E-book
22.05
drukowana A5
56.42
Negatyw

Bezpłatny fragment - Negatyw


5
Objętość:
272 str.
ISBN:
978-83-8324-779-3
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 56.42

„ — Lecz nie zapominaj, Szymonie — powiedział cicho — o tym, co mówi stara prawda: niejednemu przypada w udziale to, co przeznaczone było drugiemu, ale nikomu los drugiego.”

Sigrid Undset, „Krystyna córka Lavransa”,

tom III: „Krzyż”

„Negatyw” napisałam w 2007 roku. Miałam wówczas szesnaście lat.

Pierwszą (i długi czas — jedyną) czytelniczką „Negatywu” była Zofia Czuryłło, moja polonistka z liceum im. Tadeusza Kościuszki w Pruszkowie.

Profesor Czuryłło zmarła w 2009 roku.

Drukiem „Negatywu” chcę oddać jej hołd.

Marta Piaskowska

Rozdział pierwszy

Docent Jedwabińska westchnęła.

Odsunęła swoje krzesło najciszej jak potrafiła, usiadła i wsunęła się równie cicho. Poprawiła chustkę na głowie, spojrzała w okno, na padający gęsto śnieg. Nie lubiła zimy. Zamyśliła się. Coraz częściej zdarzało jej się wyłączać, uciekać myślami gdzieś daleko. Kiedyś miała doskonałą koncentrację i to, co ludzie nazywają podzielnością uwagi, a co charakteryzuje tylko niewielki odsetek ludności.

Teraz było jej coraz trudniej zebrać myśli, wypowiadać się jasno i klarownie. Łańcuchy przyczynowo-skutkowe w jej głowie zaczynały rdzewieć, w niektórych miejscach pękać. Najgorsze było to, że nie tylko ona to zauważała, że widzieli to wszyscy dokoła. Wstyd. I tak głupio prosić o pomoc… Nigdy nie zwykła o nic prosić. Sama radziła sobie doskonale. A teraz? Teraz staje się coraz mniej samodzielna. To przykre, bardzo przykre i trudne do zrozumienia dla kogoś aż tak upartego, jak ona.

Nagle drzwi sali otworzyły się gwałtownie. W progu stanął rudawy, zarośnięty mężczyzna. Kiwnął głową.

— Przepraszam. Znaczy, dzień dobry. Tego… powiedziano mi, że w tej sali ma wykład docent Majchrzak. Zmiana sali, przepraszam? Wie coś pani profesor?

— Wiem — kiwnęła głową Ligia. — Nie profesor, tylko docent. Docent Majchrzak. Nazywam się Ligia Jedwabińska — Majchrzak.

— Kobieta? To jest… oj…

— Nie szkodzi — powiedziała Ligia surowo. — Proszę zająć miejsce.

Ale młody mężczyzna nie posłuchał. Kiwnął głową ostatni raz i wyszedł, trzaskając drzwiami, aż się Ligia skuliła.

Po sali przebiegł wyraźny pomruk, młodzi lekarze wpatrywali się w panią docent z niepokojem. Sama docent Jedwabińska również wyglądała na zaniepokojoną i tak w istocie było. Tylko nieliczni wiedzieli, że ich mistrzyni i nauczycielka zmaga się z ciężką chorobą. Pani docent westchnęła drugi raz i spokojnym, monotonnym głosem poprowadziła wykład. Jej zajęcia zazwyczaj miały formę dialogu: w ciekawy sposób przedstawiała zagadnienie, a uczniowie słuchali z uwagą, by potem zasypać ją gradem pytań. Odpowiadała na każde, wdawała się w ciekawe rozmowy ze swoimi słuchaczami. Często było tak, że nie tylko uczniowie wynosili z tych rozmów coś nowego, ale także ona: głowy młodych lekarzy były świeże i pełne ideałów. To dobrze, dobrze. Tyle przecież mówią w telewizji, że młodzież jest zepsuta. Tutaj, na tej sali, siedziało kilkadziesiąt żywych antytez. Dobrze, dobrze.

Dzisiaj miało być inaczej niż zawsze — zmieściła się w półgodzinie, podała ciekawe pozycje książkowe, które, związane z tematem wykładu, mogły zainteresować lekarzy; następnie, blado uśmiechnięta, podziękowała za uwagę i cicho opuściła salę. Pamiętała ostatnią rozmowę z jednym ze swoich uczniów: zagaił, że widział ją niedawno, na jakiejś konferencji. Przekonywał, że z pewnością rozmawiali ze sobą; sugerował, że pytał wtedy o jej przeszłość: wszak studia skończyła w głębokim komunizmie. Pytał, jak to możliwe, że potrafi teraz spojrzeć ludziom w oczy. Wtedy popełniła kardynalny błąd: wyśmiała go, powiedziała jakieś niemiłe słowa, których nie pamięta. Mogła z nim rozmawiać inaczej. Mogła powiedzieć, że Polska zawsze była pierwsza, że Polska to także ludzie, także pacjenci. To smutne, że zrobiła inaczej. Bardziej niż tego młodego chłopaka — zawiodła siebie. Coraz ciężej było jej wybaczać sobie nawet małe błędy.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi, młodzi lekarze zaczerwienieni ze zdziwienia, zaczęli żywo plotkować o tym, co mogło spowodować zachowanie docent Ligii i smutek w jej głosie.


Tymczasem Ligia przystanęła na korytarzu, oparła się czołem o ścianę — ulga! Fakt, była już niemłoda, ale chyba jeszcze na tyle sprawna, żeby móc zajmować się młodymi lekarzami!

Ma niewiele ponad czterdzieści lat, mogłaby jeszcze zachwycać kwitnącą kobiecością, jednak choroba sprawiła, że czuła się coraz starsza i coraz bardziej niedołężna. W życiu zawodowym osiągnęła już wszystko, co było do osiągnięcia. Życie prywatne też układało jej się pomyślnie: dzieci uczyły się pilnie, córka już teraz myślała o tym, że chciałaby studiować historię sztuki, zaś syn — łobuziak miał problemy tylko z matematyką. A jednak czegoś brakowało. Tyle przeżyła lat, tyle zebrała doświadczeń, a nadal nie wiedziała, gdzie jest błąd. To jak w skomplikowanym równaniu: wystarczy, że popełnisz jeden, wydawałoby się, że nieistotny błąd, a skomplikuje się całe rozwiązanie, natomiast wynik przedstawia się zupełnie inaczej, niż w początkowym zamyśle. Wtedy mówi się, że równanie zostało rozwiązane błędnie. Nauczyciel stawia jedynkę.

W życiu nie ma jedynek. To dobrze. Ale nie ma też sierpniowych poprawek. Każdy błąd sporo kosztuje, często nie można go naprawić — nawet egzaminem komisyjnym.

Najłatwiej przegrać z samym sobą, to prawda.


Zdążyła otworzyć oszklone drzwi szpitalnego molochu, zanim mroźne powietrze uderzyło ją w twarz. Okryła się szczelnie długim, grubym szalikiem z wełny barwionej na fioletowo, poprawiła na głowie jasnozieloną chustę spod której wystawały cienkie, miedziane włosy. Chusta osuwała się z wypukłego czoła, więc Ligia musiała często ją poprawiać.

Ha, zimno! Pani Zima odwiedziła Warszawę na dwa tygodnie przed planowanym terminem wizyty i od pierwszego dnia pobytu rzuca mrozem w zdziwione twarze warszawiaków. Widać, że warszawiacy nie byli gotowi na tę wizytę. Za wcześnie.

Ligia nie lubiła zimy. Mróz był dla niej synonimem śmierci. Od dziecka. Odkąd sięgała pamięcią.

Stanęła przed parkingiem i obejrzała się nieśmiało. Mąż przyjechał po nią swoją drogą, srebrną terenówką. „Tak” — westchnęła — „dom z ogrodem to nie wszystko. Nie szczęście. Szczęście jest tam, gdzie rodzina. Nawet w socjalnej kawalerce”.

Drugi mąż Ligii, Jerzy Majchrzak, prezentował się wspaniale na tle samochodu. Wysoki, szczupły, ubrany w markową kurtkę i fikuśną czapkę podkreślającą zimną stal jego oczu. Wyglądał tak, jakby był młodszy od żony o lat dziesięć, a nie zaledwie trzy. Im bardziej ona była zmęczona i chora, tym bardziej wydawało się ludziom, że Majchrzak młodnieje i kwitnie. Kontrast pogłębiał się z każdym dniem, był bezlitosny dla tej wciąż przecież młodej lekarki.


— Gniewasz się jeszcze? — Spytał, wyciągając dłoń. Z pewnością było mu niezręcznie. Zawsze było mu niezręcznie po kłótniach, szczególnie tych, które wybuchały z jego winy. –Liluś, to zwykłe nieporozumienie… Prosiłem cię, żebyś ograniczyła spotkania z młodzieżą tylko ze względu na twoje zdrowie. Żebyś się nie męczyła, nie przemęczała… — zaczerwienił się i spuścił głowę, czekając na wyrok.

Spojrzała na niego. Tak, był już szpakowaty! Żyli razem niewiele ponad pięć lat, a on już zdążył przez nią osiwieć! Widok pokornego Jurka rozczulił ją, sprawił, że poczuła, jakby ktoś jej serce oblał słodkim miodem i pogłaskał ciepłą dłonią przez zapadłą pierś. Podała mu dłoń i uśmiechnęła się, najczulej i najcieplej jak umiała. — Nie denerwuj się, Jureczku — szepnęła ciepło. Jego wzrok był podobny do spojrzenia wiernego psiaka. — Już dobrze, już wszystko zupełnie dobrze.

Wsiadła do samochodu, zamknęła drzwi, zapięła pasy. Jerzy pytał o spotkanie z młodzieżą, Ligia odpowiadała półsłówkami. Co się wydarzyło, że Jurek aż tak spokorniał? Szukała, ale nie mogła znaleźć odpowiedzi.

Nawet tak skupiony nie przypominał Marcina. Byli zupełnie różni.

Uśmiechnęła się, przytuliła policzek do zimnej szyby i pozwoliła zamknąć swoją lewą dłoń w prawej dłoni męża. Chustka spadła z głowy i oparła się o szalik, którym Ligia owinęła swoją szyję. Nie poprawiła jej. Nie chciało jej się ruszyć ręką.

— Radek — wyobraź sobie! — poprawia matematykę. Może zdąży przed końcem roku.

— Byłoby naprawdę świetnie — ziewnęła. Była zmęczona. Dlaczego Jurek nigdy nie opowiadał o swoich dzieciach? Ukrywał coś, czy naprawdę nic nie wiedział? — Mniej stresów przed poprawką w sierpniu.

— Daj spokój, Liluś, Radek to dobry chłopak. Zaliczy wszystko jeszcze w roku szkolnym.

— Byłoby naprawdę świetnie — powtórzyła. Zapytać, czy nie zapytać? To nie jej sprawa, ale chciałaby wiedzieć. — Słuchaj, Jurek, jak Ewelinka? Co z bliźniakami?

Zaczerwienił się? Nie, chyba nie. Ale w ułamku sekundy rysy jego twarzy wyostrzyły się, mocniej zaznaczając każdą bruzdę, każdą zmarszczkę. Teraz wyglądał na starszego. Ale zaraz odetchnął, spojrzał we wsteczne lusterko i uśmiechnął się.

Przetrawił pytanie, a teraz myśli nad odpowiedzią — czuła to.

Kostek, Agata i Ewelina to dzieci Jurka z pierwszego małżeństwa. Mieszkały w małej, nadmorskiej miejscowości razem z matką i jej narzeczonym. Ewa, była żona Jerzego, była dużo od niego młodsza i bardzo niedoświadczona. Kolejne ciąże przerażały ją, a Jurek nie zrobił nic, żeby pomóc młodziutkiej, pięknej żonie.

— Z lakonicznych listów Ewki wyłania się stan ogólnej szczęśliwości — powiedział powoli, uważając na każde słowo, jednak dzieci Jurka już nie absorbowały myśli żony. Teraz myślała o Ewie. Jaka jest? Czy był z nią szczęśliwy?

Ona była szczęśliwa z Robertem, pierwszym mężem. Każdy jego gest do złudzenia przypominał Marcina, a to było już wystarczającym powodem, aby czuć szczęście.

— Kostek i Agata są w pierwszej klasie — mąż ciągnął opowieść. — Z tego co wiem, radzą sobie świetnie.

— Są śliczne, pamiętam — wtrąciła Ligia — cała trójka wysoka i szczupła. Bujne, ciemne włosy. I tylko oczy po Ewie, te piękne oczy!

Oczy Ewy Majchrzak zawsze przerażały Ligię. Były znakiem rozpoznawczym tej dziewczyny. W wychudłej, bladej twarzy świeciły jak gwiazdy: wielkie, przejrzyste, butne, harde. Pełne takiego smutku, że serce pękało. Wzruszające jak klasyczna muzyka, jak noc na plaży. Zwierciadło duszy, tej przerażająco smutnej, przerażająco silnej dziewczyny. Tylko u niej widziała takie oczy — takie oczy na pół twarzy!


Dojechali na miejsce. Jerzy wysiadł i otworzył drzwi przed Ligią. Pochylił się i troskliwie rozpiął jej pasy.

— Kochałeś Ewę? — zapytała, nie dziękując nawet.

— Była dla mnie za dobra. Rusałka. Nimfa zawsze obleczona w promienie słońca. Matka Ziemia. Tak piękna, że budziło strach.

— Ale czy kochałeś.

— Kiedyś-może-tak — dziwnie drobił słowa. — W każdym razie tak mi się wydawało.

— Szkoda mi jej. Często się za nią modlę.

— No, tak — mruknął Majchrzak bez sensu. Czasem zastanawiało Ligię, jak to możliwe. Jerzy zostawił swoją pierwszą żonę, zostawił dzieci i tutaj, w Warszawie, poznał ją — swoją obecną żonę. Przyszedł jakby na gotowe, zamieszkał w mieszkaniu Roberta, wychowywał jego dzieci. Ze swoich rzeczy ma tylko jedną walizkę z ubraniami. Wszystko, dosłownie wszystko w tym mieszkaniu, od dywanów przez lodówkę po telewizor, jest własnością Roberta. Nawet to łóżko, w którym śpią Majchrzakowie, to przecież łóżko Jedwabińskich. Tylko pościel wymienili. Ale łóżko to samo.

— Pójdę się położyć — Ligia podała dłoń mężowi i skierowała się w stronę domu. — Muszę coś przemyśleć.

— Hej, a ty nadal chcesz pisać książkę?

— Trzeba tylko pozmieniać imiona — zawisła mu na szyi i serdecznie ucałowała w czerwony od mrozu policzek. — Musisz przyznać, że mam o czym pisać.

— No, tak.


Lilka Jedwabińska urodziła się i przez ponad dwadzieścia lat swojego życia mieszkała w podwarszawskim mieście — Pruszkowie. Razem z bratem i rodzicami zajmowali niewielkie mieszkanie w jednym z wielu osiedli umiejscowionych w dzielnicy Żbików. Tutaj, w Pruszkowie, chodziła do szkoły podstawowej i do liceum, szumnie nazwanego bardzo prestiżowym. Tutaj — mimo szykan ze strony swojej wychowawczyni — zdała maturę z wyróżnieniem.

Ciężko było jej dostosować się do panujących warunków. Ciężko było odnaleźć się w klasie donosicieli, obgadujących za plecami tę rudą, brzydką córkę hydraulika i gospodyni domowej. Ligia starała się siedzieć cicho, z nikim za bardzo się nie przyjaźnić, za głośno nie mówić, za dużo nie słyszeć i każdego dnia zamykać swoje serce w obawie, żeby nie dostać, jak to bywa, za przysłowiową niewinność. Próbowała. Nie była przeciwniczką władzy ludowej, zwolenniczką też nie. Prawdę mówiąc władza ludowa była jej obojętna — aż do tego momentu, w którym owa władza ludowa włożyła swoje oślizgłe macki do jej pamiętnika, serca, wspomnień, talerza z parującą zupą mleczną, kubka z mocną herbatą, zeszytu od fizyki, pierwszego stanika.

Ktoś ją kiedyś widział na tajnych spotkaniach chrześcijańskiej młodzieży. Wyparła się. Czerwona z przejęcia, kręciła piegowatą głową. Ojciec, pracujący ciężko, powiedział jej, że wykształcenie teraz — rzecz święta, a czasy są takie, a nie inne. Kilka tygodni nie potrafiła spojrzeć w lustro bez wstrętu. Ojciec prosił. Nie kazał, prosił! To zdarzało się rzadko, a wiadomo, skoro ojciec prosi — tak ma być. Poza tym, chciała dostać się na medycynę.

No, tak. Tu racja. Ale tak długo chodziła za nią jedna z koleżanek, że w końcu wpuściła ją do swojej ławki, na to krzesło, na którym zazwyczaj siedział tylko szary tornister — i, co wiele ważniejsze — do swojego serca. Ładnie mówiła o przyjaźni owa koleżanka, pisała Lilce listy, w których zwierzała się ze swojej przyjacielskiej miłości. A taka ładna była, taka ciepła i delikatna, że Ligia nawet nie myślała o tym, że mogłaby okazać się fałszywa.

A jednak — doniosła. Miała na co. Sąd kapturowy. Dyrektor, wychowawczyni i rodzice. I trzęsąca się w kącie Lilka. Kilkanaście pytań, odpowiedzi ustalone wcześniej.

— Czy towarzysz Macierzak wie, gdzie Ligia spędza wolny czas?

— Tak. W domu.

— A czy towarzysz Macierzak wie, gdzie Ligia chodzi po szkole?

— Tak. Do domu.

— A czy towarzysz Macierzak wie, że Ligia spędza czas w przykościelnej organizacji?

— Panie dyrektorze, my byśmy wiedzieli. Siedzi w domu, przecież cały czas jest z małżonką.


I tak w koło Macieju…

Skończyło się na tym, że nieprzyjemności miała owa koleżanka. Pewnie zazdrościła Lilce dobrych ocen i z tego powodu wymyślała historie, które mogły zburzyć dobry obraz towarzyszki Macierzakówny w oczach dyrekcji szkoły. A takie niesłuszne oskarżenia nie mogą mieć miejsca w Polsce Ludowej, która jest naszym wspólnym dobrem i której wspólnym dobrem jesteśmy my.

Im dłużej wychowawczyni gadała, tym większą Lilka zyskiwała pewność, że pani jest po prostu rozżalona tym, że nic się nie dało udowodnić uczennicy. A materiał był przedni. Ktoś się okazał sprytniejszy… Dowodów brak. Trzeba kombinować. Czy socjalizm, czy kapitalizm, jeśli ty nie podkopiesz pod kimś dołka, to ktoś podkopie pod tobą. Tak mówił ojciec. Początkowo Lilka nie wierzyła, nie chciała wierzyć, ale potem ta cała sytuacja z donosem… zrozumiała. Czasy nie są ciężkie przez ustrój, tylko przez ludzi bez zasad i bez serca.


Maturę Lilka zdała bardzo dobrze. Rodzice nie należeli do partii ani żadnej z przybocznych organizacji, ale istniała duża szansa, że mimo to obywatelka Macierzakówna dostanie się na upragniony wydział lekarski. I tak się stało.

Rozdział drugi

To było prawie dwadzieścia lat temu!

Prawie dwadzieścia lat temu po raz pierwszy przekroczyła próg tego molochu.

Była szczupła, wiotka i eteryczna, pozbawiona już złudzeń, że świat należy do niej i padnie jej do stóp, kiedy tylko pstryknie palcami. Specjalizacja chirurgiczna połączyła się z dramatycznym rozstaniem: odszedł od niej ukochany mężczyzna, wspomniany wcześniej Marcin.


Byli w jednej klasie w podstawówce i potem, w liceum. Nierozłączni od zawsze. On — matematyk, ona była dobra z chemii i przedmiotów przyrodniczych. Radziła sobie ze wszystkim, ale na chemię i biologię kładła największy nacisk, ponieważ jej marzeniem było dostać się na medycynę. Wszystkie dzieci w podstawówce zadziwiało, jak oni, Ligia i Marcin, dzielnie trzymali się na przerwach za rączki. Mieszkali i uczyli się w niewielkim podwarszawskim mieście, Pruszkowie właśnie, starsze panie rozpuszczały wici o ich niechybnym ślubie. Na początku siódmej klasy pocałował ją pierwszy raz, mało romantycznie, przed wejściem do jej bloku z wielkiej płyty.

— Nie potrafię mówić o uczuciach — tłumaczył, wtedy czternastoletni. Nie podobało jej się to. Jakieś takie szybkie, wydawało się, że niepotrzebne, ale Marcin był dumny z siebie, więc i ona się uśmiechała — ale musisz wiedzieć, że cię kocham.

Ach, jaka była szczęśliwa! Jej mężczyzna, jej własny! Koleżanki — zazdrosne. Wśród nich ta jedna, ta, o której Ligia wolałaby nie wspominać. Edyta. Edyta Czapla. Początkowo stała z boku, obserwując tylko rozwój wydarzeń. Wtedy czysta, platoniczna miłość Ligii i Marcina wydawała się być nie do ruszenia.

W siedemnaste urodziny Ligia stała się kobietą. To było w styczniu, w mieszkaniu Marcina, którego rodzice pojechali na cmentarz, by odwiedzić grób dziadków. Fizyczne wyznanie miłości, taka ich mała, wspólna tajemnica. W mieszkaniu ciemno i cicho, za oknem śnieżyca. Stała się kobietą — obsypywana pocałunkami, w cieniu czułych szeptów, a jej myśli tańczyły tak radośnie, jak białe, wielkie płatki śniegu na dworze. Tej nocy pierwszy raz przysiągł jej, że będą razem do końca życia. Nazwał ją Lilką i od tej pory chciała, by mówiono na nią tylko tak. Kiedy ktoś nazywał ją chrzestnym imieniem — od razu poprawiała. Lilka, Lilka, nie żadna Ligia, teraz już nie!

Marcin ponowił przysięgę na kilka dni przed maturą. Siedzieli wtedy na jej kanapie, a on poruszył się niespokojnie, wyjął z kieszeni czarne pudełeczko i pokazał ukochanej ukryty w nim skarb: srebrne maleństwo z białym oczkiem. Wyciągnęła po niego rękę i tak było od tej pory, że musiała wyciągać rękę po Marcina. Powiedział: „będziemy razem do końca życia” i ona żyła tylko dla tych słów, łagodna i uległa. Jego troskliwość uśpiła jej czujność. Kilka dni przed egzaminami na studia stało się: zaczęli razem, Marcin i Edyta Czapla, spędzać coraz więcej czasu. Zauroczyła go, chociaż zaklinał się na wszystkie świętości, że nie.

Żył pomiędzy nimi dwiema: swoją Lilką i Edytą, przyjaciółką, która z każdym dniem nabierała cech kobiecych. Aż pewnego dnia — Lilka była wtedy na czwartym roku medycyny — odkrył, że Edyta ma skórę i krew, że pod gorącą piersią mocno i równo bije zdrowe, spragnione miłości serce. Nagle zauważył jej talię, biodra, włosy, palce u rąk i krótkie, krzywe paznokcie. W jego oczach stała się kobietą, poczuł pożądanie i nic już nie mogło go powstrzymać. Długo to trwało, długo serce Lilki było szarpane i rozrywane, ale w końcu to się skończyło. Może tak było lepiej, ale pogodzić się z tym nie sposób.

Może była w tym wina Lilki, dla której całym światem stała się medycyna. Ale, na Boga, zaklinał się! Obiecywał, przysięgał. Szkoda, że najpierw mówił, a potem myślał. Szkoda, że sobie nie zdawał sprawy z tego, jakie spustoszenie uczynił w życiu tej młodej dziewczyny.

Marcin, Lilki Marcin, jej życie, przeznaczenie i błogosławieństwo! Zostawił ją, opuścił nie wytłumaczywszy się nawet. Nie patrzył jej w oczy, kiedy mówił, że odchodzi. Rozmawiali telefonicznie. O spotkanie musiała żebrać kilka dni. Kiedy wreszcie się udało, postanowiła zrobić z siebie kobietę. Rozpuściła włosy, założyła spódnicę i buty na obcasach. Uśmiechała się słodko, chociaż serce pękało. Postanowiła walczyć do końca, ale narzeczony był nieugięty. Oddała pierścionek.


Zaprzeczał, kiedy pytała, czy stoi za tym inna kobieta. Gorączkowo żebrała o jego miłość, o uczucie, którego już nie było. Czuła, że powoli umiera, że coś w niej kończy się nieodwołalnie. Od tej chwili już nigdy nie uśmiechnęła się tak szczerze i beztrosko. Była już innym człowiekiem.

Kilka dni później zobaczyła na mieście swojego ukochanego za rękę z Edytą. Zrozumiała, że kłamał. Wtedy przyrzekła sobie, że nikomu już nigdy nie zaufa. I może właśnie dlatego rozpadło się jej małżeństwo.


„Znowu to samo” — pomyślała. Dotknęła dłonią zimnego, spoconego czoła. Dzisiaj czuła się gorzej. To jeden z takich dni, kiedy najlepiej zakopać się w łóżku z parującą, aromatyczną czekoladą. Wtedy nawet najbardziej bolesne wspomnienia smakują jak ta czekolada. Niektóre z perspektywy czasu wydają się błahe, a cała reszta coraz bardziej blada, niewyraźna, jakby za mgłą. Boli — owszem, i będzie bolało już zawsze, ale nawet do tego bólu można się przyzwyczaić.

— Mamo! — do pokoju weszła Aleksandra, córka Lilki. Była dorosła, ale wyglądała na dużo młodszą, niż wynikało z daty urodzenia. Tak bardzo była podobna do ojca! Usiadła przy łóżku, wyniosła, dumnie wyprostowana z oczami błyszczącymi zdumiewającą pewnością siebie. Jasne włosy spływały po jej drobnych ramionach, ułożone w spokojne, równe fale. Cały Robert! Lilka patrzyła na Olę, na jej jasne oczy, równe, proste zęby i widziała w całej tej drobnej postaci byłego męża.

U Radka to podobieństwo nie było aż tak rażące. Może dlatego, że miał rude włosy po matce i jej własne, szare oczy.

— Jak się czujesz, mamo?

Ligia przesunęła dłonią po miękkich włosach córki i poczuła się tak, jakby głaskała Roberta. Nagle ten gest wydał jej się czymś niestosownym, zmieszała się i cofnęła dłoń.

— Lepiej dzisiaj, Oleńko, lepiej — skłamała, ale córka nie dała się zwieść. Dotknęła chudej, zimnej ręki matki i zapytała dziecięcym głosem, dlaczego w takim razie jest smutna i dlaczego leży w łóżku.

— Wspominam — Lilka cofnęła rękę. Od dawna już nie lubiła, kiedy ktoś ją dotykał. — Jestem starą kobietą, moja skóra jest już szorstka i nieprzyjemna w dotyku — wyjaśniła zdziwionej córce swój odruch.

— Jesteś w kwiecie wieku!

— Najpiękniejsze nawet kwiaty i najbardziej wartościowe w ekosystemie usychają, nim nadejdzie ich właściwy czas — powiedziała matka, w jej oczach pojawił się dawny, młodzieńczy błysk. Aleksandra wystraszyła się słów mamy. Postanowiła, że jeszcze dzisiaj porozmawia z Jerzym. Z Ligią działo się coś niedobrego.

— O czym myślałaś? — Ola westchnęła machinalnie, głaszcząc ramię matki. Tym razem chora nie wyrwała się.

— O ojcu — odpowiedziała, produkując coś na kształt uśmiechu.

— O Robercie?

— Tak, o nim. Nie jest złym człowiekiem, to ja zatrułam mu życie swoim charakterem. Spokojnie! — spojrzała na przerażoną twarz rozmówczyni. — Ostatnio więcej czasu przeznaczam na wspominanie. Może napiszę książkę? Chciałabym coś pozostawić po sobie. Olka, nie płacz! Wszystko się zmienia wokół. Zobacz! Przed chemią miałam takie jaskrawe, kręcone włosy. A teraz? Odrastają cieńsze, ciemniejsze. Taka pierdoła, włosy! A zobacz, jak się świat zmienia po każdej zimie.

— Ty się boisz zimy?

— Nie to, że boję… — zastanowiła się. — Jeżeli to lęk, to irracjonalny. W grudniu wyszłam za Roberta. Wcześniej, w lutym, dostałam pracę. W osiemdziesiątym ósmym wyleciałam z pracy za poglądy, pod koniec listopada, było już tak mroźno… W zimie się urodziłam, w styczniu, i może gdyby nie tamta zima… Może byłoby wam wszystkim lepiej teraz.

— Nas nie byłoby, mamo!

Lilka skinęła głową na córkę. Ola zamknęła dłoń mamy w swojej, większej i cieplejszej, i pozwoliła jej odpłynąć myślami.


Tak, to było w lutym. W Milanówku jej nie chcieli, nie chcieli w Pruszkowie. Warszawa przyjęła ją swoją wielkością, szybkością, hałasem. Tylko jeden szpital chciał ją przyjąć, dać jej szansę rozwoju, nawiązać z nią współpracę. Tylko jeden! Początkowo z racji płci. Kobieta lekarz — do tego już można się przyzwyczaić. Kobieta chirurg — już gorzej. Dla ludzi tamtego okresu, zwłaszcza z terenów wiejskich, słowo „lekarz” było synonimem mężczyzny wykształconego, dobrego, uczciwego; najlepiej starszego i postawnego. Kobieta neurochirurg — no, to już zakrawa na kpinę. Mnóstwo, mnóstwo uprzedzonych, ciemnych ludzi, nie pozwoliłoby kobiecie na „dłubanie w mózgu”. Nawet najlepszej, utalentowanej kobiecie — takiej, jak Lilka. Niestety, do tych uprzedzonych należało też wielu kierowników szpitali.

Więc — kobieta!

Potem zrobiła się niewygodna, bo bezpartyjna.


Odetchnęła ciężko. Tak, to było w lutym.

Pamięta, że bała się tego budynku. Kilka bloków, kilkanaście oddziałów! Taka wielkość, potęga; takie uspokojenie schorowanego ciała w samym sercu stolicy. Wiedziała wtedy, że z samą sobą rozpoczyna walkę. Spełniała swoje marzenia! Może dojście do celu otworzy drzwi innym lekarkom, może udowodni, że w doskonałej symbiozie działa kobieca prawa i lewa półkula? Że nadają się do tego, żeby zrewolucjonizować medycynę!


— Chciałabym rozmawiać z dyrektorem szpitala — powiedziała tamtego dnia, zaraz po zameldowaniu się w dziale kadr. Te drzwi sekretariatu! Ciężkie i skrzypiące, ich odgłos prześladował Lilkę przez wiele lat: do osiemdziesiątego ósmego, przez tę chwilę na zwolnieniu i potem, aż do dziś.

Zmęczona, blada sekretarka odłożyła szary segregator i zmierzyła Lilkę niechętnym wzrokiem. — Była pani umówiona? — rzuciła w kosmos.

— Tak, na dwunastą.

Sekretarka poprawiła wielkie okulary zjeżdżające po równej pochylni wielkiego nosa, poruszyła się na krześle i otworzyła opasły brulion.

— Chwila… — mruknęła, wyraźnie przeciągając ostatnią sylabę — muszę sprawdzić w kalendarzu. Jak nazwisko?

— Macierzak — odpowiedziała Lilka, bo takie było jej panieńskie nazwisko. Mówiła mocnym, niskim głosem. Taki głos należy do człowieka pewnego siebie, swoich słów i swoich planów. Trzęsła się w środku, robiło jej się słabo i miała złe przeczucia, ale trwała dzielnie, wyprostowana, uśmiechnięta i pogodna.

— Ach… Lidia, tak?

— Ligia.

— No, tak, tak, przecież mówię, że Lilia. Mam tutaj adnotację, żeby obywatelkę…

— Spławiać? — dziewczyna wpadła jej w słowo. — Proszę pani, ja chcę tylko porozmawiać z dyrektorem. Proszę uwierzyć, że to naprawdę ważne.

Sekretarka podniosła ondulowaną głowę. Uparta ta mała! Wysoka była jak facet, chuda jak trzcina, ubrana w brzydki, za duży, bury płaszcz. Blada, piegowata, z twarzy nieciekawa. Ani ładna, ani brzydka, ale było w niej coś nieprzeciętnego. Kręcone, rude włosy zasłaniały pół twarzy i szyję. Jakaś taka dziwna. Szare, wielkie oczy, tylko ten głos mocny, jakby nie jej, jakby pożyczony. Dziwactwo! Nawet ten uśmiech jej nie pomagał ani te druciane okulary, które spadały jej po pochylni długiego nosa. Usta miała ładne: małe, pięknie wykrojone, delikatne. Głęboka bruzda biegnąca od lewego skrzydełka nosa do kącika ust także dodawała jej uroku. Uroku i powagi.

— Tyle razy moje zmienniczki tłumaczyły obywatelce Lidii, że podanie o pracę należy złożyć, o, tu, u nas, w sekretariacie i czekać, czekać na telefon! Czekać, a nie nachodzić — zerknęła na rudą, prezentując minę mentorki. Dziewczyna wyprostowała się i uśmiechnęła jeszcze szerzej, czym zdenerwowała sekretarkę. — Bo milicję zawołam!

— Ale niech pani zerknie! Po co pani milicja? — Ruda otworzyła teczkę i wyjęła z niej jakieś zaświadczenie.

— Ja się nie znam na waszych lekarskich druczkach! Ja nie jestem lekarzem, proszę panią, ja jestem ekonomistą, proszę panią.

— Ekonomistką, proszę pani — machnęła Lilka bez zastanowienia. Ekonomistka zmierzyła ją niewidzącym wzrokiem. Uparte i głupie to-to, myśli sobie, że nie wiadomo kim jest, bo szkołę skończyła.

— Jak nazwisko? — skapitulowała Proszę Panią. Zresztą, mój Boże, co ona ma się męczyć. Odeśle się rudą do dyrektora i on ją spławi raz, a skutecznie.

— Ligia Macierzak.

Sekretarka odchrząknęła jeszcze raz, jakby stał przed nią co najmniej wielki, oślizgły i zły smok w kolorze khaki, cały pokryty śmierdzącymi wrzodami. Lilka uśmiechała się przyjaźnie, tymczasem Proszę Panią podniosła słuchawkę i namiętnie wykręciła wewnętrzny do szefa. Tak, tak! Co ona ma się męczyć. Grzecznie przywitała przełożonego, powiedziała, kto tu do niej przyszedł i w jakiej sprawie, nawet pokrótce opisała wygląd gościa i przybliżyła fakt, że owy przybysz pewno jest kimś ważnym, bo ma teczkę.

— Teczkę? — dopytywał dyrektor.

— Teczkie, teczkie! — Sekretarka działała siłą perswazji, po czym westchnęła po raz osiemsetny i odłożyła słuchawkę, tłumacząc Lilce, że drugie drzwi po prawo.

— Drugie drzwi po prawo — powtórzyła Lilka, głaszcząc dłonią swoją teczkę i uśmiechając się do niej. No! Naturalnie nie teczka będzie atutem, a jej zawartość. Tak czy inaczej, stanowiła przepustkę do lepszego świata. Bilet. Magiczną szansę.

— I niech mi grzeczna będzie! Dyrektora należy słuchać!

Ruda zrobiła taką minę, jakby chciała rzucić się sekretarce na szyję. Zamiast tego uśmiechnęła się, ukazując dwa rządki prostych zębów. A zęby miała wielkie jak nutria, ale za to białe i zadbane.

— No, pewnie! — krzyknęła, nie zdejmując zachwyconego spojrzenia z szarej pracownicy państwowej. Sprawiała takie wrażenie, jakby opanowywała się resztką sił, żeby przypadkiem nie rzucić się sekretarce na szyję.

W końcu jednak wyszła, życząc jej miłego dnia i starannie zamykając za sobą drzwi. Wszystko robiła starannie. Dokładności nauczył ją ojciec hydraulik i ta cecha bardzo przydawała się Lilce w pracy. Teraz właśnie rozpięła swój słynny, brzydki płaszcz, ułożyła papiery w teczce w kolejności chronologicznej i przede wszystkim — pedantycznie równiutko, i odważnie zapukała do drzwi.

— Wejść! — ryknął tubalny głos i Lilka miała wrażenie, że pod wpływem tego dźwięku zatrzęsły się nawet niewidoczne cząsteczki powietrza. Bała się, owszem, ale przez pięć lat studiów na uczelni, bądź co bądź państwowej, nauczyła się ukrywać swoje myśli i uczucia pod perfekcyjną surowością. Mechanizm maski opracowała do perfekcji. Najważniejsze: żeby się zahaczyć. A potem można rozpocząć własną wojnę podjazdową. No, kto wie, a może coś ugra poza stanowiskiem.

Ligia uczyniła prawą dłonią znak krzyża świętego i odważnie pchnęła drzwi. Stanęła twarzą w twarz z głową szpitala i błyskawicznie opanowała strach. Szef był brzydki, bardzo brzydki. Wyobraziła sobie tego pana w majtkach w różowe kropeczki, ogromnych kapciach i ze smoczkiem w buzi. Humor powrócił od razu.

— Dzień dobry — powiedziała mocnym głosem i z miejsca popełniła pierwszy błąd, mianowicie wyciągnęła dłoń w stronę grubasa o nalanej twarzy. Uścisnął, bo co miał zrobić? — Nazywam się Ligia Macierzak.

— Witam obywatelkę Lidię — wypuścił sondę, ale Lilka puściła „obywatelkę” mimo uszu i pogodnie poprawiła błąd: ma na imię Ligia, el-i-gie-i-a, też nie lubi swojego imienia, uważa, że jest tragiczne i że rodzice bardzo ją skrzywdzili.

— Tak, tak, Ligię. Jak to się udało, jak to możliwe? Rzadko kto decyduje się tu przyjść, żeby p r o s i ć o pracę.

— Tak, tylko, że ja tutaj nie przyszłam po to, aby prosić o pracę pana dyrektora — zaakcentowała „pana” i wyprodukowała przepiękny uśmiech — ja przyszłam panu dyrektorowi udowodnić, że jestem najlepszą kandydatką do tej specjalizacji.

— Kandydatką — podchwyciła głowa szpitala, lecz nie jego mózg. — Kandydatką, kobietą.

Lilka przez moment zastanawiała się, czy ten oto człowiek pełniący ową zaszczytną, kierowniczą funkcję specjalistycznego szpitala ma chociaż maturę. Odpędziła te myśli — przecież musiał być dobrze wykształcony! „Więcej pokory, Liguś, będzie cacy” — pomyślała. Uszło z niej powietrze, ale postanowiła pogodnie kontynuować:

— Na Zachodzie fraza „kobieta neurochirurg” brzmi dumnie — rzuciła w kosmos, patrząc, jak nalana mordeńka szefa rumienić się poczyna. Porywcza jak zawsze, nie zwróciła uwagi, że być może właśnie teraz przegapiła swoją szansę. Ostatnią szansę na spełnienie marzeń.

— Nie używaj takich określeń, jeśli nie chcesz stracić prawa wykonywania zawodu — stęknął tłuścioszek, jednak pozwolił jej mówić dalej.

— Przepraszam — wyraźnie się zmieszała. Nie przywykła przepraszać, ale niech sobie myśli, że to ze wstydu. — Chciałam tylko powiedzieć… Chciałam powiedzieć, że nieliczne kobiety przy neurochirurgicznym stole znacznie podwyższają prestiż szpitala, wici o wykształconej kadrze rozwijają się błyskawicznie, a ja nawykłam do ciężkiej pracy, o to nie ma problemu… Nie boję się skalpela i nocnych dyżurów, nie boję się odpowiedzialności. Gdyby tak było, zostałabym kontrolerem biletów w autobusach — westchnęła. — Mało jest lekarzy z powołania, a ja… To banalne, ale… No, panie dyrektorze, przecież może mnie pan wylać w każdej chwili, kiedy tylko pan to uzna za stosowne. Ale proszę mi pozwolić chociaż spróbować. — Usiadła z drugiej strony biurka. Skrzyżowała chude ręce na piersi i w napięciu oczekiwała na wyrok. Milczał, więc pozwoliła sobie rozłożyć dokumenty i cichym, pokornym głosem poprosiła, by mogła chociaż pokazać mu swoje dotychczasowe osiągnięcia.

Siedział nieruchomo i słuchał jej głębokiego, hipnotyzującego głosu, który miał magiczną moc sprawczą, który wciągał go w fascynujący świat ideałów chudej, rudej lekarki, która była tak młoda, dopiero co skończyła uczelnię, a już wiedziała, czego w życiu chce.

Ideałów, które on też miał, ale musiał zapomnieć o nich na rzecz stanowiska, które dzielnie piastował już tyle lat!

— To pokaż — poluzował krawat.

— Proszę… — pokazała dokument. — Oto świadectwo ukończenia Akademii Medycznej. To zaświadczenie, że ponad rok pracowałam w zawodzie. Prawo wykonywania zawodu. Podanie o pracę. Zaświadczenie od poprzedniego pracodawcy. Mam też wyniki egzaminu maturalnego.

— Czekaj — dyrektor wskazał jeden z dokumentów. — Co to?

— Świadectwo ukończenia…

— Druga lokata na roku?

— Tak — przyznała nieskromnie Lilka, jaśniejąc promiennym uśmiechem.

— Wszystkie egzaminy zdane z wyróżnieniem?

Najbanalniej na świecie, w najprostszych słowach wyjaśniła, że naprawdę zawsze marzyła o medycynie. Trafiła. Uśmiechnął się.

— To czwarty szpital, w którym szukam schronienia. W którym staram się o tę specjalizację. Chcę pokazać co potrafię i jestem pewna, że nie będzie pan dyrektor żałował.

Pokiwał głową, sięgnął po telefon i wykręcił numer do działu kadr.

— Bożenko, proszę odwołać nabór na specjalizację. Mam już trzeciego, ostatniego chirurga do zespołu. — Odłożył słuchawkę i spojrzał na Ligię. — Twoim bezpośrednim przełożonym jest profesor Zakrzewski, znany i ceniony neurochirurg. Pod jego okiem będziecie zdobywać pierwsze szlify; wy, to znaczy ty, Maciek Kwiatkowski… — zerknął do kartki leżącej na biurku — i Robert Jedwabiński. Możliwości obywatela Kwiatkowskiego znam, Jedwabiński też dobrze się zapowiada. Cóż, ufam ci, Ligio.

— Panie dyrektorze, o jedno tylko chciałam prosić — spojrzała na niego nieśmiało i skończyła zdanie — jestem Lilka.


Lilka westchnęła i rozejrzała się dokoła. Leżała w domu, w swoim łóżku, najprawdopodobniej trawiona wysoką gorączką. Było już późno, zmierzchało. Na podłodze siedziała Olka, plecami wsparta o łóżko. Oddychała niespokojnie, Ligia nie widziała jej twarzy, ale wydawało jej się, że córka płacze. Macierzyńskim gestem wplotła palce w jej włosy i wtedy Olka poruszyła się niespokojnie. Wstała i ucałowała szorstką dłoń matki.

— Myślałam, że śpisz — szepnęła.

— Dziwne, córko. I ja myślałam, że śpię. Dziwne uczucie, moja droga. Zdawało mi się, że żyję swoim dawnym, młodzieńczym życiem, a przecież cały czas miałam tę świadomość, że jestem tu, z tobą. Smutne to życie, moja córko.

— Jak się czujesz?

— Z pewnością lepiej, mam jednak wrażenie, że nie opuszcza mnie gorączka. Jak długo tu jesteś?

— Przeszło trzy godziny, mamo — przyłożyła dłoń do jej czoła. — Faktycznie, gorączkujesz. Znowu jakaś infekcja?

— Możliwe. Och, idź, proszę, do swoich zajęć. Doprawdy… — zmieszała się matka — siedzisz tu przy mnie jak przy konającej.

— No, nie mów tak, matko! — Musiała wyglądać naprawdę źle, bo po policzkach Oli popłynęły łzy. — Mamo, taka jesteś jeszcze młoda!

— Młodych też Bóg powołuje do siebie, młodzi też zostawiają tu na Ziemi swoich najbliższych. Gdzie Radek? — Zmieniła temat, ponieważ czuła, że jej oczy zachodzą mgłą.

— Z Jerzym. Odrabiają lekcje, albo grzebią przy samochodzie… Prędzej to drugie.

Zamilkły obie. Aleksandra myślała o tym, że nieuchronnie zbliża się ten moment, w którym przyjdzie jej pożegnać Ligię. Wiedziała, że już gaśnie, że powoli przestaje walczyć i oddaje się bez reszty w cieniste ramiona śmierci.

Ligia walczyła z natłokiem wspomnień. W ciszy rozległ się jej szept: — O jedno nie pytałam cię nigdy, moja córko. Jesteś szczęśliwa?

— Nie wiem — odszepnęła Olka.

— Kiedy jesteś szczęśliwa? — Lilka poprawiła pytanie.

— Kiedy jestem z tobą — szeptała Olka coraz słabszym głosem. Były bardzo związane ze sobą, matka i córka, Ola często modliła się, by mogła umrzeć pierwsza, by nie była zmuszona patrzeć na śmierć Ligii.

— Kiedy jeszcze? — Drążyła matka. — Co cię cieszy: kwiaty, drzewa, słońce?

— Banalne — Ola pofolgowała sobie zupełnie od czasu choroby matki, płakała z głową na jej piersi, zachłannie wdychając jej zapach.

— Życie jest banalne! — Czy to możliwe, żeby matka się roześmiała? — Albo może inaczej: składa się z banałów. Z nieistotnych szczegółów, Oleńko. Ale to właśnie te szczegóły tworzą całość, rozumiesz?

Ola kiwnęła głową, że rozumie.

Lilka podniosła się ciężko, ujęła twarz córki w swoje dłonie i serdecznie ucałowała jej mokre czoło.

— Ty nie jesteś szczęśliwa?

— Zastanawiałam się, czy mogę cię obarczać ciężarem moich problemów, ale doszłam do wniosku, że to już od dawna nie są problemy — Lilka uśmiechnęła się drwiąco.

— Nie rozumiem, mamo, przecież masz wszystko.

— Wszystkiego nie ma nikt — wyjaśniła Lilka łagodnie. — A ja to już z pewnością.

— Chodzi o ojca?

— I tak — i nie. Pamiętasz, jaki był przystojny, jaki był piękny jak młody bóg? Pamiętasz. Był tylko niedużo niższy od mojego Marcina, miał tylko trochę jaśniejsze włosy. W uśmiechu, gestach, sposobie bycia, byli tacy podobni!

— To ten twój pierwszy chłopak?

— Wówczas zdawało mi się, że nigdy już nie będę mogła być szczęśliwa.

— I nie byłaś?

— Byłam, owszem, bardzo zadowolona z was, Roberta, pracy. Może zabrakło umiejętności doceniania drobnych chwil? To było tak dawno, wierz mi, córko, niejeden zapomniałby. Wyjdź, proszę… Prześpię się.

Ola ucałowała mamę i wyszła z pokoju. Jak, do jasnej cholery, można wytłumaczyć tej pięknej, niewinnej dziewczynie, że małżeństwo to czasami tylko lustrzane odbicie niespełnionych marzeń, że związek może być tylko wdzięcznością za miłość?

Lilka sama tego nie rozumiała. Nie wiedziała, dlaczego dobrowolnie zamknęła się na świat. Czuła jedynie, że wspomnienie Marcina jest nadal żywe. Tętni prawdziwością, przetacza krew — nie serce szamoczące się coraz słabiej w piersi, tylko właśnie to wspomnienie. Jedynie starannie pielęgnowana rana była pretekstem do życia. Tylko będąc Lilką Marcina czuła coś więcej, niż tylko zwykłą gorycz, żałość i strach o niepewne jutro.

Szpital był jej jedyną odskocznią. Pracowała, pomagając ludziom. Udowadniała sobie, że jeszcze coś jest warta, że jeszcze na coś może się przydać. Przydawała się, pewnie! Z racji dobrego serca była ulubioną lekarką większości pacjentów, chociaż potrafiła też udawać oschłą i surową. Zawsze potrzebny jest złoty środek — nie potrafiła odnaleźć go w życiu, ale w pracy znalazła bezbłędnie. Stało się to zaraz po objęciu fotela ordynatora, na początku lat dziewięćdziesiątych, ale przedtem musiała przejść przez to wszystko, co w potocznym języku nazywa się drogą przez mękę.


Na wtorkowe popołudnie byli umówieni z onkologiem, znajomym Lilki z roku.

Oglądał zdjęcia rentgenowskie pionowo i poziomo, pod światło i bez światła. Wpatrywał się dość długo i można powiedzieć, że wyglądał na radosnego. Śmiesznie mrużył oczy.

— Muszę wam powiedzieć, że jest znaczna poprawa — stwierdził, z radością obserwując, jak na twarzy Jurka maluje się czyste szczęście pod postacią promiennego uśmiechu. Uścisnął żonę, która siedziała sztywno, zwrócona do lekarza bokiem i z zainteresowaniem oglądała oszronione drzewa za wielkim oknem. Kołysały się miarowo. Cudowny widok. Jak z ilustracji do „Królowej Śniegu”.

— Ty się nie cieszysz, Lilka? — Zapytał. Wtedy odwróciła wzrok, wlepiła niewidzące spojrzenie w pyzatą twarz lekarza, która przypominała jej księżyc: tak samo była okrągła i tak samo blada, tylko tej magicznej poświaty brakowało.

— Jak to możliwe? — Spytała matowym głosem. Był tak samo pozbawiony wyrazu jak jej oczy. — Jak to możliwe, skoro nowotwór został wykryty w dość zaawansowanym stadium? — Przez myśl przeleciała jej pełna cierpienia twarz Anny, znajomej z oddziału chemioterapii dziennej. Nie dość, że wymiotowała bez przerwy i nie mogła nic jeść, to jeszcze wskutek naświetlań nabawiła się choroby popromiennej. Zmarła dwa miesiące temu z niedużym kawałkiem. Osierociła czwórkę dzieci.

Jak to jest możliwe? Anna umarła, codziennie umierają setki, ba! — tysiące chorych, a ona — Ligia — ma żyć? Nie czuła nic, prócz zaskoczenia i jakiejś silnej, niemej pretensji, która ściskała ją za gardło.

— W miarę szybko znalazłaś się pod dobrą opieką — pucołowaty onkolog uśmiechnął się szeroko.

Lilka nie myślała o tym, że choroba się cofa. Myślała o tym, ile milionów ludzi od początku świata zmarło na raka. Ilu ludzi rak zjadł. Tak, zjadł! Opanował cały organizm, by stopniowo zżerać tkanka po tkance, komórka po komórce… Myślała o śmierci własnej matki, która chorowała krótko, ale przez ten okres schudła kilkanaście kilogramów. Gdzie jest Bóg, który stawia w szeregu wszystkich chorych i mówi: ty umrzesz, ty nie umrzesz?! Swoisty totolotek, albo jak na wuefie w szkolnych czasach — do dwóch kolejno odlicz, jedynkom dziękujemy.


Entliczek pentliczek czerwony stoliczek

ty umrzesz, ty nie

na kogo wypadnie na tego

śmierć


Tyle lat. Tyle przeżytych lat, a wciąż brakowało mnóstwa odpowiedzi.


— Cieszę się, naturalnie, że się cieszę — powiedziała i wtedy dotarło do niej z całą jaskrawością, że nie cieszy się wcale. Była pewna śmierci i przygotowana na nią. Już przeżyła swoje życie. Już mogła umrzeć, iść do mamy. Do Boga, w którego wierzyła ze wszystkich sił, chociaż nie mogła zrozumieć Jego surowości.

— Myślę, że za jakieś dwa tygodnie zrobimy jeszcze jeden cykl i będzie cacuszko. Będzie świetnie.

— Będzie świetnie — powtórzyła, a w myślach dodała, że trudno, że stało się, musi żyć dla Jerzego i dla dzieci.

Kiedy wyszli ze szpitala, padał deszcz. Oszronione drzewa zaczynały tracić swój blask. Straszyły nagością. Cały świat zaczął straszyć nagością, surowością, strachem.

Nigdzie nie było takiego miejsca, do którego Lilka mogłaby pójść i ochłonąć. Jak najdalej od świata. Od Warszawy. Od Jerzego. Od tej całej huśtawki: umrzesz — wyzdrowiejesz — umrzesz — wyzdrowiejesz. Wiele dałaby, żeby wreszcie odkryć ostatnią kartę w tym rozdaniu.

Jerzy w lewej dłoni niósł parasolkę, ale prawą miał wolną, więc Lilka chwyciła za nią w przypływie niemego błagania o pomoc.

— Pójdziemy na kawę? — zapytał mąż. Nie zrozumiał… — Na Nowy Świat, co?

Kiwnęła głową, chociaż nie chciała żadnej kawy. Pięć lat byli małżeństwem, a nic nie wiedzieli o sobie. Ona też nie znała jego przeszłości.

— Jurek, a jak ci było tam, w Jastarni? — zapytała.

— O Ewę pytasz?

— Nie tylko. Nic o tobie nie wiem, tylko to, co mi powiedziałeś dobrowolnie.

— Czasami lepiej jest nie wiedzieć — uśmiechnął się. — Opowiem ci, powiem, pewnie. Zastanawia mnie tylko, dlaczego ty żyjesz wyłącznie przeszłością. Wpadniesz w depresję albo coś — objął ją w pasie i przytulił twarz do jej policzka. — Moja Jastarnia jest piękna. Cały Półwysep ma w sobie coś wyjątkowego, w końcu to koniec Polski. Z jednej stronie morze, z drugiej zatoka, a w środku ciche miasteczko, odgrodzone od morza lasem, ciągnącym się od Władysławowa aż po Hel, przez cały półwysep.

Jak wiesz, pracowałem na chirurgii ogólnej. Nawet byłem tam ordynatorem przez krótki czas, po odejściu na emeryturę mojego przełożonego i serdecznego przyjaciela, Stefana. Wielu ludzi miało mi za złe, że z radością sięgam po władzę, zamiast babrać się w krwi do łokci. Tak mówili, że dobry ze mnie chirurg, ale słaby szef, bo łatwo mną manipulować. Argumentowali, że owładnięty chęcią panowania zapominam o tym, że ślubowałem służyć pacjentom przy stole — westchnął. — Ale o tym opowiem ci innym razem, chcę tylko, żebyś wiedziała, że to dziwne czasy i dziwnymi wartościami kierowali się wówczas ludzie.

W tym szpitalu mieliśmy wszystko. Nawet koniak! — uśmiechnął się.

— Koniak? — Lilka była zdziwiona.

— No, tak. Spirytus zmieszany z miodem, taka prymitywna nalewka. Piliśmy to przy każdym święcie. Trzymaliśmy w zepsutej karetce. Kiedy zostałem ordynatorem, wszyscy mi gratulowali, oprócz jednej osoby. Jadźka, nasza salowa, zamiast „gratuluję”, powiedziała: „ale zajebiście mocny spirytus!” — śmiał się całym sobą i śmiała się Lilka. — O czym mówiłem? Ach, Stefan. Tak. Stefan miał syna, troszkę młodszego ode mnie, Józefa, który pracował jako mediator w więzieniu. Wiesz, był takim po trosze spowiednikiem, po trosze przyjacielem…

Często bywał w szpitalu. Lubił tę atmosferę, pochodził przecież z lekarskiej rodziny. Czuł się w obowiązku pomagać ludziom i robił to często: oddawał honorowo krew, należał też do banku dawców szpiku. Zaraz po ukończeniu osiemnastu lat podpisał także zgodę, aby jego organy „w razie czego” mogły uratować czyjeś życie. Dobry facet był. Miał dobre serce.

W szkole Józek nie znosił fizyki. To ona stanęła na jego medycznej drodze. Niedoszły lekarz wylądował na resocjalizacji. Nie było źle, mówił, że lubi tę pracę. Byłem jego kolegą, trzymaliśmy się — najpierw we trzech (z Józefem i jego ojcem), potem jeszcze z narzeczoną Józefa, Anną. Stali się nierozłączni, takie papużki — śmiał się. — Traf chciał, że pewnego dnia operowałem młodziutką dziewczynę. Połamana, z wypadku. Zaraz, jak jej było… o, Justyna. Miała na imię Justyna. Nie miała ciężkich wewnętrznych obrażeń, ale poobijana była nieźle.

Jastarnia to małe miasto, nie zapominaj o tym. Wszyscy się znają. Wkrótce okazało się, że Justyna jest koleżanką jakiejś bliskiej kuzynki Anny. To była jej siostra cioteczna, tak, chyba siostra cioteczna. Jakieś bliskie pokrewieństwo. O Ewie, tej kuzynce, z opowiadań Anki wiedziałem tyle, że jest sierotą i wynajmuje mieszkanie w kamienicy w Chałupach, że żyje z całkiem wysokiej renty po rodzicach i uczy się w liceum. Miała wtedy osiemnaście lat, chyba nawet nieskończone. Uczyła się dobrze. Miała sporo znajomych, ludzie lgnęli do niej jak pszczoły do miodu. Bo taka była słodka.

Pierwszy raz zobaczyłem ją, kiedy wraz z Józefem i Anną przyszła dowiedzieć się o zdrowie swojej znajomej. Zobaczyłem wtedy na korytarzu swoich przyjaciół i jakąś małą dziewczynkę. Dziecko. W czarnym golfie, czarnej spódniczce do kolan i brzydkich, czarnych kozakach na wątłych nóżkach. Nie widziałem nigdy tak cienkich i delikatnych włosów jak u tej dziewczyny. To Anka poznała nas ze sobą, czarowniczka!

— Pozwól że ci przedstawię: to moja kuzynka, Ewa — tak powiedziała. — A to Jerzy, prawie-brat mojego narzeczonego.

Nagle ktoś włączył światło na korytarzu i strumień z żarówki zapalił tysiące jasnych ogników w tych cieniutkich włosach. Podniosła głowę, zobaczyłem jasny odcień jej pięknej cery i utonąłem w tych strasznych oczach. Stała przede mną bogini słońca, takie odniosłem wrażenie. Jak się domyślasz, przepadłem. Rozumiesz? Podobno wyglądałem tak, jakby mi kto przetarł twarz wilgotną gąbką. Tragedia. Wiesz o co chodzi? Jej wargi trzęsły się tak samo, jak moje. To potwornie brzmi.

Postanowiłem ją za wszelka cenę zdobyć. Niewinne dziecko zaufało mi i pokochało każde moje słowo. Rozumiesz? Skandal obyczajowy na całe miasteczko!

— Mów dalej — poprosiła łagodnie, bo widziała, że jego głos, do tej pory pełen drwiny, zaczyna się łamać. Usiedli w małej, przytulnej kawiarence. Tu było ciepło i przytulnie. Zamówili kawę i Ligia ponownie poprosiła męża, aby kontynuował.

— Wiesz, Lilka, że byliśmy razem. Potępiali mnie wszyscy, tylko Stefan, Józek i Anna wierzyli mi na słowo, że nie mógłbym skrzywdzić Ewy, chociaż mówiono o mnie, że jestem okropnym kobieciarzem. To prawda, mogłem mieć każdą kobietę.

Po kolei.

Miałem być świadkiem na ślubie Anki i Józefa. A Ewka świadkową. Nie mogło być inaczej, przyjaźniłem się z Józkiem tyle lat, a i Anka nie była mi obojętna. Natomiast kontakty Ewy i Ani zostały wyraźnie ocieplone. Mówiąc krótko, szczęśliwa narzeczona nie wyobrażała sobie, że ktoś inny mógłby świadkować. Chcąc nie chcąc — musieliśmy się widywać. Prawda, że wymyślałem kolejne wymówki. Tanie teksty. A to spotkanie w sprawie prezentu, a to w sprawie organizacji… Wiesz, jak jest. Listy jej wysyłałem. Poważnie! Tani amant. „Pani Ewo” — pisałem — „czy zechciałaby pani…” Czujesz, jakie tanie teksty? Ona nie wierzyła. Jak to, słynny doktor Majchrzak i licealistka? A ja nie chciałem innej. Chciałem ją. Wcześniej byłem z taką pielęgniarką, ale rozstaliśmy się. Dla Ewki. Traf chciał, że… No, spotykaliśmy się. Patrzyła na mnie tak, jakby widziała święty obrazek. Była zdziwiona, kiedy ją pierwszy raz wziąłem w ramiona i pocałowałem. To było na stacji PKP. Na peronie. W Jastarni.

Stało się. Zaszła w ciążę, ledwo zdała maturę. Stefan mówił, że powinienem się ożenić — wszakże miałem już trzydzieści lat i powinienem był czuć się w obowiązku odpowiadać za Ewę i dziecko. Oświadczyłem się, chociaż nie od razu. Zgodziła się, ale też nie od razu. Charakterna była. Kilka miesięcy, kilkanaście nocy w moich ramionach wystarczyło, by nauczyła się życia, by nauczyła się walczyć jak lwica o swoje.

Początkowo nie chciała mnie znać. Odganiała się jak od uprzykrzonej muchy. Nabiła sobie do głowy, że ona dziecko wychowa sama. Ile ja się nachodziłem! Ile naprosiłem! Była głucha na argumenty. W końcu zrezygnowałem. Pomyślałem sobie: niech gówniara robi co chce. Wróciłem do pielęgniareczki, bo była pod ręką. Ale wtedy Stefan mnie przyciskał do muru, przyciskał… Drugą stronę maglowała Anka. Na ich ślubie Ewa stała blada i smutna. Nie chciałem już prosić. Tylko ten jasny, czysty profil nie dawał mi spokoju. I to cholerne poczucie obowiązku.

Przełamałem się. Zapytałem, czy za mnie wyjdzie. Płakała, więc uznałem, że tak. Wziąłem ją za rękę i wziąłem ją do siebie. Pobraliśmy się. Mając wybitnego męża i dwoje dzieci — nie można spełniać się zawodowo. Doba staje się za krótka. Ewka z pewnością byłaby świetną prawniczką, jednak została ze świetnie zdaną maturą w kieszeni. Zajmowała się domem.

Kiedy mnie poznała, miała osiemnaście lat, a wyglądała na szesnaście. Krótko po porodzie jej jasna cera poszarzała, delikatna pajęczynka popielatych włosów przerzedziła się, a w wyrazistych, smutnych oczach pojawiła się pustka. Nie wylewałem za kołnierz, niestety, święta prawda. Mimo to, Ewa nigdy nie narzekała. Zawsze zaprzeczała, gdy ktoś pytał, czy to prawda, że źle nam się dzieje. Coraz chudsza była, Boże uchowaj, szczupła jak deska, z długimi rękami i nogami — i tylko z brzuchem wielkim, okrągłym jak piłka.

Kiedy była w ósmym miesiącu z Ewelinką, powinna już leżeć, odpoczywać, tym bardziej, że przy bliźniakach poród był ciężki i w konsekwencji cesarski. W drugą ciążę zaszła za szybko. Ale chciała…

Biegała po zakupy, sprzątała, gotowała, prała. Żeby tylko doktor Majchrzak miał czyste gacie na tyłku i świeżutkie mielone na stole. Cały dom trzymał się na tych chudych barkach. Jak ona to robiła, że nie zwariowała — tego nie wiem.

Cały czas naszego związku, a potem małżeństwa, spotykałem się z tą pielęgniarką. Myślę, że Ewa o tym wiedziała, ale nie chciała nic mówić.

— Więc ją skrzywdziłeś…

— Jak człowiek młody, to i głupi. Poświęciła dla mnie całe życie, swoje zdrowie, piękno i młodość. Kiedy nakryła mnie i tę pielęgniarkę w moim gabinecie, zażądała rozwodu. To była Apokalipsa. Pamiętam jej twarz. Była twarda, cholernie twarda. Kazała pielęgniarce założyć spódnicę, bo o tej porze roku szczególnie łatwo o infekcje pęcherza moczowego. Taka była! Ale nie sama z siebie…

Siłę dał jej młody sanitariusz. Zamieszkała w tej jego klitce. Z moimi dziećmi. Co mogłem zrobić, Lilka? Wtedy już nic. To ja ponosiłem winę za rozpad tego małżeństwa. Wyprowadziłem się, zostawiłem jej mieszkanie. Początkowo mieszkałem kątem u Anny i Józefa, potem dostałem propozycję wyjazdu do Warszawy z cyklem wykładów.

— Na temat chirurgii endoskopowej przełyku — roześmiała się Lilka. — Pamiętam.

— Wziąłem urlop, spakowałem manatki… Poznałem ciebie, twój świat i twoje dzieci. Zaimponowałaś mi mądrością życiową i tak już zostałem. Znalazłem uspokojenie. Ewa poszła na studia. Głupio mi, ale zabraniałem jej się uczyć. Myślałem, że te studia są jej niepotrzebne. Może nie chciałem mieć żony mądrzejszej niż ja sam?

— Może tak — powiedziała Lilka ostrożnie.

— Nie wiedziałem, albo nie chciałem wiedzieć, że Ewa i bez studiów jest mądra… A ty… gdyby nie te wykłady? Nie wiem, naprawdę nie wiem, Ligia, co by się ze mną stało. Kocham cię już pięć lat!

— Ja też cię kocham. — Tym razem nie skłamała. W tej chwili czuła ciepło rozlewające się po całym ciele, które ogrzewało ją, miało moc wypalania złych wspomnień. Była pewna, że on wie. Że rozumie.

Roberta poznała bardziej prozaicznie — był jedną trzecią zespołu chirurgów profesora Zakrzewskiego. Oprócz nich u profesora uczył się też Maciuś, którego zwali Infantylnym, a on wcale się nie gniewał. Nie ukrywał, że skończył studia i dostał pracę dzięki znajomościom ojca, który był wysoko postawionym działaczem partyjnym. Naturalnie Maciuś szybko stał się oczkiem w głowie profesora.

— Wracamy? — zapytał Jerzy.

— Wracamy, drogi mężu.


Tak… pamiętała swoją pierwszą operację. Nie liczyła na to, że będzie mogła się wykazać, ponieważ z góry było przesądzone, że zespołem kierować będzie Maciuś Infantylny. To było tak oczywiste, że profesor Zakrzewski nie musiał o swoim postanowieniu informować chirurgów. A jednak poinformował ich rano, na dyżurze.

Lilka spodziewała się, że słynący z szowinizmu partyjny profesorek nie będzie pałał gorącym podziwem dla jej umiejętności, nie myślała jednak, że będzie tępił ją na każdym kroku podkreślając, że Lilka jest kobietą. A miejsce kobiety jest, naturalnie, w domu, a najlepiej w kuchni, jak wszyscy wiemy.

— Jak tam, panowie? — zapytał Zakrzewski tego dnia, a Lilka pokornie zacisnęła zęby. Profesor zawiązał maseczkę, rozprowadził mydło po dłoniach i przedramionach, nachylił się nad umywalką i precyzyjnie spłukał mydliny. — Jak tam, doktorze Jedwabiński? Rączki sprawne?

Młody chirurg pokraśniał z dumy. Temu to dobrze! Lilka spojrzała na niego z odrazą. Tylko czekać, aż Zakrzewski zwróci się do niej. I pewnie nie będzie to pytanie o sprawność nadgarstków.

— A co tam u naszej pani Ligii? — zapytał jak na zawołanie. Lilka wzięła głęboki oddech i zapytała z głębi serca: — Czy moglibyśmy porozmawiać na osobności, profesorze?

— Nie mam tajemnic przed moimi chirurgami — wzruszył ramionami specjalista. Lekarka, pomimo, że spodziewała się takiego obrotu spraw, ściągnęła z twarzy maskę chirurgiczną i z impetem cisnęła nią o podłogę. Jej mocny, donośny głos rozległ się z mocą po całym maleńkim pomieszczeniu:

— Profesorze! Ja też jestem pańskim chirurgiem!

Maciuś zadrżał i ze świstem wciągnął powietrze.

— Niech się panienka nie denerwuje — ironizował specjalista. I wtedy, kiedy wydawało się, że nic gorszego stać się już nie może, swoje trzy grosze dorzucił Jedwabiński:

— Złość piękności szkodzi — powiedział.

— Nienawidzę cię! — Krzyknęła pani doktor przybierając równomierny rumieniec pod kolor włosów. I wyszła, trzaskając drzwiami, ukazując, że nienawidzi również profesora i Maćka, będącego ufnym cieniem Mistrza.

Zanim dotarła do pokoju pielęgniarek, minęły wieki. Wieki, w trakcie których Lilka zaczynała rozumieć swoją sytuację. W drzwiach bloku operacyjnego czekał na nią Jedwabiński.

— Masz świadomość tego, co zrobiłaś? — zapytał, opierając się plecami o ścianę. — Masz świadomość tego, że nie jesteś żadnym cho-ler-nym pępkiem świata i nie masz tutaj żadnych specjalnych praw, hm?

— Wracajmy — szepnęła Lilka zadławionym głosem. — Wracajmy, bo zaczną bez nas. — Nie odniosła się do słów chirurga. Według niej był niesprawiedliwy i tyle, nie ma o czym gadać.

Zdezynfekowali się i doprowadzili do porządku. Ligia obserwowała odbicie Jedwabińskiego w lustrze. Uśmiechał się do niej kątem ust. Denerwował ją, ale też wzbudzał szacunek. Dziwna mieszanka. Chyba nigdy dotąd nie czuła w obecności nikogo takiej presji.

— Chodźmy — szepnęła w końcu. Weszła na salę pierwsza, po czym pewnym krokiem zbliżyła się do stołu, zasłaniając widok Maciusiowi.

— Co mamy? — spytała jakoś cicho, pokornie.

— Glejaczek, brzydka rzecz. Wytniemy część, a resztę powinny załatwić naświetlania. Całe szczęście, że nie wycieka.

— Chwała Bogu — mruknęła pod nosem i poprosiła, aby Maciek odsłonił płat skroniowy.

— Tnij, Maciuś — polecił specjalista i Maciuś grzecznie poprosił o skalpel.

— Chwila — mocny głos. — Ja potrafię wyciąć tę zmianę w całości.

— Tak jak się wycina pierniczki na święta?

— Proszę — powiedziała z naciskiem. — Proszę pozwolić mi uratować mu życie.

— Pani doktor, składała pani przysięgę Hipokratesa! — to znowu Jedwabiński, którego najwyraźniej cała sytuacja bawiła. No, dałaby słowo, że jego wszystko bawi, nawet ten pacjent leżący pod narkozą.

— Składałam — odpowiedziała po namyśle. — Składałam. I dlatego nie mogę patrzyć na to, jak panowie doktorowie skazujecie tego człowieka na chorobę popromienną. Rozumiem, że profesor chce nas uczyć krok po kroku, ale — na Boga! — jesteśmy lekarzami, a nie barbarzyńcami… Skalpel, proszę. Skalpel, mówię! — krzyknęła.

Pochyliła się nad stołem, aby dokładnie ocenić stan połączeń nerwowych. Przełknęła ślinę. Górą nasi! Żeby tylko nie okazało się, że się przeliczyła.

Ręka trzęsła jej się niemiłosiernie, ale wtedy odezwało się poczucie humoru: „chyba jestem za młoda na Parkinsona” — pomyślała, a potem roześmiała się na głos. Trzej lekarze za nią — jak cienie, chociaż przecież nie mieli pojęcia, o co chodzi.


Wykonała pierwsze nacięcie i wiedziała już, że się uda. Musi się udać.

Zawsze umiała odwracać kota ogonem. Dzięki tej umiejętności zazwyczaj osiągała każdy zaplanowany cel.

Zakrzewski fuknął z oburzeniem, żeby nie pokazać po sobie jak bardzo zaimponowała mu postawa tej młodziutkiej dziewczyny.


******


— To cię może kosztować posadę — skomentował Jedwabiński, dwornie przepuszczając w drzwiach koleżankę z zespołu.

— Robert, ja nie mogłam inaczej. — Wycieńczona, ześlizgnęła się plecami po ścianie i usiadła na podłodze. Kucnął obok, męskimi rękami objął jej malutkie dłonie. Blade, zimne ręce — a tyle potrafią! Pierwsza myśl: wyrwać dłonie z jego rąk, ale powstrzymała się. Nie jest przecież jakąś dzikuską.

— Ten człowiek mógłby umrzeć pod lampą — szepnęła.

— Sprzeciwiłaś się staremu. Postawiłaś mu się! Jak cię wyleje, to jeszcze ci tak nasmaruje w papierach, że cię co najwyżej przyjmą gdzieś na stanowisko salowej. Wiesz przecież, kto szefuje szpitalom. Kto nam wszystkim panem. Ty nie jesteś głupia, Lileczko.

— To się zmieni! — zerwała się z podłogi, wlepiając w Roberta płonące spojrzenie. — Ty słyszysz, co się dzieje! Nadchodzi odwilż.

— Cicho!

— Co cicho, co cicho! Sam bądź cicho! Musimy umieć się sprzeciwić, Robert, żeby móc spojrzeć w lustro, kiedy się to wszystko uspokoi. Żeby moje dzieci nie były szykanowane w szkole tylko dlatego, że są dziećmi bezpartyjnej lekarki.

— Oksymoron, Lileczko — spojrzał na nią ciepło. — Kiedyś trzeba będzie złożyć broń.

— To sobie składaj. Wiem, że kiedyś będziemy zmuszeni wybrać: prawda, albo posada. Wtedy ukończę domowy kurs siekania mięsa na kotlety i wycinania pierniczków. A ty — co? Zostaniesz ordynatorem?

Wyglądała jak zdenerwowane dziecko. Stała w rozkroku, maleńkie dłonie formując w pięści. Rozpuszczone włosy zasłaniały szyję i ramiona. Grzywka opadała na oczy. Śmieszna była.

— Nie możemy dać się zastraszyć, Robert, bo wtedy zaczniemy bać się samych siebie. Robert! Wiem, że ty rozumiesz. Nie udawaj. Przed sobą nie uciekniesz. Mnie oszukasz, ale siebie nie. — powiedziała już łagodniej.

Jedwabiński starał się wydostać spod natłoku słów, którymi został zasypany. Było coś nadzwyczajnego w jego jasnej, ascetycznej twarzy, w jego nordyckich rysach.

Kiedy tak siedział, Ligii wydawało się, że mógł być bliźniakiem Marcina. Podobieństwo kryło się w wąskiej, trójkątnej twarzy, delikatnych rysach i dużych, prawie okrągłych oczach ukrytych za firanką długich, brązowych rzęs. Był piękny. Był tak piękny, że zapierało dech. Szczupłą, delikatną figurę ukrywał pod dużymi, bezkształtnymi bluzami, jednak pewnych szczegółów, takich jak długa szyja czy zgrabne nadgarstki, nie zdołał ukryć. W pewien sposób ten brzydki, smutny sposób ubierania podkreślał styl Roberta — intelektualisty: pociągający, choć niewygodny chyba nawet dla samego Roberta.

Jego twarz nie była twarzą dziecka, ale dorosłego człowieka też nie. To chyba w oczach kryła się ta niezniszczalna, życiodajna siła i energia, zwana potocznie młodością.

Rozumiał. Wiedziała o tym, że rozumiał, że może w razie konieczności liczyć na to, iż Robert wystąpi razem z nią. Łączył ich światopogląd, pobudki intelektualne, z których śmietanka medyczna rezygnowała już na początku kariery.

— Chodź — powiedziała, wyciągając do niego rękę. Podał swoją, uśmiechnął się i zapytał, dokąd idą.

— Na intensywną terapię. Chcę zobaczyć, co z tym pacjentem.

— Mało ci, że uratowałaś mu życie?

O Boże, jak ona patrzyła! Zapytała, czy pójdzie z nią, a Jedwabińskiemu zrobiło się zimno od jej przenikliwego spojrzenia.

— Idziesz? — powtórzyła. Nie doczekała się odpowiedzi, więc puściła dłoń lekarza, spojrzała na niego smutno i po chwili zniknęła za zakrętem. Dotarła do oszklonych drzwi i pchnęła je zdecydowanie.

— Tak? — Spytała drobna pielęgniarka, siedząca za biurkiem.

— Dzień dobry… — Lilka poprawiła krótki fartuch. — Nazywam się Ligia Macierzak, jestem chirurgiem. To ja operowałam tamtego pacjenta.

Weszła do sali, stanęła przed łóżkiem śpiącego mężczyzny. Pohamowała płacz przez nerwowe ogryzanie paznokci, ale kiedy kątem oka zobaczyła wchodzącego do sali Roberta, poczuła, jak po twarzy spływają jej łzy wielkie jak groch.

— Jedwabiński, asystowałem — usłyszała za sobą. Pielęgniarka musiała go wpuścić, bo stanął za nią i mocno przytulił ją do siebie. Stała, płakała i nie mogła wydusić słowa. To Robert zapytał pielęgniarkę, czy może spojrzeć w dokumentację. Nie interesowało go, co ciekawego mógł wpisać w kartę Zakrzewski, ale wiedział, że jest to ważne dla Lilki. Przyciskał jej twarz do swojego fartucha tak mocno i długo, aż jej serce zaczęło pracować równomiernie i powrócił normalny oddech.

Pielęgniarka podała mu zeszyt i przeczytał na głos: „Operacja prowadzona przez zespół neurochirurgów pod opieką profesora Zakrzewskiego zakończyła się sukcesem. Lekarze profesora opanowali sytuację, wycinając guz o charakterze nowotworowym… nazwa łacińska… stopnia drugiego bez naciekania na tkanki… powstały z… nazwa łacińska”

Lilka stała i patrzyła na starszego mężczyznę, ułożonego na łóżku w nienaturalnej pozie. Dużą część sinej twarzy zasłaniał turban z bandaża.

Uratowała go.

Chciała móc dotknąć jego dłoni i powiedzieć mu, żeby się nie martwił, że leczenie będzie krótsze niż przewidywali lekarze i że proces rekonwalescencji przebiegnie sprawniej. Wiedziała jednak, że teraz nie wolno jej tego zrobić. Skinęła głową dyżurującej pielęgniarce i wyszła z sali, a Robert, niczym wierny cień, wyszedł za nią. Szperał po kieszeniach spodni szukając papierosów.

— Nie tutaj — pociągnęła go za rękaw i wyprowadziła długim korytarzem przed szpital. Tam stanęli, na dworze, osłaniając się od wiatru jak tylko było to możliwe. Oboje, w ciszy, palili jednego za drugim. Robert odezwał się pierwszy.

— Jezu, Bóg ze mną, Lileczko. Myślałem, że jesteś szalona, że jesteś chora z zuchwałości. Bóg ze mną. Ty, ty, Lilka…

— Co ja? — zaciągnęła się. Słuchała go jednym uchem i co drugie słowo. — Co ja, Robert? — myślała o tym człowieku, którego, dzięki ich umiejętnościom ominie długie leczenie.

— Wybacz mi kiedyś, że w ogóle w ciebie nie wierzyłem.

Podniosła wzrok i zobaczyła to, co tak starannie próbował ukryć: b y ł wzruszony.

— Ja też w siebie nie wierzyłam.

Nie czuła, że przemarza, że zimno obejmuje ją do szpiku kości. Gdzie ta wiosna, do cholery, gdzie?!


„Jedwabiński” — pomyślała, patrząc w jasną, ufną twarz chirurga — „Metr dziewięćdziesiąt, jasne włosy i przepiękne, popielate oczy”.

Pochodził spod Poznania, to wiedziała. I właściwie wiedziała tylko tyle. Nie wiedziała, że od czasu do czasu pracował w małej, prywatnej drukarni, gdzie z pasją drukował utwory artystów o antykomunistycznych poglądach. Nie brał za to pieniędzy. Jemu też zdarzało się pisać: głównie nardowowyzwoleńcze, chrześcijańskie dramaty, nieco wzorowane na Wyspiańskim — może niedopracowane, ale na swój sposób wzruszające.

Zarówno szkołę podstawową, jak i liceum skończył z wyróżnieniem. Był piekielnie inteligentny, ale starał się to ukrywać. Zarówno swoją mądrość, wiedzę i obycie, jak też swoje poglądy. Chciał do czegoś dojść, a w tych czasach nie dało się inaczej. Sukces osiąga się w ciszy i pokorze.

Byli do siebie podobni, on i Lilka. To się dało zauważyć. I może właśnie dlatego, że dało się zauważyć, ukrywali to pod pelerynką wzajemnych złośliwości po to, aby nikt poza nimi nie zauważył.


Lilka pamiętała pewien nocny dyżur, pełniony tylko z Maćkiem. Siedziała, piła kawę za kawą i odczuwała silny strach, nie mogąc jednak uzmysłowić sobie przyczyny.

Wstała, starannie wsunęła krzesło i podeszła do okna. Niebo usłane gwiazdami. Zazwyczaj piękno ją zachwycało, ponieważ była estetką, tym razem po prostu zaciągnęła ze świstem granatowe zasłonki. Odwróciła się, oparła plecami o parapet i spojrzała na siedzącego przy biurku Infantylnego. Twarz kolegi przyjęła wyraz adekwatny do nadanego mu przezwiska.

— Maciek — zawołała łamiącym się głosem — co z Robertem?

— Mnie nie pytaj, miał być tutaj. — Maciej wychylił swój kubek aromatycznego napoju i uderzył nim o blat. Stuknęło. Na ten dźwięk Lilka podskoczyła w miejscu.

— Nie widziałam go od trzech dni — zawodziła. — Zakrzewski nie dostał prośby o urlop, nikt nic nie wie…

— To jest dorosły chłopak. Zdaje się, że wie, co robi — powiedział Maciek szorstko. Bawił się kubkiem, przesuwając go po blacie. Skrzypiało.

— Przestań — poprosiła Lilka. Odeszła od okna i usiadła naprzeciwko Maćka, na swoim miejscu i swoim krześle. Maciek pokornie odstawił kubek.

— To mi się nie podoba — wyjaśniła Lilka. — Bardzo mi się nie podoba.

— Że nie przychodzi do pracy?

— Udajesz, tak?

— Wytłumacz.

— Poszłabym tam, ale nie wiem, gdzie dokładnie mieszka. W pracy też nie pytali, zauważyłeś? — Kiwnął głową. — Maciek! Ja się boję, że coś mu się stało.

— Nie zauważyłem klepsydry na cmentarnym murze, Ligia. Opanuj się.

— Kiedy ja mam złe przeczucia… -Wstała z krzesła poraz drugi, wzięła od Maćka jego kubek, nastawiła wodę na kawę i zaczęła nerwowo chodzić po pomieszczeniu. W końcu zalała kawę wrzątkiem i podała koledze napełniony kubek.

— Szpital byłby poinformowany w pierwszej kolejności, gdyby Jedwabiński zachorował albo miał wypadek. Może przesadził z alkoholem i śpi we własnym mieszkaniu.

— Robert nie jest z tych, co piją do nieprzytomności — zastanawiała się na głos. — Maciusiu, a czy ty mógłbyś… może mógłbyś się czegoś dowiedzieć…

— Coś sugerujesz? — zdenerwował się. Odstawił kubek z kawą na dywan tak gwałtownie, że część płynu wylała się. Dywan był jasny, plama widoczna jak cholera.

— Nie, oczywiście… — Ligia podniosła się po raz kolejny, zmoczyła bandaż elastyczny wodą i kilka minut szorowała dywan aż plama się sprała.


Milczeli dłuższą chwilę, gdyż żadne z nich nie miało już nic do powiedzenia. Lilka chciała pytać, ale wiedziała, że ta rozmowa miałaby sens tylko wówczas, gdyby Maciek chciał udzielać szczerych odpowiedzi. W korytarzu zaszumiało i w drzwiach gabinetu lekarskiego stanął jeden z kardiochirurgów.

— Witaj, Zenonie! — ucieszył się Maciej. — Poznaj, Lilko, to mój kolega, Zenon. Gdzieś był? Od rana szuka cię cały zespół kardio.

— Byli tu — potwierdziła Lilka, wyciągając dłoń. — Macierzak.

— Kochanowski.

— To tak, jak poeta z Czarnolasu — skojarzyła pani chirurg.

— Miałem… — szepnął Zenek — coś do załatwienia.

Był zdyszany, przestraszony. Lilka podeszła do biurka Jedwabińskiego i wyjęła z niego małą wódkę.

— Rarytas — zaznaczyła. — Do dna, tylko ani słowa, bo wylecę z roboty.

— Jasne — ucieszył się kardiochirurg.

Drugą osobą, która stanęła w progu lekarskiego, a której na pewno się nie spodziewali, był Jedwabiński.

— Robert!

— Cześć, stary! — Powiedział Maciek — gdzieś był?

— Gdzie byłem — moja sprawa — wychrypiał Robert i usiadł na kozetce obok Lilki. — O której kończysz dyżur?

— Za pół godziny.

— Poczekam.

Po upływie kilkunastu minut, kiedy Lilka przekonała się, że jest spokojnie, wzięła za rękę Roberta i wyszli.

— Gdzie byłeś? — Zapytała, gdy zamknęli za sobą drzwi szpitala.

— W delegacji — burknął Robert.

— Trzydniowej? — szepnęła Lilka — Nic mi o tym nie wiadomo, żeby naszych lekarzy wysyłali w delegacje.

— No, to byłem pierwszy. Przetarłem szlaki. Chodźmy gdzieś — chrypiał. Miał bardzo zmieniony głos.

— Chodźmy do ciebie.

— Zły pomysł, potem ci wytłumaczę. Do ciebie.

— Ale… ja mieszkam daleko…

— Dobrze, to do mnie. — Szedł szybko, w miarę równo. Zauważyła, że Robert utyka na jedną nogę. Gdy mijali uliczną latarnię, jej blask padł na jego twarz i zobaczyła, jak bardzo jest poobijany. Skuliła się. — Rozglądaj się za siebie. Jeśli coś cię zaniepokoi, nie żegnaj się ze mną, nie przytulaj mnie, nie podawaj ręki. Po prostu odejdź.

— Co oni ci zrobili? — Pytała, tłumiąc płacz. Pytanie pozostało bez odpowiedzi.

Gdy weszli do mieszkania Roberta, kazała mu zdjąć bluzę. Uff! Tylko siniaki. Zadrapania na rękach. Twarz miał najbardziej poobijaną.

— Myślałam, że jest gorzej — mówiła, opatrując rany.

— Wiedzą, co robić, żeby śladów nie było — zdjął spodnie i pozwolił opatrzeć nogę.

— W takim razie nie miałeś do czynienia ze specjalistami. Tu boli?

— Cholernie, ale nie będę przecież płakał przy kobiecie.

— Nie jestem kobietą, jestem lekarzem — obruszyła się. Gdy wspominała tę chwilę po latach, zdawało jej się, że Jedwabiński tylko czekał na tę chwilę. Przygarnął jej kędzierzawą głowę do swojej szczupłej piersi i gorzko zapłakał. — Nie nad sobą płaczę, Lilka. Płaczę nad tym krajem. Rozumiesz?

— Rozumiem — szepnęła.

Zrozumiała wiele lat później.


Mijały dni i Ligia nie spostrzegła, że po tym wydarzeniu coraz więcej czasu zaczęła spędzać z Jedwabińskim. Razem wprawiali się w sztuce chirurgicznej, razem wchodzili na coraz pewniejszą drogę i razem łudzili się, że nikt już nie będzie mógł zagrozić ich zawodowej pewności.

Po pracy spotykali się na kawę i wtedy rozmawiali, głównie o polityce. Rozmowy miały dla nich tym większą wartość, że umawiali się na spotkania rzadko, głównie wtedy, gdy razem operowali pod czujnym okiem Zakrzewskiego. Czasem mówili także o literaturze czy poezji, ale nigdy nie poruszali w swojej obecności prywatnych tematów. Tym sposobem Lilka nie wiedziała, że Robert spotyka się z miłą dziewczyną, ba, nie wiedzieli o sobie kompletnie nic, oprócz nazwisk i piastowanego stanowiska. Byli prawie całkiem anonimowi mentalnie, odgrodzeni od siebie wysokim murem. Ten mur ich chronił, zapewniał bezpieczną odległość, rezerwę.

Lilka powoli zaczęła tajać. Po jej stronie muru właśnie kończyła się polarna zima. Nagie konary drzew, przerażające w swojej surowości, zaczynały pokrywać się licznymi pąkami. Lada chwila pękną pąki, wiosna wybuchnie z wielką siłą, rozbucha się witalizm, rozkwitną na nowo siły przyrody. Cały świat się zazieleni, przestanie być tak szary i odpychający, tak niemiły. Miliony barw pokryją to, co jeszcze do niedawna nie było warte ani jednego spojrzenia. Tak! Jest coś prawdziwego w powiedzeniu, że zawodowe sukcesy człowieka przekładają się na życie osobiste, dodając mu ufności i pewności siebie.

Czas robił swoje, w rodzinnym miasteczku Lilka bywała coraz rzadziej i spędzała ten czas głównie w domu, z rodzicami i młodszym bratem. Nie było więc możliwości, żeby mogła spotkać Marcina, a to w niewytłumaczalny sposób pomogło jej ustawić określony pion emocjonalny, by móc się o niego oprzeć w razie potrzeby. O Marcinie wiedziała tyle, że nadal jest z Edytą. Słyszała, że pomieszkują razem. Nie wiedziała, czy to prawda. Ze znajomymi z Pruszkowa nie utrzymywała żadnego kontaktu, bo też nie byli warci tego, żeby kontakt utrzymywać.

Wzdłuż ulic rozkwitły stragany z brzydkimi ubraniami sprowadzanymi ze Związku Radzieckiego. Lilka umiała szyć, często pomagała mamie, która dorabiała szyciem. Spacerowała więc między straganami, kupowała tę jaskrawą tandetę i przerabiała, dodając jej urody i smaku. W ten sposób stała się jedną z najlepiej ubranych warszawianek.

Praca pochłaniała Ligię bez reszty, ale też sprawiała, że pani doktor nabierała chęci do życia. W pracy nie miała czasu na użalanie się nad sobą. Biegała od pacjenta do pacjenta, od gabinetu lekarskiego do kadr, od maleńkiej kuchenki do sali operacyjnej, w przelocie uśmiechając się szczerze do współpracowników. Dobrze jej się pracowało w tym zespole. Znalazła wspólny język zarówno z Robertem jak z Maciusiem, tolerowała też Zakrzewskiego.

Po późno skończonych dyżurach nocowała kątem u koleżanek z pediatrii, głównie u Marty, którą znała od lat. Często nie mogła zdążyć na ostatni pociąg do Pruszkowa. W końcu zrezygnowała z tej męczarni i postanowiła się usamodzielnić. Wynajęła pokój w mieszkaniu starszej pani, w bloku niedaleko szpitala. Staruszka przymykała oko na późne powroty współlokatorki, rozumiała tę sytuację, ponieważ jej świętej pamięci mąż, który zginął na wojnie, też był lekarzem.

Wieczorami pani Maria, właścicielka mieszkania, opowiadała Lilce o Armii Krajowej, o powstaniu warszawskim i okręgu piotrkowsko — radomskim, bo właśnie tam mąż pani Marii walczył w partyzatnce. Pani doktor słuchając tych opowieści czuła się dumna z tego, że jest Polką.

Za namową pani Marii, Lilka zdecydowała powrócić do swojej licealnej działalności i od czasu do czasu przychodziła na tajne spotkania chrześcijańskiej młodzieży, raz na jakiś czas pisała artykuły do wychodzącej nieoficjalnie gazety antykomunistycznej. Nie bała się zdemaskowania, czuła się silna siłą zawodowych sukcesów. Myślała, że szpital nie pozbędzie się zdolnego, mającego już konkretne zasługi lekarza tylko dlatego, że on widzi i czuje.

Kwitła.


Nie zauważyła, kiedy życie zaczęło jej upływać pod znakiem wspólnych dyżurów z Robertem. Po tej pierwszej, najważniejszej operacji, uznał jej talent, jej zdolności. Uniżył się, uznając jej intelektualną wyższość nad sobą — tak to odebrała. Zyskał w jej oczach, gdyż dotąd uznawała go za sympatycznego, ale dość bezczelnego gburka. Robert powiedział, że jest pełen podziwu dla jej zapału i przepraszał ją za to, że w nią nie wierzył.

Po tym zdarzeniu również ona spojrzała na niego inaczej. Czasem wyśmiewał się z niej, drwił, żartował z jej długiego nosa albo nietypowego imienia. Pomimo tych złośliwości zauważyła, ze pod jego cynizmem kryje się ciepło, którego dotychczas nie mogła lub nie chciała zobaczyć.

„Nie lubię cię!”, wykrzyczała mu kiedyś prosto w twarz, odwracając głowę przed jego spokojnym, pełnym pokory wzrokiem. Wtedy bała się odczytać to spojrzenie. Gwałtowność, impulsywność — to były konkretne wady jej charakteru. Wiedziała, że charakter ma trudny, ciężki do zniesienia, wiedziała, że cechuje ją upór i przeświadczenie o własnej racji.


A jakie on ma oczy! Jasne, niebieskawe tęczówki, obsypane szarymi punkcikami — jak gwiazdami. Nie były intensywnie błękitne, raczej spokojne, delikatne. Można było obserwować bez końca, gdyż rozświetlały jego bladą, zmęczoną twarz. Długie rzęsy kładły cień na szczupłe policzki i nawet na dumny trójkąt nosa. Usta miał małe, ale pełne, szlacheckie. Lilce zdawało się, że tak musieli wyglądać rzymscy wojownicy z północnych kolonii. Innym razem Robert Jedwabiński zdawał jej się być obrazem średniowiecznych, norweskich wodzów. Miewała takie skojarzenia po lekturze doskonałej książki — „Olafa syna Auduna”, autorstwa Sigrid Undset, „piekielnej północnej kobiety”, jak ją określiła nasza rodzima pisarka, Maria Dąbrowska. Jedno było pewne, Robert Jedwabiński był piękniejszy od samego Apolla.

Życie zaczynało się, kiedy wchodziła na oddział, a on stał na korytarzu. Wtedy zazwyczaj podnosił swój magnetyczny wzrok, uśmiechał się w połowie tylko cynicznie i mówił: „dzień dobry, Ligio!”. Czasami podnosił ręce i machał nimi jak wiatrakami, żeby ją przywitać. Ona czerwieniła się i jaśniała pod jego spojrzeniem, odpowiadając grzecznie: „dzień dobry, Robercie!” Nigdy nie podniosła tak rąk, zresztą oczywiste było, że nie odważyłaby się na tak otwarty gest. Jeszcze była nieśmiała. Jeszcze troszkę się bała.

Mówił „dzień dobry”, uśmiechał się, machał na przywitanie. I tyle, tylko tyle co nic, ale ona z tego powitania czerpała siłę na cały dzień. Czasem dziwił się, dlaczego ona nic nie mówi. Ligia przeważnie milczała przy Robercie, odzywała się dopiero wtedy, kiedy on rozpoczynał rozmowę. Zanim z jego ust padło pierwsze słowo, siedziała ze spuszczoną głową i pokornie milczała. Dziwne. Zazwyczaj przy mężczyznach gadała za dwoje, śmiała się jak wariatka, lubiła uchodzić za osobę spontaniczną. Przy Robercie inaczej. W jego obecności cichła i pokornie spuszczała wzrok.

Ale lubiła też patrzeć na niego.

A jak on się uśmiechał! Dzisiaj, na przykład, cały dzień śledził ją wzrokiem. Świdrował, przeszywał na wylot, aż odnosiła wrażenie, że jego spojrzenie jest silnie naszpikowane promieniami Roentgena. Kiedy i ona podnosiła wzrok, czuła, jak miłe ciepło rozlewa się po całym ciele, aż nieco okrężną drogą dociera do serca i tam kiełkuje, obejmując ściśle naczynia wieńcowe reagujące skurczem.

Grał z nią, to było pewne. Wiedziała, że pytał o nią Martę z pediatrii, z którą Lilka od kilku lat była zaprzyjaźniona. Jeżeli rozmawiali, musiał wiedzieć, że Lilka tęskni za utraconą miłością, za swoim Marcinem. A jeżeli tak było, to mogła czuć się bezpieczna. Miał do niej dystans, wiedziała o tym. Podejrzewała, że stoi za tym jakaś kobieta, ale nie miała żalu do Roberta. Przeciwnie, cieszyła się, że ma szansę, aby ułożyć sobie życie. Ona, choć miała niewiele ponad dwadzieścia siedem lat, była świadoma tego, że dobrowolnie rezygnuje z klasycznego modelu życia. Chciała poświęcić się medycynie i miała ku temu predyspozycje. Nie myślała, że mogłaby inaczej ułożyć sobie życie.

Nie myślała, że mogłaby mieć rodzinę: męża, dzieci. Zabijała w sobie dość silny instynkt macierzyński. A może wtedy instynkt już był pragnieniem, tęsknotą? Może już powoli stawała się Krystyną córką Lavransa, kobietą dzielną i heroiczną, ale wciąż tęskniącą do maleńkiego serduszka bijącego w rytmie jej serca, do maleńkich, różowych rączek, które miały obejmować ją za szyję po to, żeby już na zawsze miała o nie dbać i je chronić, do słodkiego brzemienia, które miała nosić pod sercem po to, aby potem na zawsze być za nie odpowiedzialną? Może była już Różą, szepczącą w uniesieniu, że pragnie mieć córeczkę, aby ją całować i pieścić? Może była podobna do Jewki Czutkich, która prosiła Bronisława Najdarowskiego o dziecko, bo chce mieć po nim pamiątkę, małego Broneczka? A może miała w sobie coś z Baśki Wołodyjowskiej, która pragnęła mieć dziecko z Michałem, chociaż dzielnie dźwigała brzemię bezpłodności?


Przechodzili też taki okres, ona i Robert, w którym Jedwabiński przestał zauważać jej obecność. Stała się powietrzem, a jak wiadomo, z powietrzem się nie rozmawia. Powietrze nie myśli, nie mówi, ani nie czuje. Mijał ją wówczas z wysoko podniesioną głową, odwracał głowę przed jej spojrzeniem. Wtedy Ligia czuła, że Robert jest p o n a d to. Ponad wszystko. Miał w sobie taką butę, taką hardość, właśnie takie podejście — jestem j a, a potem reszta świata. Ale ukrywał to, chował do najgłębszej kieszeni i śmiał się, kiedy koledzy zarzucali mu zadzieranie nosa. Podobało jej się, podobał jej się taki rys charakteru Jedwabińskiego, chociaż wmawiała sobie, że nie. Lubiła, bardzo lubiła, kiedy ktoś ją olewał i traktował szorstko. Chodziło o to, żeby gonić króliczka. Życie z króliczkiem nie interesowało ją w najmniejszym nawet stopniu. Gonitwa — tak.

Po okresie podkreślania faktu, że Ligia jest powietrzem, nadszedł okres drwin podbarwionych czystą sympatią. Słowem, zaczął zachowywać się w stosunku do Lilki tak, jak do reszty zespołu. Z jednym tylko wyjątkiem.

Zauważała, że Robert czekał z drwiną do momentu, w którym mógł złapać jej łapczywe, zachłanne spojrzenie. Było w nim coś, co kazało jej patrzeć, po prostu patrzeć.

Wtedy on łapał to spojrzenie i mówił głośno, aby ośmieszyć ją w oczach personelu szpitala: „Ligia, ty nie patrz na mnie takim wzrokiem!”. Nie pytała już, o jaki konkretnie wzrok mu chodzi, bo wiedziała, że uczyniłby z tego doskonałą okazję do zmieszania jej z błotem. Słowa przeczą czynom, cały Robert.


To był jeden z tych dni, kiedy Lilce wydawało się, że ma jeszcze chociaż cień prawa do szczęścia. Pod koniec praktyk przystąpili do egzaminu mającego zweryfikować ich umiejętności. Trudność egzaminu ocenili podobnie i — co było do przewidzenia — otrzymali z niego taką samą notę.

Ci z chirurgów ogólnych, którzy świętowali dodatkową specjalizację, wyszli z propozycją, aby „urządzić imprezę”, ponieważ mają powód do świętowania. Najbardziej zapalił się do zrealizowania planu Cichy Mireczek, świeżo upieczony chirurg — ortopeda.

— Powariowaliście, debile — Lilka, jak to ona, nie grzeszyła delikatnością. Siedzieli wówczas w gabinecie neurochirurgów i pili kawę zbożową.

— Dlaczegóż, dlaczegóż? — dopytywał Maciuś, patrząc na Macierzakównę.

— I tak nie zrozumiesz — zmiażdżyła go bezlitośnie. — Robert, powiedz im, powiedz, że to nie jest czas na świętowanie.

— Dlaczegóż, dlaczegóż? — Jedwabiński parodiował Maćka niezwykle udolnie, co chwilę puszczając oczka w stronę młodych lekarek, stojących pod oknem. Mierzył jej wytrzymałość? Sondował intelekt? Nic z tego, drogi Robercie, wypchaj się!

— A to dlategóż, ty palancie — straciła panowanie nad sobą — że powinniście raczej nosić żałobę po naszej niezależności.

Jedwabiński z satysfakcją obserwował, jak jasne oczy Lilki płoną żywym gniewem. Przysunął sobie krzesełko, usiadł, patrzył i słuchał.

— Właściwie… myślałem… — wtrącił Cichy Mireczek.

— Co zrobiłeś? — zapytała łagodnym głosem. Jedwabiński parsknął śmiechem.

— … że taka impreza mogłaby być świetną okazją, aby cię zaprosić na spacer.

— Nie pójdę — burknęła Lilka, ale Robert wszedł jej w słowo:

— Pójdzie, pójdzie. Tyle lat chłopa nie miała, że cię z głupoty weźmie…

— Idiota! Idiota, idiota, słowo wam daję, cham i impertynent! — Wrzeszczała, dając upust swojej porywczości, aż Jedwabiński podniósł się z krzesła i dwornie pocałował ją w rękę.

— Robert Jedwabiński — rzekł z łobuzerskim błyskiem w oku. — Niezwykle miło mi poznać…

Chirurdzy zamarli z przerażenia i zamarła sama Lilka. Z trudem opanowywała łzy cisnące się do oczu. Pewnie dałaby upust emocjom, ale na szczęście nie zdążyła: przybiegli z Ratunkowego, aby poinformować, że mają pacjenta z wylewem podpajęczynówkowym.

— Z tętniaka? — chciał wiedzieć Robert, chociaż wiadomo, że z tętniaka.

— Tętnicy środkowej lewej.

— Ty zostajesz — Robert położył dłoń na ramieniu Lilki. Patrzył z taką troską, że uspokoiła się i cicho podziękowała.

— Za co dziękujesz? — zapytał, zapinając fartuch.

— Za to, że jesteś — mruknęła i zalała wrzątkiem imitację kawy rozpuszczalnej.

— Nie rozumiem — nie zrozumiał.

— Nie musisz — powiedziała do zamkniętych już drzwi.

Chciał zabłysnąć umiejętnościami przy stole operacyjnym, to pewne. Jej błąd, że uznała to za troskę i chęć pomocy nieludzko zmęczonej koleżance z pracy. Możliwe, że ten człowiek nie ma w sobie żadnych ludzkich uczuć. Możliwe, że czerpie przyjemność z podkopywania pod nią dołków. Przypadki chodzą po ludziach, ot co.

— Pójdziesz na ten spacer? — chciał wiedzieć Mirek. Lilka zauważyła, że grubawy Mirek z wystającymi łopatkami posiada także brudne paznokcie.

— Daj mi chwilę, muszę zadzwonić na pediatrię.

— Pójdziesz?

— A ty nie masz swoich pacjentów?

— Widocznie nie mam. Pójdziesz?

— Pójdę, ale wyjdź już.


Podniosła słuchawkę telefonu i korzystając z chwili prywatności wykręciła wewnętrzny na pediatrię. Uzyskała połączenie z Martą.

— No, co tam, dużo pracy? — Wrzasnęła do słuchawki, przekrzykując stado płaczących dzieci. — Bo u mnie, jak słyszysz, w cholerę!

— Niedużo, u mnie niedużo. Można powiedzieć, że ja odpoczywam, Robert operuje.

— Wyręcza cię? — głos Marty nabrał konfidencji.

— Napsuł mi krwi, więc usiłuje się zrehabilitować — wyjaśniła ruda neurochirurg, wzruszając ramionami.

— Jesteście siebie warci — mruknęła Marta.

— Ostatnio jestem warta tylko Cichego Mireczka.

— Nie znam — zainteresowało panią pediatrę.

— Ja również, ale będę miała okazję poznać. O której kończysz dyżur?

— O siedemnastej.

— To pięknie. Czekaj na pętli.

— Tam gdzie zawsze?

— Tam gdzie zawsze.

— A co, chcesz pogadać?

— Pogadać albo pomilczeć. Zobaczymy, jaki będę miała nastrój — westchnęła.

— Na razie, to masz niewesoły — zauważyła Marta.

— No, tak…

— Dobra. To do zobaczenia, cześć — Marta odłożyła słuchawkę, by popędzić do swych małych pacjentów. Dzieci były całym jej życiem. Miała też dwójkę własnych i właściwie tylko dzieci trzymały ją przy mężu, z którym układało jej się coraz gorzej. A przecież młoda była i obiektywnie niebrzydka, mogłaby ułożyć sobie życie — ale to jeszcze trzeba chcieć.

— Pójdziesz z tym Mirkiem? — chciał wiedzieć Infantylny.

— Pójdę.

— On nie jest dla ciebie — rzekł.

— Oho, a ty skąd możesz wiedzieć?

— Moja wróżka mi powiedziała — wzruszył ramionami.

— Ja zresztą nie chcę układać sobie życia.

— Z nikim?

— Z nikim.

— Nigdy?! — oczy miał wielkie jak pięć złotych.

— Nigdy, nigdy, nigdy — wyjaśniła.

— Ale naprawdę? Chrzanisz.

— Nie chrzanię. Naprawdę.

— I co, nie jest ci pusto? — zdziwił się.

Ściągnęła przez głowę kitel i wciągnęła golf. Maciek się zaczerwienił. Sięgnęła po torebkę.

— No, nie jest mi pusto — była zaskoczona, ale powiedziała prawdę. — Dobrej nocy, Maciusiu, pożegnaj ode mnie Roberta, tego komucha, pogłaskaj go po rączce — rzekła, wiedząc dobrze, że to Maciuś Infantylny posiada „rączkę komunisty”.

— Dobranoc, Lilka.

— No, miłego dyżuru — przesłała mu buziaka.


Wyszła z gabinetu, machając ochoczo do obecnych na korytarzu pielęgniarek. Jedna z nich szturchnęła w ramię niemłodą już salową i coś szepnęła jej na ucho. Salowa przystanęła i odprowadziła Lilkę spojrzeniem.

Ligia zjechała rozklekotaną windą na parter, odebrała kurtkę od zmęczonej szatniarki którą bardzo lubiła i z którą nie raz przegadała długie podyżurne godziny, ubrała się, powiedziała głośno „do widzenia” — jakby żegnając się z całym szpitalem, z personelem, pacjentami i budynkiem — i pchnęła drzwi tego obskurnego szpitala. Po dwóch minutach była już na pętli, usiadła na ławce i zapaliła papierosa. Zimno jak w psiarni. Lato przeleciało tak szybko, że nawet nie zdążyła się nim nacieszyć. Potem jesień… I proszę, znowu mamy grudzień. I życie jak po grudzie, adekwatnie do nazwy miesiąca.

Nie miała czasu na myślenie o Marcinie i dzięki temu jakoś sobie radziła. Przerażały ją ostatnie dni. Budził przerażenie fakt, że w obecności Roberta Jedwabińskiego czuła, że ma jeszcze jakieś ciało i nawet jakąś krew. Sama ta myśl wydała jej się zbyt niestosowna, by to analizować, roztrząsać. Myśl o krwi tętniącej na widok Roberta była myślą budzącą obrzydzenie. Ligia, jakby budząc się z długiego snu, zaczynała rozumieć, że jest zbudowana z układów, narządów, tkanek i komórek. A każda komórka i każda tkanka jest idealnym, pięknym dziełem samego Boga. Ponadto, każda komórka i każda tkanka jest żywym dowodem jej fizycznego zapatrzenia w Roberta. Obrzydliwe, szczególnie w ich sytuacji. Lekarze, koledzy z pracy. Ona po przejściach, zraniona; on jakiś cichy i skryty. Nie pałał gorącym uczuciem, to na pewno; więc Lilka swoje uczucie też musiała schować sobie do kieszeni… E, idiotyzm, pani Ligio, nie ma co!

Uświadomiła to sobie i od razu odkrycie to wydało jej się czymś obrzydliwym, niegodnym chrześcijanki. Z Marcinem to była radość, że może być mu powolna, że może do niego należeć, być jego częścią. Mógł nią rządzić, proszę bardzo, i skwapliwie korzystał ze swoich praw. Tyle lat… tyle lat — właściwie na marne.

Do Roberta czuła coś, czego się bała. I nie była to miłość, z pewnością nie było to czyste, piękne uczucie, którym obdarzyła Marcina. To była złość, wieczny niepokój, wieczny strach, połączony z zaangażowaniem wszystkich zmysłów i graniczący z przyjemnością.

Robert był piękny, Robert cudownie pachniał, Robert miał skórę miłą w dotyku i głos, którego można było słuchać bez końca. Obrzydliwe. Podziwiała jego spryt i błyskotliwy intelekt, jego zaradność, jego… Koniec, koniec. O-brzy-dli-we! Niewarto o tym myśleć.


Kiedy na pętlę przyszła Marta, Ligia kończyła już trzeciego papierosa.

— Będziesz miała raka płuc — powiedziała Marta, siadając tuż obok przyjaciółki.

— Nie. Wolę zawał — pani neurochirurg wyrzuciła niedopałek i schowała ręce do kieszeni kurtki.

— Rzuć palenie — poprosiła przyjaciółka i wtedy Lilka powiedziała, że rzuca za każdym razem, gdy pozbywa się peta.

— A ten Mirek? — Marta zmieniła temat.

— Bardzo chce zaprosić mnie na spacer. To jeszcze nie jest zbrodnia.

— Naturalnie. Tylko po co masz robić nadzieję temu człowiekowi?

— A może się zakocham, co?

— Tak, o ile już się nie zakochałaś. Pamiętaj, że znam cię nie od dzisiaj.

— Ha! W kim? — Podpaliła czwartego. — Uważaj, Marcik, bo przymarzniesz do ławki. Mrozek chwyta konkretny.

— Szkoda, że zły adres. Robert ma dziewczynę. Masz prawo do szczęścia, to oczywiste. Ale z Robertem daj sobie spokój. Mrozek konkretny, ale ja lubię.

— Nie znałam nigdy takiego człowieka — mruknęła Lilka cicho. — Dziwna jesteś, że lubisz mróz.

— To prawda, jest wyjątkowy. Robert, nie mróz.

— Kim jest ta dziewczyna?

— Znam ją z widzenia…

— A nie wiesz, gdzie mieszka, gdzie pracuje?

— W drukarni, jest po liceum poligraficznym — wyjawiła Marta niechętnie.

— Młoda?

— Może mieć dwadzieścia lat lub więcej.

— Młoda — oceniła Lilka. Młoda! Będzie trudno.

— Kwestia gustu…

— Jak się nazywa?

— Nazywa się Janka Pawlak.

— … w której drukarni? — szepnęła Lilka bez tchu. Marta wyjęła papierosa z jej dłoni i zaciągnęła się tak mocno, że aż zaczęła się krztusić.

— O cholera, co ty palisz? — wykaszlała. — Daj sobie spokój.

— Papierosy, cholera, a co mam palić? W której drukarni?

— To nie papierosy, tylko jakieś specjalne przyspieszacze rakowe…

— W której drukarni?

— Lilka, proszę!

Ale Lilka miała przed oczami przygarbioną, smutną sylwetkę wysokiego blondyna i jego jasną twarz z dumnym nosem i drżącymi kącikami ust.

Rozdział trzeci

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — Krzyknęła Lilka, wchodząc do lekarskiego. Była ubrana w zieloną spódnicę w kwiatki i zieloną bluzkę koszulową. Tanie rajstopy farbowała na zielono cały wczorajszy wieczór. Wyglądała zabawnie, nieco kiczowato, ale to jej pasowało.

Maciek wystraszył się powitania, a Robert swoim zwyczajem kiwnął głową i powiedział:

— Dzień dobry, Ligio!

— Dzień dobry, Robercie — odkrzyknęła.

O tym chrześcijańskim powitaniu słyszała od kobiety, u której mieszkała. Jej znajomy, pan Tadeusz, będący bezpartyjnym kierownikiem budowy, witał tak swojego partyjnego współpracownika. Różnica polegała na tym, że pan Tadeusz był ze swoim partyjnym pracownikiem zaprzyjaźniony, natomiast Lilka wiedziała, że sporo ryzykuje, mając te słowa na ustach w szpitalu. Nie miałaby śmiałości odezwać się do Zakrzewskiego w ten sposób, wiedziała, że wtedy wyleciałaby z pracy z hukiem.

Robert powiedział jej kiedyś, że w szpitalu są podsłuchy. Śmiała się. Nie, to niemożliwe, by państwo aż tak osaczało obywateli, żeby doprowadzić do ich stopniowej degradacji. Nie, nie.

Maciuś czerwienił się, więc ryknęła swoim mocnym głosem, że odpowiada się „na wieki wieków”.

— Na wieki wieków — pisnął czerwony Maciuś o czerwonych poglądach.

— Amen — zakończył Jedwabiński. — Co słychać, Lileczko?

— Powiedz lepiej, co u Janki — odbiła piłeczkę. Zalewała właśnie kawę sobie, Robertowi i Maćkowi. Jedwabiński zapytał, o jaką Jankę jej chodzi, a wtedy Lilka zalała sobie rękę wrzątkiem i pisnęła z bólu. Szybko doprowadziła się do porządku, wyjęła z torebki kanapki i zaczęła pracowicie odwijać je z szarawego papieru.

— Chodzi mi o Jankę Pawlak — wytłumaczyła spokojnie, chociaż cała się trzęsła. Stała tyłem do kolegów, udawała bardzo zajętą parzeniem kawy i rozpakowywaniem kanapek. Nie chciała, za nic w świecie nie chciała, żeby ujrzeli jej wyraz twarzy. Na pewno wszystko ma wypisane na czole, na pewno. Wiedziała, że z jej twarzy można czytać jak z otwartej książki. Tego w sobie nie lubiła.

— A kto to Janka Pawlak? — włączył się Maciuś. Lilka postawiła przed nim kubek parującego napoju, starając się nie patrzeć na Roberta.

— Posłodziłam dwie, jak lubisz — uśmiechnęła się smutno. — Janka Pawlak to jego dziewczyna.

— Jego?! — śmiał się Infantylny. Lilka postawiła kubek kawy przed Robertem, wzięła swoją kawę i usiadła przy biurku, zakopując się w papierologii. — On ma dziewczynę? Prawdziwą?

— Nie, sztuczną — odpowiedziała Lilka bezbarwnym głosem.

— Załóż kitel — powiedział Robert głosem tak samo bezbarwnym, jak głos Lilki, więc założyła.

— Sztuczną? — dopytywał Maciek.

— Nie, prawdziwą — wyjaśnił Robert. -Czemu płaczesz?

Faktycznie. Czuła, jak mgła zasłania jej widoczność. Po chwili doszła do wniosku, że z ową mgłą pod powiekami może mieć związek narastająca gula w gardle. Nie lubiła w sobie tej gwałtowności, tego, że nie potrafi opanować łez.

— Bo mi ciocia umarła — jęknęła zmienionym głosem.

— Jaka ciocia? — chciał wiedzieć Maciuś.

— Przyjaciółka żony dziadka mojego wujka od strony przybranej córki mojej cioci, czyli ciotecznej siostry mamy mojej najbliższej przyjaciółki, której ojciec jest rodzonym bratem mojego ojca — wypłakała na wydechu.

— To przykre, współczujemy ci — zadrwił Jedwabiński.

— Dzięki — podniosła zapłakaną twarz.

— Będziecie na opłatku? — chciał wiedzieć Maciuś.

— Jakim opłatku?

— Opłatku, śledziku…

— …wódeczce?

— No, wigilia dla personelu.

— Ho! Nie wiedziałam. Chyba personel mnie nie zaprosił — zauważyła Lilka.

— Kiedy to?

— Jutro.

— To będę.

— To bądź.

— A ty — Lilka zwróciła się do Roberta — będziesz z Janką?

— Nie możesz przestać wypominać mi tej dziewczyny? Nie jesteśmy małżeństwem, więc nie traktuj mnie tak, jakbym był twoim mężem! — wybuchnął. Nie jego wina, że ten rudy patyczek zaczynał go denerwować. Cholerna cienka niteczka! Szablozębna wiewióra. Cholerny chudy kręciołek. I tak dość długo był cierpliwy i znosił jej humory z pokorą.

— Nie jesteśmy, o tak — opanowała drżenie w głosie. — Nie wyobrażam sobie, że mogłabym być twoją żoną. Nigdy w życiu. Po moim trupie.

— No i dobrze — burknął. Był w złym humorze.

— I dobrze! — krzyknęła w furii. — O, nigdy! Nie lubię cię!

— I ja nie lubię ciebie. Nie wiem, jak ja z tobą wytrzymuję.

— Pocałuj ją — wtrącił Maciuś — bo jak nie, to ja ją pocałuję.

— A ty nie słyszałeś dowcipu anestezjologicznego? — bąknął Robert.

— Jakiego? — Maciuś dał się wyprowadzić w pole.

— Anestezjologicznego. Jak chłopak pyta dziewczynę, co musiałaby dostać, żeby pozwoliła się pocałować i ona mu odpowiada, że narkozę. — Słodkim głosem wyjaśnił Jedwabiński.

Wobec tego argumentu Maciuś z głośnym cmoknięciem spełnił swoją groźbę, a Lilka zimną dłonią roztarła spękane wargi. „Dom wariatów — pomyślała. — Jak Boga kocham, to jest dom wariatów”.

I jak tęskniła, jak bardzo tęskniła za zwyczajną, ciepłą rozmową z Robertem!


Wigilia w szpitalu była wigilią tylko z nazwy. Dyrekcja życzyła pracownikom pomyślności w nowym roku, opłatek leżał na stole „bo tradycja”, ale nikt nie śmiał wstać i podzielić się nim. Lekarze jedli czerstwe ciasta i opowiadali sobie dowcipy. Wszystkie, oprócz tych politycznych.

Kolęd nie było.

Modlitw nie było. Niczego nie było, tylko te obrzydliwe ciasta, ta tania wódka i ta mocna herbata.

Wobec tej logiki trzyosobowy zespół neurochirurgów wyruszył pod dyżurkę pielęgniarek, aby tam zespołowo narąbać się jarzębiakiem. Jak postanowili, tak uczynili, a w najgorszym stanie była oczywiście Ligia, słynąca ze słabej głowy.

Pojawił się problem, gdzie by tutaj przetrwać najcięższy czas do wytrzeźwienia, chociaż częściowego. W końcu Jedwabiński postanowił zaciągnąć lekarzy do swojego mieszkania. Mieszkał najbliżej szpitala, Maciuś na obrzeżach miasta, a Ligia u starszej pani. Nie wiadomo, jak staruszka zareagowałaby na widok pijanej w sztok współlokatorki.

Wystarczyło przejść przez ulicę — blok Roberta był jednym z wielu budynków mieszkalnych znajdujących się dokładnie naprzeciwko szpitala.

Rozebrali się w przedpokoju, Robert nastawił wodę na herbatę i usiedli w kuchni. Siedzieli w milczeniu, gospodarz zalał wrzątkiem torebki ekspresowej herbaty. Infantylny poczuł się gorzej, więc pomogli mu położyć się na tapczanie w pokoju. Wrócili do kuchni oboje, Lilka i Robert, by wypić herbatę. Jedwabiński postanowił zrobić jakieś kanapki, „szybciej przejdzie” — tak mówił.

— Wiesz, gdzie ja mam twoje kanapki? — zaczęła. Tak, dzisiaj była w podłym nastroju i jedyne, na co miała ochotę, to ostra kłótnia z Jedwabińskim.

— Odpuść, proszę. — Patrzcie go, jaki milutki.

— Wiesz, gdzie ja mam twoje kanapki?!

— Słyszysz, hmm?

— Od kiedy ty jesteś taki troskliwy, czuły i milusi? — spojrzała na niego z ukosa.

— Ligia, proszę cię. Nie jestem w nastroju na żarty.

Dobrze, zobaczymy! Ona ma jeszcze jednego asa w rękawie.

Alkohol płynący w żyłach dodał Lilce odwagi. Kiedy Robert przygotowywał im kanapki, podeszła do niego od tyłu i wtuliła się w jego plecy. Po latach nadal pamiętała, że miał tego dnia na sobie brzydką, granatową bluzę. Najładniej mu było w tej jasnej — nie podkreślała jego bladości, podkreślała delikatność i szlacheckie rysy.

Odwrócił się i pytająco, łagodnie, delikatnie głaskał dłońmi jej policzki. Oddychał nierówno, płytko, a jej kręciło się w głowie. Nie wiedziała, czy było to spowodowane nadmiarem alkoholu, czy obecnością Roberta Jedwabińskiego. Pewnie oba te czynniki, połączone w symbiozie, dały efekt odwrotny od zamierzonego.

Ona pocałowała go pierwsza, tak jak pierwsza pocałowała Marcina. Pamiętała, że Marcin chętnie i łapczywie przyjął tę ofiarę.

Robert — nie. Robert inaczej. Odsunął ją od siebie i wrócił do przygotowywania kanapek. Spokojnym głosem prosił, by wytrzeźwiała. Był taki zwyczajny, codzienny i spokojny, i wcale, wcale z niej nie drwił! Chyba pierwszy raz w życiu.

— Nie chcesz mnie? — Zrozumiała jak to ona, po wariacku, na opak.

— Wytrzeźwiej — mamrotał upojony. — Chcę. Wytrzeźwiej.

Był zarumieniony, a te jasne oczy wydawały się jaśniejsze i jeszcze bardziej błyszczące. Stał tyłem do kuchennego stołu, opierał się plecami o blat i tak mocno ściskał jego brzeg, że aż bielały mu kostki.

— Ja jestem trzeźwa — narzucała się, szarpała, walczyła o niego.

— Nie tak, o Jezu, nie tak! — mamrotał, kiedy próbowała ustami dosięgnąć jego szyi. — Zrozum, Lileczko, bardzo cię szanuję.

— To weź mnie za twoją, chcę być twoja. — Szeptała jak w gorączce. Nie miała pojęcia o miłości, nie czuła miłości, hormony pomieszały jej zmysły. — To się ze mną ożeń, Robert, to ożeń się ze mną.

Uległ jej tego wieczoru i uległ jej niecałe dwa tygodnie później, w Urzędzie Stanu Cywilnego.


Ligia czuła dumę, że będzie miała męża.

O, ludzie, nie jest ostatnią życiową sierotą, nie ucieka od mężczyzn. Ona też może stworzyć związek — i to z nie byle kim!

Robert Jedwabiński — szanowała go i czciła tak bardzo, że na dźwięk jego nazwiska odczuwała przyjemne dreszcze. Czuła satysfakcję, że i ona potrafi. Wymieniła dokumenty, pieczątkę, podpisywała się nazwiskiem męża. Postawiła na swoim, odcięła się od przeszłości. Teraz jest Jedwabińska.

Nie była już prowincjonalną rudą dziewczynką, absolwentką wydziału lekarskiego, Lilką Macierzak. Stała się fachowcem znanym w środowisku, jedną z pierwszych kobiet rzeźniczek — naukowców. Stała się ż o n ą, Ligią Jedwabińską. Neurochirurgiem! Mając dwadzieścia osiem lat zdobyła wszystko, co było do zdobycia.

Dzień ślubu Lilki był ostatnim dniem grudnia. Wzięli tylko cichy ślub cywilny, „na wszelki wypadek”. Z samego ślubu oboje pamiętali niewiele. Ligia nie mogła odgonić od siebie myśli, że popełnia błąd. Pomimo to uśmiechała się promiennie spod jasnego kapelusza, w beżowej garsonce prezentowała się pięknie obok bajecznego męża i miała iście królewską minę. Wiedziała, że złapała Pana Boga za nogi. Bawiła się pysznie. Szopka była krótka, a ślad w papierach trwały.

Przekonała go do ślubu siłą logicznego argumentu — jeżeli chcesz mnie wziąć, a tak bardzo mnie szanujesz, to ożeń się ze mną. Przyparty do muru, oszołomiony nagłym rozkwitem kobiecości Lilki, musiał się zgodzić. Nawet minuty Ligia nie poświęciła na myślenie o tym, że właśnie czyni niewinnej dziewczynie tę samą krzywdę, której ona sama doświadczyła i którą tak ciężko przeżyła.

Robert, będąc z Ligią, też niewiele myślał o Jance. Uwiodła go, zdobyła, pokonała, podeptała jego wierność i niezależność wdzierając się do jego życia zbyt gwałtownie. Zburzyła panujący wcześniej porządek, w zamian ofiarowała swoją opiekę i swoje ciało. Nie potrafiła uzasadnić, dlaczego obróciła w niwecz czyjeś marzenia. Nie wiedziała nic. Rozgrzaną, spoconą skórą i każdą żyłą pulsującą w krwiobiegu czuła, że c h c e go mieć. Chciała go opętać, aby stał się jej własnością.

Właśnie dlatego jej uległ, dlatego, że stała się częścią siły zniszczenia. Osaczyła go i nie pozwoliła wyrwać się spod jej wpływu. Już wcześniej przeznaczyła go na straty, ale wtedy nie zdawała sobie sprawy z powodów, które nią kierowały. Wyłączała je. Wyciszała. Odcinała się od nich, była obok.

Pod wpływem takiego traktowania tracił swoje zdanie, jego opór malał, aż zelżał całkowicie. Nosiło to nazwę opętania człowieka przez człowieka i było rzadko spotykanym zjawiskiem psychologicznym. Lilka nie miała skrupułów. Może dlatego, że była pewna niestałości i zmienności uczuć Roberta. Myliła się, ale to miało do niej dotrzeć później. O wiele za późno.


Zdecydowali się na zarezerwowanie pierwszego wolnego terminu i w ten właśnie sposób, w sylwestrowe, pogodne przedpołudnie stali się mężem i żoną. Ligię zachwycało, że mąż od pierwszego dnia wodził za nią maślanym wzrokiem traktując tak, jakby była co najmniej dziedziczką królewskich dóbr. Uśmiechem, ciepłem, lekkim sposobem życia sprawiła, że czuł się tak dobrze, jak małe dziecko opatulone w kocyk i złożone w czułe ramiona matki. Chciał, by było to pierwsze i jedyne małżeństwo w jego życiu, codziennie dziękując Bogu, że dostał taką miłą i zaradną żonę. Miła i zaradna żona nie wierzyła w ani jedno słowo męża.

Ligia, porywcza i impulsywna, nie była do końca świadoma tego, na co porywa się w swojej gwałtowności. Szybko odkryła, że dla niej — lekarza, naukowca z powołania — małżeństwo bądź jakikolwiek związek — formalny czy nieformalny — stanowi dużą, ciężką kulę u nogi, której nie sposób się pozbyć, a już na pewno nie sposób pozbyć się jej szybko i bezboleśnie.

Swoje niezadowolenie wyładowywała na mężu. Robert złagodniał, zaczął się otwierać przed żoną. Wysubtelniał, chciał, by stali się jednością, zaś Ligia broniła swojej wolności i niezależności. Potrafiła ostrym słowem karać Roberta za najdrobniejsze przewinienie, a gdy wina leżała po jej stronie, odwracała kota ogonem tak, by wychodziło, że wina jest męża. Konflikty wisiały w powietrzu każdego dnia. Robert przytakiwał. Wiedział już, jak bardzo nerwowa jest Lilka.

Robert dzięki żonie wyrobił sobie cierpliwość świętego, jednak każda kłótnia powodowała, że zaczynał się dusić. Lilka z satysfakcją obserwowała, że mąż bierze coraz więcej dodatkowych dyżurów. W końcu Robert nie wytrzymał. Widząc, że ich krótkie małżeństwo jest w stanie rozpadu, zrezygnował z pracy, która przecież stanowiła spełnienie jego marzeń. Nic to! Teraz jedynym jego celem i pragnieniem jest Lilka.

Któregoś dnia wrócił do domu po dyżurze i patrząc na coraz piękniejszą, coraz delikatniejszą żonę postanowił, że nie może dopuścić do rozstania. Wiedział, jak bardzo jest niezależna, jak bardzo łaknie wolności. Usiadł, ściskając szczupłą rękę Ligii w swojej.

Lilka teraz była piękniejsza niż we wczesnej młodości. Przybrała trochę ciała, a rude, wiecznie rozwichrzone włosy już nie przytłaczały jej drobnej sylwetki. Teraz podkreślały jej smukłość, dominowały w jej delikatnej postaci. Obcięła je tak, żeby nie zasłaniały szyi, ramion i połowy pleców.

Była piękną, zdrową kobietą w kwiecie wieku i Robertowi zależało na tym, by mogła jak najdłużej zachować swoją świeżość.

Wiedział już, że ma depresyjną osobowość i że najlepiej czuje się w pracy. W domu mąż, w szpitalu mąż; oszaleć można, nawet jeśli bardzo się kocha tego męża. A Robert jeszcze wtedy łudził się nadzieją, że Lilka darzy go miłością. Była to złudna nadzieja.

— Co jest? — Zapytała, nawet nie próbując się uśmiechnąć.

— Lilka, dostałem fantastyczną propozycję pracy w Instytucie Onkologii — powiedział. Nie dostał propozycji, tylko musiał się o nią starać i to dość długo. Nie należał do partii, ale skorzystał ze znajomości Maćka. Starał się, aby w jego głosie pobrzmiewała radość z nowego stanowiska.

— Dlaczego? — Mocny głos wyrwał go z rozmyślań. Wstał i zaczął nerwowo krążyć po pokoju.

— Bóg wie — rzekł, załamując ręce — Bóg tylko wie, jak bardzo jesteś mi bliska… — chciał być szczery, przynajmniej próbować.

— Co z tego? — Pytała, patrząc tępo przed siebie. — Robert, no, co z tego?

— To prawda, że ty tego nie widzisz. Nie narzekam… Nigdy nie przyszło mi na myśl, żeby narzekać, bo dobrowolnie zdecydowałem się na to. Ale Bóg mi świadkiem, że inaczej wyobrażałem sobie ten związek.

Lilka siedziała w ciszy i słuchała, wielkimi oczami podążając za każdym krokiem męża. „Inaczej wyobrażałem sobie ten związek”, tak powiedział. Może z inną kobietą? Może nie tutaj, nie teraz? Za wcześnie? Za późno?

Robert kontynuował:

— Ja wiem, że ty mi zaraz uciekniesz. Widzę każdego dnia, że ty mi uciekasz. Dlaczego nic nie mówisz? Dlaczego się nie bronisz?

— Nie wiem, co bym na to rzec mogła — spuściła głowę. Przed czym ma się bronić? Przed prawdą? Co ma powiedzieć — że za dużo sobie wyobrażała? Że pozwoliła sobie myśleć o szczęściu? Idiotka. Pilnowała się, żeby nie wybuchnąć. Odwróciła głowę, zaczęła myśleć o pacjentach. Jednym uchem wpuszczała, a drugim wypuszczała słowa męża.

— Miej tyle swobody, ile sobie zażyczysz. Przecież nie zostaniesz sama, lekarze cię lubią, pielęgniarki też, zna cię każdy kąt. Jesteś szanowana. Ja się wyniosę ze szpitala, żebyś ty się nie wyniosła ode mnie, rozumiesz? — tłumaczył, a jej się wydawało, że mówi po chińsku. Nie rozumiała tych słów.

— Rozumiem. Wiem, że to trudna decyzja — mówiła bezbarwnym głosem, ale ciężko było stwierdzić, co naprawdę myśli o planach męża. Była nieobecna myślami. Siedziała, paznokciami skubała wierzch dłoni i patrzyła przed siebie.

— A ty co myślisz?

— Każdy twój pomysł był dotychczas strzałem w dziesiątkę, mój mężu — mówiła bardzo spokojnie. Chciał wyjść z pokoju, ale zatrzymała go, mówiąc:

— Mówisz, że uciekam. Mówisz też, że jestem ci bliska. Nawet nie wiesz, jak sam sobie przeczysz.

— Nie rozumiem — usiadł na krześle naprzeciwko żony.

— Twierdzisz, że mi nie dajesz swobody, a mam jej aż nadto, abyś mógł cokolwiek wiedzieć o mnie. Nawet nie wiesz, z czego jestem zbudowana.

— Jak to? — Pytał bez tchu, patrząc w nieruchome oblicze żony.

— Kiedy byłam zupełnie małą dziewczynką — zaczęła i roześmiała się, bo mąż wtrącił, że to musiało być naprawdę dawno temu. — Kiedy byłam małą dziewczynką, z podziwem i szacunkiem patrzyłam na związek matki i ojca. Wtedy czułam coś w rodzaju satysfakcji, że jest mi dane wzrastać w pełnej rodzinie. Ojciec zarabiał na dom a mama wychowywała nas.

Moi rodzice darzyli się miłością i ja też marzyłam o mężu, który kochałby mnie i którego ja mogłabym pokochać. Takie nieuleczalne mrzonki romantyczki, rozumiesz? Już w szkole… — zakaszlała. — Już w szkole prowadzałam się za rączkę z niejakim Marcinem. Potem prowadzenie się za rączkę ewoluowało w uczucie. Tak intensywne uczucie, że byliśmy razem kilkanaście lat. Rozstaliśmy się, gdy ja kończyłam studia, a on zwrócił swe myśli ku naszej wspólnej znajomej. Według statystyk mężczyźni zdradzają z grubszymi i brzydszymi. Idealnie wpasowałam się w statystyki. A zawsze z nich drwiłam, że to największe kłamstwa.

Wiedziałam, wiedziałam przecież, że w życiu nie można być niczego pewnym, że czasem związki się kończą, a ludzie się rozchodzą. Naturalna kolej rzeczy, prawda? Zdarza się. Nie sądziłam jednak, że i mnie się to zdarzy, że odejdzie ode mnie mężczyzna, którego obdarzyłam uczuciem. Który wielokrotnie zaklinał się na własne życie, że nigdy mnie nie zostawi. Zabawne, prawda? Nawet śmieszne, gdy się tak siedzi jak ty — o, proszę, z boku — i słucha. Brzmi jak bajka o nieszczęśliwej dziewczynce. Prawda? Wiem o tym. Zdaję sobie z tego sprawę, naprawdę.

Wiesz, drogi mężu, drogi Robercie… Jedni mówią, że czas leczy rany, zaś inni — że przyzwyczaja do bólu. Wiedz o tym, mój drogi mężu, że oba te stwierdzenia są jednakowo nieprawdziwe. — Spojrzała na niego i dodała: — Nie, ty jesteś dobrym człowiekiem — a miała przy tym tak zagadkowy wyraz twarzy, że Robert nie był pewny, czy drwi, czy mówi poważnie.

— Staram się dla ciebie być dobry — powiedział w końcu, po minucie zastanowienia.

— Strzeż się! — Przygryzła usta i drżącym głosem rzekła: — strzeż się, abyś nigdy nie zapomniał, j a k dobrym jesteś człowiekiem. — Jej głos był pełen drwiny. Przestała się hamować. — Świat jest pełen dobrych ludzi, o tak. Pełen dobrych ludzi zdolnych do najpodlejszych czynów… tak. A jeżeli jesteśmy z natury skłonni do zła, jak możemy mówić o sobie, że jesteśmy dobrymi ludźmi? Widzisz to, Robert? Ty zaś jesteś naprawdę dobrym człowiekiem. Takim słodkim aniołkiem z kompleksem Mesjasza.

— Nie rozumiem, co masz na myśli — mówił, ale nie starał się zrozumieć, gdyż bardziej interesowało go uporczywe wpatrywanie się we własne domowe kapcie.

— Rozumiesz, rozumiesz — każde słowo było niczym szpilka — bolesne i niepotrzebne. — Tylko nie chcesz przyznać się do tego, że mam rację.

— Według mnie to wygląda tak, że wynajdujesz sobie na siłę problemy. — Patrzcie go, pochylił się w jej stronę, patrzy ze współczuciem. Posłaniec Dobrej Nowiny. Rycerzyk.

— No, tak. Nie przyznasz — bąknęła. Podniosła się z krzesełka i skierowała ku drzwiom.

— A ty nie myślałaś, żeby pojechać do matki? — podszedł do niej i nadal patrzył wzrokiem pełnym ciepła i ufności. — Prócz Marty nie masz tu nikogo.

Zanim wyszła z pokoju, roześmiała się złowrogo i zmierzyła go ostrym spojrzeniem.

— O, mylisz się — powiedziała słodko. — Mam pełno przyjaciół, którzy wiedzą o mnie tyle co ty, czyli nic. A Chrystus kazał nam być braćmi, a nie przyjaciółmi. — Zastanowiła się. — Tak, mężu, masz rację, powinnam pojechać do matki.


Dzień, w którym Lilka Jedwabińska zdecydowała się wybrać do Pruszkowa, był jednym z pierwszych, ciepłych, wczesnowiosennych dni. Warszawa zdawała się nie pamiętać już mrozów ani śniegu.

Wstała z łóżka niechętnie. Budzik dzwonił i dzwonił, wysyłając do uszu Lilki nieprzyjemne dźwięki. Wyciągnęła rękę, żeby obudzić męża i poprosić go o wyłączenie tej diabelskiej maszynki, ale jej dłoń opadła bezwiednie na leżącą obok poduszkę.

Podniosła głowę. Gdzie Robert? Zielony jasiek był wgnieciony, pachniał intensywnie mężowską wodą kolońską. Tyle razy mówiła mu, żeby wyrzucił tę kretyńską poduszkę. Nie po to dostali w prezencie ślubnym niemiecki, satynowy komplet (szczyt luksusu!), żeby na satynowym prześcieradle, obok ślicznej poduszki Lilki, leżał ten wygnieciony, zielony jasiek — w dodatku w jakieś infantylne krasnoludki. Robert nie chciał ulec poczuciu estetyki, które cechowało Lilkę. Sypiał jakoś dziwnie, z jednym ramieniem pod swoim ukochanym jaśkiem, drugim ramieniem oplatając ową poduszkę pod jakimś dziwnym kątem. Jak dziecko śpiące z misiem.

Kolorowe krasnoludki w czerwonych czapeczkach denerwowały Lilkę. Nie dość, że miała wrażenie, iż na nią patrzą, to jeszcze takim złowrogim, potępieńczym wzrokiem. Po co mu ta poduszka?! Zawsze zabierał ją ze sobą, jeśli gdzieś wyjeżdżał. Traktował ją jak cenną pamiątkę.

— Robert! — zawołała Lilka, siadając na łóżku i przeciągając się w swojej szarawej koszuli w kratkę. Zgoda, może nie była piękna, ale za to wygodna i funkcjonalna. — Hej, jesteś w domu?

— Tak — głos męża doleciał do żony razem z aromatycznym zapachem jajecznicy. Więc Robert jest i działa. — Wstałaś, Lilka?

— Jak mogłam nie wstać, skoro mi budzik rzępoli nad uchem od kilku minut?! — wypowiedziała się ostro.

— Gdybym wyłączył, to spałabyś dalej. A przecież wiesz, że miałaś dzisiaj jechać do Pruszkowa — powiedział po prostu, nie zwracając uwagi na jej impertynencki ton. Od razu zrobiło jej się głupio. Zeszła z łóżka i boso przyszła do kuchni, stając za mężem.

— Przepraszam — powiedziała po prostu. — Źle spałam i dlatego…

— Tak — uciął Robert. — Wiem. Usiądź, zaraz będzie gorąca jajecznica. Hej, a kapcie? Maszeruj po kapcie, podłoga jest zimna.

Nie chciała się kłócić, więc wróciła po kapcie i dopiero po powrocie zajęła się jajecznicą. Jedli w milczeniu.


— Szybko wracaj — powiedział Robert na pożegnanie, tuląc żonę do siebie. Ledwie ją przytulił, zaraz puścił, bo było już pomiędzy nimi bardzo źle i Robert nie miał pojęcia, jak na ten czuły gest zareaguje Lilka. Czuł się, jakby robił coś, czego nie powinien był zrobić.

— Jedź, Lilko, i szybko wracaj — powtórzył, a wtedy żona z własnej woli pochyliła się w jego stronę i serdecznie go ucałowała. Była wdzięczna zarówno mężowi jak i Maćkowi, że wzięli jej dyżury, tym samym dając jej dwa wolne dni. Dla Roberta miało to być pożegnanie z tym szpitalem, bowiem już od kwietnia zaczynał pracę w Instytucie.

Pełen wdzięczności za czułość przycisnął ją do siebie jeszcze raz. Kiedy zniknęła na schodach, zamknął drzwi na zasuwę i łańcuch. Nigdy nie wiadomo, kogo licho przyniesie. Nie trzeba ufać zanadto nikomu.

Przeszedł do kuchni, nastawił wodę na kawę i usiadł na taborecie przy stole. Tak! Bóg mu świadkiem. Bóg wie, jak bliska jest mu żona. Skończył studia medyczne, jest wykształconym człowiekiem, a nie ma pojęcia, jak może zatrzymać przy sobie tę kobietę. He, he. Życie jest pełne paradoksów.

Otworzył lodówkę, by wyjąć masło i ser na kanapki, ale zauważył paczuszkę w białym papierze śniadaniowym z doczepioną karteczką. Na kartce napisane było: „kochanemu Mężowi, aby mógł mniej męczyć się z gotowaniem podczas nieobecności swojej żony”. Poznał niechlujne pismo Ligii. Uśmiechnął się. Pierwszy dowód jej sympatii od dawna! Pierwszy od dawna symptom jej ciepłych uczuć. Było między nimi źle, ale nie powinien wątpić w dobre intencje żony.

Naturalnie, mocno przeżył rozmowę na temat byłego chłopaka Lilki. Nie przyznawał się do tego, ale świadomość, że zwraca swoje myśli ku innemu człowiekowi… Tak, to nim wstrząsnęło. Jedyne, co mógł zrobić, to starać się możliwie jak najbardziej odciążyć ją emocjonalnie, by mogła odpocząć. Musi być jej ciężko. Na pewno jest. Biedna, biedna Lilka.

Chciał, by wyjechała do rodziców; wiedział, że chwilowa zmiana otoczenia może przynieść jej ulgę. Powinien pojechać z nią, tak wypadało, ale to nie był jego cel. Jego celem było to, żeby mogła chwilę odpocząć od swojego życia.

Kochała go. Chyba tak. Owszem, piekła go świadomość, że w Pruszkowie może spotkać swojego byłego ukochanego, ale odganiał się od tych myśli jak od uprzykrzonej muchy. „Strzeż się, abyś nigdy nie zapomniał, że jesteś dobry” — mówiła. Zabolały go te słowa, ale nie pokazał tego. O nie, moja słodka Lilko, nie zapomnę!

W pośpiechu wypił kawę i wyszedł do pracy.


Tymczasem Ligia wsiadała do pociągu. Tak dawno już nie jeździła pociągami!

Zaczerwieniła się. Nie wiedziała, czy wypada męczyć rodziców swoją obecnością. Nie zadzwoniła, żeby uprzedzić o swojej wizycie, ponieważ rodzice nie mieli telefonu. W ostatnim liście napisała, że przyjedzie, gdy tylko odtaje po ślubie i zdobyciu specjalizacji. Lilka miała zawsze lekkie pióro, potrafiła najgorsze wiadomości przedstawić w optymistyczny sposób. O Robercie napisała im tyle, że pracują razem i rozumieją się bez słów. Tak też było. Pominęła fakt, że dużo lepiej rozumieli się, będąc na stopie koleżeńskiej.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 56.42