów.

— Mon Dieu! — Zatrzymał się, widząc jak też przystaje. — A kto powiedział, że nim jestem?

— Żyjesz tu, więc chyba ci to odpowiada. Wybacz taki stereotyp.

— Przecież wcale się nie znamy — żachnął się. — Mógłbym cię przerazić, ale nie chcę.

— Przerazić? I tym próbujesz mi zaimponować?

— Myślałem, że już to zrobiłem. — Lustrował ją uważnie wzrokiem.

— To cię rozczaruję, bo tym razem obejdziesz się smakiem. — Zauważyła delikatny uśmiech błą­kający się w kącikach jego ust.

Wyglądał dość intrygująco w tym sztucznym świetle, niczym postać żywcem wyjęta z japońskiej man­gi. Zwracał na siebie uwagę wysokim wzrostem i ładną, proporcjonalną sylwetką. Krótkie czar­ne włosy i opra­wa oczu przyciągały niejeden wzrok. Nagle wokół nich zrobiło się zupełnie pu­sto, jak­by ci wszyscy ludzie, śpie­szący do metra nagle się gdzieś wy­nieśli.

— Już się pożywiłem, ale ciebie chyba trzeba by nakarmić. Masz taką wąską talię, że jakby cię złapać, to byś się złamała na pół.

— I to ma być śmieszne? Wprawdzie nie jadłam jeszcze kolacji, ale znajdę sobie lepszego kompa­na — wymsknęło jej się. — Nie trudź się.

Przyglądała mu się z ukosa…

Jest niezły, tylko dlaczego taki zadufany w sobie? I ten jego chłodny, niepokojący wzrok, mienią­cy się iskierkami ognia…

Przyciągał ją i odpychał jednocześnie. Powinna była odejść, ale nie mogła, jakby coś ją przy nim trzymało. Nie rozumiała co się z nią dzieje. Dziwnie się z tym czuła.

— Może jednak zmienisz zdanie i dasz się zaprosić na jakąś małą przekąskę? — zapytał ostrożnie. Wahała się, co nie uszło jego uwadze. To był dla niego dobry znak. Tylko na to czekał. Przypu­ścił łagodny atak. — W ra­mach przeprosin, oczywiście.

— Ach tak…

Kręciła głową, jakby na przekór. Już nie wiedziała, co ma o nim myśleć. Było w nim coś takiego, co nie dawało jej spokoju.

— Kolacji nie śmiałbym ci proponować. Ty wybierasz, ma cerise. — Uwodził ją wzrokiem. — Wy­raź tylko życzenie, jestem do twoich usług.

— Moja wisienko?? A może… Zimny deser dla ochłody? — Patrzyła z rozbawieniem, jak się zama­szyście kłania. — Je­steś nie­możliwy. Ostateczne… Może być kawa i ciastko.

— Świetnie. Poczekaj chwilę, wrócę tylko po notes.

Nie zdążyła odpowiedzieć i już go nie było. Pomknął jak strzała w stronę schodów.

— Bonsoir, Paris. — rzuciła, stając przy automacie z kawą.

Czas mijał leniwie, a może jej się tylko tak wydawało?

Gdzie on się podział?…

Kręciła się niespokojnie, zerkając na zegarek w telefonie. Minęło prawie siedem minut, a jego jeszcze nie było. Po chwili wyraźnie zniecierpliwiona wyszła na zewnątrz. Notatnik leżał na kamiennym murku tam, gdzie go spotkała, ale mężczyzny tam nie było. Przepadł jak kamień w wodę. Wzięła do ręki cienki zeszyt, przerzuca­jąc kilka stron. Szkice, które ujrzała, były naprawdę dobre, w tym ten ostatni — starej kamiennicy, na tle nadgryzio­nego lekko księżyca, otoczonego gęstymi chmurami, który tak przykuł jej uwagę.

Rozglądając się jeszcze przez chwilę, ruszyła ulicą wzdłuż rzeki.

A może miał jakiś ważny po­wód, by tak szybko odejść? Bez notatnika?? Bez słowa wyjaśnienia? Najwyraźniej musiało się coś przytrafić, skoro się tak bardzo śpieszył. Może się czegoś lub kogoś przestraszył? Hmm… Nie wy­glądał na takiego, którego łatwo jest nastraszyć…

To tajemnicze, nagłe zniknięcie nie dawało jej spo­koju. Musi czym prędzej to wyjaśnić.

Może Madame Michelle mi pomoże. Przecież Uriel bywa u niej na zajęciach… — myślała.


Zrobiło się dość późno i nie miała już ochoty na dalszą wędrówkę po mieście. Dość już zobaczy­ła przez cały dzień, czuła znużenie. Postanowiła więc wrócić do hotelu. Od stacji metra dzieliło ją kilka kroków. Poruszanie się podziemną kolejką należało do dość wygodnych i tanich. Nie czekała też długo na podwózkę. Po kil­ku minutach znalazła się na Montmartre.

Siedząc na sofie, jeszcze raz zajrzała do note­su Uriela.

Te szkice są doskonałe… Pejzaże, martwa natura… Przystojniak i do tego ma chłopak talent!…


iPhone wibrował natrętnie, wydając z siebie skoczne dźwięki…

„Jak się masz Skarbie?”.

„Mamo… Stało się coś?”.

„Ależ nie. Wszystko w porządku. A co u ciebie?”.

„Paryż jest cudowny tak jak na zdjęciach”.

„Wiesz, miałam wczoraj taki dziwny sen. Nie powinniśmy cię tam samej pusz­czać”.

„Przestań. Poradzę sobie. Umiem przecież to, co ty”.

„Wiem, ale uważaj tam na siebie”.

„Nic mi nie będzie. Wrócę cała i zdrowa”.

„Mimo to bądź ostrożna. Załatw, co trzeba i wracaj jak najprędzej”.

„Dobrze. Bądź spokojna”.

„Będziemy spokojni z Lexem jak wrócisz”.

Nagle rozległo się pukanie do drzwi.

„Muszę już kończyć. Ktoś idzie… Nim się obejrzycie, będę z powrotem”.

„Pa, Kochanie”…


Podeszła do drzwi zaraz je otwierając.

— O co chodzi? — spytała zdziwiona. Na korytarzu stał jakiś chłopak.

— Przyniosłem śniadanie — powiedział po angielsku.

— Nie zamawiałam żadnego śniadania.

— Przepraszam mademoiselle, ale nasz hotel ma w zwyczaju przynosić śniadanie do pokoju. No, chyba że ktoś sobie tego wyraźnie nie życzy.

Pyzaty chłopak trzymał w ręku tacę z rogalikami i kawą. I nieśmiało się uśmiechał.

— Ależ skąd. To bardzo miłe. Połóż tam…

— Alain — pośpieszył z wyjaśnieniami.

— Dziękuję Alain.

Chłopak wydał się jej sympatyczny. Przypominał jej trochę Jima. Tyle że był od niego dużo młodszy. Sięgnęła po kilka euro, dając mu napiwek.

— Tylko na drugi raz poproszę herbatę zamiast kawy, najlepiej owocową.

— Wedle życzenia madamosielle.

— Mam na imię Hana.

— Byłaś może w Ogrodach Trocadero? — spytał nagle.

— Jeszcze nie. Przyleciałam niedawno. Tyle jest tu do zwiedzania…

— To idź koniecznie. Ładny stamtąd widok na wieżę Eiffla.

Na twarzy dziewczyny pojawił się uroczy uśmiech.

— To też doskonałe miejsce na piknik. Polecam sklepik tuż za rogiem monsieur Gilles’a.

— Dziękuję bardzo Alain. Jesteś bardzo miły.

— Drobnostka. Cała przyjemność po mojej stronie.

Rozdział 2

Od razu po śniadaniu Hana udała się na stację metra. Odwiedziła już w błyskawicznym tempie Luwr i Pałac Królewski po­przedniego dnia, więc nie miała większych kłopotów z szybkim dotar­ciem na miejsce. Obiecała sobie, że jeszcze tu wró­ci, bo zwiedzania było co niemiara.

Akademia mieściła się tuż obok. Kształcili się tu głównie historycy sztuki, ale też przyszli arche­olodzy i muzeolodzy. Miały też powstać inne kierunki studiów związane z szeroko pojętą sztuką.

— Madame Michelle?

— Oui. — Patrzyła na nią pytająco.

— Jestem Hana Donovan — mówiła po angielsku. — Mój znajomy zostawił mi swój notes ze szki­cami i chciałabym mu go od­dać, a nie wiem, gdzie go mogę znaleźć. Ma na imię Uriel…

— Uriel Besson?

— Chyba tak…

— Pozwól… — Wzięła z jej rąk cienki zeszyt i przerzuciła kilka kartek. — Tak. To jego szkice. Mo­żesz go tu zostawić. Przekażę mu, jak się tylko pojawi.

— Myślałam, że będzie na zajęciach. — Rozglądała się wokół.

Za sztalugami stało kilka osób. Wydawało się, że nic ich nie rozprasza, byli bardzo skupieni na swo­jej pracy.

— Niestety dziś nie przyszedł. Nie przykłada się zbytnio do zajęć, zapomina, że sam talent nie wystarczy. Trzeba go ciągle szlifować.

— Wielka szkoda. Wolałabym jednak mu go sama oddać. Może pani wie, gdzie on mieszka?

— Przykro mi, ale zapytaj w sekretariacie.

— Merci.

Ruszyła w stronę wyjścia, gdy nagle przywołał ją gestem jakiś chłopak.

— Chyba mógłbym ci pomóc.

— Znasz Uriela? — Podeszła bliżej.

— Oczywiście. To mój przyjaciel. Wiem, gdzie go można spotkać.

— Gdzie?

— Powiem ci, jak się ze mną umówisz. — Mrugnąć do niej okiem. — Jestem Hector Morel.

— Może innym razem. Dzięki.

— W sekretariacie i tak nic nie wskórasz, bo podał fałszywy adres.

— Dlaczego miałby to zrobić??

— Powiedzmy, że ma małe kłopoty. Nie tylko ty go szukasz. To jak będzie?

— Hmm…

Uśmiechnął się, czując, że już ma prawie gołąbka w garści.

— Jeśli ci zależy to bądź na placu przy Wieży, piętnaście po szóstej

— Zgoda.

Widać przeczucie jej nie myliło. Urielowi coś zagrażało. Być może naprawdę coś mu się sta­ło. Nie wiedziała, dlaczego tak się nim przejmuje, przecież do­piero co go poznała. Na pewno miał ta­lent i to nie tylko do szkicowania. Był na swój spo­sób sympatyczny, ale też coś ją w nim niepoko­iło, a równocześnie tak bardzo pociągało. I ten tajemniczy błysk w oku, któremu tak trudno było się oprzeć. Nie potrafiła tego racjonal­nie wytłuma­czyć. Jej zdolności nadzmysło­we na niewiele się tu zdały. Emocje zdecydowa­nie wzię­ły górę. Wiedziała tylko, że musi go znów zoba­czyć.


Podążali nieśpiesznie Polem Marsowym. Hector miał niemniej tajemniczą minę jak w pracow­ni. Przez większość drogi milczał, nie reagując na jej pytania. Kładł tylko palec na ustach i się dziwnie uśmiechał, co wywoływało w niej zniecierpliwienie i coraz większą irytację.

— Może w końcu mi powiesz, gdzie on jest? — nie wytrzymała.

— Kto?… A, tak, prawda, szukasz Uriela. — Przewrócił oczami. — Na razie nie może się z tobą zo­baczyć, bo… bo się ukry­wa.

— Jak to?? Przed kim?

— Nie mogę ci powiedzieć.

— Jak to nie możesz? To po co mnie tu ściągnąłeś?

— Chciałem się z tobą spotkać, porozmawiać. Zaprosić cię gdzieś.

— A więc to tak! Przyznaj lepiej, że nic o nim nie wiesz.

— Wiem.

Zatrzymał się, zaglądając jej wyraźnie w oczy.

— Nie chcę, tylko żeby coś ci się stało. No wiesz… On jest trochę dziwny. Taki niedzisiejszy.

— Nie rozumiem, o czym mówisz.

— O tym, że ma dość nieciekawą rodzinę.

— Przecież nie zamierzam jej poznawać ani brać z nim ślubu. Chcę tylko oddać mu notatnik.

Tego już było za wiele. Zdenerwowała się, rzucając mu ostre spojrzenie. Zacisnęła mocno usta.

— Aleś ty bojowa. Możesz oddać go mi. Co za różnica?

— Fakt. Tylko że obiecał mi kawę.

— Kłamczucha. Wiedziałem, że chodzi ci o coś więcej.

— O nic mi nie chodzi. Przestań traktować mnie jak idiotkę i powiedz mi wreszcie, gdzie jest!

— A pójdziesz ze mną do kina?

— Po co?

— Obejrzeć film…

— Jeśli już to wolałabym do jakiejś galerii, ale nie z tobą.

— To może do Muzeum Orsay? Ale przedtem… Tu niedaleko jest ławeczka. Usiądziemy na chwilę i pokażesz mi swój francu­ski. — Patrzył na nią lubieżnie, mierząc od stóp do głów.

— Śnij dalej!

— Jeśli nie znasz francuskiego, to cię chętnie nauczę.

W odpowiedzi wymierzyła mu siarczysty policzek.

— W ten sposób niczego nie osiągniesz. A jesteś taka ładna…

Chciała uderzyć jeszcze raz, ale przytrzymał jej rękę.

— Myślisz, że on jest ode mnie lepszy? Możesz się niemiło rozczarować.

— Nie wiem, jaki jest, ale ty mi się nie podobasz. To Pole Marsowe, a nie Pigalle!

— Pardom. Może i trochę przesadziłem. Co mam zrobić, żebyś była dla mnie miła?

— Zaprowadź mnie do niego — rzuciła krótko.

— Może i mógłbym, ale on nie chce się z tobą widzieć.

— Skąd wiesz?

— Bo Uriel jest…

Niespodziewany podmuch wiatru uderzył w jego twarz, nim zdążył się odwrócić. Miał w ustach pełno pia­sku.

Patrzyła na niego pytająco, czując, że chce jej coś ważnego powiedzieć.

— Muszę już iść. Ty też lepiej wracaj do siebie.

— Ale… Nie baw się dłużej ze mną.

Zdziwiona patrzyła na pobladłą twarz Hectora. Wyglądał, jakby się nagle czegoś przestraszył.

— Przepraszam za ten niewybredny żart. Jakby co to wiesz, gdzie mnie znaleźć. Na razie.

Raz-dwa okręcił się na pięcie, znikając za drzewami.

Co za typ. Słowo daję…


Hector przyśpieszył, nie oglądając się za siebie. Wyraźnie czuł obecność któregoś z nich. Obcy czaił się w pobliżu, depcząc mu po śladach. Obcy, bo tak ich zwykle nazywano. Nie wiadomo kiedy pojawili się w mieście, choć wydawało się, że są tu od zawsze. Znali Paryż jak własną kieszeń. Wszystkie jego zakamarki i tajemnice. Chłopak obawiał się ich, choć utrzymywał z nimi kontakty.

Prowadzili wspólne interesy. Dostarczali sobie dropsy, marihuanę i inne używki. W środowisku, w którym się obracał, nie było trudno o nie. Artyści chętnie wspomagali się różnymi psychoaktyw­nymi substancjami. Dzięki temu też mógł studiować.

Zachmurzyło się i zaczął siąpić deszcz. Słońce chowało się za chmury, to zza nich wychodziło. Do metra miał zaledwie kilkanaście kroków.

— A dokąd ci tak śpieszno?

Jak spod ziemi wyrósł przed nim dość wysoki, chudy brunet o wyraźnie wystających kościach po­liczkowych.

— Marius??

— Musimy porozmawiać. Chodź ze mną.

— Może innym razem. Śpieszę się.

— Teraz — powiedział z naciskiem, wbijając w niego twarde spojrzenie.

— Jeśli chodzi ci o ostatnią dostawę to… jutro będę miał coś lepszego.

— Nie chodzi mi o to.

— A o co??

— Dobrze wiesz.

— Proszę. Nic nie wiem o Urielu — wyrzucił.

— Dość tego. Idziemy!

Łapiąc go za kołnierz, silnie pociągnął za sobą w stronę ciemnej stacji me­tra.

Rozdział 3

Siąpił lekki deszcz. Hana ledwo zdążyła na kolejkę. Akurat wjeżdżała na stację me­tra. Po kilku minutach była na Montmartre.

Co za dzień. Co za komedia pomyłek… — wyrzucała sobie w myślach. Nie dość, że nie znalazłam Urie­la, to spotka­łam chłopa­ka, który wziął mnie za amatorkę szybkiego seksu. Czy oni o niczym in­nym nie myślą? Wszystko im musi się kojarzyć z łóżkiem?!

Była zła na siebie i rozżalona.


Uriel jej się podobał, intrygował ją. Uwielbiała zagadki i tajemnice. Sama przecież miała własną. Wiedziała, że nie może, o tym nikomu powiedzieć, ale ci zaintereso­wani, których miała na myśli, już pewnie wiedzieli o jej obecności w mieście. Musiała się więc mieć na baczności.

Odpoczywała na sofie, przerzucając bezmyślnie kanały tv, a w międzyczasie przegryzała to, co miała pod ręką i popijała słodką wodę z bąbelka­mi. Obrazy przelaty­wały na ekranie, nie wnosząc do jej percepcji niczego nowego. Głupia tania rozryw­ka dla zabicia czasu. Odłożyła na bok pilota.

Naraz do jej uszu dobiegł jakiś podejrzany szmer za drzwiami. Podniosła się z posłania. Na pod­łodze leżała jakaś koperta, jakby ktoś ją wsunął pod drzwi. Jednak kiedy je tyl­ko otwo­rzyła, na ze­wnątrz ujrzała jedynie pusty korytarz. Anonimowy posłaniec ulotnił się jak kamfo­ra. Za to wiado­mość w kopercie była od Uriela. Mieli się spotkać w Lasku Vincennes w Ogro­dzie Kwia­tów.

W środku nocy?? Dziwne — pomyślała. I to na obrzeżach miasta. Bardzo ryzykowne, ale z dru­giej strony mogłam się tego spodziewać. Nasze pierwsze spotkanie też było o dość późnej, wieczoro­wej porze. A jeśli już go więcej nie spotkam?…


Po krótkim namyśle zdecydo­wała, że poprosi o pomoc Alaina. On znał lepiej mia­sto. Dobrze się złożyło, bo miał akurat dyżur w recepcji. Od razu się ożywił na jej widok.

— To ty wsunąłeś mi kopertę pod drzwi?

— Nie wiem, o czym mówisz madamosielle.

— Mniejsza o to. Pójdziesz ze mną do Lasku Vincennes?

— Oczywiście. Bardzo chętnie. — Rozpromienił się jeszcze bardziej. — A gdzie konkretnie? Bo to dość rozległy te­ren.

— Do Ogrodu Kwiatów. O drugiej.

— Dobrze. Świetny pomysł. Wezmę coś na piknik. Przynajmniej się trochę opalisz.

— Ale po północy — dokończyła.

— Tak późno? A po co??

— Muszę się tam z kimś spotkać. To bardzo ważne.

— I bardzo głupie. Pardon. Chciałem powiedzieć, że to niebezpieczne.

— Wiem. Dlatego cię o to proszę. Zrobisz to dla mnie?

— No nie wiem. Monsieur Giaour… Nie ma dziś nikogo, kto by mnie zastąpił.

— Skoro tak… W takim razie pójdę tam sama.

— Nie mogę na to pozwolić — zaprotestował. — No, dobrze, pojadę tam z tobą. Ściągnę Karla. Ma u mnie dług.

Spacerowanie w nocy po Lasku Vincennes mogło się dla niej źle skończyć. Paryż był miastem ko­chanków, ale bardzo się zmienił na przestrzeni lat. I nie było tu już tak bezpiecznie, jak dawniej.

— Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć — odparła z szerokim uśmiechem.

— A dostanę coś za to? — Wskazał na swój policzek. — To taki paryski zwyczaj. Żartowałem.

Dziewczyna zrobiła nadąsaną minę, by po chwili cmoknąć go kordialnie w policzek.

— Drugi też.

W odpowiedzi pogroziła mu palcem.


Zajechali na miejsce. Hana poprosiła taksówkarza, by na nich zaczekał. Po czym ruszyli żwawo w głąb parku. Odeszli już spory kawałek…

— Dalej pójdę sama — zdecydowała.

— Ale jak to??

— Tak będzie lepiej.

— Nie zostawię cię samej w tym ciemnym lasku.

— Nic mi się nie stanie. Zaufaj mi.

— Ale… — Kręcił głową, widząc jej kategoryczny gest.

— W każdym razie będę w pobliżu.

Nie po to tu z nią przyjechałem, by ją narażać. Nie mógłbym spojrzeć sobie pro­sto w twarz, gdy­by coś jej się stało…

Odprowadził ją pochmurnym spojrzeniem, by po chwili ruszyć jej śladem…


Hana weszła w jedną z rozświetlonych latarniami alejek. Noc była ciepła i piękna, a nad jej gło­wą kiwał się księżyc. Mogła tak chodzić całymi godzinami i patrzeć w gwiazdy. Bez wyraźnego po­wodu. Uwielbiała noc.

Wtem usłyszała jakiś niepokojący szelest dobiegający zza krzaków. Coś czaiło się za drzewami. Zbyt dobrze znała to przejmujące uczucie. Wzdrygnęła się. Chwilę potem wypadł z nich przerażony zając. Uśmiechnęła się sama do siebie. Z całą pewnością nie było tu żadnych groźnych zwierząt. Co inne­go w lesie, ale nie w miejskim parku. Szła dalej wolnym krokiem…

Niespodziewanie coś runęło na nią z góry. Błyskawicznie odskoczyła na bok. Jakiś nienaturalny jazgot i pisk przeszyły powietrze. Nim zorientowała się, co ją napadło, to coś równie nagle znikło. Rap­tem też wszystko ucichło. Rozglądała się wokół, próbując zrozumieć, co się stało. Ale nie zna­lazła żadnego logicznego wyjaśnienia. W tym samym momencie zobaczyła nadbiegającego Alaina.

— Tu jesteś! — zawołał zdyszany.

— Coś się stało?

— Szedłem za tobą — przyznał trzęsącym się głosem. — Naraz z krzaków coś wyskoczyło, mignęło mi zaledwie, ale zauważyłem, jakie miało wielkie zęby. Wyglądało jak duży pies albo wilk.

— Nie wiedziałam, że są tu wilki.

— Skąd. Nie ma.

— A ja widziałam zająca — odparła.

— Zająca?? Nie żartuj.

— Naprawdę. A co nie ma tu zająców?

— Pewnie są. — Podrapał się po głowie. — Dziwne.

— W nocy wszystko wygląda zupełnie inaczej.

— Dlatego lepiej nie kusić losu i nie chodzić po ciemku. Najważniejsze, że nic ci się nie stało.

— Tobie też To nie był dobry pomysł, by tu przychodzić — dodała.

— Mówiłem, ale nie chciałaś słuchać.

— Dzięki Alain, że tu ze mną przyjechałeś.

Rozdział 4

W Katedrze panowała głucha cisza. W jednej z ławek modlił się żarliwie jakiś mężczyzna, chyląc głowę z pokorą przed dużym, gotyckim ołtarzem. Spod szerokiego kaptura wystawały mu kosmyki jasnych blond włosów.

— Dobrze, że cię tu zastałem Kapłanie.

— Czego chcesz Jules?

Nie podniósł nawet głowy, udając, że się modli.

Przybysz usiadł obok:

— Już wiem, jak dopaść Uriela — oznajmił.

— Zamieniam się w słuch.

— Marius rozmawiał z kandydatem — zaczął. — Spotkał tę dziewczynę w Akademii. Podobno Uriel wpadł jej w oko.

— Skąd wiesz?

— Bo też go szuka.

— Nie zorientowała się, kim jest? — Kapłan odwrócił na niego zastanawiający wzrok. — Widać nie jest taka dobra, jak mówią.

— Ma za towarzystwo. Nie da się ją tak łatwo zastraszyć, ale… może nam pomóc.

— To bardzo ciekawe… — stwierdził, czytając w myślach swojego mistrza. — Iście szatański plan.

— Uczę się od ciebie Lucien.

— Jak ci się uda, na pewno to docenię. Artaban też. I wkupisz się łaski Damiana.

— Dziękuję Kapłanie.

— Idź już. Czekam na kogoś z tamtej strony. Lepiej, żeby cię tu nie było, jak przyjdzie.

— Rozumiem.

— Mała pogromczyni może nas jeszcze zaskoczyć. Bądź czujny.

Jules skierował swoje kroki w stronę portalu Św. Anny, mijając po drodze kunsztownie wykona­ne rzeźby. Przemknął pomiędzy pasmami rozszczepionego światła, bijącymi z wielkich witraży.


Hector chodził w tę i z powrotem, zerkając nerwowo na zegarek, który znajdował się na stylowej bransoletce i był więcej niż pamiątkowy. Teraz prawie wszyscy nosili smartwacha. On wolał stare gadżety, dzięki nim się wyróżniał. Prawie świtało. Miej­sce, gdzie przyprowadził go Marius napawa­ło go lękiem, ale nie mógł nijak stąd wyjść. Pozostało mu tylko biernie na niego czekać.

Całkiem niespodziewanie wyrósł przed nim jakiś stwór. Jakby wyszedł, z którejś ze ścian, albo wyrósł spod ziemi. Był długi i chudy jak szczapa, i patrzył na niego żarłocznie. Odskoczył na bok, widząc, jak się do niego zbliża. Serce waliło mu jak młotem, ale i tak nie miał gdzie uciec.

— Zostaw go! — usłyszał nagle głos. Obijał się o ściany piwnicy. Był wszędzie.

Potężny cios sprawił, że napastnik wylądował na ścianie i z jękiem opadł na kamienną posadzkę. Oczy chłopaka nie zarejestrowały nikogo, ale oprócz tego paskudnego stwora z pewnością ktoś tu jeszcze był.

— Jak go tkniesz, to mnie popamiętasz. Wynoś się stąd, ale to już!

Z mroku wyłoniła się jakaś postać. Średniej budowy szatyn szedł w jego stronę i nie wiedział, ja­kie ma wo­bec niego zamiary.

— To ty jesteś Hector?

Pobladły ze strachu potwierdził skinieniem głowy.

— Spokojnie. Nic ci nie zrobię.

— Jestem tylko zwykłym chłopakiem. Nie chcę kłopotów.

— Wiem. Nikt z nas ich nie chce. Marius jest twoim przyjacielem — bardziej stwierdził, niż spytał.

— Wcale nie. Ja tylko… — Spojrzenie jego piwnych oczu sprawiło, że umilkł.

— Nie zaprzeczaj. Znam go.

— Prowadzimy interesy. Nic więcej. — Wzdrygnął się, słysząc naraz za sobą głos Mariusa:

— Co tu robisz Jules?

„Pilnuję tylko twojego przyjaciela. Gdyby nie ja sprzątnąłby ci go sprzed nosa popapraniec”.

„Rozumiem. Możesz nas zostawić samych?”.

„Przyszedłem do ciebie. Musimy porozmawiać. Czekam na zewnątrz”.

Marius po krótkiej telepatycznej wymianie zdań, odprowadził go chłodnym wzrokiem, przeno­sząc go na chłopaka.

— Wypuść mnie stąd, proszę. Nic nie wiem o Urielu. Blefowałem.

— Najpierw musimy sobie coś wyjaśnić.

— Chciałem tylko wyrwać tę panienkę.

— Ugryzł cię?

— Kto?

— Pytam, czy Jules cię spróbował?

— Nie. Wyrzucił tylko tamtego potwora. Potem pojawiłeś się ty. Dlaczego tak na mnie patrzysz?

— Denerwujesz się. Chyba nie mówisz mi całej prawdy.

— Nigdy cię nie okłamałem.

— Naprawdę? — Wzrok Mariusa ślizgał się po jego szyi.

— Jestem wobec ciebie lojalny. Nikomu nie mówię o naszych interesach.

— Wiem, jaki jesteś rozmowny. Jeszcze chwila, a wszystko byś mu po­wiedział.

— Nigdy bym cię nie zdradził.

— Można to sprawdzić tylko w jeden sposób. — Nie spuszczał go z oka. — Znamy się chyba wy­starczająco długo. Jestem z ciebie zadowolony. Byłbym bardziej, gdybyś…

— O nieee…!

Nie zdążył zrobić uniku, gdy z zaskoczenia złapał go silnie za gardło i przytrzymał na miejscu.

— Zostaw mnie! To boli…

— Pomożesz mi znaleźć Uriela — rzucił twardo.

— Wszystko, co chcesz, tylko nie gryź.

— Wszystko? — Ścisnął go kościstymi palcami, patrząc mu głęboko w oczy.

— Przestań.

— Więc wiesz, gdzie on jest?

— Domyślam się.

— To dlaczego mi wcześniej nie powiedziałeś?

— Bo… ona mi nie kazała — wychrypiał.

— Kto?

— Hana.

Marius wybuchnął gromkim śmiechem, wypuszczając go z rąk.

— Pozwól mi odejść. Błagam. — Dyszał ciężko.

— Ale mnie ubawiłeś. Spotkamy się później. Spadaj!

Hector wybiegł z ciemnej piwnicy, wpadając wprost na Julesa. Ten uśmiechnął się wymownie, pozwalając mu przejść. Chłopak pędził przed siebie na oślep. Biegł przez całą drogę, zatrzy­mując się do­piero niedaleko swojej ulicy. Roztrzęsiony dłu­go się nie mógł pozbierać po tym, co się stało.

Po jaką cholerę w to wchodziłem? Po co mi to było??…


— Dziękuję za pomoc.

— Chcesz go przemienić? — spytał prosto z mostu Jules.

— Może tak, może nie. Nie twoja sprawa — odpalił.

— Powinienem wiedzieć, co zamierzasz.

— Ty?? A z jakiej racji?

— Ale Gabriel tak.

— Hm. Poinformuję go, jak będzie trzeba. Nie wchodź pomiędzy mnie a mojego Pierwszego.

— Podobno jego nowy uczeń Bertrand jest tak samo zdolny, jak ty, jeśli nie zdolniejszy. — Przyglą­dał mu się uważnie.

— Ale przechodzony, po zmianie mistrza-rezydenta — odparował. — I dogadał się z Ara­kielem za moimi plecami.

— Tak bywa. Jesteś zazdrosny bardziej o niego czy o jego umiejętności?

— Też coś! — oburzył się Marius. — Augustusa i jego klanu już nie ma. Z góry był skazany na po­rażkę. Bertrand zawdzięcza Gabrielowi życie, a kapłan Arakiel jest go po prostu ciekawy.

— A ty nie?

W odpowiedzi skrzywił się, przewracając oczami.

— Cóż… Rozmawiałem z Lucienem o twoim kandydacie — wrócił do tematu Jules. — Chłopak jest bystry i może się nam przydać. Kapłan też tak uważa.

— Nam czy wam? — Marius ściągnął brwi.

— Wszystkim. Może nam pomóc… w złapaniu Uriela. Wiesz, jak wszyscy tu lubią tych iberyj­skich włóczę­gów — dokończył Jules.

Mistrz Gabriela pokiwał głową:

— On nic nie wie.

— Albo nie chce ci powiedzieć.

— Sprawdziłem go.

— Dziwne, bo odniosłem wrażenie, jakbyś go tylko wystraszył.

— Mam swoje sposoby.

— Cóż. Byłoby dobrze, gdybyś przekonał go, by doprowadził do spotkania Uriela z tą dziewczy­ną. Hana zdaje się, ma na imię — dodał.

— Myślisz, że Uriel potrzebuje naszej pomocy, by się z nią spotkać? — zdziwił się Marius.

— Oczywiście, że nie. Ale chcemy przy tym być. Prawda? Taka okazja szybko się nie po­wtórzy. Cały czas się nam wymyka, a pogromczyni nam w tym pomoże.

— I go zabije, jak tylko się dowie, co przed nią ukrywa. Na tyle głupia chyba nie jest? — Ściągnął mocno brwi.

— Nie sądzę. Sam przecież mówiłeś, że wpadł jej w oko. A jeśli i ona jemu to gołąbeczki są nasze.

— Ona ma potężnych przyjaciół — przypomniał mu Marius.

— Na każdego znajdzie się sposób. Pamiętaj, że jest tylko człowiekiem.

— A co z sojuszem? Chcesz go zerwać z powodu Uriela?

— Sojusz z Klanem Rodina i tak wisi na włosku. Nigdy nie było nam po drodze z Hiszpanami.

— Myślę, że poradzimy sobie bez niej — uciął Marius.

— Ale ona tu jest. Po coś przyjechała i może nam szkodzić. Nikt nie wie, co zamierza.

— Więc niech ją pilnują, dopóki stąd nie wyjedzie. Niepotrzebne nam takie kłopoty.

— Kapłan Lucien miał obawy w stosunku do ciebie. Teraz widzę, że słuszne.

Jules świdrował go wzrokiem.

— Też nam nie do końca po drodze. Jednak cenię wasz klan i nie zamierzam występować przeciw­ko niemu. Sylena też wam sprzyja… i Ar­den.

— Podobno. — Wzruszył lekceważąco ramionami. — Wiedz jednak, że Lucien tego chce. I ja też. Co do Klanu Saint Germain, to dobrze wiesz, że się nam z nimi nie układa, zresztą i tak nie zabie­gamy o ich względy. Wchodzenie im w paradę jeszcze nikomu nie wyszło na dobre.

— Za to Ismena wam sprzyja, a ona ma mocną pozycję.

— Ismena trzyma się Tuluzy. Każdy z nas zna swoje miejsce, a przynajmniej powinien.

Mistrz Luciena patrzył na Mariusa wyczekująco.

Umilkli na chwilę…

— W porządku. Pomogę ci — zdecydował naraz Marius. — W końcu jestem ci coś winien.

Jules skinął głową z zadowoleniem. Był rad, że ich dobra znajomość i układy nie uległy zmianie.


Marius i Jules należeli do dwóch antagonistycznych klanów. Pierwszy z nich do klanu ciemności, któremu przewodził arcykapłan Febus, a drugi do klanu cienia, którego najwyższym ar­cykapłanem był Damian. Mimo tego ich klany jakoś się dogadywały, zawierając sojusz o nieagresji. Jednak nie wszyscy się do tego stosowali i w każdej chwili mógł wybuchnąć między nimi kolejny kon­flikt.

Marius był mistrzem arcykapłana Gabriela, który podlegał samemu Febusowi. Arakiel natomiast zajmował stanowisko kapłana i był jednocześnie podwładnym Gabriela. Bertrand i Sylena też nale­żeli do tego klanu. Ich strefa wpływów obejmowała Bordeaux i pobliskie ziemie. Jules nato­miast podlegał kapłanowi Lucienowi, którego zwierzchnikiem był arcykapłan Artaban. On z kolei był pierwszym po Damianie. Zasiedlali obszar Lyonu i okoliczne miasteczka.


Jednak wampirzych klanów we Francji było znacznie więcej. I każdy z nich pragnął władzy. Naj­bardziej liczono się z klanem ciemności Saint Germain, który miał szerokie wpły­wy na całym ob­szarze Pary­ża i daleko poza nim. Stamtąd też zarządzał resztą wampirzej społeczności, choć nie wszyscy się na to godzili.

Często wy­buchały mię­dzy klanowe kon­flikty. Bez pardonu walczono o ziemię i o walutę, którą była krew. Zimnokrwi­ści nie musieli się martwić o pieniądze, zawsze znalazł się jakiś bogacz, któ­rego zabija­li, by potem przejąć jego majątek. Grabili i zadawali gwałt bez najmniejszych skrupu­łów. Tak było wszędzie na świe­cie, nie tylko we Francji.


Klany cienia, choć czuły się u siebie nie­mal wszędzie, dając sobie swego czasu przypiąć łatkę re­zydentów, to miały też i własne ziemie, których nie po­zwoliły sobie nikomu odebrać. Tam też wio­dły prym i trzymały władzę, spychając tym samym klany ciemności na drugi plan, w inne obszary, gdzie mieli mniej do powiedzenia. Jednym z takich klanów był Klan Ismeny, któ­ry zajmował Tulu­zę i Langwedocję. Miał on ugrun­towaną pozycję, mimo że od jakiegoś czasu trzymał się na uboczu. Zapracował sobie na nią okru­cieństwem i własną krwią.

Natomiast naj­mroczniejszym z klanów Deepshadow siał przerażenie zarówno między kla­nami ciem­ności, jak i wśród swoich pobratymców. Czarni kapłani mieli swoich reprezentantów na ca­łym niemal świe­cie. Przedstawiciel Klanu Odwróconej Gwiazdy — Samael był okrutny, Miał jednak po­tężną konkurencję na Bliskim Wschodzie w postaci Octopulosa.


Jed­nak solą w oku klanów francuskich były klany z Półwyspu Iberyjskiego, które często naprzy­krzały się, wchodziły im w paradę. Psuły im interesy i siały niezgodę. Walczyli ze sobą szcze­gólnie za­jadle, do ostatniego kła, ostat­niej kropli krwi. Bezwzględni, zimni do szpiku kości, jak to wampi­ry. Także te zimne, krwiożercze istoty cieszyły się bardzo złą, potworną sławą.

Żaden człowiek nie mógł im dorównać, chyba że przeszedł na ich stronę. Stał się jednym z nich. Wtedy nie było już odwrotu.

Rozdział 5

Na Polach Elizejskich od samego rana świeciło słońce. Paryż latem przyciągał mnóstwo tury­stów. Hana przemierzała raźnym krokiem słynny Plac Charles’a de Gaulle’a, za­trzymując się pod Łukiem Triumfalnym. Szybujące nad jej głową ptaki, zdawały się ją pozdrawiać charakterystycz­nym piskiem. Kupiła sobie dwie gałki lodów waniliowo-czekoladowych i chłonęła zapamięta­le roz­pościerający się przed nią widok…

— Ty jesteś Hana? — usłyszała naraz, widząc za sobą szczupłą, małą brunetkę w dość du­żym, słomkowym kape­luszu na głowie i okularach przeciwsłonecznych.

— My się znamy?

— Chantal Leroux. Przychodzę z polecenia Hrabiego Saint Germain.

Dziewczyna dużo słyszała o tym klanie. Nie musiała szukać krwiopijców. Same ją znalazły.

No to, sielanka się skończyła — pomyślała.

— A gdzie on jest? Dlaczego sam nie przyszedł?

— Hrabia jest zajęty. Właściwie to Morgana chciałaby cię widzieć — wyjaśniła.

— A czego ona ode mnie chce?

Nie zdradziła się ani słowem, że i ona ma z nimi coś do omówienia.

— Morgana pragnie cię przyjąć u siebie. Czeka niedaleko na Placu de la Concorde — oświadczyła kapłanka Morgany. Jej Pierwsza była arcykapłanką i podlegała samemu hrabiemu Sa­int Germain.

— Spotka się ze mną? To miło z jej strony — udała zaskoczenie.

— Tak. Podjedziemy tam autkiem.

— Dziękuję, ale wolałabym przejść się pieszo.

— Nalegam. Grzeje niemiłosiernie — zaczęła wamirzyca. — Wiesz, że słońce nam nie służy.

— No tak. W takim razie prowadź.

Podeszły razem do niewielkiego krytego auta z napędem elektrycznym, które podjechało na Plac Zgody. Pojazd przypominał wózek do gry w golfa i miał przyciemnione szyby, zza których nie było widać podróżujących, a oni mogli wi­dzieć wszystko, co się wokół nich działo.

Chantal zdjęła kape­lusz, by móc się tam zmieścić. Szkoda jej chyba było zniszczyć ten modny, francuski dodatek. Usadowiła się na siedzeniu z prawdziwą gracją. Za kierownicą tkwił nierucho­mo jakiś blady, posępny typ. Po krótkim wahaniu Hana wsiadła, a autko bardzo wolno ru­szyło ale­ją, sunąc wzdłuż szeregu wielkich kamienic, w których znajdowały się modne, luksusowe butiki, restauracje i kina. Ruch kołowy był ograniczony do minimum. Mogły tu wjeżdżać jedynie samo­chody dostawcze, ale tylko o w ściśle określonej porze dnia. Po niespełna pięciu minutach znaleźli się na miejscu, wchodząc do jednej ze starych, zabytkowych kamienic.

— Masz ze sobą jakąś broń? — zapytała nagle wampirzyca.

— Po co to wszystko?

Gdybym chciała i tak bym coś wniosła. Nikt by mnie przed tym nie powstrzymał…

— Kwestia bezpieczeństwa. Chyba sama rozumiesz. Musimy być ostrożni w kontaktach z tobą.

— Nie zamierzam łamać waszych praw. Nie po to tu przyleciałam — odparła.

— Muszę cię przeszukać. Inaczej nie wejdziesz do środka.

Patrzyła na nią stanowczo.

— Nie mam.

Pogromczyni rozłożyła szeroko ręce, pozwalając się przeszukać.

— Dziękuję. Tędy. — Wskazała ręką w stronę schodów prowadzących do podziemi. — Morgana już na ciebie czeka.


Minęły kolejną bramę i szły energicznym krokiem przez długi i wąski, wijący się korytarz, który zdawał się nie mieć końca, a wszystko wokół tonęło w półmroku. Jedynie blade światło lamp roz­praszało ciemności. Piwnica okaza­ła się świetnym kamuflażem. Była znacznie większa, niż myśla­ła. Przypominała ogromną halę, zdolną pomieścić niezliczoną ilość mniejszych pomieszczeń i dwa razy tyle samo kryło się w nich ciemnych zakamarków. Prawdziwe podziemne lochy, pamiętające jeszcze czasy francu­skiej arystokracji.

Hana poczuła ciarki na plecach, ale tylko przez moment. Inna dziewczyna na jej miejscu już dawno by stąd uciekła. Ona jednak była inna. Była córką Rowe­ny.

— Witaj Hano.

Głos unosił się w mroku, jakby był wszędzie.

Dopiero po chwili ujrzała kobiecą po­stać. Arcykapłanka Klanu Saint Germain, prezentowała się dość okazale. Trzymała się prosto, sprawiając wrażenie wyniosłej. Prężyła jak strzała, przez co zda­wała się wyższa niż w rzeczywistości. Ze smukłych, ale dobrze umięśnionych ra­mion spły­wała bu­rza ciemnych blond włosów. Po­dobnie jak ona była szatynką. Jed­nak w sztucz­nym świetle lamp nie mogła do końca stwier­dzić, czy są bardziej brązowe od jej kasz­tanowych, o odcieniu ko­niaku, czy też nie. Włosy Hany docho­dziły do połowy ramion. Zacze­sywał je zwykle za ucho, pusz­czając wol­no na wiatr. Miała je grube, ale miękkie i gęste za matką.

Morgana stanęła naprzeciw niej, przykuwając ją do siebie spojrze­niem ciemnoniebieskich, cha­browych oczu…

— Zawsze chciałam cię poznać — wybąkała. — Mam nadzieję, że nie przybyłam tu na darmo.

— Zależy, po co przyjechałaś.

— Na pewno nie po to, by z tobą walczyć. Jednak Paryż powitał mnie dość chłodno — dodała.

— Czyżby spotkała cię z naszej strony jakaś przykrość?

— Odkąd pamiętam stale nam ich przysparzacie. To nie pierwszy i ostatni raz jak któryś z wa­szych nastaje na moje życie.


Kątem oka dostrzegła, że w ciemnych kątach piwnicy czają się inne wampiry.

— Mogłabym powiedzieć to samo. — Arcykapłanka nie spuszczała z niej wzroku. — Nimi się nie przejmuj to tylko moi strażnicy.

— A jednak wolałabym, żeby trzymali się ode mnie z daleka.

— Jesteś moim gościem… Tu nic ci nie grozi. — Gestem dłoni odprawiła krwiopijców. — Uprzedze­nia potrafią zburzyć każdą, re­lację, nie sprzyjają ani ludziom, ani nam.

— Delikatnie powiedziane. Zostałam napadnięta. Podstępem wciągnięto mnie w pułap­kę — wyrzu­ciła naraz Hana.

— Z pewnością to nikt z naszych. Wiedziałabym coś o tym.

— Na szczęście Serafin mi pomógł.

Tak naprawdę nie była tego do końca pewna. Domyślała się tylko. Któż inny miałby jej poma­gać? Odkąd przestała być dzieckiem już go nie widywała. Czuła jednak jego przejmującą obecność.

Morgana pokiwała głową.

— Dobrze, że nie zabrałaś go ze sobą, bo byś tu nie weszła — wtrąciła naraz Chantal.

— Klan Saint Germain trzyma się zasad sojuszu. Jednak jest nas więcej, niż ci się zdaje i siłą rze­czy nie możemy odpowiadać za wszystkich. Prowadzimy wojny od bardzo wielu lat, od wieków — wy­jaśniła stonowanym głosem arcykapłanka.

— Dlatego tu jestem, chcę porozmawiać o porozumieniu, przypieczętować sojusz. Serafin wciąż wam sprzyja — powiedziała, zdając się na podszepty intuicji.

— Rozumiem, że działasz w jego imieniu — stwierdziła Morgana.

— Również i w swoim. Wystarczy przestrzegać określonych zasad, by zapanował pokój.

— To tylko wydaje się ta­kie proste — ucięła Chantal.

— Siły natury nie da się okieł­znać. — Uciszyła ją spojrzeniem Morgana. — Trzeba najpierw ją do­brze poznać, a przynajmniej próbować zrozumieć. A dopiero potem zrobić z nich jakiś użytek. Tyl­ko dzięki temu nasza rasa przetrwała. Wy stale łamiecie jej prawa, burzycie naturalny porządek. Je­steście jak te dzieci we mgle, które wciąż dają się zwodzić. Nie potraficie stanowić o sobie samych.

— Każdy komuś podlega i czemuś służy. Nikt z nas nie jest panem samego siebie.

— Nikt nie jest osobny. Wszystko jest ze sobą powiązane, a my jeste­śmy sen­sem waszego istnie­nia — stwierdziła Morgana, lustrując ją wzrokiem.

— Nieprawda. Niczego nam nie dajecie. Jedynie żerujecie na nas, na naszej energii.

— Pozyskujemy ją w bardziej humanitarny sposób dzięki honorowym dawcom, choć nie wszyscy — wyjaśniła. — Wy mieliście szansę na dużo szybszy rozwój, ale ją zaprzepaściliście.

— Uzależniacie ich od siebie, a potem popadają w obłęd. I giną. O takim postępie mówisz?

— Nie o takim. — Chmurne spojrzenie spoczęło na oczach dziewczyny. — Możecie się od nas wiele nauczyć, ale tego nie robicie. Ty też wolisz w nas widzieć jedynie krwiożercze monstra — ciągnęła. — Wa­sze ist­nienie jest dla nas ważne z róż­nych innych względów, których ci niestety nie wyjawię. Nie ma wśród was osoby, która by udźwignęła tę prawdę. Nie jesteście na nią jeszcze gotowi.

— Ukrywanie jej też wam nie pomaga.

— A wam ona może jedynie zaszkodzić.


Hana patrzyła na nią zastanawiająco, powściągając gniew. Zaległo dłuższe milczenie.

— Mimo że nie zgadzamy się w pewnych kwestiach, to pokój jest dla nas priorytetem. Możesz prze­kazać Serafinowi, że sojusz trwa i trwać będzie.

— On już wie.

— Hmm… Tak też myślałam.

— Gdyby nie wierzył w to, że nam sprzyjasz, nie naraziłby mnie na niebezpieczeństwo. Chciał się tylko upewnić, że jesteś lojalna.

— Mam jednak wrażenie, że cię zawiodłam.

— Bynajmniej, choć same słowa nie wystarczą, jeśli nie są poparte czynami.

— Nie zamierzam ci niczego udowadniać. Sama musisz dojść do pewnych spraw. Jesteś jeszcze bardzo młoda. Obyś z naszego spotkania wynio­sła stosowną naukę — dodała.

— Nie przyszłam tu na darmo.

— I ja tak sądzę. Powiem Hrabiemu, że tu byłaś. To wszystko. Chantal cię odprowadzi — nakazała Morgana, niespodziewanie zni­kając oby­dwóm z oczu. — Au revoir Hano… Uważaj na siebie…

Usłyszała jeszcze pogromczyni. Głos Morgany dudnił jej jeszcze długo w uszach, zanim opuściła długie, kręte i zimne podziemne korytarze pod starą paryską kamienicą.

Rozdział 6

Ostry dźwięk dzwonka wyrwał Hectora ze snu. Z początku nie wiedział, czy to dzwoni telefon, czy ktoś do drzwi. Po nocnej przygodzie spał jak zabity do samego połu­dnia.

— Kto mówi?! — rzucił machinalnie do słuchawki.

— Xavier. Chyba cię nie obudziłem?

— Mów szybko, o co chodzi.

— Nie było cię dziś na zajęciach. Musiałeś gdzieś ostro zabalować.

— Żebyś wiedział. Czego chcesz?!

— Potrzebuję czegoś. No wiesz… To nie na telefon. Mogę wpaść? Jestem niedaleko.

— No dobra. Chodź.

Podniósł się ciężko z tapczanu, przegarniając włosy i sięgnął po karton, w którym ukrył towar. Było tego całkiem sporo. Nie zdążył dobrze wstać, gdy wtem usłyszał głośne pukanie do drzwi.

Szybki jesteś. Nie ma to, jak być na głodzie…

— Już idę!


Podszedł do solidnych drzwi, odsuwając ciężką, metalową zasuwę, która chroniła go przed wła­maniem i nieproszonymi gośćmi. Był środek dnia. Nie miał się więc czego obawiać. Obcy o tej po­rze odpoczywają. Tłumaczył sobie. Mimo tego spojrzał przez wizjer. Był cały przymglony, jakby go ktoś czymś upaćkał i niewiele mógł zobaczyć. Niezadowolenie klienci często zostawiali mu takie niespodzianki. Zarzygana wycieraczka, czy umazana klamka nie należały do rzadko­ści.

Otworzył wolno drzwi, zdejmując łańcuch, ale zamiast Xaviera zobaczył jakiegoś obcego faceta w ciemnych okularach i skórzanej kurtce, takiej jaką noszą zwykle motocykliści. Chciał je szybko zamknąć, ale tamten przytrzy­mał drzwi nogą i siłą wtargnął do środka, przewracając go na podłogę.

Po czym ogłuszył sil­nym cio­sem.


Kiedy się ocknął, zobaczył przed sobą twarz napastnika. Ten nie miał już na sobie okularów, a w po­koju panował półmrok. Obcy zasłonił okna roletami, by do środka nie wpadały promienie słońca. Od razu się zreflektował z kim ma do czynienia.

— Żadnych gwałtownych ruchów, a nic ci się nie stanie — rzucił ostrzegawczo.

— Kim jesteś? I czego chcesz? — wymamrotał.

— Ciemnym wędrowcem. Szukam Uriela.

— Nie mam pojęcia, gdzie on jest. — Pokręcił głową. — Dajcie mi w końcu spokój.

— Spokojnie. Nie jestem taki jak tamci. Chcę mu pomóc — wyjaśnił.

— Ale ja naprawdę nic nie wiem. Przysięgam.

Nagle usłyszeli dzwonek do drzwi. Zaraz potem rozległo się pukanie.

— Hector otwórz to ja.

— Kto to?

— Kolega. Ma do mnie interes.

— Jeśli się odezwiesz, będę go musiał zabić. A za wszystko odpowiesz ty, bo ja zniknę.

Skinął głową, że rozumie.

Odczekali, aż Xavier odejdzie. Trochę to trwało, ale w końcu odpuścił.


— Porozmawiajmy poważnie… Nazywam się Cordian Ferreira. Uriel jest moim uczniem. Nie po­winno go tu być. Jego miejsce jest w Barcelonie — dodał ciemny blondyn o gorejącym wejrzeniu.

— Nic mi o sobie nie mówił, ale wspominał, że stamtąd pochodzi.

Hector przełknął nerwowo ślinę.

— Nic?! Ślad prowadzi do ciebie. Ty wiesz! Nie rozumiem, dlaczego zaufał właśnie tobie.

— Mamy zajęcie w Akademii. Rozmawialiśmy tylko… trochę. Domyśliłem się, kim jest, a on nie zaprzeczył — tłumaczył.

— Czyim jesteś kandydatem?! — rzucił, obchodząc go ze wszystkich stron, jakby coś sprawdzał.

— Kim?? Nie rozumiem.

— Mów. Komu służysz?!

— Nikomu.

— Mam cię ugryźć, żeby się tego dowiedzieć, czy sam mi powiesz?

— Ja tylko… handluję z nimi. Nie wiem, o co ci chodzi.

— Czym? Własną krwią?!

— Psychodelikami.

— Więc nie chcesz być jednym z nas? — Przyglądał mu się uważnie, widząc, jak blednie. — Cieka­we… Jeden z nich coś ci obiecał i przychodzi do ciebie częściej niż inni. Nosisz na sobie jego znak.

— Nawet mnie nie dotknął — wyrzucił.

— Akurat. Marius będzie się tobą żywił, dopóki nie umrzesz albo cię przemieni. To jedynie kwe­stia czasu. Każdy z nas tak robi.

— Powiedział tylko, że będzie mnie chronił przed innymi.

— Jak widać, nie dotrzymał słowa.


Zaległo dłuższe milczenie. Hector bił się z myślami…

Co robić? Jak się mam ratować?…

Mógł grać na zwłokę, odsłonić rolety, by wpuścić do pokoju trochę światła. Wiedział jednak, że to go tylko rozwścieczy. Aż w końcu dopad­nie go i zabije. Wolał nie ryzykować.

— Powiedz mi wszystko, co wiesz, a daruję ci życie.

— O Urielu?

— O nim i o wampirze, który się koło ciebie kręci.

— Ja nic nie wiem…

Hektor cały się spocił, bijąc się z myślami:

A jeśli mu powiem, a on i tak mnie zabije?…

— Nie kłam, bo drugiej szansy już nie będzie — zagroził Cordian, patrząc na niego spode łba.

— Dobra… — Chłopak wziął głęboki oddech, wyrzucając: — Marius chce dopaść Uriela. Szuka go też pewna dziewczyna… Mam doprowadzić do ich spo­tkania. On mi kazał.

— Jaka dziewczyna??

— Ma na imię Hana — przypomniał sobie nagle.

— Znasz jego kryjówkę?

— Wiem, gdzie mógłby być, ale nie jestem pewien… — wyraźnie się wahał.

— Gdzie?! Mów!

— Na Placu Pigalle u Severiny — wyrzucił, przyparty do muru.

— Kłamiesz.

— Zawsze mówił, że najciemniej pod latarnią. Severina tam pracuje.

— Jeśli mnie okłamałeś, już jesteś martwy. Tak samo, jeśli komukolwiek o tym piśniesz słowo.

— Nie powiem nikomu. Przysięgam.

Hektor usiłował opanować drżenie. Bał się, że nie wyjdzie z tego żywy. Że jak nie on, to Marius z pewnością go wykrwawi.

— Jeśli Marius cię ugryzie. I tak będzie o wszystkim wiedział — stwierdził, zawieszając na nim za­ognione spojrzenie.

— Nie powiem mu. Nic mu nie powiem…

Dygotał coraz bardziej, starając się na niego nie patrzeć.

— Lepiej będzie, jak zapomnisz o naszej rozmowie i że kiedykolwiek tu byłem.

Cordian wyciągnął w jego stronę dłoń i przejechał mu nią szybkim ruchem przed oczami, mam­rocząc coś pod nosem. Sprawił, że chłopak osunął się na podłogę bez czucia.

Po chwili wyszedł, zostawiając go pogrążonego w głębokim śnie.

Rozdział 7

Słońce mocno przygrzewało, a parne powietrze nie pozwalało swobodnie oddychać. Do zachodu pozostało jeszcze kilka godzin. Hana nie sądziła, że w Europie też może być tak gorąco, jak w jej rodzimej Australii. Widać prze­taczała się przez nią fala wściekłych upałów. Upał zawsze ją męczył nawet w Sydney. Jakoś nigdy nie mogła się do tego przyzwyczaić.

Na sztucznie usypanej plaży w okolicach rzeki wygrzewały się całe rodziny z dziećmi. Władze miasta jak tylko mogły, próbowały ulżyć mieszkańcom i zarazem przypo­dobać się turystom. Za to ką­piel w Se­kwanie była zabroniona, ale i tak wielu moczyło tam nogi. Kotary wodne i sztuczne zbior­niki moż­na było spotkać niemal na każdym kroku.

W małych basenach pluskały się wesoło dzieci. Ich gło­śne okrzyki mieszały się z ulicznym szu­mem. Fontanny miejskie przeżywały prawdziwe oblężenie. W budynkach i metrze pracowały pełną parą klimatyza­tory. Upał stał się nie do zniesienia, zwia­stując zmianę pogo­dy i burze.

Hana nie zamierzała jednak dołączyć do beztroskich plażowiczów. Udała się w cał­kiem inne miejsce.


Na Cmentarzu Père-Lachaise było pusto i cicho. Chodziła między pomnikami, zatrzymu­jąc się przy grobie Jima Morrisona. Nadal panował tu twórczy chaos, jakby dopiero co odszedł. Kolej­ne pokolenie fanów pielęgnowało pamięć o tym wyjątkowym twórcy. Wpisał się na zawsze do hi­storii muzyki. Na jego pomniku co dzień stały świeże kwiaty.

— Jeden z nieśmiertelnych — usłyszała naraz za sobą głos. — Szkoda, że odszedł tak młodo.

Odwróciła głowę, widząc niewysokiego chłopaka o jasnej czuprynie i dyskretnym uśmie­chu.

— Nie rozumiem po francusku — tłumaczyła.

Chłopak powtórzył te same słowa po angielsku, przedstawiając się:

— Quentin.

— Hana.

— Należał do klubu 27. Podobnie jak Jimi Hendrix, Kurt Cobain i Amy Winehouse.

— I Janis Joplin. Tak słyszałam o tym.

— Wiele sław tu leży. I słynni kochankowie Abelard i Heloiza.

— Zwykli ludzie też.

— Tylko jak dobrze zapłacą. — Uśmiechnął się blado. — Masz tu kogoś?

— Nie, tylko zwiedzam. Lubię stare cmentarze. A ty?

— Dorabiam sobie na studia.

— Fajnie.

— Czasami pracuję po zmroku, ale się nie boję. Choć bywa tu naprawdę strasznie.

— Wyobrażam sobie jak.

— Ostatnio znalazłem tu zakrwawione łachy. Wyglądało na to, że jakieś zwierzę napadło na bez­domnego. Oni stale się tu kręcą. Mówiłem o tym proboszczowi, ale kazał mi wszystko dokładnie spalić, żeby nawet kawałka nitki nie zostało — zaznaczył, podnosząc brew. — I nikomu o tym nie mówić.

— Dotykałeś tych rzeczy?

— Tak, ale potem starannie umyłem ręce.

— To dobrze.

— Tylko że w pobliżu leżała rozbita doniczka, no i skaleczyłem się — przypomniał sobie nagle. — Teraz boli mnie głowa i momentami dziwnie się czuję… Słońce strasznie mnie razi, nie mogę na nie patrzeć. — Wyciągnął z kieszeni ciemne oku­lary i od razu założył. — I tak jakoś dziwnie mnie mdli.

— Kiedy to było?

— Dwa dni temu… Chyba powinienem pójść z tym do lekarza. Jednak proboszcz mówił, że to nic ta­kiego. Tak to już jest, jak się pracuje na cmentarzu. Obiecał, że mi pomoże w ra­zie, gdyby mi się pogorszyło. Pierre też to miał. Potem zaczęły mu wychodzić jakieś plamy… Pro­boszcz go jednak odprawił dla jego dobra.

— Myślę, że to nie minie. Co się z nim stało? — dopytywała się Hana.

— Nie wiem. Już go tu więcej nie widziałem. Pójdę się przebadać, żeby nie stracić tej roboty.

— Mogłeś się zarazić bardzo niebezpiecznym wirusem — stwierdziła po chwili dziewczyna. — Stu­diuję mikrobiologię i wiem coś o tym.

Wymyśliła to naprędce. Żal jej się zrobiło chłopaka. Chciała mu jakoś pomóc. Czuła, że sprawa jest poważna. Że zna przyczynę jego problemów. Ale równie dobrze mogła to być zwy­kła choroba.

— Co mi radzisz?

— Mam coś, co może ci pomóc… To takie uniwersalne serum. Doskonale sobie radzi z wszystkimi rodzajami wiru­sów i bakterii. Nie mam go jednak przy sobie, ale umówmy się za godzinę na stacji metra na Montmartre. Przyniosę ci je i zobaczymy.

— Za godzinę? — zawahał się, patrząc na nią z niedowierzaniem. — Najszybciej za dwie.

Może rzeczywiście wie, co mówi…

— Może być za dwie. Na pewno uda ci się stąd jakoś wyrwać.

— Zgoda. Będę.


Niebo zakryły gęste chmury, a słoneczna kula z wolna chowała się za widnokrąg. Ogród Tuileries pra­wie opustoszał. Tyl­ko para ko­chanków zapomniała się w miłosnym uniesieniu, kryjąc w gęstwi­nie krzaków. Nieopodal na jed­nej z ławeczek siedziała samotnie jakaś młoda kobieta, patrząc na za­stygłe w kamieniu mityczne po­stacie. Wyglądały zupełnie jak żywe. Kontemplowała je w głębokim zamyśle­niu jak zawsze ostrożna i czuj­na.

— Witaj Paris Moreau. — Przybysz zgiął się w pas, bijąc jej pokłony.

— Miło cię widzieć monsieur Jules.

Nie czekając na zaproszenie, usiadł obok, patrząc w stronę pomnika.

— Lubię tu zaglądać. Ta para kochanków to prawie tak jak my — odparła. — Za każdym razem, kie­dy tu przychodzę, przypomina mi się nasze pierwsze spotkanie.

— To była szalona noc. Nie traciliśmy czasu — przyznał. — Wiesz, na co mam ochotę?

— Hmm. Na co? — zamruczała zupełnie jak kotka.

— Znów zatopić kły w twojej alabastrowej szyi.

— Ja przedtem coś bym zjadła…

Oblizała językiem górną wargę, wydymając usta.

— Nie kuś. Wiąże nas sojusz. Nie możemy, żadnych śladów.

— Są tak zajęci, że nawet nie zauważą, jak się do nich przyssę i utoczę trochę krwi.

— To ludzie…

— Mam go gdzieś. Zróbmy to i chodźmy na całość.

— Chciałbym, ale mamy też spotkanie z Tristanem. Zaraz tu będzie.

— Prawda. Zapomniałam — westchnęła. — Lucien się nim wysługuje jak może, ale on tak lubi…

— Miła jak zawsze. Witam.

Tristan wyszedł zza drzewa. Jednak jego płową, postrzępioną czuprynę już daw­no spostrzegli. Dia­kon był podopiecznym kapłana Luciena. Jego oczkiem w głowie.


— Czekaliśmy na ciebie. Paris ma ostry języczek i znakomity węch — powiedział Jules.

— Nie wątpię, że przydatne są ci te obie rzeczy.

— Nie narzekam. — Uśmiechnął się, patrząc porozumiewawczo na Paris. — A co tam u ciebie?

— Masz jakiegoś nowego łowcę na oku? — podchwyciła Paris. — Pochwal się nam.

— Nie przyszedłem tu na miłą pogawędkę, ale w sprawie hiszpańskiego przybłędy — odpalił.

— Nieładnie się o nim wyrażasz. Uriel może się dla nas okazać bardziej cenny, niż myślisz.

— Wątpię. Tylko patrzeć jak ściągnie resztę swojej zgrai. Podobno Cordian już tu jest — nie zgo­dził się z nim Tristan.

— No popatrz, to się pośpieszył, jakby wyczuł nasze zamiary.

Jules przeniósł wzrok na swoją podopieczną, której był mistrzem. Sam nie kwapił się zbytnio by podnieść swoją rangę i stać się kapłanem tak jak jego Pierwszy.

— Uriel nie przybył tu przypadkiem. Tak uważa Kapłan — ciągnął dalej Tristan.

— Ale Cordian go tu nie przysłał, skoro sam go szuka — wysnuła naraz wniosek Paris. — Nie uwa­żacie, że gdyby Uriel chciał, to już dawno by go znalazł?

— Myślisz, że się przed nim ukrywa? — dziwił się Jules.

— Albo jest tu z powodu pogromczyni. Być może się w niej zakochał… — podsunęła mu naraz Pa­ris, patrząc na Pierwszego. — Albo ona w nim.

— Wszystko jedno. Pomożemy mu się z nią spotkać, Marius już nad tym pracu­je.

— Dobrze mieć kogoś od Febusa po naszej stronie, mimo że to klan ciemności — skontaktowała Paris, widząc pytające spojrzenie diakona.

— Nie wiemy tylko, co ona tu robi — powiedział nagle Tristan. — Po co przyjechała?

— Węszy. To oczywiste. Wkrótce się przekonamy, co knuje — odparł Jules.

— Tak jak Uriel. Pewnie chce się wykazać przed swoim arcykapłanem — stwierdził Tristan.

— Paris już trafiła na jego ślad — dodał Jules. — Jedna z prostytutek widziała go w dzielnicy czer­wonych latarni. Podobno miał nietypową za­chciankę.

— Chciał się napić jej krwi — pośpieszyła z wyjaśnieniami mistrzyni.

— Skąd wiadomo, że to on? — Tristan zmarszczył brwi. — Mało tam naszych?

— Nasi są dyskretni, zacierają za sobą ślady — wyjaśnił Jules. — Dobrze wiedzą czym to grozi.

— Nie wszyscy przestrzegają sojuszu, a oświeceni odpuścili.

— Uriel ma na sobie charakterystyczny tatuaż — weszła mu w słowo Paris. — Skrzydło na prawej łopatce. To zwróciło uwagę tej kobiety. Przeraziły ją świecące fioletowym światłem oczy. Popełnił błąd, a my to wykorzystamy.

— Pozostałe klany nie mogą się o tym dowiedzieć. Zwłaszcza Morgana. — Jules już zacierał ręce. — Wkrótce będzie nasz. Wiedział, że jak to się stanie to Lucien się bardzo ucieszy.

— Oprócz Klanu Febusa rzecz jasna — zauważył głośno Tristan.

— Marius potrafi dotrzymać tajemnicy. Poza tym ma u mnie dług.

Rozdział 8

Podziemna stacja metra błyskawicznie się wyludniła, wypluwając całą masę podróżnych. Nikt tu na dłużej nie zagrzał miejsca, niż to było konieczne. Hana stanęła przy jed­nym z filarów, rozgląda­jąc się za Quentinem. Nigdzie go jednak nie było. Jakiś przypadkowy grajek, brzdąkał na gitarze, próbując coś zarobić, ale marnie mu to szło. W końcu zniechęcony bra­kiem zainteresowania poło­żył się na ławce i okrył poszarpaną kurtką.

Minęły ponad dwie godziny, więc powin­ien już tu dawno być. Może coś go zatrzymało, a może zapo­mniał?… — gdybała.

Sprawa była jednak zbyt poważn­a, by miał ją tak po prostu zlekceważyć. Już chciała odejść, gdy się wreszcie pojawił. Nie był jednak sam.


— Nie gniewaj się. Przyprowadziłem kolegę. On też tego potrzebuje.

Już pierwszy rzut oka wystarczył, by miała rozeznanie w sytuacji. Zbyt dobrze znała to na wpół półprzy­tomne, dzikie spojrzenie.

— Obawiam się, że jemu już nic nie pomoże.

Tamten patrzył na nią złowrogo, coraz wyraźniej szczerząc kły.

— Uciekaj! — zdążyła krzyknąć, widząc, jak gotuje się do skoku. — Szybko!

Obcy odepchnął Quentina, rzucając się w jej stronę. Najwyraźniej była dla niego lepszym ką­skiem. Spotkało go jednak niemiła niespodzianka. Hana pokazała, na co ją stać w mig rozprawiając się z krewkim wampirem. Po chwili leżał martwy u jej stóp.

Quentin rozdziawił szeroko buzię ze zdumienia…

— Jak to zrobiłaś?? Co tu jest grane?!

— Później ci wszystko wyjaśnię. Weź to i wetrzyj! Pośpiesz się!

— A on? Co z nim? — Wskazał ręką na kurczące się zwłoki, które zamieniły się w kupkę prochu.

— Co jest do cholery??!

— Musimy stąd iść. Tu nie jest bezpiecznie. Szybko!

Stacja metra była pusta, ale w ciemnym tunelu czaiło się zło. Czuła, że się zbliża. Quentin wziął z jej rąk serum, zaraz je sobie aplikując. Po czym szybko wybiegli w stronę wyjścia prosto na ulicę.

— Jeszcze kawałek. Nie zatrzymuj się. Są za nami. Będą nas ścigać, póki nie złapią.

— Kto??

— Nie teraz! Chodź…


Hana pociągnęła go za sobą w stronę małego sklepiku z pamiątkami. W mig znala­zła to, czego potrzebowała. Wzięła z pół­ki srebrny krzyżyk, natychmiast mu go podając.

Osłupiały patrzył, jak płaci ekspedientce. Znów pociągnęła go za rękaw i wyszli.

— To cię ochroni, na początek wystarczy. Staraj się tylko unikać ciemnych miejsc, no i cmentarzy.

— Przed czym? O czym ty dziewczyno w ogóle mówisz?

— To remedium na wampiry.

— Jaja sobie robisz?! Nikt już nie wierzy w podobne bajki.

— Twój kolega się nim stał. Rozsypał się w proch. Sam widziałeś.

— Nie wiem, co widziałem. To nienormalne. Nie wierzę w to

Perlisty pot zrosił mu skronie, serum działało, wywołując jeszcze większą dezorientację.

— Możesz ich nazywać, jak tylko chcesz, choćby kosmitami… Wiedz, że to drapieżcy, którzy nie spoczną, jeśli nie zamęczą swojej ofiary na śmierć. Oni tu są od dawna. I mają się bardzo dobrze.

— Ty też jesteś jakaś dziwna. Kim ty właściwie jesteś? Skąd tyle o nich wiesz?

Patrzył na nią więcej niż podejrzliwie.

— Przyleciałam tu na wakacje — odparła z lekkim uśmiechem.

— Chyba na miotle. To świństwo pali mnie od środka. Chyba nie chcesz mnie otruć, bo jeśli tak…

— Spokojnie. Niedługo przejdzie.

Quentin poczuł torsje, odsuwając się na bok, zwymiotował.

— W porządku? — dopytywała się, widząc na sobie jego zbolały wzrok.

— Chyba tak.

— Uważaj na siebie. Adieu!

Hana poklepała go po plecach, szybko odchodząc.

Zrobiła, co należy. Serum zadziała­ło. Nie było sensu wdawać się z nim w dalszą pogawęd­kę. Nie powinna też przed nikim ujawniać, kim jest. Urato­wała mu skórę, a przy­najmniej miała taką nadzie­ję. Nigdy nie było do końca wiadomo czy wampiry odpuszczą. Czy Quentin znowu które­goś nie spo­tka? Bardzo rzadko porzucały swoją ofiarę. A jeśli już to na rzecz innego drapieżnika.


Pobyt na cmentarzu nie jest zbyt bezpieczny dla ludzi, wiele zabłąkanych dusz trzyma się kurczo­wo życia i można nieopatrznie, którąś ze sobą stamtąd wynieść. Lepiej tam za często nie chodzić. Niewielu o tym wie, ale tak jest…


Noc była jeszcze młoda. Dzielnica czerwonych latarni na Placu Pigalle zaroiła się od przechodzą­cych w tę i z powrotem spragnionych mocnych wrażeń ludzi. Nie brakowało zarówno miejsco­wych, jak i ciekawskich tu­rystów. Znów było tu tak jak dawniej, choć nadal niebezpiecznie.

Córy Koryntu prężyły skąpo odziane lub całkiem nagie ciała w przyciemnionym fluorescencyjnym świe­tle na specjalnie przystosowa­nych do tego wystawach. Tu prostytucja kwitła w najlepsze. Severina zasunęła zasłonę, dając znak potencjalnym klientom, że jest zajęta.

— Nie możesz tu dłużej zostać mój ty aniele, bo będę miała przez ciebie kłopoty — odparła, wi­dząc wychodzą­cego z mroku Uriela. — Wyrzucą mnie przy pierwszej lepszej okazji.

— Ciebie? Za dobra jesteś dla nich — odpalił.

— Jesteś kochany, ale takie życie. Czasem jedna skarga wystarczy…

— Selena cię nastraszyła? Mogłem się tego domyślić.

Nie pozwolił jej dokończyć, kręcąc głową.

— Skąd. Nie chcę tylko stracić klientów. Podpatrujesz nas. To nie teatr. Ja tu pracuję.

Zapaliła papierosa, wydmuchując chmurę dymu.

— Wstydzisz się? To coś nowego.

— Chodzi o klientów, denerwujesz ich. Chcę, żebyś sobie poszedł — powiedziała stanowczo.

— W porządku. — Wyciągnął kilka banknotów, kładąc je na stoliku. — To za fatygę. Należy ci się.

— Hojny jesteś — odparła z szerokim uśmiechem. — Mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić? Szybki numerek na do widzenia?

— Dziękuję, ale może innym razem…

— Obiecanki cacanki. Mogłeś się zatrzymać u niej, a nie u mnie, skoro bardziej ci się podoba.

— Mogłem. Ale wybrałem ciebie. Jesteś bardziej dyskretna.

— Właściwie to… możesz tu zostać jeszcze kilka dni jeśli nie masz się gdzie podziać — zmieniła nagle zdanie Severina.

— Dziękuję i tak miałem odejść. Niewykluczone, że jeszcze tu kiedyś wpadnę.

— Wpadaj, kiedy tylko chcesz. Ja się nigdzie stąd nie ruszam.

— Wiem. Trzymaj się prosto — dodał.

— Ty też przystojniaku. Może chociaż mały buziaczek? O, tu. — Nadstawiła policzek.

— Nie przesadzaj.

Odwrócił się i natychmiast wyszedł w kolorową, rozświetloną neonami noc, ginąc w wartkim tłu­mie zwyczajnych przechodniów i innych, nieprzypadkowych gapiów.


Severina zgasiła papierosa, petując go na podstawku i znowu rozsunęła szeroko kotarę. Nie mu­siała długo czekać, bo bardzo szybko trafił jej się kolejny klient.

— Jesteś wolna?

Obrzuciła go szybkim, taksującym spojrzeniem, zapraszając przymilnym gestem do środka.

Wszedł dalej, wyraźnie rozglądając się po pokoju, jakby czegoś szukał. Podszedł do małego sto­lika i przerzucił rękę jakieś kolorowe bibeloty. Na kryształowym podstawku leżało też kilka gumek.

Kobieta spuściła kotarę, przenosząc wzrok na dobrze zbudowanego mężczyznę.

— Severina to twoje prawdziwe imię?

— Od jakiegoś czasu. Czego byś chciał?

— Podobno robisz wszystko.

— Zgadza się. A na co miałbyś szczególną ochotę?

— Chciałbym porozmawiać — rzucił krótko.

— Lubisz sobie najpierw poświntuszyć, co? Jak ci na imię?

— Antares.

— To, od czego zaczniemy?

— Jesteś sam? — spytał, ściągając go uważnym spojrzeniem.

— Jak widzisz. Do twojej pełnej dyspozycji kochanie.

Na twarzy Antaresa zagościł dziwny grymas.


Denerwuje się. Muszę go jakoś ośmielić, bo jeszcze mi się wymknie… — myślała.

— Tu obowiązuje pełna dyskrecja. Możesz się rozebrać. Jestem gotowy i otwarty na ciebie.

Severina legła na łóżku, przybierając śmiałą pozycję. Gotowa była na wszystko.

— Znasz Uriela? — spytał nieoczekiwanie. — Przychodzi do ciebie?

— Zapomniałam, że chcesz sobie pogadać…

Usiadła na łóżku, patrząc na niego zastanawiająco i założyła nogę na nogę.

— Gdzie on jest?!

— Pierwszy raz słyszę to imię. Musiałeś się pomylić. Może któraś z koleżanek go zna.

Sięgnęła po papierosa, ale nie zdążyła zapalić. Antares doskoczył do niej w mgnieniu oka, łapiąc za grdykę. Ścisnął:

— Nie kłam zdziro! Mów zaraz gdzie on jest?!

— Nie wiem.

— Ja nie żartuję pierdolony transie!

— To pomyłka — wyrzuciła. — Puszczaj!

— Mów albo cię posiekam!

Zobaczyła w jego ręce nóż. Chciała krzyczeć, ale nie mogła. Zdusił jej gardło, że ledwo zdołała oddychać. Przerażona poczuła ostrze noża przy swoim policzku. Z trudem łapała powietrze, a oczy zaszły jej mgłą.

— Liczę do trzech. Raz, dwa…

— Zlituj się, ja nic nie…

Ostrze noża przecięło jej skórę, wbijając się coraz głębiej. Po policzku spłynęła krew.

— Był tu, ale poszedł. Nie wiem gdzie — wysapała, a serce waliło jej jak młotem. — Przysięgam.

— Kiedy?!

Zapach krwi wywołał w nim znajomą żądzę. Oczy dziko zabłysły, a w ustach zalśniły dwa odsta­jące od reszty zębów kły.

— Pół godziny temu. Nie tnij za mocno. Błagam, będą ślady. Zrobię, co tylko chcesz.

Pokusa była zbyt silna, by się jej oprzeć. Ściskając mocno, w jednej chwili skręcił jej kark. Bły­skawicznie zatopił zęby w jesz­cze gorącym ciele, pijąc łapczywie, aż się całkiem nasy­cił. Po czym rzucił na łóżko jak szmacianą kukłę, ucho­dząc w noc.

Rozdział 9

Hana zatrzymała się przed słynnym budynkiem w kształcie podkowy. Luwr, nie­gdyś pałac królewski, a od czasów rewolucji francuskiej muzeum sztuki prezentował się więcej niż okazale. Na rozległym placu znajdowała się wielka szklana piramida w towarzystwie kilku mniej­szych. Otoczona fon­tannami wyglądała naprawdę zjawiskowo.

Zaledwie kilka kroków dalej znajdo­wała się Akademia Sztuk Pięknych. Ściskając w ręku notes ze szkicami, przestą­piła próg pracowni Madame Michelle.

Hector stał w korytarzu, przyglądając jej się z daleka. Spo­tkał się z Mariusem i wiedział już, co ma dalej robić. Poczekał, aż wyjdzie z sali. Dopiero wte­dy zdecydował się do niej podejść.

— Cześć — rzucił niedbale, uciekając wzrokiem na bok.

— Widziałeś się z Urielem?

— Widziałem.

— Gdzie on jest? — spytała, widząc, jak się głupio uśmiecha. — Dlaczego nic nie mówisz?

— On ma pewną tajemnicę… — urwał, jakby się zastanawiał, czy ma jej to powiedzieć. — Nie chce, żeby ktokol­wiek o tym wiedział, dlatego się ukrywa.

— Znów próbujesz mnie oszukać?

— To, co powiem, może ci się nie spodobać — powiedział, ściszając głos.

Odeszli na bok.

— Zaryzykuję. Zaprowadzisz mnie do niego?

— Mógłbym, ale jest pewien problem… On ci nie ufa — wyjaśnił. — Chciałby się z tobą spotkać, ale potrzebuje jakiejś gwarancji.

— Jakiej?! Znowu coś kręcisz — wyrzuciła zniecierpliwiona. — Nie baw się ze mną.

Hector coraz bardziej ją irytował.

— Niby po co? — Wzruszył ramionami. — Nie mam w tym żadnego interesu.

— To o co chodzi? Gdzie on jest?!

— Jak będzie chciał, to sam cię znajdzie. Jednak obawia się, że go zranisz — dopowiedział.

— Dlaczego miałabym to zrobić? Nie rozumiem…

— Bo wie, kim jesteś — odpalił.

— Jak to??

— Stanowisz dla niego zagrożenie. Walczysz z takimi jak on. Spotka się z tobą pod warunkiem, że nie zrobisz użytku ze swo­ich umiejętności.

Ta wiadomość ścięła ją z nóg. Zupełnie się tego nie spodziewała.

Jak to możliwe, że go nie wy­czułam? Czyżby zawiódł mnie własny instynkt? Chyba że Hector kła­mie. Tylko w jakim celu? I skąd wie, że jestem pogromczynią? Kto mu o tym powiedział?…

W głowie miała prawdziwy mętlik, gubiła się w domysłach.


— Poza tym nie może znieść tego, że… — Spojrzał jej prosto w oczy. — Coś do ciebie czuje.

— Skąd wiesz? — spytała głucho, nie mogąc wciąż uwierzyć w to, co usłyszała.

Uriel był obcym. Wampirem.

— Bo mi to sam powiedział.

— Tobie? Tak dobrze go znasz??

— Przecież mówię.

— Nic złego go z mojej strony nie spotka — powiedziała pokrótce. — Możesz mu to przekazać.

— Sama będziesz mogła to zrobić. Na razie jednak… chce, byś mu oddała jego szkice. Potrzebuje je na zajęcia — tłumaczył.

Po lekkim wahaniu oddała mu notatnik Uriela…

— Kiedy?

— Kiedy uzna za stosowne. Zostaw mi swój numer telefonu — dodał.

— Po co?

— Oddzwonię.

Podała mu swój numer. Na wszelki wypadek wzięła i jego, zapisując w smartfonie, w kontaktach.

Nie wiedziała, czy może mu zaufać, czy nie. Instynktownie czuła, że ściągnie na nią kłopoty. Po­nowne spotkanie z Urielem mogło być dla niej fatalne w skutkach, mimo to zapragnęła go znów zobaczyć, choćby po to, by wyjaśnić parę nurtujących ją spraw. Picie kawy nie wchodziło w grę.

Sprawa była zdecydowanie poważniejsza. Sama nie wiedziała, jak się dalej potoczy…


Marius czekał na niego przecznicę dalej, chowając się w ciemnej bramie. Przekazał mu notatnik.

— Dobrze się spisałeś.

— Uwierzyła we wszystko. Tak jak mówiłeś.

— A Uriel? Przypomniałeś już sobie, gdzie może być?

Zimnokrwisty badał go wzrokiem, próbując przeniknąć na wskroś.

Pokręcił głową.

— Szkoda.

— Zrobiłem, co trzeba. Mogę już iść?

— A gdzie ci się tak śpieszy?

— Mam zobowiązania. Muszę się przygotować do zajęć…

— A ja zabieram ci twój cenny czas? — stwierdził chłodno. — Strasznie mi przykro.

— To nie tak.

— Więc mnie nie denerwuj. Mamy pewne sprawy do omówienia.

— Handluję prochami, nie krwią — odrzucił.

— A więc myślimy o tym samym.

— Nie musisz mnie gryźć. Daj sobie spokój.

— Nie wiem jeszcze, jak smakujesz.

Skrzywił usta w grymasie, przypominającym uśmiech.

— I tak jest lepiej.

— Nie dla mnie.

— Zawarliśmy umowę…

— Bo o to prosiłeś. Zresztą mam powody sądzić, że jesteś wobec mnie nielojalny.

— Jakie? Dotrzymuję tajemnicy — wyrzucił, patrząc mu prosto w oczy. — Możesz być pewny.

— Skoro tak, to mi to udowodnij.

— Zrobię to, ale nie w taki sposób. Jeśli pozwolę ci pić swoją krew, nie będzie już odwrotu. Uriel mi wszystko powiedział. A umowa, to umowa. Obowiązuje obie strony — przypomniał mu nagle, biorąc się na odwagę.

— Oczywiście, ale zawsze można ją zerwać i zawrzeć nową.

Zimnokrwisty, widząc, że tym razem niczego nie wskóra, pozwolił mu odejść.

Tak łatwo mi się nie wywiniesz… — dodał jeszcze w myślach.


Na Montparnasse toczyło się zwyczajne życie. W jednej z kafejek tłoczyło się dość pokaźne gro­no amatorów dobrej kawy i prostych, smacznych przekąsek. Nie mogło też tu zabraknąć rogalików, słynnych croissantów. Ładna pogoda sprawiła, że więk­szość ludzi siedziała na zewnątrz loka­lu.

Tylko nieliczni pozostali w murach, w chłodniejszym miejscu. Tu czuli się zdecydowanie najlepiej.

— Dlaczego Uriel jest taki ważny?

Dociekał wysoki blondyn o wystających kościach policzkowych i wyraźnie zarysowanej szczęce.

— Lucien chce go pozyskać dla siebie.

Towarzysząca mu kobieta o krótkich, jasnych włosach i swobodnym, sportowym stroju nie wy­różniała się niczym szczególnym, prócz głębokiego, przenikliwego spojrzenia.

— Po co?

— Jego zapytaj — ucięła Diana.

— Wysługują się nami. Nie podoba mi się, że Marius układa się z Julesem, zamiast skupić na waż­niejszych sprawach. Tylko na tym tracimy.

— A co na to Gabriel? Tajemniczy jak zwykle — skomentowała, kiwając głową. — Nie daje niczego po sobie po­znać. Powiedz, jakie mają zamiary?

— Nie mogę. — Zasępił się wyraźnie Bertrand. — Ale on sprzyja bardziej wam niż Lucienowi.

— To zrozumiałe. Klany ciemności powinny się trzymać razem — powiedziała mistrzyni z Klanu Saint Germain. — Chociaż ostatnio jakoś tego nie widać.

— Nie chcą dopuścić do rozlewu krwi pomiędzy nami a klanami cienia. Wiedzą doskonale jaki jest Lucien. Zapalczywością prześcignął chyba nawet samego Artabana. Damian powinien na niego uważać. — Patrzył na nią zastanawiająco. — Jednak mogą nas zechcieć skłócić.

— Wszystkiego się można po nim spodziewać. Pragnie władzy, a my mu tylko przeszkadzamy.

— Jeśli o to chodzi, to więcej znam takich. Poszukaj ich w Deepshadow. Nie przebierają w środ­kach, by osiągnąć swój cel. Was też zechcą zniszczyć.

— Miałeś z nimi styczność, będąc u Augustusa, to najlepiej o tym wiesz — odpaliła

— Tak, byłem rezydentem, jak ich pogardliwie nazywacie. I dużo mogę ci o nich opowiedzieć.

— Pewnie dlatego trafiłeś do Febusa. Jesteś dla nich bardzo cennym źródłem informacji…

— Mam nadzieję, że nie tylko dlatego. — Ściągnął brwi.

— Aż dziw bierze, że klany cienia nie chciały się ciebie pozbyć. — Kręciła głową.

— Chciały, ale im nie wyszło. Wróćmy lepiej do Klanu Damiana… i do Luciena.


— Mamy sojusz z oświeconymi — odchrząknęła. — To nas chroni przed jego wybrykami. Myślę, że to tylko taka gra.

— Bawi się z nami? — Bertrand wodził za nią wzrokiem. — Przejmując Uriela, tylko wywoła kon­flikt z hiszpańskimi klanami. Mało mamy problemów na własnym podwórku?

— Nie wierzę, że Lucien tego nie widzi. Co on kombinuje? Artaban mu na to pozwala? Bo Da­mian jest chyba ponadto.

— Prędzej czy później się dowiemy. Wszystkich nas obowiązuje takie samo prawo Artemis.

— A jeśli dogadał się z wichrzycie­lami? Pamiętasz co spotkało Klan Cambiela? Gdyby nie poszli na kompromis, nie złożyli broni, to by ich nie było. Re-transformowali i są prawie tacy jak oni. Bud­di nie oszu­kasz.

— Oby nie. Lepiej byłoby, gdyby wysokoenergetyczni nie brali w tym udziału, bo marny nasz los.

Mistrz Gabriela wolał nie mieć z nimi do czynienia. Jako były rezydent miał bliżej do wichrzy­cieli niż oświeconych. Co rusz musiał udowadniać im swoją lojalność. Zła przeszłość ciągnęła się za nim jak smród za gównem.

— Hana tu jest. A jeśli ona to i prawdopodobnie Serafin. Sądzę, że to już się stało — stwierdziła gorzko mistrzyni kapłana Corvusa.

— Nie przesądzaj sprawy Artemis. Oni nie ingerują bez powodu.

— Uważasz, że to nic? — zdziwiła się. — Chyba słabo ich znasz. Wtrącali się już z o wiele bardziej błahego powodu. Poza tym… wolałabym, żebyś nazywał mnie Dianą — dodała. — Artemis brzmi zbyt preten­sjonalnie. Niby to samo, a jed­nak dużo łatwiej wtopić się w tłum.

— No tak. Lepiej nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. Licho nie śpi.

Rozdział 10

Muzeum Orsay przyciągało wielu malarzy, rzeźbiarzy, modnych dizajnerów, jak również zwy­kłych miłośni­ków sztuki. Każdy, kto wstąpił do tego przybytku, miał okazję obejrzeć prace znanych mi­strzów, ale i współczesnych do­brze zapo­wiadających się artystów. Można tu było przyjść na wysta­wę nawet nocą. Ale nie tylko tu. Moda na nocne zwiedzanie galerii i muzeów cieszyła się dużym powodzeniem mimo upływu lat. Stała się nawet pew­nego rodzaju tra­dycją.

Interaktywne pokazy multimedialne zastępowały licencjonowanych przewodników turystycz­nych. Ich rolę prawie całkowicie przejęła sztuczna inteligencja. Konkurowały z nią artystyczne murale na zewnątrz budynku, doskonale wtapiając się w miejski krajobraz.

Grafika, fotografia, sztuka użytkowa, rzeźba, zbiory malarstwa… Czego tu nie było?

— Co o tym sądzisz Claude? — dopytywała się kobieta, odrywając wzrok od jednego z obrazów.

— Wyśmienite połączenie. Spójrz tylko na to posunięcie pędzla Lauro. Od razu poznać prawdzi­wego mistrza. Majstersztyk.

— A co ty na to Corvusie?

Towarzyszący im mężczyzna był jakiś nieswój. Pochylony w przeciwną do nich stronę zdradzał niepokój, a nawet lekkie poddenerwowanie. Jego uwagę przykuła rzeźba, któ­rą niedawno minęli. Stała opodal w przeciwle­głej sali, choć można ją było dostrzec z miej­sca, w którym się zatrzymali, podziwiając dzieło jednego z czołowych malarzy impresjonistów.

— Czy my cię przypadkiem nie nudzimy? — Skrzywił się z dezaprobatą Claude. — Bo mam wraże­nie, że ciebie to w ogóle nie interesuje.

— Przepraszam was na chwilę. Właśnie coś sobie przypomniałem. Spotkamy się przy wyjściu.

Okręcił się na pięcie, szybko odchodząc.

— Naprawdę nie wiem, co ty widzisz w tym ignorancie? On się w ogóle nie zna na sztuce.

— Nie mów tak. Zbyt pochopnie go oceniasz. Ma po prostu gorszy dzień — wzięła go w obronę kobieta. — Na czym to skończyliśmy?…

— Mówiłem o cudownym połączenie stylów, te urzekające kolory… — zaczął wymieniać Claude.

— Magnifique — potwierdziła.


Corvus wrócił do sali, która wywołała w nim dziwne wrażenie, poczucie czegoś, co już dobrze znał, a co wymykało się zwykłej, ludzkiej percepcji. Duża masywna rzeźba z brązu przed­stawiała jakiegoś kupca z dziewiętnastego wieku. Pracownik galerii, który okrywał ją długim mate­riałem, przypominającym płótno i wyszedł. Corvus minął się z nim w drzwiach. Okazało się, że ta praca wła­śnie została sprzedana. Wi­siała tam kar­teczka — proszę nie dotykać eksponatu. Zarezerwo­wane. Teraz czekała na transport i na nowego właściciela.

Sala, w której się zatrzymał opu­stoszała. Część wystawionych do sprzedaży zbiorów i kolek­cji już znalazła swoich nabywców, a inne nie były na sprzedaż. Oglądający stracili zainteresowanie. Jed­nak nie zniechęci­ło to Corvusa. Zsunął płótno z posągu i zaczął mu się badawczo przy­glądać. Nie przestając zastanawiać, z czym ma do czynienia. Ten kamień z całą pewnością nie należał do martwych. Pulsowała w nim znajoma energia. Nie mógł jej pomylić z niczym innym.


Miał przed sobą postać solidnej budowy mężczyzny w kolorowym ka­ftanie, z szerokim pasem na biodrach, która za­marła w wymuszonej pozie, trzymając w ręku jakiś przedmiot z dawnej epoki.

— Doskonały kamuflaż. Wszyscy cię szukają, a ty sobie tu stoisz… Niczym zaklęty w posągu… Tylko że teraz trudno ci będzie się z tego uwolnić Urielu.

Mikro ruchy gałek ocznych posągu zdradzały, że go słyszy.

— Musiałeś być naprawdę zdespero­wany, że się na to zdecydowałeś. Ten, kto ci to zrobił, dobrze wykonał swoją robotę. Teraz pewnie czeka na stosow­ny moment, żeby cię stąd zabrać. Wiesz, cho­ciaż kto cię kupił?

Przeszedł kilka kroków, nie odrywając od niego spojrze­nia. Wzrok posągu ob­rócił się błyska­wicznie w jego stronę. Z której strony by się na niego nie patrzyło, wydawa­ło się, że zerka wprost na obserwatora niczym Gioconda ze słynnego obrazu Le­onarda da Vinci.

— Z pewnością żaden z twoich przyjaciół — stwierdził. — Powiedz mi, kto cię tak urządził?… — zawiesił rozmyślnie głos, badając jego reak­cję. — A może będę mógł ci pomóc się z tego wydostać.

Oczy posągu, mimo że patrzyły wprost na niego, pozostały nieruchome. Uriel dobrze się wczuł w swoją rolę, bo pozostał głuchy i niemy niczym kamień.

— Chantal uważa, że przyjechałeś do nas w jakimś ważnym celu. Powiesz mi, w jakim a cię uwol­nię. Wystarczy, że zamrugasz oczami… Twoi wrogowie z pewnością się ucieszą jak cię znajdą… Nie? A więc dobrze. Jak chcesz…

Narzucił płachtę materiału z powrotem na posąg.

— Czekaj!

— Czekam…

— Nie wiem nawet, kim jesteś — usłyszał nagle.

Po chwili zwłoki zsunął materiał, odsłaniając głowę rzeźby. Uriel patrzył na niego bezradnym wzrokiem.

— Corvus. Jestem kapłanem Morgany — przedstawił się. — Chyba słyszałeś o Saint Germain?


— Oczywiście. Regulujecie krwio­bieg tego miasta.

— Można tak rzec. Kto ci to zrobił? — spytał wyższy rangą krwiopijca.

— Kandydat. Zaoferował mi swoją kryjówkę.

— Czyj?

— Nie wiem.

— Nie wierzę, że tego nie sprawdziłeś.

— Nie miałem zbyt wiele czasu. Depczą mi po piętach.

— To może poczekaj, aż wróci. — Zmarszczył brew.

— Z pewnością. Liczył na nagrodę…

— Ludzie zrobią wszystko, żeby się wkupić w nasze łaski. Łudzą się, że każdego przemienimy. Założę się, że sprzeda cię temu, który zaoferuje mu więcej — dodał. — Zbyt wielu cię szuka.

— Pomożesz mi?

— A powiesz mi, co tu robisz?

— Powiem, ale nie teraz.

Uriel grał na zwlokę. Byleby go uwolnił z tej pułapki, w którą wpadł na własne życzenie. Nie wiedział, czy chce mu pomóc, czy zaszkodzić. Kto jest jego wrogiem, a kto nie.

— Zabiorę cię stąd, ale musisz trochę poczekać.

Kapłan opuścił salę szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie.


Po kilkunastu minutach przyszli po niego jacyś ludzie. Narzucili mu na głowę bia­łe płótno i za­brali go ze sobą, pakując do dużego dostawczego wozu. I natychmiast odjechali w nieznanym kie­runku. Uriel z niecierpliwością czekał na oswobodzenie, zastanawiając się, jakie plany ma wo­bec niego Corvus i czy rzeczywiście chce mu pomóc.

Samochód jechał dość szybko. Wtem gwał­townie zaha­mował. Marmurowy posąg kołysał się na wszystkie strony, lecz się nie przewrócił. Był dobrze zabezpie­czony drew­nianymi deskami i przy­twierdzony linami do masywnego podestu. Zsunął się jedynie okrywający go materiał.

Wokół zapanował niesamo­wity zgiełk, świadczący niezbicie, o toczącej się gdzieś niedaleko wal­ce. Na zewnątrz wozu ścierały się ze sobą wrogie klany wampirów, a być może i kilku ludzi. Mógł się jedynie tego pomyśleć. Niespokojnym okiem obserwował przebieg wydarzeń. Po­tem wszyst­ko momentalnie ucichło. A z mroku wyłonił się Corvus.

— Zdejmij to ze mnie!!

— Później. Wolę nie ryzykować, że mi uciekniesz — tłumaczył.

Z pomocą swoich współbratymców przeniósł go w inne, o wiele bezpieczniejsze miejsce.


Uriel miał już serdecznie dość trwania w bezru­chu, więc kiedy tylko rozbito kamienny pancerz, uwalniając go z pułapki, ode­tchnął z wyraźną ulgą:

— Nareszcie.

— Morgana chce się z tobą widzieć — oświadczył naraz kapłan.

— Po co te zabezpieczenia? — Spostrzegł kraty w oknach i magiczne znaki na ścianach. — Myślisz, że mnie to powstrzyma? Jak będę chciał to i tak stąd czmychnę.

— Śmiało. To w razie, gdybyś zmienił zdanie, albo chciał nas oszukać.

Kapłan wiedział, że blefuje. Poza tym Uriel nie dorównywał mu rangą i doświadczeniem.

— Rodin nie będzie zadowolony, że mnie przetrzymujecie. To wbrew sojuszowi. A Cordian się wścieknie i was wykrwawi.

— Raczej nam podziękuje za zgubę. Tropi cię od kilku dni. Nie wiem, dlaczego się przed nim ukrywasz, ale pewnie masz jakiś ważny powód. — Corvus wodził za nim zastanawiająco wzrokiem. — A co do sojuszu… to wcale nie jesteście lepsi od innych, mimo że oficjalnie ze sobą nie walczymy.

— Ale tak samo jak my obawiacie się oświeconych — wytknął mu. — A oni już tu są.

— Nie nasza i wasza, a ich to rzecz. — Corvus zmarszczył brwi. — Czas byś wyjawił mi, po co tu zawi­tałeś?

— Nie lubię siedzieć długo w jednym miejscu — uciął.

— Przyznaj lepiej, że masz u nas małe randez vous. Ale chyba nie z Lucienem? — zakpił. — On by cię z pewnością wolno nie puścił. Ostrzy sobie na ciebie zęby od dawna. Stanowisz niezły kąsek dla klanu cienia, a oni bardzo sobie cenią waszą gorącą krew. Damian potrafi być bezwzględny.

— Artaban od zawsze rywalizował z Cordianem. Nigdy nie potrafili się dogadać. A Lucien ma bardzo dużo za uszami, wszystkimi kręci za jego pozwole­niem. Klany ciemności nie są spójne. So­jusz niczego nie zmienia ani nie gwarantuje.

— Widzę, że dobrze się orientujesz w sprawach, które wykraczają daleko poza twoje kompetencje.

— Te sprawy wszystkich nas dotyczą i warto coś o nich wiedzieć.

— Widać, że Cordian cię w nie wtajemniczył — wysnuł wniosek. — Oby nie na własną zgubę. Anta­res też cię szuka, nie przebierając w środkach. Zostawia za sobą ślady. Musiałeś coś prze­skrobać, czymś im się nara­zić — próbował dociec kapłan.

— To już nie twoja sprawa — odpalił.

— Gdybym chciał cię wydać Damianowi, już dawno bym to zrobił. A jednak mi nie ufasz. — Patrzył na niego wyczekująco. — Może jak porozmawiasz z Morganą, to będziesz bardziej rozmowny…


Światło księżyca wpadało przez okratowane okno. Przeciągające się czekanie działało na nieko­rzyść Uriela. Obawiał się, że Corvus wyda go Antaresowi, a wtedy nie uda mu się zrobić tego, co zamierzał. A miał swój sekretny plan.

Po jakimś czasie pojawiła się przed nim arcykapłanka…

— Witaj uciekinierze. Mam nadzieję, że nie będę żałowała tego, że udzieliłam ci schronienia.

Morgana obserwowała jego smętne oblicze.

— Muszę się widzieć z Saint Germain — burknął, podnosząc na nią ponury wzrok. — Tylko jemu powiem, co zamierzam.

— Wysoko mierzysz. Nie sądzę, żeby Saint Germain chciał się widzieć z tobą.

— W takim razie nic wam nie powiem.

— Są pewne sposoby — odparła, próbując złamać jego opór, łagodną perswazją. — To zależy ode mnie, od ciebie też…

— Jeśli coś mi się stanie, narazisz swój klan na kłopoty, bo Cordian ci tego nie daruje — zagroził, czując, jak próbuje mu się dostać do umysłu, złamać pieczęcie, które mentalnie założył.

Najgorsze co mogłoby się zdarzyć, to przelanie krwi. Nie zamierzał poddać się bez walki, po­zwolić by arcykapłanka zatopiła w nim swoje kły. Wciąż liczył na to, że nie złamie panującego mię­dzy ich klana­mi sojuszu.

— Bez obaw. Tylko ode mnie zależy, kiedy stąd wyjdziesz. A skoro tu jesteś, to porozmawiajmy…


Jules chodził w kółko, czekając na Tristana. Kiedy tylko się pojawił, dopadł do niego porządnie rozwścieczony. Diakon jednak odparł jego atak, odskakując przytomnie na bok.

— Pohamuj się. Ty też popełniasz błędy.

— Jak mogłeś do tego dopuścić?! Już był nasz! — wrzasnął.

— Tylko dzięki mojemu kandydatowi udało mi się go podejść. Nie moja wina, że nie wyszło — tłu­maczył, kładąc uszy po sobie. Nie miał zamiaru jeszcze bardziej go denerwować.

— Właśnie, że twoja. Mogłeś to rozegrać inaczej — pieklił się mistrz. — Rufus jest do niczego!

— Nie mogłem. Corvus go przejął. Kapłan to zbyt trudny przeciwnik. Sam mogłem polec.

— Nie ma trudnych przeciwników. Są tylko nieudacznicy tacy jak ty! — wyrzucił Jules.

— Hamuj się! — warknął. — Bo będziesz tego żałował. Ja przynajmniej go znalazłem.

— Tylko dzięki Paris — dodał.

— Chwalisz ją za wszystko, co zrobi, bo pijesz jej krew.

— Pilnuj lepiej swoich spraw.

— Lucien nie będzie zachwycony…

— No pewnie. Też ci się od niego oberwie.

Patrzyli na siebie pełni wzajemnych wyrzutów, gotowi skoczyć sobie do gardeł.

— Nie zamierzam iść do niego na skargę.

— Stop. Wystarczy.

Jules próbował ochłonąć, powstrzymując wściekłość. Już swoje powiedział. A Tristana zalała fala białej gorączki.

— Potrafisz tylko rozkazywać. To, że jestem diakonem, nie daje ci prawa, by mną pomiatać!

— A za co mam cię chwalić, jak na to nie zasługujesz?

— Robię więcej, niż ci się zdaje.

— Ciekawe co? Szkolisz nowego łowcę? To potrafi każdy.

— Nic ci się nie podoba. Krytykujesz wszystko, co robię. Stale próbujesz mnie skompromitować, ośmieszyć w oczach Pierwszego. Oboje bawicie się moim kosztem.

— Sam się o to prosisz! — wyrzucił,

— Wiem, o co ci chodzi…


— Natychmiast się uspokójcie!!

Niespodziewane pojawienie się Luciena wyraźnie ostudziła ich bojowe zapędy. Na wyraźny jego znak. Podeszli skruszeni, spuszczając potulnie głowy.

— Zachowujecie się jak bezmyślna zgraja padlinożerców! Damian nie potrzebuje takich kiepskich dyletan­tów! Bójcie się, jak to do niego dotrze. Macie się wspierać. Działać razem. Nie czas na głu­pie zwady. Trzeba się ostro brać do solidnej pracy. Następnym razem nie puszczę wam tego płazem. Artaban żąda wyników! Ja żądam posłuszeństwa! Zrozumiano?!

Zgodnie skinęli głowami.

— Jules wracaj do swoich zajęć. Prędko! Czekam na efekty. Czczym gadaniem jeszcze nikt nic nie zrobił. Mącisz, zamiast go wspierać.

— Realizuję plan Kapłanie. Marius zrobi, co trzeba. Na pewno cię nie zawiodę.

— Oby to była prawda. A ty Tristanie pójdziesz ze mną — zwrócił się nagle do diakona. — Mam dla ciebie nowe zadanie.

Nie oglądając się za siebie czym prędzej odeszli.


Jules patrzył za nimi zastanawiającym wzrokiem. Nie powinien był w taki sposób karcić Trista­na. Przesadził. Zdawał sobie sprawę z tego, że kapłan bardziej go lubi. Miał tylko nadzieję, że nie słyszał całej ich rozmowy, choć pewnie już wiedział, co się stało.

Nie mógł tego nie wiedzieć jako ich Pierwszy. Połączyli ze sobą krew. Obaj uczniowie byli dla niego czytelni i przewidujący, choć Jules był bardziej doświadczony od Tristana i mógł się przed kapłanem mentalnie blokować. Rozważnie korzystał z tej umiejętności, by żyć z nim w zgodzie.

Na protek­cję Artabana też nie miał co liczyć. O wszystkich jego poczynaniach donosił Damiano­wi. Jedynie Paris mu tak naprawdę sprzyjała. Miał w niej powiernicę swo­ich najskrytszych sekre­tów, uczennicę i jednocześnie partnerkę. Nigdy go nie zawiodła.

Rozdział 11

Na Igrzyska sztuki cyrkowej przyszło mnóstwo ludzi. Cyrk Phénix przeżywał prawdziwe oblęże­nie. Organizatorzy dwoili się i troili, nie szczędząc pieniędzy na reklamę, by ich impreza przycią­gnęła jak najwięcej Paryżan i jeszcze więcej turystów. Przewidywano całą masę różnego rodzaju atrak­cji. Hana nie mogła sobie odmówić tej przyjemności. Przyszła tu w towarzystwie Alaina.

Chłopak doskonale sprawdził się jako przewodnik po mniej znanych zakątkach Paryża. Od razu go polubiła, był bardzo miły i po­mocny. To od niego do­wiedziała się wielu ciekawych hi­storii o tym starym za­chwycającym mieście. W ogóle okazał się nieza­wodnym źródłem wszelkich informacji.


Cyrk wyglądał bajecznie. Przedstawienie, jakie się tu od­bywało było na najwyższym poziomie artystycznym. Zrobione ze szczególnym smakiem de­koracje, bazujące na stylu rokoko, cudowna gra świa­teł przyciągały wzrok i oszałamiały. Spektakl zrobiono z prawdziwym rozmachem i emito­wany był na żywo w sieci oraz we wszystkich najważ­niejszych telewizjach na świecie.

Hana była wprost oczaro­wana pokazami kunsztu artystów, ich znakomitym talentem. I lekkością, z jaką prezentowali swoje umie­jętności. A wszystko to w miłej dla ucha oprawie muzycznej.

Przez chwilę znów poczuła się małą dziew­czynką.


Sobotni poranek przywitał Hanę świergotem ptaków i letnim, rześ­kim deszczem. Jeszcze była pod wrażeniem ostatnich kilku godzin spędzonych z Alainem w Cyrku Phénix. Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz tak dobrze się bawiła. Wyszła na niewielki balkon, patrząc na wzgórze Montmar­tre. Mogła wreszcie trochę głębiej odetchnąć po kil­ku upal­nych dniach.

Po niebie gnały obłoki, kłę­biąc się coraz bardziej. Niespodziewanie błysnę­ło i gdzieś w oddali dało się słyszeć donośny grzmot. Pociemniało. Pierwsze krople deszczu zadud­niły na parapecie, za­raz potem za­czął padać rzęsisty deszcz.

Hana nie czekając, aż się na dobre rozpada, wróciła do pokoju. Leżąca na stoliku komórka wibro­wała. Od­blokowała ją, przytykając do ucha:

„Halo”.

„Muszę cię ostrzec. Grozi ci niebezpieczeństwo”.

„Kto mówi?”.

„Hector. Nie mogę nic więcej powiedzieć”.

„A Uriel? Gdzie on jest?”.

„Nie wiem. Straciłem z nim kontakt. Oni tu są i coś knują, ale nie wiem co”.

„Jacy oni?”.

„Obcy. Obserwują cię i chcą dopaść Uriela” — mówiąc to, szybko odłożył słuchawkę.

Hana chciała do niego oddzwonić, by dowiedzieć się czegoś więcej, ale dzwonił z zastrzeżonego numeru. Na zewnątrz lało jak z cebra.


Pukanie do drzwi wyrwało ją z głębokiego zamyślenia. Po drugiej stronie stał Alain.

— Jak Ci się spało mademoiselle?

— Prawie nie zmrużyłam oka — przyznała. — Bawiłam się świetnie.

— Burza już przechodzi. Mam coś dla ciebie… — Podał jej jakiś płaski przedmiot, przypominający ze­szyt. — Kazano ci to oddać.

— Od kogo to masz?? — zdumiała się, zaglądając do środka.

Jej oczom ukazał się notatnik ze szkicami, należący do Uriela, ten sam który oddała niedawno Hectorowi.

— Od…

— Ma go ode mnie. Możemy porozmawiać?

ężczyzna wyszedł zza pleców Alaina zupełnie niespodziewanie.

— Oczywiście. Zostaw nas samych Alain — poprosiła, uśmiechając się przepraszająco.


Hana szybko zorientowała z kim ma do czynienia, przybysz specjalnie się przed nią nie masko­wał. Nie chciała też narażać Alaina na kłopoty. Mimo że sama czuła się dość niekomfortowo, nie dała tego po so­bie poznać. Miała doświadczenie z krwiopijcami i umiała sobie z nimi radzić. Pora­dzi so­bie i tym razem. Przekonywała samą siebie. Zresztą stojący przed nią obcy nie wyglądał groź­nie. Miał cał­kiem miłą dla oka powierzchowność. Być może z takiej strony chciał się jej wła­śnie poka­zać. Jedynie dziwnie skrzące się oczy zdradzały jego nieludzkie pochodzenie.


— Jestem Gabriel Vidal — oświadczył, przestępując próg pokoju. — Nie obawiaj się. Nie mam wro­gich zamiarów.

— Hana Donovan. Co cię tu sprowadza? I skąd masz ten notatnik?

— Znalazłem go u jednego z moich krwiopijców — wyjaśnił przybysz. — Podobno chcesz się spo­tkać z Urielem. Wiesz, że jest jednym z was…

— Wiem. Co z tego?

— Lepiej wróć do Sydney i zapomnij o nim.

— Taki jest niebezpieczny? — zakpiła.

— To chyba oczywiste. Miła aparycja to nie wszystko.

— Nie dbam o to. Przez cały czas próbuję was poznać i zrozumieć.

— Zrozumieć? Chyba chodzi ci raczej o względy Uriela. — Uśmiechnął się z przekąsem. — Lady Ametyst powiedziałaby, że kroczysz krętą ścieżką.

— Nie znam. Nigdy nie szukałam łatwych rozwiązań. Jestem tu by pokonywać trudności — dodała.

— Ta Archaii jest istotą wyższą. Mówiąc waszym ludzkim językiem to anioł płci żeńskiej — zaspo­koił jej ciekawość arcykapłąn. — Pomaga wam jak to każdy anioł.

— Anioł?? Dziwne, że o nich mówisz, będąc demonem. I na dodatek nosisz imię jednego z nich.

— Dlaczego? Demony też mogą być dobre i złe. Podobnie jak Uriel nim nie jest — zauważył.

— Więc jednak nie jest taki zły — wywnioskowała.

Serafin mówił jej o istotach światła. Pomagali ludziom od tysiącleci. Sam był jednym z nich.

Kiedyś opowiedział jej też swoją historię. Bę­dąc jeszcze uczniem słynnego Ojca Aureliana, pro­wadził doświadczenia z pogranicza życia i śmier­ci. W czasie jednej, z takich wędrówek poza ciałem zwanej OOB, przeszedł w inny wymiar i już nie udało mu się stamtąd wrócić.

Utknął pomię­dzy światami. Jakiś czas się tam błąkał, zanim spotkał ich na swojej drodze. Ekspe­rymenty te prze­prowadzał w największej tajemnicy w pewnej jaskini. A jego ciała nig­dy nie odnale­ziono. Nie wie­działa dlaczego, ale nagle sobie o tym przypomniała w jednym, krótkim przebłysku, a przecież mi­nęło już tyle lat…

— Nikt nie jest, do czasu. Słyszałem o twoich wyczynach przewrotna dziewczynko — zauważył, jak się zamyśliła, ale nie zdołał jej przeniknąć. — Nieładnie się z nami bawisz.

— Robię to, co muszę — odpaliła. — Nigdy nie zabijam bez przyczyny.

— Tak jak my wszyscy. Respektujemy sojusz i działamy tylko w obronie własnej. — Lustrował ją uważ­nie wzrokiem. — Jednak Jimowi nie pomogłaś, kiedy przeszedł na ciemną stronę mocy.

— Nie mogłam…


Poruszył jej czułą strunę. Znów umilkła. Powróciły złe wspomnienia. Nigdy sobie nie wybaczyła, że pozwoliła Jimowi odejść. Minęło tyle czasu. Nie wiedziała, gdzie teraz jest i co robi. Czy w ogó­le żyje? Zawsze jej pomagał i troszczył się o nią jak starszy brat. Bardzo za nim tęskniła. Rowena też bardzo odczuła jego brak. Byli przecież najlepszymi przyjaciółmi.

— Chcesz go odzyskać? — zaczął po pauzie Gabriel.

— A to w ogóle możliwe?

Podniosła na niego zbolały wzrok.

— Wiem, gdzie jest. Zapomnij o Urielu i wyjedź, a całkiem możliwe, że znów się spotkacie.

— Nie wchodzę w układy z żadnymi z was.

— Morgana pewnie złożyła ci lepszą ofertę? — Nie spuszczał z niej oka. — To tylko propozycja.

— Nie wiem, o czym mówisz.

— Bez obaw. Ona nam sprzyja. Jestem częstym gościem u Saint Germain.

— Współpracujesz z hrabią? — zdziwiła się.

Żałowała, że nie dane jej było spotkać taką legendę. Wiedziała, że jest bardzo ważny. Przewodził całemu klanowi. I wszyscy się z nim liczyli. Myślała, że zdoła za jego pośrednictwem coś wynego­cjować, załagodzić sprawy pomiędzy ludźmi i wampirami.

Hrabia stał na znacznie wyższym poziomie od innych z jego rasy. Ewoluował, a teraz roztaczał opiekę nad Morganą i jej klanem. Często jednak był nieobecny na ich zgromadzeniach, polegając na doświadczeniu i lojalności swojej arcykapłanki. Jednak wiedza Hany o tych sprawach była zni­koma. Polegała na tym, co usłyszała od nich samych, a przede wszystkim na swojej intuicji.


— Wydaje ci się to takie niemożliwe? Podobnie jak on jestem miłośnikiem poezji i maluję obrazy. Przez sztukę można nie tylko wyrazić siebie, ale i połączyć skrajności. Dobro i zło też może w pew­nych okolicznościach być sobie bliskie. Na wyższym poziomie poznania to jedno i to samo.

— Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić.

— Może powinnaś spytać o to Serafina — zasugerował. — On doskonale o tym wie. Tylko że tutaj, gdzie razem przyszło nam razem żyć, to już nie jest takie oczywiste — dokończył.

— Trudno mi jest się rozeznać w waszych układach.

Takie filozoficzne dysputy mogły ją jedynie zapędzić w kozi róg. Nie była w nich mocna.

— Pewne sprawy są poza wszelkimi podziałami, ale nie każdy potrafi je pojąć.

— A może ty wiesz, kto napadł na mnie w Lasku Vincennes? — przypomniała sobie nagle, próbu­jąc dociec, kto za tym stoi.

— Niestety nie. A co by ci to dało, gdybyś wiedziała?

— Nie jest wam na rękę, że tu jestem, a ja przyleciałam tu tylko na wakacje.

Na te słowa Gabriel uśmiechnął się…

— W razie, gdybyś zmieniła zdanie w sprawie Jima… — urwał, badając ją wzrokiem. — Przyślę do ciebie Arakiela. To, co mu powiesz to tak samo, jakbyś po­wiedziała mi.

Odprowadziła go chłodnym spojrzeniem, myśląc sobie w duchu:

Nie poddam się niczyjej presji. Skoro Jim żyje, sama go znajdę…


Hector czuł się dziwnie, trzymając w ręku telefon. I nijak nie mógł sobie przypomnieć, do kogo przed chwilą dzwonił, tak jakby coś lub ktoś nim kierowało bez jego wiedzy i świadomości. Numer też odruchowo skasował i teraz zachodził w głowę, jak to się w ogóle mogło stać??

— Co tak stoisz, jak słup soli?

Xavier patrzył na niego, biorąc kolejną porcję frytek.

— Co mówiłeś??

— Twoja porcja. Trzymaj!

Wcisnął mu do ręki papierowy kubeczek.

— Dzięki.

— Co z tobą? Stało się coś? Blady jesteś jak Gauguin.

— Nic mi nie jest.

Przeszli na bok, siadając na ławce.

— Co będzie z towarem? — dopytywał się Xavier. — Będziesz coś dziś dla mnie miał?

— Jasne coś skombinuję. A, co potrzebujesz na imprezę?

— Chce mieć dziś najfajniejszą dziewczynę w mieście i nieziemski odlot.

— Marzyciel. To drugie masz zapewnione.

— A ty co dziś robisz?

— Jeszcze nie wiem…

— To chodź ze mną. Zabawimy się. Odpalę ci jakąś całkiem gratis.

— Dobra. Jak będę chętny to dam ci znać.

— Nie pękaj. Lato jest… Trzeba używać życia, póki jest się młodym.

— A co tam u Uriela? Widziałeś go? Chyba nie jest znowu chory?

— Ma jakieś problemy rodzinne. Nie chciał mówić jakie — odpalił.

— Każdy jakieś ma. Problemy nikogo nie omijają.

Hector przytaknął. Sam miał ich całkiem sporo.

— Wpadnę do ciebie wieczorem. Tylko mnie tym razem nie wystaw do wiatru.


Chłopak szedł wolno Polem Marsowym. Mijali go różni ludzie, jedni poruszający się na rolkach inni na rowerach, a jeszcze inni pieszo tak jak on. Amatorów joggingu też nie brakowało. Kiedy tyl­ko nadcho­dził weekend wielu mieszkańców Paryża szukało wytchnienia poza miastem albo po­śród parkowej zieleni. Po ulewnym deszczu powiało rześkim powietrzem i aż chciało się gdzieś wyjść, pospacero­wać. To urokliwe miejsce doskonale się do tego nadawało. Niewielka grupa miło­śników sportu pobie­gła lub pojechała w stronę Ogrodów Trocadero.

Część z nich udała się na Wieżę, by stam­tąd podzi­wiać panoramę miasta. Kolos było widać z da­leka, wykonany z kutego żelaza i ażurowej konstrukcji krato­wej bronił się sam, choć mieszkańcy nie byli mu na początku zbyt przy­chylni. Przyjezdni przeciwnie. Nikt kto przybył do stolicy, nie wy­jechał stąd, zanim nie wszedł na Wieżę Eiffla. Tarasy widoko­we gwarantowały niesamowite wi­doki, a smaczne prze­kąski czekały na zwiedzających w barze i bufecie, natomiast dania prawdziwej kuchni francuskiej serwowano w tu­tejszej restauracji.

Trochę mu zajęło dotarcie na najwyższą platformę Wieży, która była cała oszklona. Tym razem udał się tam windą z drugiego poziomu. Lubił patrzeć z góry na miasto i znów tu był. Stąd mógł nie tylko podzi­wiać prze­piękne widoki, ale i zła­pać dystans do wielu spraw, które ostatnio zaprzątały mu głowę. Tu wszystko było o wiele prost­sze, takie trywialnie małe i bez więk­szego zna­czenia.

Napawał się chwilą…


Naraz jego wzrok padł na stojącego kilka metrów dalej mężczyznę…

— Uriel?? Co tu robisz?

Poznał go od razu, mimo że miał na sobie ciemne okulary. Słońce znów wy­chyliło się zza chmur i zaczęło ostro bić po oczach.

— Nie tutaj. Chodź…

Pociągnął go za sobą w stronę baru. Przyciemnione szyby odgradza­ły go od zabierających mu energię promieni, dawało poczucie względnego komfortu, zapewniając tymczasowe schronienie.

— Gdzie się podziewałeś? Nie przychodzisz na zajęcia…

— A co stęskniłeś się za mną?

Nie odpowiedział.

— Wiem, że o mnie pytają… — zaczął — dlatego musisz coś dla mnie zrobić.

— Co takiego?

— Powiedz Mariusowi, że wyjechałem z miasta.

— Dlaczego jemu?? Nie wiem, gdzie jest — zaczął się nagle tłumaczyć. — Ja z nim tylko handluję…

— Nie martw się. Sam cię znajdzie. Jestem o tym przekonany. — Spojrzał na niego w taki sposób, jakby o wszystkim wie­dział. — Chcę tylko, żebyś mu to przekazał. Nic więcej.

— A wyjeżdżasz? Pytam, bo… w pracowni była ta dziewczyna, Hana… Bardzo jej zależało, żeby się z tobą spotkać. Co mam jej powiedzieć?

— Nie ma takiej potrzeby. Sam to załatwię.

— Ona wie, kim jesteś.

— Powiedziałeś jej? — domyślił się, przyglądając mu się badawczo. — Po co?

— Przepraszam. Tak jakoś wyszło.

Nie wiedział, co ma robić. Musiał manewrować, działać na dwa fronty, by ocalić własną skórę. By wyjść obronną ręką z tej trudnej sytuacji, w której się znalazł. Wierzył jeszcze, że się da.

— Nieważne. Prędzej czy później i tak by się zorientowała. Muszę już iść.

— Wpadniesz na zajęcia?

— Nie wiem. Nie próbuj mnie szukać, bo narobisz sobie tylko kłopotów — powiedział ostrzegaw­czo. — Na twoim miejscu nie ufałbym żad­nemu z nas, nawet mi. A zwłaszcza Mariusowi.

Nałożył na nos okulary i natychmiast wyszedł.

Hector odprowadził go zastanawiającym wzrokiem. Wątpił w to, że Marius mu uwierzy. Już so­bie na niego ostrzył zęby. A jeżeli przestanie mu donosić na Uriela, to go z pewnością zabije. Sam powinien wyjechać z mia­sta. To on najwięcej ryzykował. Obawiał się ich obu. Pochodził jeszcze trochę po platformie, rozmyślając, zanim zdecydował się opuścić Wieżę. Na dole do windy zdążyła się już ustawić całkiem pokaźna kolejka ludzi.


Popołudniowe słońce jakby słabiej przygrzewało. Chmury wiszące nad miastem nie zapowiadały deszczu. Hector pokręcił się trochę po mieście, zjadając lekki obiad w jednym z tanich barów, popi­jając piwem, po czym szybko i spraw­nie załatwił swoje sprawy, dzięki czemu mógł nieźle zarobić. Sam nie ćpał, więc doskonale nadawał się na dilera. Głównego dostawcy nigdy nie widział na oczy, ale ten za­wsze był kryty. Wpadali tacy jak on, czyli płotki. Ich łatwo dało się zastąpić.

Minął niewielki skwer, gdy naraz zaczęło go cisnąć na pęcherz. Wi­dząc małą alejkę dość gęsto porośniętą krzakami, zdecydował się nią skręcić, by migiem załatwić naglącą potrzebę. Szybko opuścił miejsce winy, by przypadkiem nie namierzył go kamery albo jakiś badający okolicę dron.

Ruszył przed siebie, kiedy nagle wyrósł przed nim zimnokrwisty. Serce podskoczyło mu do gar­dła, bo zupełnie się go tu nie spodzie­wał.


— Czego chcesz?! — wyrzucił.

— Tego, co zawsze. — Przytrzymał go na miejscu, patrząc prosto w oczy. — Cały się trzęsiesz. Prze­skrobałeś coś, czy ucieszyłeś się na mój widok?

— Zostaw mnie…

Bronił się, wyrywając. Marius jednak nie miał zamiaru go słuchać. Pociągnął zaskoczonego za sobą w zieloną gęstwinę. I popchnął go z całej siły na pierwszy z brzegu pień drzewa, wbijając mu w szyję ostre jak brzytwa kły. Na nic się zdały głośne protesty i próby uwol­nienia się z mocnego uścisku. Wampir ukąsił go bardzo mocno.

— Dobrze smakujesz.

Odsunął się od wciąż zdrętwiałego chłopaka, oblizując językiem wargi. Zupełnie mu nie prze­szkadzało, że jest środek dnia. Oko kamery też nie mogło zarejestrować niczego niepokojącego, poza dziwnym zachowaniem Hectora. Ukąszenie sprawiło, że wyraźnie opadł z sił. Kręciło mu się w głowie i ledwo trzymał się na nogach. Tuż obok w cieniu stała ławka, więc na niej przysiedli.


— Zabijesz mnie? — wymamrotał trzęsącym się głosem Hector. Mam towar, jeśli mnie namierzą, to po mnie. Nie wytrzymam w więzieniu. Lepiej od razu mnie zabij.

— To byłoby czyste marnotrawstwo. Jeszcze mi się przydasz.

— Do czego?

Zobaczył, jak się dziwnie uśmiecha…

— Rozmawiałeś z Urielem. Naprawdę myśli, że uwierzę w tę jego bajeczkę? — Ściągnął brwi.

Hector spuścił głowę, widząc na sobie jego niepokojące spojrzenie.

— Wiem wszystko Hectorze. Wszystko, co chciałem wiedzieć.

— Przepraszam. Nie chciałem cię zawieść — wykrztusił zrozpaczony.

— Nie rozumiem tylko jednego, po co dzwoniłeś do Hany? Po co jej o nas powiedziałeś?

— Niczego nie pamiętam.

— Nie igraj ze mną, bo pożałujesz.

Gniewne spojrzenie zawisło nad nim jak miecz.

— Przysięgam. Coś kazało mi to zrobić. Nie wiem nawet, do kogo dzwoniłem.

— A więc to tak…

— Zabijesz mnie — bardziej stwierdził, niż spytał.

— Nie, przynajmniej nie od razu. Pójdziesz ze mną — rozkazał.

— Gdzie?? Co chcesz zrobić?

— Tam, gdzie nie będziesz już więcej zadawał głupich pytań.

Rozdział 12

Miasto spowijał mrok. Dość gwałtow­ne i nieoczekiwane zmiany w pogodzie sprawiły, że Ogród Luksemburski szybko się wyludnił. Wieczór mignął w mgnieniu oka. Noc już zaglądała do bram. Tylko nieliczni zwiedzający jeszcze gdzieniegdzie spacerowali.

Jeden z przechadzających się po ogrodzie śmiał­ków nie czuł zupełnie lęku przed zbliżającą się nawałnicą. Po niedługiej chwili dołą­czył do niego ktoś jeszcze.

— Czemu zawdzięczam to spotkanie? — zapytał wysoki blondyn.

Na jego twarzy panował niewzruszony spokój, choć z postawy biła pewnego rodzaju wyniosłość.

— Szukam Uriela — rzucił.

— A co zgubił ci się czy zabłądził?

Przybyszowi dużo nie trzeba było, łatwo dał się wytrącić mu równowagi. Doskoczył do blondy­na, szarpiąc go, ale udało mu się jedynie schwycić za poły szerokiego płaszcza.

— Nic się nie zmieniłeś Antaresie Torres!

Blondyn odepchnął go od siebie, odpierając skutecznie atak.

— Gdzie on jest?!

— A skąd mam wiedzieć? — Wzruszył ramionami. — Nawet go nie widziałem, choć doszły mnie słuchy, że tu jest.

— Kłamiesz! Co z nim zrobiłeś?!

— Zapytaj Cordiana. Czyżby nie wiedział, gdzie się podziewa jego mistrz?

— Zabiję cię, jeśli kłamiesz, Lucien! Oddaj mi go natychmiast!

— Powtarzam. Nie ma go u mnie, ale gdyby był, to i tak bym go nie wypuścił! To cenny nabytek.

— Chcesz zerwać sojusz i wywołać wojnę? Bo Cordian ci tego nie daruje.

— Z powodu jednego mistrza? — Wydął wargi w lekceważącym geście. — Chyba naprawdę masz mnie za głupca Antaresie.

— Mówisz tak, jakby mistrzowie rośli na drzewach, jak pomarańcze.

— Cóż… Chyba tracisz czas.

— Jeszcze się spotkamy Lucien.

— Oby nie za prędko. Twoje wizyty są zaskakująco podobne do siebie.

Kapłan odprowadził go pogardliwym spojrzeniem.

Czarne włosy Antaresa zlewały się z nocnym niebem. Było wyjątkowo ciemne, a miejscami wręcz granatowe. Po chwili kilka błyskawic przecięło je na wskroś.

Lucien za nic miał groźby Hiszpana. Wiedział, że nie będzie łatwo. Nie miał jednak zamia­ru re­zygnować. Postawił sobie za cel odnalezienia Uriela przed kapłanem. Zagrać im obu nosie.


Antares wzniósł się w powietrze. Wydawało się, jakby niósł go porywi­sty wiatr, rzucając w nie­znanym kierunku. On jednak doskonale panował nad kierunkiem lotu. Za­trzymał się dopiero na da­chu Opery na Placu Bastylii, zamierając w bezruchu. I spojrzał wyczekująco przed siebie. Po chwili naprze­ciw niego — w asyście ołowianych chmur, zamajaczyła jakaś postać.

— Gdzie się podziewałaś Marvel?

— Miałam małą przeprawę z diakonem Damielem — zaczęła mistrzyni.

— Coś poważnego?

— Zgubił jednego ze swoich łowców, ale poza tym pilny z niego uczeń — dodała, wyjaśniając.

— Gdyby Uriel był taki przewidywalny, nie mielibyśmy z nim tyle kłopotów — stwierdził Antares.

— Żadnych wieści?

Pokręcił głową.

— Jak on mógł zrobić coś takiego Cordianowi? Jakbyśmy nie mieli co robić w Barcelonie.

Podopieczna kapłana nie kryła wzburzenia.

— No właśnie. Kala własne gniazdo, narażając nas na nieprzyjemności ze strony tej zadufanej francuskiej ferajny. Do tej pory nie wiem, dlaczego Arcykapłan go wybrał.

— Podobno widziano go z Ardenem, ale nie ma go u Morgany. Przynajmniej Chantal tak twierdzi — tłumaczyła podopieczna.

— A może jednak jest? Może Morgana maczała w tym swoje kły. — Patrzył na nią zastanawiająco.

— Najlepiej byłoby zwrócić się z tym bezpośrednio do St. Germaina. Poprosić go o pomoc.

— Gdyby to było takie proste Cordian już dawno by to zrobił — uzmysłowił jej Antares.

— No, tak… — zawiesiła głos. — Rodin i St. Germain są ze sobą skonfliktowani od przeszło wieku. — A o co im właściwie poszło? — dociekała. Już dawno chciała go o to zapytać.

— O łowczynię. Cordian chciał ją mieć dla siebie, ale to St. Germain ją przemienił.

— I o to tyle szumu? To takie trywialne.

— Pełno jest takich absurdów w naszych dziejach, niestety.

— A co się z nią stało? Gdzie teraz jest?

— Cecilia nie pogodziła się z własnym losem i odebrała sobie życie. Cordian bardzo to przeżył. Widać wiązał z nią jakieś większe nadzieje, bo nigdy nie pogodził się z jej stratą.

— Może bardzo mu na niej zależało. Tak jak mi na tobie — dodała.


— Nie mogłem wybrać lepiej. Zawsze byłaś nienasycona.

— Nie mniej niż ty. — Śledziła z uwagą jego źrenice. — Gdybyś nie był taki skoncentrowany na so­bie, zauważyłbyś, że to coś więcej.

— Coś więcej? Jak to?? — Zmarszczył brwi. — Doceniam twoje zaangażowanie. Byłaś świadoma celu od samego początku. Twoja stanow­czość i determinacja mi zaimponowały.

— Zakochałam się w tobie na zabój.

— A, o tym mówisz…

Lustrował ją niepokojącym wzrokiem.

— Wampiry też potrafią prawdziwie kochać.

— To prawda. Zwłaszcza takie jak ty. Nikt nie może się z tobą równać.

Zaległo dłuższe milczenie…

— Mój diakon jest bardzo absorbujący, ale jedno twoje słowo…

— Wiem. Wystarczy Marvel.

— Nie. Nie wystarczy.

Dopadła do jego ust, mocno kąsając. Antares odwzajemnił ochoczo jej pieszczotę, przejmując pałeczkę. Ulewny deszcz spadł znienacka, nie zostawiając na nich suchej nitki.

Ogarnięci namiętnością nie zwrócili na to najmniejszej uwagi.


Na miejskiej pływalni panowała istna wrzawa. Zażywający kąpieli bawili się w najlep­sze, barasz­kując bez­trosko niczym dzieci. Nie tylko najmłodsi zjeżdżali z dużych, skręconych fan­tazyjnie zjeż­dżalni. Wszyscy doskonale się razem bawili. Można też było skoczyć z wielkiej tram­poliny.

Rufus wszedł długimi schodami na samą górę, stając na podeście i bez wahania wykonał efek­towny skok, znikając w pełnym wody basenie. Po chwili wynurzył się spod lustra wody. I leżąc na brzuchu, wyprostował się jak struna, złączył palce rąk i z obciągnię­tymi palcami stóp, unosząc wy­soko łokcie, bardzo szybko pokonał kilkunastometrowy dystans, podpływając do brzegu basenu…

— Witaj Adonisie!

Błyskawicznie odwrócił głowę, marszcząc brwi. Widać było, że spodziewał się kogoś innego. Nikt go też tak nie nazywał poza nauczycielem.

— Masz pozdrowienia od Tristana.

— Myślałem, że sam tu przyjdzie — odparł smętnym głosem.

— Jest zajęty, ale wkrótce go zobaczysz. Wychodź z wody.

Przechylając głową na bok, pokazał mu gestem, by poszedł za nim. Rufusowi dwa razy nie trzeba było powtarzać. Weszli do szatni. Tam kazał mu się szybko przebrać.

— Dokąd mnie zabierasz Mistrzu?

— Zobaczysz.

Jules patrzył, jak się wyciera ręcznikiem. Jego ładnie umięśniona klatka piersiowa przyciągała uwagę. Dosko­nałą rzeźbę ciała zawdzięczał pływaniu. Sam przed chwilą wi­dział, że ma do tego ta­lent. Chłopak z pewnością dbał o siebie i dużo ćwiczył.

— Jeśli chcesz mnie ugryźć, to proszę. Mnie bez różnicy, który z was to zrobi. Jestem otwarty.

Też zauważył, że mu się przygląda z wyraźnym zainteresowaniem.

— Nie lubisz Tristana?

— Lubię. Tak czy owak, wszystko zostanie w rodzinie — odparł z szerokim uśmiechem.

Zęby też miał białe jak śnieg, duże i zdrowe.

— Jeśli chcesz należeć do naszej rodziny, to się musisz bardziej postarać.

— Staram się Mistrzu, robię, co mogę.

— To jak to się stało, że pozwoliliście uciec Urielowi?! — wyrzucił Jules.

— Pojawiły się nieoczekiwane kłopoty. Zaatakowano nas — tłumaczył — gdybym się nie poddał, byłoby po mnie.

— No tak. Szkoda by cię było. — Zmroził go chłodnym spojrzeniem.

— Podobno to byli łowcy Corvusa. Kim on jest?

— A Tristan ci nie mówił?

Pokręcił głową.

— Widać zapomniał — skwitował.


Rufus już go o nic więcej nie pytał. Wolał mu się nie nara­żać. Bez słowa ruszył za mistrzem. Nie było w nim ani krzty niepokoju, ani stra­chu. Jedynie nadzieja, że wkrótce spełnią się jego marzenia. Pragnął zostać wampirem. Jego determina­cję było widać na każdym kro­ku. Nic i nikt nie mogło po­krzyżować jego pla­nów. Musiał osiągnąć swój cel za wszelką cenę!

Rozdział 13

Przed jednym z nocnych lokali w dzielnicy łaciń­skiej przy rue Mouffetard zebrał się całkiem po­kaźny tłumek młodych ludzi. Bramkarze starannie selekcjono­wali wchodzących gości. Nic nie mo­gło umknąć ich uwadze. Znali się dobrze na swojej pracy. Ich pokaźna muskulatura i tężyzna fi­zyczna świadczyły o sprawności i sile. Kwadratowe szczęki wzbudzały lęk, a jednocześnie respekt.

Lorena nie miała żadnych problemów z wejściem. Jej długie, czarne do pasa włosy i chabrowe, uwodzicielskie spojrzenie zniewalało mężczyzn. Arden już czekał na nią w środ­ku…

— Gdzie on jest?

Mistrz odciągnął ją na bok. Miała wykonać dla niego jedno zadanie.

— Był tuż za mną — tłumaczyła. — Jeszcze przed chwilą.

Jak na zawołanie z fluoryzującego dymu wyłonił się Uriel, stając przed nimi.

— W samą porę…

— Pójdę się napić drinka — zdecydowała, zostawiając ich samych.


— Dziękuję za pomoc. Nigdy ci tego nie zapomnę.

— Długo tak masz zamiar jeszcze uciekać? — dopytywał się Arden.

— Jak długo będę musiał.

— To żadna odpowiedź.

Podopieczny Chantal miał niewesołą minę.

— Pozwól, że zostawię to dla siebie.

— A może chodzi o Hanę? Jesteś tu dla niej.

— Nonsens.

— A jednak wziąłeś to pod uwagę, jak cię znam. Wiesz, czym grozi taki mariaż?

— Tylko przez chwilę. Ani mi to w głowie — uciął.

— Jeśli mi nie powiesz, po co tu jesteś, to nie będę mógł ci pomóc.

— Już i tak zrobiłeś wystarczająco dużo.

— Jak tylko Corvus i Morgana się dowiedzą, że ci pomogłem… — urwał, kręcąc głową. — Narazi­łem się dla ciebie.

— Przecież im tego nie powiesz. Sam na siebie ukręcisz bat — stwierdził.

— Mógłbyś mi, chociaż zdradzić…

— Dzięki — wszedł mu w słowo. — Ale dalej już poradzę sobie sam.

— Miły jesteś, nie ma co. Chodź Loreno…

Kiwnął na kandydatkę, która stała przy barze, sącząc wolno drinka, otoczona wianuszkiem, nad­skakujących jej mężczyzn.

— Dziś nie tańczę! — rzuciła w stronę jednego z nich. I podeszła do Ardena.

— Nie mam już dłużej ochoty gadać z tym palantem — dokończył, pociągając ją za sobą.


Hana siedziała w jednej z tych małych, uroczych knajpek, które można było tu spotkać na niemal każ­dym kroku, delektując się espresso z czekoladą i cynamonem. Alain namówił ją, by tu przyjść. Chłopak miał na nią nie tylko dobry wpływ, ale też dar przeko­nywania. I więcej pla­nów na nadcho­dzący wieczór.

— Może wpadniemy do klubu?

— Nie umiem tańczyć.

— A kto mówi o tańczeniu, pokiwamy się trochę.

— Zabawny jesteś.

— Posłuchamy muzyki…


Wyjście do klubu potrak­towała jak miłą odskocznię, zabawę po stresującym poranku. Nie mogła przestać myśleć o wizycie obcego, o tym, co jej powiedział o Jimie. I o dziwnym telefonie od Hec­tora. Gdyby nie spotkała Uriela, nie dowie­działa się, kim jest, wszystko byłoby o wiele prostsze.

Na początek wypili po małej lampce wina, czekając przy barze, aż zwolni się jakiś stolik. Na szczęście nie czekali zbyt długo…

— Przyniosłem lody. Tu serwują najlepsze. Które wolisz?

Postawił przed nią dwa pucharki. W jednym były śmietankowo-truskawkowe, a w drugim czeko­ladowo-pistacjowe.

— Wszystko jedno, oba wyglądają przepysznie.

Alain zostawił jej śmietankowo-truskawkowe.

— Dziękuję.

Patrzyła, jak z miejsca zabiera się do pałaszowania swojej porcji i też zaczęła jeść.

— I jak?

— Jak wy tu mówicie? Magnifique.

— A może chcesz posmakować moje? — Ostentacyjnie oblizał wargi języ­kiem.

— Czy ty mnie czasem nie podrywasz?

— A mam u ciebie jakieś szanse?

— Nie masz — powiedziała z uśmiechem.

— Jestem aż taki brzydki czy wolisz dziewczyny?

Odkąd przyjechała, nie widział przy niej żadnego chłopaka. W takim mie­ście jak Paryż to było nie do pomyślenia. I na dodatek przyjechała tu sama. Wydało mu się to dość dziwne.

— Zgadłeś.

— Nie uwierzę, jak nie zobaczę na własne oczy.

— Jesteś taki miły — zaczęła. — Przypominasz mi Jima, mojego dobrego przyjaciela.

— A więc jednak. Masz kogoś. To dlaczego z nim nie przyjechałaś?

— Nie wiem, gdzie jest. Straciłam z nim kontakt — wyjaśniła.

Flirtowała z nim, lecz zupełnie nie miała ochoty na romans. Jej myśli zaprzątał zupeł­nie ktoś inny. Znów pomyślała o Urielu…

Gdzie on jest? O co chodziło Hectorowi? Dlaczego ją przed nim ostrzegał? Jaki ma w tym cel?…

Chło­pak mówił bardzo dziwnie, nerwowo, jakby był czymś zamroczony. Wracała pamięcią do ich ostatniej rozmowy. A może z nim wcale nie rozma­wiała? Może ktoś chce wciągnąć ją w pułap­kę? Snuła domysły.


Patrząc w gęsty tłum poruszających się w tętniącym rytmie ludzi, w pewnej chwili dostrzegła znajomą syl­wetkę. Zamrugała oczami, jakby chciała sprawdzić czy to aby nie sen.

To niemożliwe! To przecież on!!…

Wszystko w niej aż podskoczyło wysoko do góry.

— Mogę go zastąpić, póki się nie znajdzie — zażartował Alain. — Prze­cież i tak spędzamy ze sobą więk­szość czasu.

Złapał się na tym, że rzeczywiście tak jest. To z nim się przecież spotykała na mieście. I do tego dobrze się ze sobą bawili. Jednak to nie on był po­wodem jej zainteresowania. Niestety. Zauważył, że Hanę wyraźnie coś zaabsorbowało.

— Przepraszam na chwilę…

— Nie ma sprawy.

— Przypudruję sobie tylko nos.

— Baw się dobrze. — Odprowadził ją zastanawiającym wzrokiem.


Hana wmieszała się w tłum, szukając gorączkowym wzrokiem Uriela, ale nigdzie go nie było. Mężczyzna, którego początkowo za niego wzięła, szczerzył się teraz do niej. Ślizgał się nachalnym wzrokiem po jej dekolcie.

— Przepraszam. Szukam kogoś.

Głupio jej było, że go zaczepiła. Nie kryła rozczarowania.

— A ja nie mogę być? Jestem wolny i swawolny.

— Raczej nie. Przepraszam — powtórzyła.

Czyżby uległa złudzeniu? Wypiła za dużo? Jedna lampka wina nie mogła jej przecież zaszkodzić. Zwykle nie piła alkoholu. Może dlatego. Postanowiła, że najlepiej będzie, jak wróci do hote­lu.

— Szkoda laleczko, bo ledwo go trzymam na smyczy, tak się do ciebie wyrywa.

Nie kryjąc oburzenia, zrobiła gwałtowny zwrot, kierując się w stronę łazienki.

— Serce. Mówiłem o sercu… Słabo mówię po angielsku.


Zupełnie niespodziewanie drogę zastąpił jej Uriel. Zdumienie odebrało jej na chwilę mowę.

— Witaj. Czekałem na ciebie.

— Czekałeś?? — wykrztusiła, zbierając myśli.

Przeszli na bok w nieco bardziej ustronne miejsce, kryjąc przed wzrokiem innych gości lokalu.

— Dlaczego tak usilnie mnie szukasz? — zapytał, śledząc ją roziskrzonym wzrokiem.

— Zaintrygowałeś mnie, poza tym winien mi jesteś kawę.

— To prawda — odparł z lekkim wahaniem w głosie. — Tylko dlatego?

— Mam też twój notatnik — dodała.

— Zatrzymaj go. Na razie nie jest mi potrzebny…

— Nie mogę. To przecież twoje prace.

— Jak będę go potrzebował, to sam się po niego zgłoszę.

— Jesteś inny niż wtedy gdy cię spotkałam — zauważyła. — Ale wciąż bardzo pewny siebie.

— A co postarzałem się? — zakpił. — Wiesz, już chyba kim jestem.

— Bezczelnym wampirem. Dlatego uciekłeś?

— Tak sobie pomyślałaś?

— A może żal ci było wydać na kawę?

— Skąd. Propozycja jest nadal aktualna. — Uśmiechnął się, widząc jej rozszerzone źrenice.

— Ale zorientowałeś się, że walczę z takimi jak ty?


Ich spojrzenia spotkały się ze sobą. Badali się wzrokiem przez dłuższą chwilę…

— Polują na mnie — wyjaśnił naraz. — Wtedy… jeden z łowców Damiana mnie zwęszył, dlatego tak nagle zniknąłem.

— Jakiego Damiana??

— To wrogi nam klan, z którym walczymy od stuleci.

— A ja myślałam, że to przeze mnie.

— Nie boję się ciebie Hano.

— Może powinieneś — odpaliła.

— Ty mi nie zrobisz nic złego. Ja tobie też. — Nie spuszczał z niej oka.

— Skąd ta pewność?

— Wiem, bo… Mamy ze sobą ciche, tajemne porozumienie.

— Co??

— Coup de foudre — tłumaczył. — Pragniesz mnie, a ja ciebie.

— Chyba mojej krwi… — urwała, nie mogąc oderwać od niego wzroku.

Jego oczy przyciągały ją ku sobie. Czuła się jak zahipnotyzowana.

— Jak grom z jasnego nieba. Coup de foudre ma cerise — wyartykułował śpiewnie w rodzimym ję­zyku La Fontaina i Balzaka.

— Próbujesz mnie omamić, wytracić mi z ręki broń?

— Ale ty mi się nie dasz.

— Właśnie.

Poczuła dziwne mrowienie, słabość, która dotąd była jej obca. Pragnęła uciec stąd jak najdalej.

Nie mogła.

— Wiem, że tak tego nie zostawisz i będziesz mnie tropić, szukając odpowiedzi… Jeśli znów się spotkamy, pozwolę ci się poznać tak, jak chcesz.

Jego bezpośredniość zwaliła ją z nóg. Znów ściągnął ją swoim orzechowym, pełnym magnety­zmu wzrokiem, patrząc głęboko w jej oczy. Jej twarz oblała się pąsowym ru­mieńcem, rozpływając w sztucznym, pulsującym świetle reflektorów. Nie dla niego. Uriel widział znacznie więcej…

— Obiecuję ci to moja pogromczyni.

Nie czekając na jej reakcję, czym prędzej odszedł, rozpływając się w gęstym tłumie ludzi, podry­gujących w rytmie lekkiej i bardzo melodyjnej klubowej muzyki.

Znów mogła poruszać rękami i nogami, a policzki paliły ją niemiłosiernie. Musiała ochłonąć. Opodal była łazienka. Opłukując twarz w umywalce, poczuła nagle, że ktoś ją obserwuje. Kiedy się odwróciła, nikogo jednak nie ujrzała. Widać coś lub ktoś wolało nie ryzykować z nią bezpośredniej konfrontacji i się wycofało. A może nikogo tam nie było, tylko zmęczenie dało o sobie znać?

Najwyraźniej dość już miała na dziś wrażeń.

Wróciła na salę, tam, gdzie przedtem siedziała z Alainem, ale minęło trochę czasu i stolik za­jął już ktoś inny. Postanowi­ła więc sama wrócić do hotelu. Zamówiła przez telefon taksówkę.

Wsia­dła i pojechała.


Do rana nie mo­gła zmrużyć oka, widząc przed sobą twarz Uriela.

Chyba postradałam zmysły. On nie jest dla mnie ani ja dla niego. To czyste szaleństwo…

Rozdział 14

Samochód zatrzymał się na skraju lasu daleko za miastem. Jedynie blady sierp księżyca oświetlał nie­wielką pola­nę. Z oddali dało się słyszeć złowieszcze pohukiwanie sowy. Coś nieuchwytnego wi­siało w powietrzu…

— Myślałem, że nie potrzebujecie żadnych środków transportu — dziwił się Rufus.

— Bo nie potrzebujemy.

— Więc po co to wszystko?

— Dla ludzi, dla wspomnień, dla kaprysu — zaczął wymieniać Jules.

Zjeździli całą okolicę pod Paryżem właściwie nie wiadomo po co. Chłopak miał wrażenie, że mistrz się nim bawi, nie traktuje go poważnie. Jakby chciał mu dać jakąś nauczkę. Już w parku wodnym zauważył, że coś do niego ma, jakby szukał jakiegoś dobrego sposobu, by odwieść go od jego planów. Być może zniweczyć jego marzenia. Próbował odgonić od siebie te chmurne myśli…

— Co tu robimy?

Jules nie odpowiedział, wysiadając z wozu.

— Po co mnie tu przywiozłeś?

— A co boisz się? — odparł zaczepnie, ruszając przed siebie.

— Czego miałbym się bać?

Zrównali się krokiem.

— Sprawiasz wrażenie twardego, ale tak naprawdę jesteś tchórzem.

— Czym zawiniłem, że mnie tak surowo osądzasz? — wyrzucił.

— Zawiodłeś. Diakon też się pomylił.

Zimnokrwisty zatrzymał się, odwracając na niego wzrok.

— Nie rozumiem, o co ci chodzi Mistrzu.

— Tristan jest dla ciebie stanowczo zbyt pobłażliwy. Cacka się z tobą jak z dzieckiem.

— Ma do mnie słabość — przyznał. — Zresztą ja do niego też.

— I tylko to wykorzystujesz. Spryciarz z ciebie.

Spuścił wymownie głowę.

— Chcesz być prawdziwym wampirem czy tylko jego maskotką? Ja nie zamierzam się z tobą ba­wić w ten sposób. — Wbił w niego twarde spojrzenie, aż wstrząsnął nim dreszcz. — Powiedz mi, dla­czego chcesz być taki jak my?

— Jesteście nieśmiertelni. Macie zdolności, o jakich można tylko pomarzyć. To fascynujące…

— Tylko dlatego? — Zmarszczył brwi. — Zapomniałeś, chyba że pijemy też krew i zabijamy.

— My też jemy i czasem zabijamy, by przeżyć. Aż tak wiele nas od siebie nie różni.

— Naprawdę tak myślisz?

— Tristan pokazał mi też, że możecie być znacznie lepsi, jeśli tylko zechcecie.

— Naprawdę? Poczekaj, aż mu się znudzisz, to zmienisz o nim zdanie. Twoje ciało go zaślepiło, podobnie jak ciebie kusi nasza nieśmiertelność. Na dłuższą metę może stać się dla ciebie przekleń­stwem.

— Chcesz mnie zniechęcić? Dlaczego myślisz, że nie jestem nic wart? Że nie zasługuję na niego?

— Bo nie jesteś.

— Dowiodę ci, że potrafię być przydatny. Już więcej was nie zawiodę. Bardzo pragnę być taki jak wy. Zawsze chcia­łem. Tristan jest dla mnie bardzo ważny, jest odpowiedzią na moje tęsknoty.

— A jeszcze nie dalej jak przed godziną mówiłeś, że wszystko ci jedno, kto cię będzie miał. Da ci to, czego pragniesz — wytknął mu.

— To był tylko żart, dla przełamania lodów — dodał. — Czułem się niepewnie. Zależy mi na nim.

— Czyżby? A teraz już się tak nie czujesz?

— Mogłeś mnie przecież zabić. Rozmawiamy, więc chyba mnie jednak oszczędzisz.

— Kto wie. Skoro tak mówisz, to może tak jest.

Obrócił się szybko na pięcie i niespodziewanie zniknął.


Gdzie on się podział??…

Rufus stał przez chwilę zdezorientowany, nie wiedząc, co się stało. Dopiero po chwili zdecydo­wał się ruszyć z powrotem do wozu. Jednak pojazdu, którym tu przyjechali, nigdzie go nie było. Został zu­pełnie sam w ciemnym lesie.

No nie! Zrobił mnie w konia…

Wtem za drzewami zamajaczyła jakaś postać.

— Tristan?? Skąd się tu wziąłeś?!

Widząc, że nie jest to jedynie wytwór jego wyobraźni, odetchnął z wyraźną ulgą.

— Wszystko słyszałem Adonisie…

— Nie miałem wyboru. Musiałem z nim pójść — zaczął mu się tłumaczyć.

— Wiem. Jules jest do tego zdolny. Sprawdzał cię, bo Lucien mu na to pozwolił. Na każdym kro­ku mi przypomina, że jestem diakonem, ale już niedługo się to zmieni. Rozwiałeś jego obiekcje.

— Chyba nie do końca…

— Jeśli nadal jesteś gotowy na zmianę… — Zawiesił na nim głębokie spojrzenie. — Bo chyba nie okłamałeś nas obu… To mogę to dla ciebie uczynić.

— Naprawdę??

Radość mieszała się z nadzieją. Tak długo na to czekał, zanim trafił na tego właściwego wampira. Inni, którzy byli przed nim, tylko mamili go pustymi obietnicami bez pokrycia. Umiał sobie z nimi radzić, wychodząc obronną ręką z trudnych i niebezpiecznych sytuacji. Pomagał mu w tym wrodzo­ny spryt i uroda. Kiedy już stracił nadzieję, że któryś z nich wreszcie zacznie go traktować poważ­nie, pojawił się Tristan.

— Tak.

— Więc zrób to od razu.

— Dobrze.

Dopadł do Rufusa, wbijając mu w szyję ostre kły i zaczął łapczywie pić, by po krótkiej chwili zjechać w stronę chętnych ust. Otoczył go błyszczącymi oczyma, zgniatając wargi. Częstował krwią, którą utoczył z jego żyły. Rufus wpadł w dziwny trans, cały dygotał. Potem znów się nim pożywił. Kiedy wypił z niego prawie wszystką krew, chłopak padł zemdlony na trawę…

Diakon przeciął nadgarstek, roniąc przy tym kilka kropli krwi i przytknął do blednących ust.

— Pij i żyj wiecznie.


Od samego rana z Katedry Notre Dame dało się słyszeć bijące dzwony. Ich dźwięk niósł się bar­dzo daleko poza stolicę. Po przeciwnej stronie Sekwany na kamiennym murku siedział Lu­cien. Nie­daleko niego przechadzało się kilku wiernych mu łowców.

Na Placu Zgody trwały uroczysto­ści pań­stwowe. Miasto świętowało kolejną rocznicę wybuchu Wielkiej Re­wolucji Francuskiej, zapoczątkowanej krwawym szturmem na Bastylię czternastego lip­ca 1789 roku, kiedy to obalono monarchię absolutną i proklamowano republikę. Miała je uświet­nić huczna kanonada armat i niezwykle barwny festyn. Na kulminację tego święta przewidziano wielką defi­ladę przy wtórze orkiestry dętej, a finalnie miały się odbyć poka­zy sztucznych ogni. Wszyscy cze­kali na przemówienie prezydenta i salwy honorowe.

— Co słychać Jules?

— Wezwałeś mnie, więc jestem.

— Masz dla mnie jakieś dobre wieści? — spytał kapłan.

— Mamy świeżego łowcę.

— Wiem. Tristan już u mnie był.

— To się Drugi pośpieszył.

— Przynajmniej nie traci czasu. Jest bardzo zwinny i szybki — pochwalił go Lucien.

— Ale nie zawsze skuteczny. Podobnie jak Rufus.

Tristan też był podopiecznym kapłana tak jak on. I mimo że w oczach Luciena byli sobie równi, choć nie rangą, to mistrz zwykł o nim mówić: ten Drugi.

— Widzę, że niezbyt cię to zachwyca. Artaban go aprobuje.

— Nie mnie kwestionować jego wybory. Czas pokaże, czy dobrze robi.

— Lepiej nie zadzierać z arcykapłanem. Wiadomo ci coś o Urielu? — spytał naraz Pierwszy. — Ma­rius chyba niezbyt się stara. Zaczynam już tracić cierpliwość.

— Robi co może, ale Uriel jest bardzo sprytny.

— Tak sprytny, że nawet swoi nie mogą go znaleźć. Antares mnie już zaszczycił. Tylko czekać jak Cordian złoży mi wizytę — ciągnął dalej. — Czas skończyć zabawę. Muszę go mieć Jules!

— Rozumiem… — Słowa Luciena brzmiały jak rozkaz. Nie śmiał im się sprzeciwić.

— Nie, nie rozumiesz. To tylko strategia. On pomoże nam pokrzyżować plany Cordiana i reszty.

— To oczywiste. Inni nam tylko za to podziękują — dodał.

— A Paris ma już jakiegoś łowcę na oku? — zmienił nagle temat kapłan.

— Straciła jednego kandydata po tym, jak poróżnił się z łowcą Chantal, ale szybko znajdzie kogoś nowego na jego miejsce. Jest bardzo zdolna. Ma do tego dar.

— Niewątpliwie. Potrzebna nam świeża krew — odparł, myślami błądząc gdzie indziej. — A dlacze­go z tobą nie przyszła?

— Jest u Syleny. Mają jakieś tam swoje sprawy.

— Piły swoją krew?!

— Nie sądzę. Nic nie wyczuwam — uspokoił go Jules.

— Lepiej nie mieszać jej z klanem Febusa. Na dobre by nam to nie wyszło. Kto wie, z kim się oni tam układają. To nie są nasi sprzy­mierzeńcy. Pamiętaj Jules.

— Wiem. Paris też jest tego świadoma.

Zdawał sobie sprawę, że znajomość z Mariusem też może mu się nie podobać. Ze­rwałby ją, gdy­by tylko Lucien tak postanowił. Jednak obu im było to rękę. Chodzi­ło prze­cież o Uriela.

— Damian chce, żebyś się z nim spotkał — oświadczył naraz kapłan. — Moi łowcy cię do niego za­prowadzą.

— Bez Artabana? — zdziwił się wyraźnie. — On o tym wie?

Jules zwykle nie rozmawiał z Przewodnikiem w cztery oczy. Ilekroć miał tę sposobność, zawsze w takiej chwili towarzyszył mu arcykapłan. To musiało być naprawdę coś ważne­go. Miał tylko na­dzieję, że mu się czymś nie naraził, bo Damian mógł zrobić z nim praktycznie wszystko. Mógł go ukarać, przegnać z klanu, jak i unicestwić.

— Chyba powiedziałem wyraźnie? Nie każ mu długo na siebie czekać. Idź!

Lucien też czuł dyskomfort z tego powodu. I nie próbował nawet tego kryć.


Corvus siedział na Łuku Triumfalnym, obserwując z góry liczną i kolorową defiladę. Uczestnicy przemarszu mieli na sobie historyczne, mieszczańskie stroje. Szli, wznosząc głośne okrzyki i wy­machując rękami. Powiewały transparenty. Śpiewano Marsyliankę…

Wkrótce dołączyła do niego Chantal. Kapłani też włożyli na siebie odpowiednie ubrania. Cien­kie, światłoodporne kombinezony w kolorze jasnego błękitu, nie dość, że chroniły ich od słońca, to jeszcze zapewniały niewidoczność. Przez dłuższą chwilę oboje sycili wzrokiem przebieg uroczysto­ści. A było na co popatrzeć i cze­go posłuchać.

Do­łem przechodziła stara piechota, w otoczeniu dawno niewidzianych dział, a tuż za nią jechała kawale­ria w ga­lowych mundurach, prezentując broń. Konie kręciły łbami i rżały, stukając raźno ko­pytami. Pojawiły się też współczesne wojska i sprzęt, nowoczesnej technologii. Przecinające niebo samoloty zosta­wiły za sobą trójkolorowe smugi, barwy narodowe Francji. A wszyst­ko to przy wtó­rze wielkiej or­kiestry dętej.

— To były złote czasy… — zaczął nagle Corvus. — Krew lała się strumieniami.

— Nadal się leje na Bliskim Wschodzie. Ludzie niewiele się zmienili. Każdy nowy konflikt za­pewnia nam wielkie żniwa.

— Dlatego nigdy nam jej nie zabraknie. — Pokiwał głową kapłan. — Wtedy jednak nie musieliśmy się tak bardzo ukrywać. Było o nią znacznie łatwiej, bez tych całych sztucznych zamienników.

— Fakt. Jednak ludzie o nas wiedzą. Przynajmniej niektórzy — poprawiła się. — Sojusz z oświeco­nymi też niczego nam nie ułatwia. Morgana uważa, że St. Germain nas zo­stawi, jak wszyscy nie ewo­luujemy. Podobno już dawno przyjął święcenia. Teraz czeka nas progres — dodała Chantal.

— Nie sądzę. Mówi tak tylko by nas zdyscyplinować. Nigdy nie staniemy się tacy jak oni. Wyso­koenergetyczni dobrze o tym wiedzą. Mącą nam nie tylko w astralu.

— Może nie o to im chodzi — zastanawiała się głośno kapłanka. — Dobrze wiedzą, że możemy przejść przemianę tylko do pewnego stopnia, by nie stracić tej linii czasu. Bez nas zostałby zakłóco­ny porządek świata. Potrzebują nas ta­kimi, jacy jesteśmy. Niepotrzebnie wywierają na nas pre­sję. Klan Da­wida przeszedł pewną przemianę i jakoś nie wyszło mu to na dobre. Zawsze znajdą się ja­cyś odszczepieńcy, nowi wi­chrzyciele.

— Taaak. Ukarali wszystkich buntowników. Z nami pewnie zrobią to samo, jeśli się im nie podpo­rządkujemy. Mamy jednak ochronę Saint Germaina. Przewodnik nie pozwoli nam zrobić krzywdy. To Damian ma prawdziwy kłopot.

— Samael również. — dodała. — Ale na jak długo?

— Samael, póki, co trzyma się od nas z daleka. Octopulos jest o wiele większym zagroże­niem. Jed­nak żaden z nich nie jest w stanie w żaden sposób zagrozić wysokoenergetycznym.

— On na pewno. To oczywiste. Buddi i elohim to kosmiczna elita. Febus też chyba jest po naszej stronie, mimo że współpracuje z Damianem… — ciągnęła, pa­trząc na niego zastanawiają­co.

— Niestety nie znamy prawdziwych intencji Rodina. Nie wiadomo czy sam nie przysłał tu Uriela. Zawsze był znany ze swej drapieżności. A teraz jego kapłani pano­szą się na naszym terenie jakby byli u siebie. Zwłaszcza Antares robi im złą sławę.

— O tym nie pomyślałam…

— To tylko spekulacje, ale nie można i tego wykluczyć.

— A Uriel nic ci nie powiedział? Mogłeś go wypytać, jak miałeś okazję.

— Mogłem. Chciał się widzieć z St. Germain, ale Morgana mu na to nie pozwoliła. Ach te konwe­nanse… — syknął. — A potem znów mi gdzieś znikł. A raczej ktoś mu pomógł, bo sam by się nam tak łatwo nie wymknął niezauważony.

— Myślisz, że wśród nas jest jakiś zdrajca??

— Nie wiem, ale jeśli jest, to go dopadnę.

— Czego Uriel mógł chcieć od St. Germaina? — zastanawiała się głośno Chantal.

— Tego się niestety już nie dowiemy. Chyba że znów trafię na jego ślad.


Łatwo nie było, ale Diana i Arden zgubili łowców Damiana. Przechytrzyli też Paris. W ostatniej chwili wyskoczyli z ko­lejki podziemnej na stacji w Luwrze. Stamtąd przeszli tajemnym przejściem do jednej z galerii. Po chwili przechadzali się pomiędzy rzeźbami i obrazami w jednej z otwartych sal, ciesząc względnym spokojem.

— Nie wyczuwam nikogo stamtąd — stwierdziła podopieczna Corvusa.

— Ja też nie.

— Jak to możliwe, że Cordian nie może namierzyć swojego mistrza? To niedopuszczalne.

— Widać nie dla nich. Wychodzi na to, że Uriel umie się świetnie maskować — stwierdził uczeń Chantal. — Może, któryś z afrykańskich mącicieli to przed nim odkrył. Są przecież zmiennokształt­ni, specja­lizują w mimikrze.

— Serapis? — Patrzyła, jak kiwa twierdząco głową. — Wydaje mi się, że Lucien chce poznać jego sekret i umiejętności.

— No jasne. Zwłaszcza te z hiszpańskiej alkowy — zakpił Arden.

— Myślisz, że pragnie jego krwi?

Nie odpowiedział.

— Przejmie go. Zrobił to już nie raz… — zaczęła. — ale jeśli tak, oznaczałoby to zerwa­nie sojuszu. Groziłaby mu otwarta wojna z Cordianem.

— Myślisz, że stać go na to? Za dużo ryzykuje. Artaban by mu na to nie pozwolił. Nie mówiąc już o tym, że oświeceni mogliby się włączyć.

— Na pewno, to byłby jego koniec. Chyba że Damian o tym wszystkim wie — podsunęła mu na­gle Diana. — Tak naprawdę nie wiemy, co oni knują.

— Niewykluczone. Ani też tego, co by zrobił Chiron i jego świta — dodał.

— Lepiej, żeby wysokoenergetyczni nie mieszali się w nasze sprawy.

— Przestrzegamy sojuszu. Niech rezydenci się martwią — uciął Arden.

— Dobrze wiesz, że jak rozpęta się burza, nikt z nas nie będzie bezpieczny.


W dzielnicy biznesowej La Defense wszystkie szklane budynki opustoszały. Cordian przecha­dzał się po jednej z sal konferencyjnych, siadając po chwili w dużym, skórzanym fotelu naprzeciw oszklonych ścian biurowca, z których rozpościerał się widok na całe niemal miasto. Obserwował je z uwagą, ale i z pewnego rodzaju znużeniem. Zdecydowanie wolał być teraz gdzie indziej.

— Arcykapłanie… — usłyszał naraz za sobą, zerkając na przybysza kątem oka.

— Co tu robisz Damielu?

— Mam wiadomość o uciekinierze.

— Wiesz, gdzie jest?

— Widziałem go w nocnym klubie, jak rozmawiał z pogromczynią.

— Co takiego??

Zerwał się gwałtownie z miejsca, momentalnie znajdując przed diakonem.

— I dopiero teraz się o tym dowiaduję?! Dlaczego go nie zatrzymałeś?!! — wybuchnął.

— Byłem sam. Pogromczyni mogła mnie unicestwić.

— A gdzie była reszta?!

— Nie zdążyłem ich wezwać. Nie mogłem się też ujawnić — tłumaczył się. — Arden tam był. Słu­gusy i inni łowcy. A potem zgubiłem jego trop.

— Antares by ich rozgromił. Czego ta Marvel cię uczy?

— Wybacz Arcykapłanie. Udało mi się tylko podsłuchać ich rozmowę. Byli tak w siebie zapatrze­ni, że mnie nie zauważyli.

— Zapatrzeni??

— Nie mogli oderwać od siebie oczu. Wiem, że się jeszcze spotkają.

— O czym mówili?

— Nic szczególnego. Takie tam frazesy o miłości. Odkrył się przed nią — dodał.

— To do niego niepodobne. Mówiłeś o tym Marvel? Ktoś jeszcze o tym wie?

Zaprzeczył, spuszczając głowę.

— Ach! Do stu piorunów!!

Cordian uderzył pięścią w stolik, strącając z niego paterę z owocami. Spadając na zieloną wykła­dzinę, poto­czyły się po niej niczym piłeczki po polu golfowym. Tyle że każda w inną stronę.


Wtem w drzwiach pojawił się Antares z napiętym wyrazem twarzy. Tuż za nim weszła jego jedy­na mi­strzyni.

— Rychło w czas! — powitał ich słowami arcykapłan.

— Co się tu dzieje Przewodniku? — spytał, przenosząc wzrok na swoją podopieczną — A co twój diakon tu robi??

Marvel była niemniej wzburzona, patrząc pytająco na swojego wychowanka. Zdążyła już prze­świetlić jego myśli. Nie kryła zdumienia, przekazując je mentalnie Antaresowi.

— Diakon przyniósł mi wiadomość, na którą od dawna czekałem — powiedział Cordian.

— Znalazł Uriela? — podchwyciła.

— Tak.

— Więc gdzie on jest? — dopytywał się Antares, ciskając twardym spojrzeniem w Damiela.

— Jeszcze śmiesz pytać?! — wyrzucił ostro arcykapłan. — To ciebie po niego wysłałem.

Kapłan spuścił wzrok, by go jeszcze bardziej nie rozgniewać. Choć wszystko w nim aż wrzało.

— I co masz mi do powiedzenia? Nic?!

— Wybacz Cordianie. Już go prawie miałem…

— Był na spotkaniu z Haną. Podobno pragnie jej krwi. Wiedzieliście o tym?

Oboje prawie równocześnie pokręcili głowami.

— Chyba nie po to uciekł, żeby się z nią spotkać? — zauważyła ostrożnie mistrzyni.

— Każda pogromczyni to pokusa nie do odparcia. Łakomy kąsek, któremu trudno jest się oprzeć. Uriel najwyraźniej nad tym nie zapanował. A ona może ściągnąć na nas duże kłopoty. Nie odstępuj­cie jej na krok. — Spojrzał wymow­nie w stronę dia­kona. — To zadanie w sam raz dla ciebie.

— Bez wchodzenia w paradę miejscowym? To będzie trudne — odparła nagle Marwel. — Całe mia­sto jest przeciwko nam.

Cordian zgasił ją jednym spojrzeniem. Po czym odprawił Damiela gestem dłoni.

— Zrobię wszystko, co w mojej mocy Arcykapłanie.

Ukłonił się wszystkim po kolei i natychmiast wyszedł.


— A może cię zdradził, pijąc zakazaną krew? — zasugerował z kolei Antares. — Podobno Lucien chce go przejąć. Przynajmniej dał mi to do zrozumienia.

— Nie odważy się. Jeśli Uriel to zrobił, czeka go bardzo surowa kara.

— Zgodnie z naszym prawem śmierć. — Kapłan spojrzał na Marvel.

— Ja o tym decyduję! — huknął Cordian, chociaż dobrze wiedział, że to Rodin ma ostatnie sło­wo. — Nigdy nie sprzymierzyłby się z klanem Damiana. Nie tego go uczyłem. Może jest zbyt śmia­ły, ale na pewno nie głupi, by zadawać się z rezydentami.

Sama myśl o tym sprawiała, że nie mógł sobie znaleźć miejsca. Jego spojrzenie rozgorzało, wściekłymi oczyma ciskał gromy.

— Mogą go zmusić podstępem. Poza tym Marius się o niego wypytuje. Inni łowcy też węszą. Prześciga­ją się między sobą, kto pierwszy go znajdzie — powiedział Antares.

— Wiem. Sprawdziłem jego kandydata. Marius coś knuje. Nikomu nie można ufać.

— Mamy przecież sojusz z klanem Febusa — napomknęła Marvel. — Gabriel nie wystąpi przeciwk­o nam.

— Nigdy nie wiadomo. Nie powinno nas tu być, to ich ziemie — stwierdził twardo arcykapłan. — Uriel może się stać ofiarą między klanowej wojny. Nie możemy do tego dopuścić. Do tego Hana wszystko komplikuje. Musi wiedzieć z kim ma do czynienia, a mimo to dość odważnie sobie po­czyna. To zastanawiające…

— Nie zdziwiłbym się, gdyby oświeceni mieli z tym coś wspólnego — powiedział kapłan.

— Dlatego musimy działać bardzo rozważnie i z wyczuciem. Antaresie… Ta konfronta­cja z Lucie­nem to był poważny błąd. Niepotrzebnie nas narażasz. Tylko patrzeć jak wichrzyciele skoczą nam do gardeł — mówił dalej. — Ponadto St. Germain jest tu władny i nie wiadomo co zamierza. Nie chcę się z nim znowu ściąć, rozdrapywać starych ran… Dlatego zdecy­dowałem, że wró­cisz do Ro­dina. Jemu będziesz bardziej przydatny niż mi.

— Ależ Cordianie. Nie odprawiaj mnie, teraz kiedy…

— Bez dyskusji. Już zdecydowałem — powiedział stanowczo Pierwszy. — Sam się tym zajmę. Od­najdę Urie­la i sprowadzę go z powrotem.

— Jak masz zamiar to zrobić Arcykapłanie??

— To już nie twoja rzecz — uciął.

— Co mam powiedzieć Rodinowi? — spytał przez zaciśnięte zęby Antares.

— Mów co chcesz. Przewodnik i tak o wszystkim wie.

Zapadło dłuższe milczenie.

— Na co jeszcze czekasz?!

— Klany ciemności powinny się trzymać razem, Może jednak przydałoby ci się jakieś wsparcie tutejszych krwiopijców — zaryzykował stwierdzenie. Już i tak nie miał zbyt wiele do stracenia. Sko­ro Pierwszy podjął taką decyzję, nie miał prawa mu się sprzeciwić.

— Masz na myśli Gabriela? — Pokręcił głową. — Oszczędź mi swoich rad. I wracaj do domu.

— Ja też mam wracać? — spytała smętnie Marvel.

Mistrzyni była niepocieszona. To była zbyt niezrozumiała, nie tylko dla niej decyzja. Cordian zbyt wiele ryzykował, odprawiając ich w obliczu tylu przeszkód i niebez­pieczeństw, które tu na nich czyhały. Teraz tym bardziej powinni trzymać się ra­zem.

— Nie. Ty i Damiel jesteście mi tu potrzebni.

Rozdział 15

Uroczystości Dnia Bastylii już dawno dobiegły końca, jednak świąteczny nastrój utrzymywał się jeszcze przez kilka kolejnych dni. Hana postanowiła zajrzeć do Ogrodów Trocadero. Szła nieśpiesz­nym krokiem, przyglądając się okolicznej przyro­dzie. Kontemplowała piękne widoki.

Po spotkaniu z Urielem miała prawdzi­wy mętlik w głowie. Ten wampir nie mógł jej wyjść z gło­wy. Nie dawał jej w nocy spać. Ciągle o nim myślała i o tym, co jej powiedział. Również dziw­ne zachowanie Her­kulesa wywołało w niej słuszny niepokój. Czekała aż się znów do niej odezwie.

Błądziła myślami, zadzierając wysoko głowę ku niebu, gdy naraz poczuła, że jest obserwowana. Dopiero po chwili ujrzała jaśniejącą postać kobie­ty w zwiewnej sukni i bardzo gustownym kapelu­szu. Ta uśmiechała się do niej promieniście…

— Od dawna chciałam cię poznać Moja Droga. Jestem Lady Ametyst.

— Miło mi. Ja też o pani słyszałam wiele dobrego.

Usiadły na jednej z ławeczek, rozmawiając.

— Doszły mnie wieści, że byłaś u St. Germain…

— Tak. Jednak widziałam się tylko z Morganą — odparła, dziwiąc się skąd, o tym wie.


Nie było sensu tego przed nią ukrywać, skoro podobnie jak Serafin czy drugi z jej dobrych du­chów Odeon, obracała się w znacznie sub­telniejszych gęstościach materii. Jej postać też mogła być jedynie czystą emanacją, specjalnie wykreowa­ną dla potrzeb tego spotkania. Wysokoenergetyczna wydawała się niczym nie różnić od zwykłej, z krwi i kości kobiety.

— Czarodziejka jest jego prawą rękę. To siostra Frei. Obie pochodzą z Wielkiej Wyspy. Jednak Morgana wybrała Francję. Nie pytaj dlaczego.

Nie musiała. Sama się domyśliła. St. Germain musiał być wyjątkowy.

— Hrabia jest wyjątkowy. — Archaii jakby czytała w jej myślach. — Co tam robiłaś Moja Droga?

— Miałam jej przypomnieć o sojuszu — zawahała się Hana. — Respektuje go, ale nikt z nich go nie przestrzega, tak jak powinien.

— Mimo to jakoś udaje im się zachować harmonię z innymi. — Lady Ametyst spoglądała na nią uważ­nie. — Pilnują się wzajemnie, chcąc zacho­wać status quo. My nie ingerujemy bez potrzeby. Po­zwalamy im samym rozwiązywać swoje spra­wy. Natomiast jeśli chodzi o ciebie… Nie możemy po­zostać bierni. Apollo uważa, że wkrótce się wypełni twoje przeznaczenie. Odmieni się twój los.

— Apollo?? Jak to??

— Prawda. Ty go jeszcze nie znasz. On jest tu spośród nas najważ­niejszy.

— Myślałam, że St. Germain.

— Naturalnie. On też — odparła z uśmiechem, kładąc wymownie palec na ustach. — Nie teraz.

— Mówisz Lady, jakby to było gdzieś z góry zapisane. Co ci wiadomo o moim przeznaczeniu? — spytała zaciekawiona pogromczyni.

— Poznasz je w odpowiednim czasie. Nie martw się. Wszystko dokona się wkrótce, samoistnie.

— Jak to?? Czy to będzie niebezpieczne? Coś mi grozi?

— Nie ze strony żywych. Największym twoim wrogiem jest twoja… nieomylność i… Damian.

— Nikt nie jest nieomylny — nie zgodziła się z nią dziewczyna. — Słyszałam o tym siejącym po­strach wampirze, ale jeszcze nie miałam z nim do czynienia — dodała

— Niestety miałaś. To jego krwiopijcy utrudniają ci życie, odkąd tu jesteś.

— Przeznaczenie można zawsze zmienić — stwierdziła po namyśle Hana. — Od nas tylko zależy, co zrobimy. Nie ma jednej drogi, jest ich wiele do wyboru.

— Owszem. Jednak wszystkie prowadzą w to samo miejsce.

— Jak to?? Co to znaczy?

— Czasem pewnych rzeczy nie da się uniknąć. Są nam w jakiś sposób potrzebne. To wielka tajem­nica Moja Droga.

— A Uriel? Czy jemu można jakoś pomóc? — zapytała nagle.

— Myślisz, że on jej potrzebuje?

Skinęła bez zastanowienia głową.

— Każdemu można, jeśli się naprawdę tego chce i jeśli chce tego też druga strona. — Archaii nie spusz­czała z niej oka. — Podziałał na ciebie jego magnetyzm. Nie łudź się jednak, że zmieni się dla ciebie. Nie zapominaj, że jest wampirem, a ty pogromczynią.

— Nie mogłabym go zabić — powiedziała ze smutkiem. — Jego jednego nie potrafię.

— Nikt tego od ciebie nie chce.

— A jeśli nie będę miała innego wyboru?

To ją dręczyło najbardziej, odkąd się dowiedziała, kim naprawdę jest.

— To wyjedź. No, chyba że masz tu jeszcze coś ważnego do zrobienia.

— Jeden z nich… Gabriel też tak mówił. Rozmawiałam z nim — wyjaśniła pokrótce. — Złożył mi propozycję dotyczącą Jima. Podobno mogę go odzyskać, jak tylko zostawię Uriela.

— Hmm… Ciekawe jak zamierza to zrobić.

— A ty Lady wiesz, gdzie on jest?

— Serafin ci nie powiedział?

— Nie. Odeon też milczy — przyznała.

— Więc ja też tego nie zrobię.

— Powiedz mi tylko czy on żyje… — poprosiła. — Jeśli wiesz, Lady to dla mnie bardzo ważne.


Lady Ametyst zagłębiła się w sobie, pokonując tysiące lat świetlnych w mgnieniu oka. Mimo że nie ruszała się z miejsca…

— Nie jest świadomy stanu, w jakim się znajduje, ale ma ciało fizyczne — powiedziała nagle.

— Czy…?

— Wybacz, ale nie mogę nic więcej powiedzieć. Już czas… Uważaj na siebie Hano.

— Zobaczę cię jeszcze Lady Ametyst?

— Oczywiście. Znajdziesz mnie w fioletowym kamieniu. Jak tylko zajdzie taka potrzeba.

Uśmiechnęła się ciepło i dobrodusz­nie. Jej postać rozwiała się w powietrzu, przypominając zni­kającego kota z Cheshire, Na końcu za­brała ze sobą szeroki uśmiech.


Po drugiej stronie alei za gęstwiną krzaków czaiła się Sylena, podopieczna Arakiela. Nie wi­działa Lady Ametyst tylko samą Hanę. Była jednak niemal pewna, że ta z kimś rozmawia. Postronni prze­chodnie mogliby powiedzieć, że mówi sama do siebie, albo ma na uszach słuchawki i prowadzi roz­mowę telefoniczną. Tak naprawdę, to każdy z nich był zajęty swo­imi sprawami.

Mistrzyni już tak łatwo nie dało się oszukać, lecz pomimo swoich nadnaturalnych zdolności nie potrafiła jej ujrzeć. Wkrótce do­łączył do niej Arakiel, wezwany jej nagłą, niepoko­jącą myślą.

— Ona nie jest sama — oświadczyła.

— Teraz jest. Nie wyczuwam nikogo z wysokoenergetycznych — stwierdził. — Jesteś pewna, że ktoś tu był, a może tylko ci się zdawało?

— Rozmawiała z kimś. Była bardzo pobudzona emocjonalnie.

— Widziałaś Bertranda? Jest mi potrzebny.

Pokręciła głową.

— Stale mi gdzieś znika. No cóż… Później go poszukam.

— Podobno spotyka się z Artemis — odparła.

— Myślisz, że działają na naszą szkodę?

— Tego nie wiem. Jednak mam pewne podejrzenia.

— Jakie?

— Może coś do niej czuje. Często widuje się ich razem na mieście. Myślę, że coś jest na rzeczy.

— Może Bertrand woli klan Morgany? — Kaplan zmarszczył brwi. — Gabriel o tym wie?

— Ode mnie? Nie. To tylko moje spostrzeżenia.

— Oby tylko nie mówił jej za dużo o naszych sprawach, bo rozzłości arcykapłana. Ty też lepiej uważaj, z kim się zadajesz. Chodzi mi o Paris — dodał, widząc jej zdziwioną minę.

— Bądź spokojny. Jestem czujna. A mistrz za bardzo się panoszy. Jego pozycja w klanie nie jest, aż taka mocna jak mu się zdaje, choć podaje się za arcymi­strza.

— Był nim u Augustusa, ale u nas sobie nie porządzi, przynajmniej ja mu na to nie pozwolę. Jeśli tak lubi jej towarzystwo… to można by to jakoś wykorzystać, utemperować trochę jego ambicje.

— Co masz zamiar zrobić?

— Jeszcze nic, ale warto by o tym pomyśleć. Gabriel chyba go przecenia. Nie podoba mi się to.

— A Marius twierdzi, że go lubisz — odparła. — Naprawdę nie wiem, skąd mu to przyszło do gło­wy.

— Widać jest zazdrosny.

— Tak sądzisz? On też ma swoje ambicje — dodała.

— Marius coś kombinuje z Julesem. Miej na niego oko.

— Dlaczego ja? To sprawa między wami.

— Na razie muszę się zająć Haną…

— Jak chcesz, to chętnie porozmawiam z pogromczynią. Może uda mi się coś ciekawego z niej wyciągnąć — zaproponowała Sylena.

— Doceniam twoje zaangażowanie i umiejętności, ale sam to zrobię. Gabriel polecił mi tę misję. Nie mogę go w żaden sposób zawieść. Gotów mnie odsunąć od sprawy, postawić przed obliczem Febusa. A wiesz, jaki on potrafi być nieprzewidywalny.

— Tak. I do tego jest nieuchwytny, ciągle w podróży. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz ze mną rozmawiał. Gabriel ma tyle do powiedzenia, bo Febus ma do niego pełne zaufanie — dodała.

— No właśnie. I to w tym wszystkim jest najbardziej niepokojące.


Hector spał prawie przez cały dzień. Obudził się jeszcze bardziej zmęczony. Na szczęście tego dnia nie musiał iść na zajęcia. Wziął do ust łyk wody mineralnej, ale zaraz ją wypluł, krzywiąc się.

— Pfu! Co to za ohydztwo?! — powiedział sam do siebie. — Woda?? Smakuje jakby skisła.

Jednocześnie dopadł go straszny głód. W tej samej chwili przypomniał sobie, że od wczorajszego przedpo­łudnia praktycznie nic nie jadł.

Otworzył szerzej lodówkę i wyciągnął z niej kawałek surowego mięsa. Bez zastanowienia wziął go prosto do ust, połykając pośpiesznie. Dopiero później dotarło do niego, co tak naprawdę zrobił. Poczuł do siebie obrzydzenie. Potykając się o własne nogi, wpadł do łazienki i zwrócił wszystko do sedesu. Umył ręce i twarz, ale niewiele to pomogło. Nadal czuł się bardzo słaby. Kiedy wrócił do pokoju, od razu padł zemdlony na tapczan.

Dręczące go przez sen mroczne koszmary sprawiły, że miotał się, rzucał na posłaniu, nie mo­gąc uspokoić. Ocknął się w środku nocy zlany potem. Wokół panowała ciemność. Docho­dzące z ulicy pijackie okrzyki zupeł­nie go rozeźliły…

— Kurwa! Zamknij mordę!! — zaklął siarczyście.

Podszedł do uchylonego okna, by je za­mknąć.

— Jak się masz Hectorze?

— Merde!!

Na balkonie stał Marius. Chciał zatrzasnąć przed nim okno, ale pchnął je silnie ręką, aż upadł, przewracając się na plecy. Jednak szybko stanął na nogi.

— Co to za powitanie?!

— Zostaw mnie w spokoju! — wyrzucił.

— Już za późno…

— Po co przyszedłeś??

— Jak to po co? Po ciebie.

— Znajdź sobie innego frajera. Ja się do tego nie nadaję.

Odsunął się na bezpieczną odległość, nie pozwalając mu się do siebie zbliżyć.

— Beze mnie zginiesz. Tylko ja mogę ci pomóc. Wiem, że nie możesz spać i dręczy cię głód.

— Pieprz się!!

— Możesz się na mnie gniewać, ale taka jest prawda. Twoje życie zależy teraz tylko ode mnie. Je­śli ze mną pójdziesz dam ci nowe życie. Tylko ja mogę ci dać, to czego naprawdę potrzebujesz.

— Niczego od ciebie nie chcę. Nigdzie z tobą nie pójdę! Nigdzie z tobą nie pójdę! Nigdzie!…

Zbudził się z krzykiem, z kolejnego koszmaru, choć ten wydawał się bardziej rzeczywisty niż inne. Podszedł do okna, słysząc wesoły świergot ptaków. Na zewnątrz panowała przepiękna, sło­neczna pogoda. Wszystko było takie zwyczajne jak co dzień.

Rozpłakał się na ten widok jak małe dziecko.


Niebo było bezchmurne, wysoko nad Paryżem świeciło słońce. Wiał lekki, przyjemny wiatr… Wesoły świergot ptaków, chowających się gdzieś między gałęziami drzew wybrzmiewał niczym naturalna symfonia. Takie dźwięki działały szczególnie kojąco na Hanę i mogłaby tak tu siedzieć całymi godzinami, więc z wyraźnym żalem pod­niosła się z ławki, kierując w stronę metra.

Chciała uniknąć tłumu, który mógł lada chwila się tu pojawić, lecz na peronie zebrało się już kil­kanaście osób. Pośród czekających na podziemną kolejkę pasażerów znajdował się ktoś, kto od ja­kiegoś czasu ją obser­wował. Kiedy i ona go spostrzegła, a ich wzrok zetknął się z sobą zdecydo­wał się do niej podejść.

— Jestem pod wrażeniem — powiedział po francusku.

— Słucham?

— Zachwycająca istotka. Nigdy bym nie zgadł, kim jesteś.

Wyraźnie się do niej przymilał.

— Nie rozumiem — odpaliła.

Słabo znała francuski. Tam, gdzie dotychczas bywała można było z powodzeniem mówić po an­gielsku. Ulica jednaka żyła własnym życiem. Odeszła kawałek dalej, wi­dząc, jak nieznajomy idzie tuż za nią. Na peronie było sporo ludzi, więc czuła się dość bezpiecznie, ale zachowanie mężczyzny trochę ją zaniepokoiło. Walka w obecności tylu światków nie wchodziła w grę. Wolała jej uniknąć.

A może to zwykły podrywacz jakich wiele… — gdybała.


— Jestem od Gabriela. Nazywam się Ruiz — przedstawił się po angielsku.

— A więc to ty jesteś Arakiel? — zreflektowała się nagle.

— Jestem pod wrażeniem.

— Czego?

— Że zdecydowałaś się tu przylecieć z dalekiej Australii. Nie każdy ma odwagę odwiedzić miasto, które nie należy do zbyt spokojnych.

— Wielu ludzi podró­żuje. To nic nadzwyczajnego. — Wzruszyła ramionami. — Nie ma chyba miej­sca na świecie, które byłoby całkowicie bezpieczne.

— To prawda. Jednak nie każdy z nich jest pogromcą.

— Nie macie w Paryżu pogromców? — zdziwiła się.

— Pochowali w szczurzych norach, o ile jeszcze żyją. Tu panuje większy porządek niż w Sydney.

— Ciekawe… jakoś nie zauważyłam.

— Spotkałaś któregoś? — spytał, widząc, jak kiwa głową. — Sama widzisz. Zapraszam na kawę, je­śli to nie kło­pot. — zaproponował.

— Właśnie miałam coś zjeść.

— Proponuję świetną kafejkę na Montmartre. Zdaje się, że tam się właśnie zatrzymałaś.

Potwierdziła skinieniem głowy.

— Masz dobry gust. To najładniejsza dzielnica w całym Paryżu — dodał.


Kafejka była rzeczywiście bardzo przytulna i stylowa. Zajęli miejsca przy stoliku pod parasolka­mi od strony ulicy. Zdziwiło ją, że wcale nie unika promieni słonecznych jak pozostali obcy…

— Słońce cię nie razi?

— Dlaczego pytasz?

— Nie masz na sobie okularów jak inni.

— Jakoś sobie radzę. Nie kłopocz się tym.

— Jestem po prostu ciekawa…

— Przemyślałaś propozycję Gabriela? — spytał nagle.

— Jeszcze nie.

— A kiedy zamierzasz to zrobić?

— To nie wchodzi w grę. — Patrzyła na niego badawczo, naraz doznając olśnienia: — Wy­soki filtr przeciwsłoneczny i teleskopowe soczewki? Korzystasz z najnowszej technologii?

Że też na to od razu nie wpadłam…

— Powiedzmy — odparł z lekkim uśmiechem. — Tak ci zależy na pocałunku księcia ciemności?

— Nie rozumiem. — Zmarszczyła brwi.

— Mówię o Urielu. Jest dla ciebie więcej wart niż Jim?

— Obaj są dla mnie ważni. Jeśli Jim żyje, to go znajdę — powiedziała stanowczo. — Nie potrzebuję waszej pomocy.

— Od kiedy? Nie wiesz nawet gdzie go szukać. Sama nic nie wskórasz.

— Gabriel mówił, żebym wyjechała, wtedy mi powie, gdzie on jest.

— A wyjedziesz?

— Nie.

— Boisz się zaufać komukolwiek z nas, a Uriela bronisz jak swojego? Potrzebujesz naszej pomo­cy bardziej, niż ci się wydaje. Jim został przejęty przez wilkołaka — oświadczył.

— Kłamiesz!

— Nic podobnego. Jest w ich najniższej kaście. Oszukały go. Nie licz na to, że ci go oddadzą, bo tego chcesz. Tak łatwo go nie wypuszczą.

— Nie wyjadę stąd, nie poznawszy tajemnicy Uriela.

Hana czuła się jak między młotem a kowadłem.

— Tajemnicy?? A skąd pewność, że jemu też na tobie zależy?

— Powiedział mi to.

Uśmiechnął się pobłażliwie na te słowa…

— A może ukrywa się przed tobą, bo się ciebie boi?

— Pewnie tak samo, jak ty mnie — zakpiła. — Dziękuję za poczęstunek, ale czas na mnie.

— Nie wypiłaś nawet kawy.

— Nie mam ochoty. Zjem w hotelu.

Podniosła się z miejsca, nie widząc już dłużej sensu dalszej z nim rozmowy.

— Wasze połączenie może się skończyć naprawdę źle — powiedział za nią podniesionym głosem. — A chyba nie przyje­chałaś tu po to, by umrzeć. Jedno z was zapłaci za to najwyższą cenę! Jimowi też tym nie pomożesz. Już nigdy więcej go nie zobaczysz. To twoja jedyna i ostatnia szansa, więc dobrze się zastanów…

Połączenie? Co to za bzdury?? Nikt mnie nie będzie straszył ani szantażował!…

Ugodziły ją te słowa, ale nic na to nie powiedziała. Krwiopijcom tylko o to chodziło, by się jej stąd pozbyć, by nie stwarzała zagrożenia. A najbardziej bali się tych, którzy służyli jej pomocą, opiekowali się nią: Serafina i Odeona. To przed nimi drżeli. Wysnuła wnioski.

Odeszła nie oglądając się za siebie.


Jules siedział na kamiennym murku Cmentarza Père-Lachaise. Bywał też często na Montparnasse w tamtejszej nekropolii, ale ten pierwszy najbardziej lubił. Zresztą tu po raz pierwszy ujrzał Lucie­na. Bywał tu swego czasu częstym gościem kwatery dziewiętnaście, gdzie pocho­wano słynną pary­ską wampi­rzycę. Krążyły niesamowite opowieści o tym, że śmiałek, któremu uda się zamieszkać przez rok w jej krypcie, otrzyma w nagrodę jej majątek. Sama księżna tak postanowiła w testamen­cie. Omal wtedy nie zwariował.

Jego nieruchoma sylwetka i posą­gowa twarz przypominały owe wizerunki ludzi i świę­tych, wy­kute w kamieniu czy marmurze, za­trzymane przez nieubłaganie upływający czas. Jednak wzrok mistrza zdra­dzał o wiele głębsze zamyśle­nie. Po bardzo burzli­wym spotkaniu z Damianem musiał wiele spraw ułożyć sobie od nowa, zweryfikować i wy­ważyć swoje postępowanie. Część z nich zda­wała się go przera­stać.


Przewodnikowi nie podobał się jego brak opano­wania i ostra rywaliza­cja z Tri­stanem. Nie pierw­szy raz naginał swoje zasady dla dobra klanu. Bez­względne posłuszeń­stwo wobec Luciena obligo­wało go do wykonania jego poleceń bez najmniejszych zastrzeż­eń. Bo­lało go to, zwłaszcza jeśli ten nie miał racji. To się musiało zmienić. Teraz nadarzyła się taka okazja.

— Co ci zlecił Damian?

Artaban pojawił się znienacka, wychodząc zza jednego z grobowców.

— Nie mogę powiedzieć. — Blokował swoje myśli, usiłując skierować rozmowę na inne tory. — Maurice robi wszystko by pójść w ślady nonszalanckiego diakona. Chyba oddam go Paris.

— Łowcy zawsze sprawiają jakieś kłopoty — skwitował arcykapłan, nie spuszczając go z oka. — To musi być coś bardzo przykrego. Nie widziałem cię takim odkąd Lucien przemienił Tristana.

— Uriel jest znacznie większym problemem — odparował. — Spotkanie z pogromczynią nie pomo­że nam, a jedynie zaszko­dzi. A ja i tak zrobię to, co będę musiał. Dobro klanu jest najważniejsze.

Rozdział 16

Noc spowijała miasto długą peleryną, na której skrzyło się nieskończone roje gwiazd, konstela­cja za konstelacją. Lucien przysiadł na balkonie swojego domu w dzielni­cy willowej, oparty o metalo­wą barierkę i patrzył przed siebie, jakby na coś lub na kogoś czekał.

Nagle dało się słyszeć głośny huk. Na niebie pojawiły się fantazyjne pióropusze petard, mieniące całą paletą barw i odcieni. Po powrocie do pokoju zastał w nim jednego z ciemnych kapłanów.

— Miło cię widzieć w moich skromnych progach Behemusie.

Nie okazał większego zdziwienia, choć ta nagła wizyta nie była mu chyba w smak.

— Nie mogłem dłużej czekać.

— Czego się napijesz? Mam wysokiej jakości krew.

— Dziękuję. Nie jestem głodny.

— Czemu zawdzięczam twoją wizytę?

Nagle usłyszeli szelest dobiegający z drugiego pokoju.

— Chyba nie przeszkadzam?

— To tylko Cleo. Jedna z łowczyń. Nowy nabytek — odparł z uśmiechem. — Wiele potrafi.

— Łowczyni czy cordia, zawsze to dodatkowe oczy i uszy. Nie jest tu potrzebna.

Ta zbudziła się z drzemki, zaglądając ukradkiem do salonu. Dał jej znak, by im nie przeszkadza­ła. Odeszła płynnym, zmysłowym krokiem w stronę łazienki.


Dalej porozumiewali się za pomocą myśli. Behemus wolał być ostrożny.

„Umawialiśmy się inaczej. Myślałem, że na więcej cię stać”.

„Niedługo będę go miał, Kapłanie”.

„Chcesz go mieć dla siebie, a nie dla naszej wspólnej sprawy”.

Czarny kapłan przyglądał mu się wnikliwie.

„Cenię ją wyżej niż pragnienie krwi. Póki, co przyda się nam obu”.

„Wywołasz wojnę z Rodinem, a o to chodzi oświeconym. Wycisną was potem jak cytrynę. Zabiorą wam energię. Transfer musi być tajny. Najlepiej bę­dzie, jak przekażesz go mi”.

„Jak tylko spotka się z Haną i połączy ich jedna energia, wart będzie dużo więcej. Za jednym ra­zem możemy pozbyć się ich obojga. I zapisać się w Księdze Czasu”.

„Chyba nie wierzysz w tę przepowiednię o dziecku Nowego Eonu? To mit. Brednia wymyślona przez buddich. Ta dziewczyna nim nie jest” — prychnął, uderzając w dziki, niepohamowany śmiech.

„Ale też nie taka sobie zwyczajna z niej pogromczyni”.

Lucien był śmiertelnie poważny.

„Wspomagają ją to wszystko. Chiron chce nas wszystkich trzymać w garści. Myśli, że staniemy się potulni jak baranki, podlegli jego woli. Robią z nami, co im się żywnie podoba”.

„A Klan Dawida?!” — Nie wytrzymał.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 68.33