E-book
4.41
Navigare necesse est

Bezpłatny fragment - Navigare necesse est


Objętość:
184 str.
ISBN:
978-83-65236-49-4

1

— A pan, panie Kulczyński, to gdzie najdalej byłeś? — spytał jeden z robotników siedzących w półokręgu na ziemi.

— Ja? — odezwał się nieśmiało, wyraźnie zaskoczony pytaniem. — Najdalej to chyba w Bogocie. Takie miasto w Indiach. Stolica, można powiedzieć.

Kulczyński zamilkł na moment, dmuchając na dopiero co wyciągniętego z żaru ziemniaka, by potem — już nie pytanym — rozpocząć opowieść o targu niewolników w Bogocie, o bezkresnych polach herbaty i zupie z palmy kokosowej — najsmaczniejszej, jaką w życiu jadł. Towarzystwo z każdym zdaniem cichło i dawało się ponieść tym opowieściom. Gdy skończył, będący dotąd w bezruchu robotnicy zaczęli się podnosić, ale w ich oczach wciąż widać było tęsknotę za półnagimi tancerkami z Transylwanii — czarodziejskiej krainy leżącej gdzieś w sercu Indii. Jedynie Kirył machnął ręką lekceważąco i podnosząc się, powiedział do podtrzymującego go w obawie przed utratą równowagi Skrzypka:

— Ja tam Kulczyńskiemu nie wierzę, że był w tej całej Afryce!

— Nie? A czemu to? — spytał Skrzypek, rozglądając się na boki, jakby chciał się upewnić, czy nie są podsłuchiwani.

— Jakby kto jeździł po świecie tak daleko, to by chociaż zegarek miał i nie musiałby sie ciągle o godzinę pytać. Widziałeś kiedyś zagranicznego człowieka bez zegarka?

— No niby nie, ale taką gołą babkę, co to kręci bimbałkami, to bym tego…

Teraz dopiero Skrzypek zauważył, że za jego plecami stali wszyscy trzej praktykanci. Zmieszał się lekko i dla odwrócenia uwagi zwrócił się do Wiktora:

— A wy to tak na długo u nas?

— Na rok. Cały rok — odpowiedział patrząc w ziemię.

— Długo. Zawsze na wakacje tylko przyjeżdżali. To wy to tak w nagrode? — spytał siląc się na uśmiech.

— Tak, w nagrodę — odpowiedział Wiktor, patrząc zuchwałym wzrokiem w oczy Skrzypka. — Za dobre wyniki w nauce będziemy zacieśniać więzy pomiędzy studentami i klasą robotniczą!

Trywialne pytanie niespodziewanie wywołało u Wiktora niewytłumaczalnie silne emocje. Gotów był wyrzucić z siebie nagromadzony gniew, wywołany niesprawiedliwym w jego odczuciu wyrokiem Rektora i Rady Uczelnianej i już otwierał usta, gdy z bocznego krańca pola rozległo się wołanie brygadzisty, niemal biegnącego w ich kierunku:

— Robić! Robić!

Brygadzista nazywał się Kazmatowicz, miał rosyjski akcent i radzieckie maniery, uzewnętrzniane najczęściej bezpodstawnym krzykiem. Z rzadka tylko, zdając sobie sprawę z nieskuteczności połajanek, zwracał się do kogoś ciepło jak ojciec, tłumacząc, dlaczego trzeba pracować więcej i więcej. Mijając rozchodzących się robotników, kierował się wyraźnie w stronę studentów i — kiedy był już dostatecznie blisko — powiedział, nie patrząc nikomu w oczy:

— Jak dojdo do końca to niech nie zawracajo, tylko prosto ido do kierownika, bo przyjechał i majo się u niego zameldować!

— Łatwo mu mówić — powiedział wyraźnie niezadowolony z takiego obrotu sprawy Fiodor. — A nie moglibyśmy tak od razu pójść? Szybciej by było.

— A co to za różnica? Przecież i tak idziemy w tamtym kierunku — zauważył przytomnie Wiktor. — Zresztą kampania buraczana ma swoje prawa, puste przebiegi są wykluczone. Radziłbym ci się powoli przyzwyczajać.

— Dam radę, nie martw się. Do końca pola jest pięćset dwadzieścia kroków, jakoś wytrzymam.

— Liczyłeś? — nie dowierzał Stawowczyk.

— Za każdym razem!

Kierownik z rzadka opuszczał swoje biuro. Pomieszczenie to, mroczne i wilgotne, mogłoby stanowić siedzibę stowarzyszenia sponsorów przemysłu tytoniowego. Wchodząc do środka miało się wrażenie, że to tu właśnie wypala się te miliony paczek papierosów, które pokazują w „Dzienniku”, a których nigdzie nie można kupić. Gdy oczy w końcu przyzwyczajały się do ograniczonej widoczności, w dali rozpoznawało się bossa. Obowiązkowo pochylony nad notatnikiem w plastikowej okładce z połyskującym nadrukiem CPN, niemal zawsze sumował jakieś tajemnicze kolumny cyfr. Na ogół niechętnie odrywał wzrok od notesu i z konieczności przyglądał się wchodzącemu, po czym wystawiając do przodu nos dawał do zrozumienia, że słucha. Zwykle już w połowie pierwszego zdania wypowiadanego przez przybysza, przerywał i unosząc się z krzesła, stojąc na wpół ugiętych nogach, udzielał negatywnej odpowiedzi, zaczynając zdanie od zlepku „witarozumita”, który to — co oczywiste — dawno stał się jego przezwiskiem. Konsekwentnie ubierał się we flanelową koszulę, zapiętą zawsze ciasno pod szyją, i marynarkę koloru zielonkawo-nijakiego. Tę pospolitą powierzchowność wzbogacała nieco wojskowa raportówka, do której — oprócz notatnika — zwykł wkładać jeszcze śniadanie i kupony „Toto-lotka”, które co dzień rano obiecał sobie wypełnić w wolnej chwili i każdego wieczora przekładał je do innej przegródki w nadziei, że jutro o nich nie zapomni. Kierownik miał jeszcze nad sobą dyrektora, który urzędował w Nowym Dworze, gdzie mieściły się biura kombinatu, ale tu, na tej ziemi, nikt — nawet ksiądz proboszcz — nie śmiał stawiać się ponad niego.

Gdy studenci gęsiego weszli do biura, kierownik podniósł wzrok i niezwyczajnie rozsiadł się na krześle. Przyglądał im się bacznie przez dłuższą chwilę, po czym odezwał się, sprawiając wrażenie, że wie o nich więcej, niż sami chcieli mu powiedzieć:

— Przeczytałem co tu piszo, wszystko wiem, siadajcie — powiedział, wskazując dłonią stojące pod ścianą krzesła. — Taa… witarozumita… taa — mówił dalej, kierując wzrok w pustkę.

Przez moment jego twarz ożyła i wydawało się, że wpadł na genialny pomysł, ale już po chwili wrócił do mniej nachalnej mimiki, oparł się wygodnie i zaplatając dłonie na brzuchu, zabawiał się tworząc kciukami kołowrotek. Nagle ocknął się i zaczął klepać się nerwowo po piersiach. Gdy namacał paczkę papierosów, jednym ruchem wydarł ją z kieszeni i otworzył. Dym, który wypełnił mu płuca, uczynił go szczęśliwym. Teraz, pozbawiony zupełnie napięcia, rozgadał się:

— Tu pisze, że jak przyjme was na roczny staż, to potem możecie wracać na akademie — mówił, unosząc do góry leżące przed nim pismo. — Ale musze dać wam pozytywno ocene. Pozytywno, znaczy sie dobro. Taa… witarozumita. A wy chcecie tu na zadupiu rok przesiedzieć? — mówiąc, uśmiechał się przyjaźnie i patrzył w oczy Sztukasa.

— Chcemy! — Odpowiedzieli chórem.

— Tu na Żuławach ziemia dobra. Rzepaku daje dwadzieścia koma dwa kwintala, pszenicy nawet do czterdziestu dochodzi, a jak dobry rok, to nawet i pięćdziesiąt wydarzy. Nie ma co narzekać, ziemia dobra… — twarz Kierownika rozpromieniła się. Popatrzył znów w oczy Sztukasa i z nadzieją w głosie powiedział: — No, a może teraz wy coś o sobie powiecie?

Chłopcy obejrzeli się na siebie i jak na komendę wzruszyli ramionami. Stawowczyk jako, że był z tego towarzystwa najstarszy, poczuł na sobie brzemię odpowiedzialności:

— Ja nazywam się Wiktor Stawowczyk, a mówią na mnie Śniady. Kolega po prawej to Roman Dostojewski, dla przyjaciół Fiodor. A po lewej Jędrek Bielacki…

— Sztukas, znaczy się? — upewnił się kierownik.

— Tak! A skąd pan wie? — spytał zaskoczony Stawowczyk.

— Tu pisze. Tu wszystko pisze — powiedział, ponownie unosząc papier.

— To pewnie wie pan też, za co nas to wyróżnienie spotkało? — dopytywał się Wiktor z rezygnacją.

— Taa witarozumita, pewnie, że wiem. Tu wszystko pisze — znów oparł się wygodnie i niby od niechcenia, ciągnął. — Ja tam nie wiem czy to całe NZS, to taka „Solidarność” dla studentów jak tu piszo, ale powiem wam jedno — wstał, wyprężył klatkę piersiową i przeszedł przed biurko. Usiadł na krawędzi i splatając nogi, mówił dalej, wcześniej wycierając dłonią czoło. — Mi tam wszystko jedno, za co was tu zesłali. Mie interesuje produkcja. Wiecie dlaczego Amerykanie finansujo „Solidarność”? Powiem wam. Bo sie bojo pegerów. Bojo sie, że my ich zasypiemy żywnościo. Dlatego robio wszystko, żeby się pozbyć konkurencji. Ja im się tam nie dziwie, też bym się bał. Ale póki ja tu rządze — propaganda nie przejdzie. Dla mnie nie jest ważne, czy kto tam był w tej „Solidarności” czy nie był. Ja rozliczam z roboty. A po robocie to se możecie nawet „Wolnej Europy” słuchać. Rozumiemy sie? — spytał retorycznie, promieniejąc z zachwytu. — Dlatego powiem wam jedno. Jak mi przyrzeczecie, że bedziecie sumiennie robić, to możecie zostać. To jak — przyrzeczecie?

Na opiekuna stażystów Kierownik wyznaczył Edka Stelmacha. Człowiek ten miał proletariacki wygląd i takiż sposób bycia. Z niewiadomych przyczyn opatrzność wyposażyła go w ponadprzeciętny talent do gry w warcaby. Był w tej dziedzinie mistrzem i jak mawiał, nie spotkał w życiu jeszcze takiego, co by mu dał radę. Mogło to być prawdą, gdyż poza sąsiednie wioski raczej nie podróżował. Był chłoporobotnikiem, co zawsze chętnie podkreślał, bo tłumaczyło to, dlaczego nie przykłada się za bardzo do roboty. W domu mówił, że napracował się w pegeerze, a tu zawsze okazywał swoje zmęczenie, mówiąc, że prywatne hektary same się nie obrobią. Sądził, że co jak co, ale cwaniactwo rodacy docenić potrafią. Co jakiś czas wpadał na genialny pomysł interesu. Aktualnie pracował nad tym, żeby „czosnki nie uciekali”, bo plan zakładał zebranie kilkuset kilogramów, a po zamarynowaniu ich w beczkach odsprzedanie do masarni. Jednak „czosnki się chowali”, jak mówił i kto wie, czy w ogóle wyjdzie na swoje. Edek lubił przychodzić do roboty — może dlatego, że nie specjalnie przepadał za towarzystwem swojej żony — matrony o wadze przekraczającej 130 kilogramów o autokratycznym sposobie symbiozy z otoczeniem.

Edek stanął w drzwiach i rozejrzał się, marszcząc nos.

— Tu chcecie mieszkać? — pytał zaskoczony.

— My chcemy? — odpowiedział mu nie mniej zdziwiony Wiktor.

— A poresztą i tak nie ma gdzie was położyć. Chyba, może być, co nie? — wszedł do środka i tonem przewodnika z Muzeum Narodowego zaczął objaśniać. — Tu była kiedyś stajnia, ale to dawno. Potem garaż, znaczy warsztat…

— I dlatego teraz nie śmierdzi gnojem, tylko towotem — dokończył Fiodor.

— Przyzwyczaicie sie. Zawsze praktykanci na lato tylko przyjeżdżali, to łatwiej było o spanie. Niektórzy to nawet woleli na sianie.

— Panie Edku, a co tam jest na górze? — spytał Wiktor wskazując na sufit.

— Tam? — mówił wodząc oczyma. — Tam świetlica była. Zabawy czasem robili. Ale jak kiedyś na weselu jeden taki żołnierz ojca pana młodego przez okno wyrzucił to przyjechała milicja i zamkneli.

— A nie dałoby się tam mieszkać? — nie dawał za wygraną Fiodor.

— Nie wiem, dawno żem tam nie był, ale Kulczyński chyba ma klucze, bo jak chodze tendy do domu, to zawsze go widze.

— Może tam jest cieplej? — spytał Wiktor z nadzieją.

— Cieplej pewnie jest. A co tam! — machnął ręką — Chodźcie, zobaczymy!

Schody na piętro miały wysokie stopnie, były wąskie i mocno wyżłobione po środku. Zmurszałe drewno skrzypiało pod butami, co w połączeniu z widokiem walającego się kurzu i pajęczyn, tworzyło atmosferę lekkiej grozy. Edek szedł przodem i gdy, stanął pod drzwiami, spowodował zator. Skobel był solidny i założono na niego dość dużą kłódkę.

— Światło mi zasłaniacie — powiedział Edek, gramoląc się przy ścianie.

— Nie ma rady, trzeba zejść — zawyrokował Wiktor.

Edek tymczasem złapał za kłódkę i pociągnął ją do siebie. Kłódka wprawdzie nie puściła, ale spróchniałe drewno nie było w stanie wytrzymać siły jego mięśni. Skobel wyskoczył w całości, co niejako przy okazji spowodowało, że Edek uderzył się w brzuch swoją własną pięścią.

— Jezuuu! — wrzeszczał, kuląc się z bólu.

— Panie Edku, jest pan pierwszym znanym mi gościem, który znokautował się samodzielnie. Pełen szacunek dla pana — powiedział Fiodor.

— Łatwo ci sie śmiać — mamrotał Edek, łapiąc oddech. — Ale jak byś tak z całej siły dostał…

Edek z trudem, bo z trudem, ale w końcu się podniósł i wyprostował. Wziął kilka głębszych oddechów i pchnął drzwi, te zaskrzypiały i odsłoniły wnętrze. Wąski przedpokój tworzyły ściany z surowych desek. Mimo, że przybrudzone i wyschnięte, wciąż pachniały żywicą. Unoszące się drobinki kurzu przecinał znak krzyża, utworzony przez cień ramy świetlika. Owo okienko wpuszczało nieco promieni jesiennego słońca i dzięki temu nie było tu zupełnie ciemno.

— Naprawdę urządzaliście tu zabawy? — spytał Sztukas, z niedowierzaniem.

— Kiedyś nawet zespół tu grał. Jolka, ta co teraz mleko gotuje, śpiewała, a jej chłopak grał na organach. Ktoś jeszcze na perkusji… A Bronek, taa, Bronek. Walił w te bembny po nocach. Ale to tam dalej na sali — mówił Edek, wskazując na koniec korytarza.

Powoli posuwali się do przodu, wciąż rozglądając się z zainteresowaniem. Edek miał nadzieję, że widok sali przełamie wrażenie biedy, dlatego pchnął kolejne drzwi i… zamarł. Chłopcy zorientowali się, że musiał zobaczyć coś nieziemskiego, ale jego mina wcale nie zachęcała ich do pójścia naprzód. Edek tymczasem zmieniał barwę twarzy i łypał powietrze, niczym karp w pustej wannie.

— Jezus Maria! Co to ma być? — powiedział w końcu.

Pierwszy nie wytrzymał Wiktor. Energicznym krokiem podszedł do Edka i przeciskając się w drzwiach stanął za progiem i wydusił z siebie przeciągły okrzyk.

— Jaaa pierniczę!

Sala była ustrojona, jakby za chwilę miał się na niej odbyć bal sylwestrowy. Od haka przytwierdzonego do sufitu wokół rozpięte były ozdoby. W większości były to wytłoczki z taśmy aluminiowej, pozostałe po produkcji kapsli do butelek z mlekiem. Ale poza nimi sporo było jeszcze papierowych wstążek i coś, co dziwiło najbardziej — kilkanaście łańcuchów lampek choinkowych poprzeplatanych przez pukle anielskiego włosia i serpentynowe girlandy. Ściany przyozdobione były kwiatami z marszczonej bibuły, we wszystkich kolorach, w jakich ją produkowano. Wszystko to razem wyglądało niczym jakiś niebiański wodospad wylewający łaskę na to, co znajdowało się poniżej. To, co wydawało się być najbardziej tajemnicze, umieszczone było w głębi. Tam w centralnym miejscu, na specjalnym cokole, wewnątrz szklanej szkatuły, stał obraz Matki Boskiej. Pod nim ułożono kilka wiązek kwiatów, sądząc po wyglądzie — świeżych.

Zaskoczenie dotknęło zarówno studentów, jak i Edka, tyle że ich z powodu niecodzienności widoku, a jego z racji niezwykłej urody tego, co widział.

— Co to może być? — pytał Edek wciąż zadzierając głowę.

— Wygląda na kaplicę — stwierdził Wiktor.

— Taką wielką? — dziwił się. — To kościół raczej jaki!

Edek krążył po sali z uniesioną głową i wciąż niedowierzając, że widzi to, co widzi, mamrotał coś pod nosem. W pewnym momencie wpadł na pomysł, żeby znaleźć włącznik światła, bo jeśli dobrze myślał, to za jego sprawą zapłoną lampki. Nie mylił się. W chwilę po kliknięciu kontaktu widok wzbogacił się jeszcze o feerię świateł.

— Ciekowość, czy proboszcz to widział? — mówił Edek z wciąż uniesioną głową.

Jego uwagę zwrócił teraz rząd lampek, który w przeciwieństwie do pozostałych nie świecił. Podszedł w to miejsce i usiłował go dosięgnąć. Musiał się przy tym natrudzić, bo sznur wisiał wyżej, niż on sięgał. Rozejrzał się uważnie, i gdy tylko w narożniku dostrzegł stary taboret, nic nie mówiąc, posłużył się nim. Lampki jak na złość, nie były czułe na jego dotyk, dlatego z czystej bezradności chyba począł ciągnąć sznur. Po chwili hak, na którym podwieszona była cała ta konstrukcja, wyskoczył z sufitu. Wszystko, co dotąd wisiało i mieniło się kolorami, teraz zamieniło się w chaotyczny obłok śmieci. Brzęk tłuczonego szkła i łoskot upadających ozdób mieszały się tumanami kurzu, który się od nich oderwał.

Kiedy rumor ucichł i z chmury pyłu dało się już dostrzec jakiś obraz, od strony drzwi rozległ się żałosny głos Kulczyńskiego, który zapewne wszedł w chwili katastrofy:

— A bodajbyś się Niemcem urodził, ale po enerdowskiej stronie! — rzucił w stronę zaskoczonego Edka.

2

Chłopiec uciekał co sił w nogach, bojąc się spojrzeć za siebie. W uszach wciąż brzmiały mu słowa żołdaka, że jest ponadwymiarowy i może wracać. Gdy tylko to usłyszał, w mgnieniu oka odwrócił się i zaczął biec. Wracał tą samą ścieżką, którą przed kwadransem szedł z dłońmi założonymi na karku.

Biegł tak jeszcze chwilę, gdy niespodziewanie upadł na ziemię. Spotkanie z ziemią bolało. Bardzo bolało. Instynktownie złapał się za nos i sprawdził, czy nie leci z niego krew. Na szczęście nie leciała, bo nie miałby nawet czym jej zatamować. Za to piszczel pulsowała i nie dawała gwarancji, że da się na niej ustać. Usiadł i delikatnie masował bolące miejsce. Wzrok przyzwyczaił się już do ciemności na tyle dobrze, że kilka kroków od siebie dostrzegł sprawcę swojej wywrotki. Korzeń w kształcie omegi, majestatycznie lśnił w świetle księżyca, jakby rzeczywiście leśny dukt był najwłaściwszym dla niego miejscem.

Kiedy dotarło do niego, że lepiej będzie oddalić się jak najbardziej, zaczął się podnosić. Wtem przy korzeniu, coś wyraźnie błysnęło. Wytężył wzrok, ale niczego konkretnego nie dojrzał. Podszedł i pochylił się. Mimo, że nadal niczego nie widział, wyciągnął rękę i macał trawę w miejscu z którego dotarło do niego błyśnięcie. Pod ręką poczuł zarys ramki. Chwycił ją w dłoń i uniósł. W słabej księżycowej poświacie udało mu się dostrzec tylko tyle, że jest to ikona. Przytulił ją mocno do piersi i ruszył przed siebie. Biegł tak długo, aż będąc na skraju lasu dostrzegł zabudowania przysiółka swojej rodzinnej wsi. Teraz przeszedł do marszu i jak tylko potrafił, wypatrywał zarysów domów. Z rzadka tylko dało się w ciemności wypatrzeć jakieś światła. Nie mogło być inaczej, skoro bolszewicy właśnie przed chwilą rozstrzelali niemal wszystkich mieszkańców.

— Mnie jednego uratowała Panienka Przenajświętsza. Dziękuję ci Mateńko! — Powtarzał po cichu, ściskając obrazek. — Dziękuję z całego serca!

Przystanął, popatrzył na wizerunek Madonny, otarł łzę, uśmiechnął się i ruszył dalej. Mijał właśnie pierwsze zabudowania, gdy w trzeciej z rzędu zagrodzie dojrzał światło. Niczym ćma, skierował się w jego stronę, a jedyne co go teraz cieszyło to fakt, że kiedy będzie już całkiem blisko, obejrzy wreszcie dokładnie swoją madonnę. Psy zwietrzyły obcego i gdy tylko zbliżył się do furtki, zaczęły dziko ujadać. Przez chwilę nie działo się nic. Potem na ganku rozbłysło światło.

— Pudziesz do budy! — wydarła się gospodyni i unosząc lampę wysoko, usiłowała dostrzec, kogo licho niesie. Przyglądała się jeszcze moment, po czym mając już niemal pewność, spytała:

— Chłopak od Kulczyńskich?

— Ja pani Mazgoniowa. Żyw!

— A czego się tak cieszy? — spytała z wyraźną niechęcią.

— Bo mnie Przenajświętsza Panienka od śmierci uratowała! — mówiąc uniósł obrazek i szczerząc zęby oczekiwał uznania.

— A matkę i ojca też uratowała? — pytała wciąż nie przejawiając entuzjazmu?

— Nie Mamy i Tatula chyba nie.

— No to czemu się cieszy? — machnęła ręką i dodała sama od siebie wyjaśnienie: — Nie dość żeś biedny to i głupi jeszcze. Sam na świecie zostałeś i jeszcze się cieszysz. Lepiej ci było zginąć w tym lesie.

Przez kilka kolejnych lat, słowa sąsiadki zdawały się potwierdzać. Dobrych ludzi, o których często czytał w bajkach, na ziemi spotkać było trudno. Początkowo chłopca przygarnęła rodzina z sąsiedniej wsi. Jednak nikomu nie chciało się załatwić sprawy urzędowo i z czasem mały stawał się ciężarem nie do zniesienia. Koniec jego dobrych czasów przyszedł wraz z wprowadzeniem kartek. Teraz każdy, kto nie posiadał swoich, był na łasce innych. On, jako niezgłoszony, prawa do kartek nie miał. Na szczęście, ktoś doniósł o nim do wójta, a ten widząc, że nikt nie chce go za parobka, zgłosił go do powiatu. Szybko przyszło pismo, że mały ma prawo do zakwaterowania w sierocińcu.

Gdy wojna dobiegła końca, sierociniec zlikwidowano, tak jak i całe województwo stanisławowskie. Pierwsze lata po wyzwoleniu błąkał się od miasta do miasta w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Szybko zrozumiał, że nie nadaje się do pracy na budowie a jako niewykwalifikowany zawsze będzie wykonywał najgorzej płatne prace. Szczęśliwy los znów rzucił go na wieś i to miało okazać się jego przeznaczeniem. Wprawdzie tułał się jeszcze jakiś czas od gospodarstwa do gospodarstwa, nim w końcu trafił na Żuławy. Jedno się tylko nie zmieniało. Nieustannie woził z sobą obrazek. Ten sam, który tamtej koszmarnej nocy znalazł w lesie.

Pegeer przytulił go, jak wielu innych. Z czasem zaczął żyć jego rytmem, dyktowanym przez pory roku. Latem pracował od świtu do zmierzchu. Zimą częściej odpoczywał. Kiedy nadchodziła jesień, jak teraz, cieszył się w duchu, że już niedługo wypłacą premię i znów będzie mógł kupić kolejne ozdoby do sanktuarium.

Właściwie nie pamiętał jak i kiedy wpadł na ten pomysł. Wiedział tylko, że jest to winien Najświętszej Panience. Świetlica, nieużywana od lat, nadawała się do tego jak znalazł. Marzył o tym, że kiedy urządzi już wszystko tak, jak sobie obmyślił, zaprosi księdza proboszcza, a ten bez wahania poświęci przybytek. Byłoby to wyjście najlepsze, bo któż będzie miał odwagę upomnieć się o zwrot świetlicy, kiedy będzie ona już poświęcona? Jednak, żeby ksiądz proboszcz nie kręcił nosem, trzeba zrobić wszystko, żeby wnętrze olśniło go zaraz po wejściu. Co rok kupował nowe ozdoby. Wciąż obmyślał nowe dekoracje. Najłatwiej było po świętach. Czaił się wtedy koło śmietników i ściągał z wyrzucanych choinek wszystko, co tylko się na nich uchowało. Nawet puste papierki po cukierkach, po odpowiednim przetworzeniu nadawały się na kolorowe łańcuchy.

Prawdę powiedziawszy, to, co było jego dumą, jednocześnie powodowało lekką alienację. Nie miał nikogo i stan ten nigdy się nie zmieniał. Był platonicznie zakochany w Irenie. Nie była to jednak ta Irena, którą widywał niemal codziennie, gdy tylko otwierał drzwi swego mieszkania. Ta, o której śnił, to młoda bogini z rozwianymi włosami stojąca na dziobie żaglowca, pozwalająca wiatrowi baraszkować w swoich złocistych włosach. Irena, której obraz zbudowała w jego wyobraźni ta dzisiejsza, mieszkająca tuż za ścianą, opowiadając wciąż o tej sprzed trzydziestu lat. Była w tym jakaś paranoidalna sprzeczność, z którą z trudem sobie radził, gdyż nieustannie marzył o kobiecie na widok której wzdrygał się ze wstrętem.

3

— Wierzysz w to, że jakiś obrazek uratował mu życie? — spytał Fiodor Stawowczyka rozplątującego lampki.

— Na szczęście, to nie kwestia mojej wiary, tylko jego — odpowiedział Wiktor. — A poza tym to nie obrazek, tylko Maryja Dziewica.

— Też mi różnica — fuknął Fiodor.

— Gdybyś wierzył, to byś tę różnicę bez trudu dostrzegał. Ale ja chyba nie powinienem cię pouczać, bo sam nie do końca w to wierzę. Bardziej skłaniałbym się ku przypadkowi. Z drugiej strony tego biednego człowieka nie mogło nic lepszego w życiu spotkać, niż głęboka wiara. Powiedz, kim by teraz był gdyby nie to? — spytał unosząc wzrok.

— W sensie, że Konsumentem?

— Bedziecie tu spać — oznajmił Edek wchodząc do świetlicy.

— Był pan u kierownika? — spytał Sztukas zdradzając palącą go ciekawość.

— Byłżem. Sam mnie wzywał. Boi się jak cholera. Mówi, że mu milicje na głowe ściągno — odpowiedział wkładając do ust żółtą tabletkę.

— Że niby kto mu ściągnie? — zapytał Wiktor.

— No Kulczyński z proboszczem.

— A proboszcz coś do tego ma?

— Ma albo nie ma, kto ich tam wie? Kierownik mówi, że to jego robota, ale sam go nie spyta, bo proboszcz z partyjnymi nie gada.

— A co jeszcze o świetlicy mówił?

— Że trza tu posprzątać i tyle. Kulczyński zabrał ten swój obrazek i schował sie w domu. Wyszło na to, że dobrze jest. Bedzieta mieli gdzie spać, a on sobie nowe miejsce na kościół znajdzie.

— Nie szkoda go panu, panie Edku? — spytał Fiodor.

— A czemu ma być szkoda? Mi on tam nie przeszkadzał, ale jak świetlica jest potrzebna, to sie musi z to Jasno Góro przeprowadzić gdzie indziej.

— Ale to dobry człowiek prawda?

— Dobry nie dobry. Taki jak wszyscy, tylko że głupszy troche. A ty tyle nie gadaj, tylko chodź, wyniesiemy te śmiecie. Miejsce się zrobi, potem przyniesiemy łóżka. Wieczorem w jakieś warcaby zagramy i będzie git — mówił zadowolony z siebie.

Kierownik zajechał przed budynek świetlicy i niczym kowboj, zakręcił lejce wokół rury wystającej ze ściany.

— Prrrr! — krzyknął w stronę koni. — Stoją! — rzucił jeszcze nim skierował się do wewnątrz.

Konie w postępowym gospodarstwie były już rzadkością. Tu, w pegeerze, trzymano je właściwie też tylko z jednego powodu. Była nim bryczka, którą zwykł podróżować kierownik. Powóz ten był zapewne spadkiem po przedwojennych właścicielach, bo dziś nikt już takich nie robił, a trzeba przyznać, że wyglądał okazale. Złożony z finezyjnie giętego, ciemnożółtego drewna, połyskującego lakierem. Szyku dodawał mu brezentowy składany dach, rozpiany w razie potrzeby nad miękką atłasową kanapą. Chyba głównie z powodu niecodziennego prestiżu, jaki towarzyszył pasażerom, bryczką nie jeździł byle kto. Ale i tu był mały wyjątek, jako że PGR nie miał innych nierolniczych pojazdów, bryczką przywożono prowiant z baru „Słoneczny” w Nowym Dworze.

Kierownik wszedł po skrzypiących schodach i zasapany zwrócił się do Edka: — Panie Stelmach! Weź pan chłopaków i przynieście witarozumita te łóżka z dołu.

— Jużem im mówił, zara przyniesiemy.

Kierownik tymczasem chodził wokół sali i ukrywając zaciekawienie, oglądał puste ściany. Starał się przy tym okazać, że nie interesują go pozostałości po kaplicy Kulczyńskiego. Czasem rzucił tylko ukradkowe spojrzenie w stronę kupki śmieci leżącej pośrodku.

— Ta, witarozumita, ta… — mówił wciąż udając brak zainteresowania podłogą. — Wyrychtujemy wam hotel jak marzenie. Łóżka da sie pod ściane, to na środku troche miejsca bedzie, na stoły jakie czy co. Życie z baru się bedzie wozić. Zimą my nigdy nie brali, ale teraz to chyba mus. A zreszto, może gdzieś się was zaprowiantuje. Tera jeszcze nie wiem.

— Damy rade, panie kierowniku — powiedział Edek ni to poufale, ni z respektem. — Życie się póki co dowiezie, a potem to moja może im nagotować. Zawsze to taniej by wyszło.

— Taniej może by wyszło Stelmach, ale jak to zaksięgować? Nie ma takiego rozchodu, żeby prywatne obiady w nieuspołecznionej kuchni w jego wrzucić. Musiałaby faktura być, a pod fakture to rachunki i takie tam. Witarozumita nie da rady. Już by prendzej wzionś jakie słoiki ze składu. GS to co innego, fakture może wystawić. No, ale póki robota w polu jest, to i tak z baru prowiant bierzem to nam to jedno, tyle że wincyj. Ja sie barzej trwoże o to, co im do roboty zimą dawać — powiedział, kierując wzrok w stronę Stawowczyka.

— Do warsztatu ich wezme — powiedział Edek. — Co majo się plątać po placu? Zawsze to coś pomogo. Tu posprzątajo tam się przypatrzo i wiosno za mechanika bedo mogli robić. A sam pan dobrze wiesz, że jak na żniwa postój sie trafi to nie ma zmiłuj, plan sie wali.

— Panie Stelmach, pan to tak lekko na wszystko patrzysz, ale sam pan powiedz, czy jakby premia zależała od mechanika z trzymiesięcznym stażem przy miotle, to byś pan sie na to zgodził?

— Jak jest awaria, to każde rence się przydadzo.

— No ta… witarozumita… ta. Dobra. Od przybytku głowa nie boli. A Kulczyńskiego pan nie widział?

— Zamknoł sie w domu, tak mi Skrzypek powiedział.

— A to i dobrze, niech on tera urlop se weźmie. Po burakach już roboty mniej. Na zimę sie do stróżowania go wpisze — powiedział kierownik i skierował się do drzwi.

4

Wieczór, jak na jesień przystało, przyszedł nagle. Z perspektywy poddasza widać było popołudniową mgłę która — niczym wata cukrowa — splata się z trawami na łąkach. Niebo szarzało jeszcze troszkę, by po chwili zgasnąć. Gdzieniegdzie spoza chmur przebijała jakaś gwiazdka, czasem pulchny księżyc zażółcił się za obłokiem. Wieś niechybnie szykowała się do snu i tylko w oddali psy przekazywały sobie jakieś tajemne wieści.

Schody zaskrzypiały i po chwili w drzwiach pokazał się Kirył.

— Dzień dobry! To znaczy ten, … wieczór chciałem powiedzieć — mówił nieśmiało.

— Dobry wieczór — odpowiedzieli zaskoczeni chłopcy.

— Mówio na wsi, że kościół tu jest, to przyszłem zobaczyć.

— Jaki tam kościół? Ot, pan Kulczyński powiesił kilka ozdóbek — tłumaczył się niewiadomo dlaczego Sztukas.

— Edek po wsi rozpowiada, że rzekomo aż gęby nie mógł zamknąć jak zobaczył.

— Edek Stelmach? Zaraz go pan będzie mógł spytać. Poszedł po warcaby.

— No to ja poczekam — rzucił Kirył, rozglądając się za jakimś siedzeniem. — A to prawda, że was tu zesłali za „Solidarność”? — mówiąc, wydłubywał z listka żółtą tabletkę.

— Panie Kirył — odezwał się Wiktor.

— Ja prawidłowo to Skrzyński jestem, Kazimierz — zareagował natychmiast. — Kirył na mnie mówią dlatego, żem prawosławny jest. Z Białej Podlaskiej pochodze, a u nas tam wszystkie takie. Tu mi nie dokuczajo tyle tylko, że mnie tak ochrzcili — mówił szczerząc pożółkłe zęby.

— Przepraszam, nie wiedziałem — poprawił się Wiktor. — Zatem panie Kazimierzu. Kierownik miał trochę racji — mówił, zwlekając z puentą, wciąż mając nadzieję, że Kirył odkryje swoje sympatie polityczne. — Ale tylko trochę…

— A ja już żem myślał, że wy naprawde polityczni i jakiś ciekawych rzeczy sie od was dowiem.

Wiktor uśmiechnął się nieznacznie, wyczuwając w osobie Kiryła przyjaciela i już odważniej dodał:

— Wie pan, myśmy działali w „NZS-ie”. To takie przedszkole „Solidarności”.

— Ale i tak dobrze musieliście się zasłużyć, że was na koniec świata wysłali.

— No, trochę się zasłużyliśmy — wyprostował się Wiktor i dodał: — A wy tu „Solidarności” nie mieliście?

— Mieli my, mieli, ale po stanie wojennym to nawet głośno wspominać nie można. Był taki traktorzysta, Pelikan na niego mówili. Przyjeżdżał na pole o dziesiątej, porobił godzinkę i kład się na snopku do obiadu. Jak Kazmatowicz do niego skoczył, to musiał się w Nowym Dworze tłumaczyć, że na robotnika nastaje, a ten rzekomo tylko kodeksowy odpoczynek miał. Potem, ten Pelikan znaczy sie, założył „Solidarność” i od tej pory już nie robił, tylko chodził z kartko i zapisywał chentnych na strajk. Za wszystko te strajki miały być. Mleko zimne na pole dowieźli — strajk. Ubrań nowych nie wydali — strajk. Potem to już sam Witarozumita do niego chodził i pytał, czy na dziś jaki strajk planuje, bo jak sam raz pogoda jest i można by w pole kombajnem wyjechać.

— I co się z nim stało? — pytał zaciekawiony Wiktor.

— A nic takiego. Wyjechał. Jak mu Kazmatowicz za bardzo podpał, to wzioł z magazynu nowo taczke, wymalował jo na biało i dalej bedzie wywozić go za brame. To już było za dużo i ludzie go pogonili. Nowo taczke popsuł. Kierownika tylko sie bał i nie dał o nim złego słowa powiedzieć. Ludzie mówio, że tamten mu obiecał, że kiedyś brygadzisto zostanie. Gadali ludzie, że jak stan wojenny nastał to go rzekomo internowali, ale kto tam wie, czy to prawda? Nikt przecież nie siedział w tym internacie to skąd niby wiadomo?

Schody znów zaskrzypiały i po chwili w drzwiach stanął Edek Stelmach.

— Troche żem dłużej był, bo jeszcze do piwnicy żem zaszed.

„Piwnicą” potocznie nazywano jedyny we wsi lokal gastronomiczny. Znajdował się — ku utrapieniu proboszcza — w przyziemiu plebanii. Jego bywalców ksiądz proboszcz nazywał pogardliwie Konsumentami. Stąd już łatwo było do podziału całej wsi na Robotnych i Konsumentów. Nie trudno wywnioskować, że pierwsza grupa to cisi i pokornego serca, którzy modlitwą i pracą ubogacają ziemski padół. Drudzy to hedoniści, oddani troskom doczesnym i poszukiwaniu przyjemności w alkoholu i zabawie. Niekwestionowaną gwiazdą ludu konsumenckiego była Średnia. Kobieta na stałe chyba przytwierdzona do barowego stołka. Przed laty, jak mówiono, przeżyła nieszczęśliwą umundurowaną miłość, która doprowadziła ją do szaleństwa. Miłość skończyła się wraz z ćwiczeniami, ale kiedy okazało się, że jej owocem jest również dziecko, pojechała do Krakowa i wskazała pierwszego z brzegu żołnierza jako ojca swego szczęścia. Odtąd żyje z alimentów, co i tak stawia ją w uprzywilejowanej pozycji wśród Konsumentów. Opowieść o Średniej jest w tym miejscu zasadna, bo jej spłowiałe szatynowe pukle przebijały zza głowy Edka. Ale, jak się wkrótce okazało, nie ona jedna była skora obejrzeć pozostałości po sanktuarium. Pielgrzymka zdawała się nie mieć końca. Każdy, kto wchodził, zadzierał głowę do góry, bo Edek jeszcze na schodach zaczął tłumaczyć:

— … jak żem pociągnął, wszystko runło i mało mnie żywcem nie pogrzebało, tyle tego było!

Wycieczka cmokała, podziwiała i głośno przełykała ślinę. Edek czując, że oto nadeszło jego pięć minut, spoglądał ukradkiem na rozdziawione usta i uwalniał wyobraźnię:

— Samych lampek było ze trzydzieści kompletów. W tej dziurze był hak — powiedział wskazując na puste miejsce w suficie. — Tam wszystko było zaczepione i tak zwisało jak psu jaja, aż do ściany — objaśniał, zataczając ręką parabolę.

Najbardziej zaskoczeni byli jednak chłopcy, bo znużeni przedłużającą się nieobecnością Edka, powoli szykowali się do snu. Edek tymczasem nie wykazując nawet odrobiny zrozumienia i nie zważając na późną porę, mówił do gości:

— Siadajcie gdzie kto może. Chłopaki są nowe, to trzeba ich przywitać! — teraz dopiero z prawej kieszeni swoich drelichowych spodni wyjął butelkę czystej wyborowej i unosząc ją na wysokość oczu, spojrzał na etykietę. Wpatrując się w nią, uśmiechnął się szeroko po czym sam do siebie rzucił: — Złociutka!

Towarzystwo rozsiadło się, korzystając się najczęściej z łóżek. Za stół tymczasowo służyły postawione na trzech pustakach stare drzwi, z których płatami odrywała się pożółkła farba. Partyzanckie warunki to coś, do czego studenci zdążyli już w jakimś stopniu przyzwyczaić w akademiku. Jednak picie wódki z jednej szklanki bez żadnej popitki nawet dla najtwardszego mieszkańca domu studenckiego byłoby przeżyciem ekstremalnym. Kirył chyba zorientował się, że chłopcy będą mieć z tym problem, bo patrząc na nich, skrzywił usta i powiedział:

— Nie bójta się. Wódka to spirytus, a spirytus odkaża wszystko!

5

Poranek. Chyba poranek. Tak, raczej poranek.

Sztukas z trudem zdjął z siebie Średnią.

— Jezu! Co za suchość. Pustynia Parmeńska — usiłował mówić. Jednak gorycz, jaka trawiła mu gardło, skutecznie go do tego zniechęcała. — Spać. Jeszcze spać!

Położył się na wznak i w chwilę później poczuł, że odpływa do krainy wiecznych marzeń. Na ustach znów zarysował mu się banan. Mógłby tak dryfować w nicość bez końca, gdyby nie znajomy głos dobiegający z okolic drzwi:

— A co wy, jeszcze śpita?!

W drzwiach stał Edek wyglądający tak, jakby wieczorem położył się zaraz po paciorku. Jedynie rozpięta koszula sugerowała lekką opieszałość. Mówiąc, sprawiał wrażenie poirytowanego:

— Siódma zaraz. Kazmatowicz już pytał, czy sie pospaliście sie. Picie piciem, ale w robocie na mus trza być. Bierzcie ciuchy, ubierzecie się w czasie iścia.

Trudny był to dzień. Wprawdzie, jak to się romantycznie wyraził Kazmatowicz, „pogoń za uciekającymi liściami” nie była zajęciem wymagającym nadludzkiej koncentracji, to trzeba przyznać, że oprócz Konsumentów nikt tak tęsknie nie wpatrywał się dziś w trójkę na zegarku jak studenci. Kiedy już weszli do siebie, Wiktor rzucił Urbi et Orbi:

— Od dzisiaj nie pijemy!

Po czym zwinął się w kłębek na swoim posłaniu i tyle go było widać. Spali do wieczora, to znaczy dotąd, aż żołądek każdego z nich upominał się o wypełnienie. Kiedy już rozsiedli się i smarowali smalcem pachnący chleb, drzwi znów lekko zaskrzypiały i stanął w nich chłopak.

— Chciałem zobaczyć, jak mieszkacie.

— A ty jesteś ze spółdzielni mieszkaniowej? — rzucił niechętnie Sztukas.

— Nie ja do trzeciej zawodowej chodzę. Na mechanika się uczę. Mówią na mnie Orzeł, ale na chrzcie to mi dali Adrian. Słyszałem we wsi, że studenci tu mieszkają, to chciałem na własne oczy zobaczyć.

— O niczym innym nie marzyłem, jak tylko zostać misiem z Krupówek — nieuprzejmie powiedział Sztukas.

Chłopak chyba jednak nie zrozumiał aluzji, bo podszedł bliżej i z zaciekawieniem przyglądał się powstającej właśnie kolacji.

— Lubisz smalec? — spytał Fiodor, odwracając się w jego kierunku.

— Ee, nie — odpowiedział kręcąc przecząco głową. — Ale jak mi pozwolicie czasem przychodzić, to wam przyniosę coś do żarcia. U nas w domu tylko ja zostałem ze starymi, to jedzenia nam nie brakuje.

Wiktor uśmiechnął się na tę perspektywę i powiedział w jego stronę:

— Przychodź chłopie kiedy chcesz. To mówisz, że mechanikiem będziesz?

— Ja wiem czy będę? Nie chce mi się tak do końca życia z brudnymi łapami łazić.

— Słusznie, a kim wobec tego chciałbyś zostać?

— Najbardziej to bym chciał być upoważnionym.

— Upoważnionym do czego?

— Do niczego, ot tak upoważnionym. Wszędzie wiszą takie tabliczki, „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. Ja to bym chciał być właśnie upoważnionym. Wtedy bym wchodził, gdzie bym chciał.

Chłopak odszedł od stołu i rozglądał się wokół z niemalejącym zaciekawieniem. W kącie, gdzie stała miednica zatrzymał się na dłużej. Wszystko, co widział, było niezwykłe. Zarówno kolorowe ręczniki, w niczym nie przypominające szarobrunatnych szmat, jakich używano u niego w domu, jak i mydełko „Fa” w pudełku z oceaniczną bryzą.

— Fajnie macie, nie ma co — powiedział po chwili.

— A co jest fajnego w starej miednicy na połamanym taborecie? — spytał Wiktor.

— W miednicy może nic, ale tak w ogóle to fajnie — powiedział głosem pełnym jakiejś niewytłumaczalnej fascynacji.

— Powiedz mi, kolego — obrócił się w jego stronę Wiktor. — Co to za tabletki jedzą tu ludzie, takie żółte?

— Żółte to Akron. Na spokojne nerwy.

— Akron? — spytali niemal jednocześnie Fiodor z Wiktorem. — Przecież to na gardło, do ssania — uzupełnił Fiodor.

— Może i na gardło, ale ludziom pomaga na nerwy, to co mają nie brać? A jeszcze są takie białe to witamina jakaś, ale mi jej nie dają, bo rzekomo za młody jestem.

— Opowiedz nam lepiej o wsi — poprosił Wiktor.

— A o czym tu opowiadać — wieś jak wieś. Jak będziecie coś potrzebowali, to tylko dajcie znać, a ja w mig załatwię. Czy życie, czy co innego. Ze mną nie zginiecie. Życie wam przyniosę, a jak wam będzie mało, to powiem, u kogo najlepiej kupić. Tu za tą łączką z tyłu jest dom babci Świrgoniowej. U niej zawsze możecie za parę złotych dostać cebulę, ziemniaki albo kawałek mięsa. Jak żeśmy z bratem kiedyś jej pomogli siano zwieść, to dała nam bliny na obiad. Takie duże były, że ledwie im poradzić daliśmy.

— Wiecie co? — rzucił Wiktor, odwracając się w stronę kompanów. — My chyba rzeczywiście musimy sami zatroszczyć się o jedzenie, bo jakoś nie wierzę, że da się przeżyć o ćwiartce chleba i trzech plasterkach salcesonu.

— Piecyk można by tu wstawić i coś ugotować, jak ludzie — podchwycił jego myśl Sztukas.

— Z piecykiem problemu nie będzie. Wiem, gdzie stoi jeden i to taki porządny, na cztery fajerki — powiedział Adrian z płonącymi radością oczyma. — Trzeba tylko komin dorobić i można palić.

— To niegłupie, tym bardziej, że ogrzewania żadnego tu nie ma i jak tak dalej pójdzie, to mi jajka zamarzną — powiedział Fiodor, kuląc się demonstracyjnie.

6

Prędzej czy później, musiał zdarzyć się ten wieczór. Chłód był przejmujący i jedyne, o czym chłopcy marzyli, to odgłos trzaskającego świerku w piecyku.

— Zjeść, przykryć się i czekać aż zrobi się ciepło — powiedział Wiktor, naśladując akcent Kazmatowicza.

— Dobra, to wy rozpalcie w piecu, a ja zacznę rozgrzewać koc, żeby mnie później sumienie nie gryzło, że nic nie robiłem — mówił Sztukas, gramoląc się na łóżko.

Wtem zaskrzypiały drzwi i ukazały znaną im postać.

— Niech będzie pochwalony — odezwał się nieśmiało przybysz.

— Dobry wieczór, panie Kulczyński — odpowiedział stojący najbliżej drzwi Fiodor.

Nie chcąc zrazić gościa na wstępie uwagą o wpadającym z zewnątrz zimnie, dyskretnie przecisnął się za jego plecami i zamykając jedną ręką drzwi, drugą szerokim gestem zapraszał go do środka:

— Proszę, niech pan wejdzie.

Uprzejmość ta była w zasadzie oczywista i nikomu nie przyszłoby do głowy zachować się w tej sytuacji inaczej, ale też nikt z obecnych gospodarzy nie wiedział, czemu ta wizyta ma służyć i od czego zacząć rozmowę. Stali tak przez moment w milczeniu i spoglądali na siebie. Pierwszy odezwał się Fiodor, który po zamknięciu drzwi zacierał ręce bardziej niż było to konieczne, znajdując w ten sposób zajęcie odwracające uwagę:

— Zmarzł pan pewnie. Proszę do środka, zaraz piecyk się rozgrzeje i będzie ciepło.

Milczenie gościa powodowało zakłopotanie większe niż jakaś złowieszcza klątwa, której — prawdę mówiąc — się spodziewali. Nawet jeśli dotąd nikt tego wprost nie powiedział, czuli, że jedynym uczuciem, jakie żywi do nich Kulczyński, jest głęboka nienawiść. Bo jakże inaczej mógł myśleć o kimś, kto doprowadził do upadku jego opus vitae? Przybysz tymczasem sunął powoli ku przeciwległej ścianie, czyniąc to w taki przedziwny sposób, iż miało się wrażenie, że nie odrywa nóg od podłogi. Gdy dotarł do środka sali, gdzie niegdyś stał jego ołtarzyk, zatrzymał się, pochylił głowę i przeżegnał, po czym z pokorą zawrócił. Podszedł teraz do Wiktora i patrząc na niego przeszywającym spojrzeniem, powiedział cicho:

— Ja podziękować chciał za te lampki, co mi je przez Kiryła podaliście.

— A to nic takiego, tak uznaliśmy, skoro była to pańska własność — musieliśmy oddać… — mówił Stawowczyk, wyraźnie zagubiony.

Zdawało się, że pierwsze lody zostały przełamane i odtąd rozmowa będzie toczyła się płynnie, ale wciąż było coś, co sprawiało, że obie strony milczały jak sparaliżowane. Tę konsternację przerwał Sztukas, podchodząc z wyciągniętą ręką do Kulczyńskiego i witając się, powiedział ciepłym, braterskim głosem:

— Opowie nam pan o swoim obrazie?

Kulczyński w ułamku sekundy ożył. Oczy mu zalśniły, a oblicze zaróżowiło, niczym twarzyczka u niemowlaka świeżo nasmarowanego oliwką. Rozejrzał się za czymś do siedzenia, ale jak widać uznał, że najwygodniej będzie przycupnąć na krawędzi łóżka. Zatarł ręce i pełnym entuzjazmu głosem zaczął opowiadać:

— To Matuchna nasza najświętsza ostrobramska. Ona mnie jednego od śmierci uratowała, jak bolszewicy całą wieś na wymordowanie zabrali. Ale jak już nas tam prowadzili, to wyszło, że ja czterdziesty pierwszy jestem, rzekomo nadwymiarowy, bo plan mieli na czterdzieści. Na kolonię nawet nie zajeżdżali, bo im z samej wsi starczyło. Ale chyba za darmo robić im się nie chciało, bo mieli rozkaz na tyle. A jak później my z Drohobyckim, sołtysem z kolonii znaczy, liczyli, to nijak nam nie wychodziło i wszystko wygląda na to, że się pomylili — uśmiechnął się, popatrzył na chłopców i ciągnął swą opowieść. — A myślicie, że tak sami z siebie się pomylili? Nie moi kochani, nie! To Matuchna Przenajświętsza im w głowach pomatlaczyła. Jakżem uciekał stamtąd, to anioł mnie na ziemię rzucił i dziękować kazał, a żebym nie wątpił komu mam dziękować, to mi w ręce ikonę włożył.

Chłopcy patrzyli z podziwem — nie dlatego nawet, żeby wierzyli w to co gość opowiadał, ale żarliwa wiara, jaka od niego emanowała nikogo nie mogła pozostawić niewzruszonym. Jednak jedno pytanie tliło się gdzieś pomiędzy udawanym zachwytem, jaki okazywali. Pierwszy przełamał się Wiktor:

— Panie Kulczyński! A pan to nie ma do nas żalu o te dekoracje?

Stary ocknął się, niczym ze snu. Zrobił minę, jakby chciał wychwycić ostatnie dźwięki tego pytania, a potem oklapł lekko i patrząc w pustkę, cichym — niemal niesłyszalnym — głosem powiedział:

— Żalu mieć to nie mam. Tak widać było pisane. Ja wiedział, że prędzej czy później o salę się upomną. Tylko, że mi tych ozdób szkoda. Mogliście powiedzieć, to bym zabrał całe. Ale słyszał ja, że to Stelmach porwał je.

— Pan Edek pociągnął tylko, bo jeden sznur lampek się nie palił. Chciał dobrze, ale hak nie wytrzymał — usprawiedliwiał go Fiodor.

— Ta, słyszał ja, słyszał — mówił Kulczyński wciąż patrząc w dal. — I teraz to ja inne zmartwienie mam. Kiedyś obiecał ja, że sanktuarium zbuduje Najświętszej Panience, ale jak mi się nie udało to mi teraz na pielgrzymkę do Ostrej Bramy iść musowo, pokłonić się i osobiste przeproszenie Maryi dać za to, żem słowa nie dotrzymał.

— Ależ mnie się zdaje, że pan dotrzymał — powiedział Sztukas kuląc się z zimna. — Inna sprawa, że ludzie tego nie uszanowali, ale widać tak musiało być, nie może pan się za to obwiniać.

— Mogę ja, mogę. Nikt pożytku z tego nie miał. A jakby tak ludzie przychodzili się tu modlić, to by insza rozmowa była. Sam dla siebie ja to zbudował. Teraz mi trzeba osobiście się pokłonić i już. Innego zadośćuczynienia ja dla siebie nie widze. Zresztą nie o zadośćuczynienie tu idzie. Pan Bóg zechce, to dla mnie pokute da, a jak nie zechce, to odpuszczenie grzechów zrobi i nikomu nic do tego. Tu idzie o ludzką przyzwoitość, o taką zwyczajną uczciwość, znaczy się.

— Skoro pan tak uważa, to my nie będziemy się z panem spierać — powiedział Wiktor, siadając na skraju łóżka. — Problem tylko w tym, jak pan tam dojedzie. Wilno dzisiaj w Związku Radzieckim leży. Bez zaproszenia nie wpuszczą. Zna pan kogoś po tamtej stronie?

— Znać nie znam, ale Wilno to przecież polskie miasto! I zaproszenie potrzebne?

— Polskie, mówi pan? Polskie, ale chwilowo zajęte przez ruskich. Nie ma rady, trzeba zaproszenie. Innego sposobu nie ma — powiedział Wiktor, śmiejąc się w duchu z ignorancji starego.

Kulczyński jeszcze przez chwilę patrzył tymi żywymi ognikami, ale już po chwili zaczął przygasać. Jego twarz, dotąd zaróżowiona, z sekundy na sekundę stawała się ziemista. Patrzył na drzwiczki piecyka, w których raz po raz migotały płomienie i nieznacznie poruszał żuchwą. Po dłuższej chwili wymamrotał:

— Znaczy się, nie ma modu, żeby tak na pielgrzymkę udać się?

— Nie ma — potwierdził Wiktor. — Do Sowieckiego Sojuza nie wpuszczają ot, tak sobie. Można albo na wycieczkę, albo na zaproszenie.

— Znakiem czego nie wpuszczają? Przecież to nasi przyjaciele. Sojusznicy najwierniejsi my są.

— Wiem, wiem, panie Kulczyński. Przyjaźń ze Związkiem Radzieckim jest od wieków i na wieki, ale to taki szczególny rodzaj przyjaźni. Sprawdzą, wypytają o wszystko a potem, jak im się spodoba, to dadzą wizę, a jak się nie spodoba, to nie dadzą i kto im co zrobi?

Kulczyński patrzył na usta Wiktora i mamrotał:

— Godzi się to, żeby sojusznik najwierniejszy wiz jakiś potrzebował? Toć chyba świat o tym jeszcze nie słyszał. Tylko komuniści mogli coś takiego wynaleźć, ja wam to mówię.

Kulczyński posiedział jeszcze, patrząc wciąż beznamiętnie w stronę piecyka, jakby chciał ogrzać swoje myśli. Potem wstał i wyszedł bez słowa. Zaciskając usta, bronił się przed płaczem.

7

Szkolenie BHP zaczęło się planowo o siódmej. Stołówka wypełniona była po brzegi głodnymi wiedzy słuchaczami. Powagi całej sytuacji ujmowała tylko hałaśliwa kucharka, która nie bacząc na gości tłukła się po drugiej stronie okienka, przy którym zwykle wydawano mleko. Szkolenie rozpoczął kierownik, tłumacząc zebranym doniosłość sytuacji.

— Behape — powiedział, kładąc akcent na pierwszą sylabę, co musiało ranić uszy bardziej wrażliwych słuchaczy. — Witarozumita, jest najważniejsze. Dlatego przyjechał do nas fachowiec od behape, aż z Elbląga. Inżynier Bożek wszystko wam tu dokładnie powie, a potem, witarozumita, będzie egzamin przed komisją. Kto nie zda, ten nie będzie dopuszczony do roboty — tak że słuchajcie, pytajcie, bo witarozumita nie jest wstyd pytać. Wstyd to nie zdać, no i ten… bez roboty zostać.

Inżynier ukłonił się, co zostało przyjęte cichym, chaotycznym aplauzem. Być może gdyby szkolenie prowadził ktoś inny, nie dałoby się zatrzymać niepohamowanych w podobnych sytuacjach dowcipnisiów. Bożek miał jednak w sobie jakąś trudną do opisania charyzmę. Był wysoki, dobrze zbudowany i nienagannie ubrany. Głos miał niski i zdecydowany. Nikt, kto znalazł się w jego obecności, nie mógł go ignorować.

Kierownik, wykorzystując krótkie zamieszanie, powiedział w jego kierunku:

— Panie inżynierze, ja chciałem na chwilke tylko Bucholskiego Tadeusza wzionś, bo mi musi obornik wypchać. Inaczej staniemy jak nic. Wie pan jak to jest, szkolenie szkoleniem, ale robota stanąć nie może.

Kiedy gwar ustał, na sali nie było już kierownika. Zniknął za drzwiami razem z Bucholskim i nikt tego dnia już go w tej okolicy nie oglądał.

Wykładowca tymczasem rozejrzał się po sali i rozpoczął zajęcia. Nie zdążył jednak zbytnio się rozpędzić, gdy drzwi uchyliły się i po czym ukazał się w nich Bucholski. Ten poczekał, aż wykładowca skończy zdanie i nie wchodząc nawet powiedział:

— Wisz pan, panie inżynierze, kierownik mówi, żeby na chwilke Stelmacha zwolnić bo traktor nie chce odpalić. Tyle, co na chwile, tylko tak… — mamrotał kręcąc głową i szukając wzrokiem kolegi.

Edek wyszedł, kilkakrotnie kłaniając się nisko. Nie minęło pięć minut, gdy podobnie jak wcześniej Bucholski, tak też i on ukazał się w szczelinie pomiędzy drzwiami a futryną i wyjaśnił rzeczowo:

— Chrosny potrzebny — kierując wzrok w stronę lekko już rozbawionego inżyniera tłumaczył. — Magazynier znaczy. Ropy chyba zabrakło i zapalić nie chce.

Splot nieprzewidywalnych wydarzeń, jaki tego ranka nawiedził gospodarstwo, był niezwykły. Tak niezwykły, że po pół godzinie na sali pozostali tylko trzej studenci i Kulczyński, który widząc, do czego zmierza sytuacja, modlił się po cichu, żeby nie musiał wychodzić. W końcu nie często zdarzało mu się w pracy w ciepłym posiedzieć i jeszcze mieć zapłaconą pełną dniówkę.

Patrzył zatem na usta inżyniera, jakby chciał spić z nich każde wypowiedziane słowo. Inżynier widząc, że oto kolejne szkolenie przerodziło się w farsę, postawił krzesło blisko pierwszego rzędu, po czym rozsiadł się wygodnie i zwracając się do studentów rzekł:

— Jesteście tu na praktykach? W trakcie roku akademickiego?

— Jesteśmy, owszem — odpowiedział leniwie Sztukas. — Ale niech pan nie myśli, że to jakaś kara. Po prostu zostaliśmy wytypowani jako najlepiej rokujący.

Bożek wyczuł ironię, jaka kryła się w tych słowach i lekko się uśmiechnął, ale nadal nie wiedział, co w istocie jest powodem tego wyróżnienia.

— Jak rozumiem, zabrakło wam po prostu zaliczenia z behape?

— Tak! — Odpowiedzieli chóralnie studenci.

— W takim razie dobrze trafiliście, bo ja was przygotuję tak, że nikt wam nie podskoczy.

— Daj pan spokój, panie inżynierze, zamiast nas zamęczać, poradź pan coś panu Kulczyńskiemu. Biedak — mówił Sztukas, wskazując dłonią w kierunku starca. — Musi życiowe postanowienie spełnić i pokłonić się Panience ostrobramskiej, a przyjaciele moskale nie są skorzy, żeby mu to ułatwić.

Wiktor i Fiodor aż zacisnęli kciuki widząc, że może uda się tak zagadać inżyniera, że nie wróci już do nudnego szkolenia. Kulczyński tymczasem, niczym sztubak wyrwany do tablicy, wbił wzrok w podłogę i zaczerwienił się. Bożek, sprawiając wrażenie zaskoczonego butnością chłopców, przeniósł wzrok z nosa Sztukasa na opuszczone oczy Kulczyńskiego i nieco zdezorientowany powiedział:

— To prawda, panie Kulczyński?

— Najświętsza — odpowiedział mu cichym, ledwie słyszalnym głosem.

— No cóż — powiedział Bożek prostując się. — Trudne do spełnienia to postanowienie. Dzisiaj Ruscy robią wszystko, żeby nam życie utrudnić. O miejscach kultu raczej trzeba zapomnieć. Wycieczki specjalnie kierują tak, żeby Ostrą Bramę ominąć, a prywatnie wyjechać trudno. A zna pan kogoś po tamtej stronie? — zwrócił się ku Kulczyńskiemu.

— Nie — odpowiedział znów niepewnie.

— Czyli na zaproszenie też nie ma co liczyć. Ummagumma po prostu.

— Znaczy że co? — spytał Kulczyński zdezorientowany.

— Nic, nic — powiedział na odczepnego. — Ja miałem szczęście być w Wilnie i widziałem Ostrą Bramę.

— Tak po prostu pan wyjechał? — spytał Wiktor.

— No może nie tak po prostu. Jestem starszym sternikiem jachtowym. Uczestniczę w takim międzynarodowym programie „Sailing without Borders”. Pilotują go Amerykanie.

— Amerykanie to nawet tego prezydenta Kennedy’ego zabili — powiedział Kulczyński, machając ręką z dezaprobatą.

Bożek uśmiechnął się i dopowiedział:

— Pływamy do wybranych krajów i wtedy możemy zwiedzać do woli. Wszędzie jesteśmy gośćmi, i nawet Ruscy muszą godzić się na proponowane trasy. W zamian oni mogą sobie wymyślić plan trasy po wyspach brytyjskich czy Szwecji i nie jest tajemnicą, że dwie trzecie ich żeglarzy to tajniacy.

— Nie boi się pan tak bez ogródek o czynownikach mówić? — spytał nieco zaskoczony Fiodor.

— No jakoś nie! — powiedział Bożek, patrząc mu życzliwie w oczy. — A wiecie co, chłopcy? Jutro mam szkolenie dwanaście kilometrów stąd. Może byście mnie przenocowali? Wieczorem przeczytalibyśmy wspólnie kilka książek i może wymyślimy, jak tu pomóc panu Kulczyńskiemu.

Wieczór — mimo, że ochłodziło się wcześnie — był przepiękny. Czerwona poświata zachodniego horyzontu tworzyła harmonijne dopełnienie nieco przyblakłego już lazuru. W tych warunkach początek nocnych rozmów Polaków zapowiadał się szczególnie ciekawie. Kiedy chłopcy wyjaśnili już inżynierowi, co ich tu przywiodło, potem już per „ty”, wrócili do rozmowy o żaglach.

— Myślisz, że Kulczyński mógłby popłynąć w rejs? — zwrócił się Wiktor do Bożka, lekko szyderczym tonem.

— Każdy może. Znam niepijących alkoholików, którzy kilka lat temu byli na dnie, a dziś pływają nawet do Australii.

— Wierzę ci, ale jakoś nie widzę tam Kulczyńskiego.

— Wiesz co, Wiktor, tobie brak wiary w ludzi. Powiem ci więcej. Myślę, że ten wasz Kulczyński mógłby być właścicielem jednostki.

— No, teraz to przesadziłeś — wtrącił się Sztukas. — Widzisz ten nagłówek w Washington Post? „Kapitan Kulczyński wpłynął swoim jachtem do nowojorskiego portu!”

Bożek, przebijając się przez ironiczny śmiech, studził tę niewiarę:

— W Polsce uważa się, że właściciele jachtów to arystokracja. A to nieprawda. Znam wielu żeglarzy, którzy zbudowali jacht w garażu. Stodoła to już super warunki. Uwierzcie mi, że to naprawdę nie jest coś ponad siły człowieka. Prawda, sam też Kulczyńskiego w tej roli nie widzę, ale jeśli ktoś by mu w tym pomógł, to kto wie, do czego byłby zdolny.

— Daj spokój, chłopie, fantazja cię poniosła. Tu chodzi tylko o to, żeby on mógł sobie pojechać na tę pielgrzymkę czy co tam. Jemu nie potrzebny jest pełnomorski jacht — mówił Sztukas ze spokojem.

— Pomyślcie, chłopaki. A co szkodzi upiec dwie pieczenie na jednym ogniu? Przecież gdybyśmy pomogli Kulczyńskiemu zbudować łajbę, to sami byśmy na tym skorzystali, bo zawsze moglibyśmy popływać do woli — mówił Bożek z ognikami w oczach.

— Ja na głębszą wodę wchodzę zawsze z pompowanym kółkiem na biodrach, a ty mnie na otwarty ocean chcesz wyciągnąć? — powiedział zniechęcony tym entuzjazmem Fiodor.

— Ludzie, ocknijcie się! Ja wam proponuję prawdziwą męską przygodę. Daję wam możliwość zakosztowania tego, o czym marzy każdy chłopiec, kiedy staje się mężczyzną.

— Hola, hola. Jeśli myślisz o mojej kuzynce, to daj sobie spokój. Nie do ruszenia — zripostował Fiodor.

— Fakt. Ja też fantazjowałem raczej o czymś innym niż jacht — przytaknął Wiktor. — Chociaż powiem wam szczerze, że to naprawdę niegłupie marzenie.

— Śniady, daj spokój! — odezwał się dotąd słuchający tego obojętnie Sztukas. — Inżynier nie proponuje ci przygody na pełnym morzu, tylko gdzieś w zatęchłym garażu. Będziesz strugał deski przez cały rok, a potem okaże się, że musisz wyjeżdżać i nawet nie zobaczysz tej łódki na wodzie. Ja wysiadam.

Bożek wziął głębszy oddech, uspokoił się i już po chwili, zupełnie innym, pozbawionym emocji tonem powiedział:

— Może macie rację. Rok z życia to dużo, zwłaszcza jak się ma dwadzieścia lat. Po roku wrócicie na uczelnię i jedyne wspomnienie, jakie będziecie mieli w pamięci, to rozrzucanie gnoju na polu w jakimś tam pegeerze.

— To nie jakiś tam pegeer, tylko przodujący — upominał go Sztukas.

— Różnica jak między „Irysami” a „Toffi” — rzucił lekceważąco Bożek. — W każdym razie ja daję wam szansę na przygodę.

Chwilę trwało, zanim do chłopców dotarło to, co powiedział inżynier i pewnie trwali by w tym pesymizmie do rana, gdyby nie niespodziewana wizyta Edka. Ten, jak zwykle, wszedł zamaszyście otwierając drzwi i bez jakiegokolwiek powitania wypalił:

— Miałem już spać, ale żem pomyślał, że dobrze będzie jeszcze dzisiaj wam to dać — włożył rękę do kieszeni i wyginając się nieco na bok, wyjął z niej pudełko. — Macie! Dzisiaj był rynek w Nowym Dworze i coś kupiłem — powiedział, podając kolorowe opakowanie Wiktorowi.

— Co to takiego? — spytał niezmiernie zaskoczony.

— Naboje. Naboje do startera. Sobie żem wzioł to pomyślałem, że i wam przyniosę.

Wiktor rozejrzał się niepewnie, czując w powietrzu jakiś wic, ale że miny pozostałych wskazywały na nie mniejsze zdumienie, jedną ręką delikatnie uniósł wieczko i odłożył je na stolik. Na dłoni miał teraz dwieście sztuk amunicji do pistoletu startowego. Przyglądał im się uważnie, nic nie mówiąc. Jednak po chwili z dużym dystansem w głosie powiedział:

— Panie Edku, ale my nie mamy pistoletu.

— No i co z tego? Ja nie też nie mam, a żem trzy pudełka kupił.

— Nie ma pan startera, a kupił pan trzy pudełka nabojów? Po co?

— Jak to po co? — obruszył się. — Przecież to austriackie!

Edek popatrzył na stolik, na którym w nieładzie leżały pozostałości po biesiadzie. Spostrzegłszy jednak, że butelki na pewno nie grzeszą wilgocią, pokręcił się trochę i poszedł. Bożek patrzył na Sztukasa, a po jego minie widać było, że jest ukontentowany.

— Jak wolicie chłopcy. Możecie się pobawić nabojami, albo zrobić coś, co naprawdę ma sens. Wpadnę w piątek i zostanę do poniedziałku — powiedział Bożek, wychodząc.

Jutro nie przyniosło przełomu, ale chcąc nie chcąc chłopcy musieli pogodzić się z tym, że temat jachtu będzie wracał. Może słowa Bożka raziły infantylnością, ale ziarno raz rzucone niemal zawsze jakiś plon przynosi.

Kiedy wieczorem na kwaterze chłopcy spoczęli po kolejnym długim dniu, w powietrzu dało się wyczuć jakąś nieznaną dotąd aurę. Niby nikt nie rozmawiał o jachcie, ale co chwilę ktoś rzucał w przestrzeń jakieś lekko związane z nim zdanie. Czuło się, że rozwiązanie jest blisko, że lada moment ktoś powie coś tak oczywistego, że nawet przytaknięcie będzie zbędne. Pierwszy krok zrobił Wiktor:

— Słuchajcie, a może by pójść z Bożkiem na ugodę?

— Ja rozumiem, nuda, ale tak zdesperowany to ja jeszcze nie jestem, żeby rok za darmo pracować w charakterze majtka — powiedział rozleniwiony Fiodor.

— A na jaką ugodę? — dopytywał Sztukas, sprawiając wrażenie, że nie specjalnie jest zainteresowany odpowiedzią.

— Pamiętacie, co mówił Bożek? Pływają na wszystkie kontynenty, wystarczy się zapisać do jakiś tam skautów i już masz szansę.

— Szansę na co? — pytał Sztukas nie zmieniając barwy głosu.

— Człowieku! Mnie wystarczy jeden postój w Sztokholmie. Co tam postój, nawet z redy popłynąłbym wpław!

Sztukas i Fiodor zerwali się na równe nogi.

8

Godziny spędzone w zimnym warsztacie na nicnierobieniu zdawały się prowadzić wprost do szaleństwa. Chłopcy z dnia na dzień stawali się otępiali i coraz mniej komunikatywni. Nawet lingwistyczne popisy Edka w rodzaju „Żem, se dzisiaj siorbnął z rana Patyka” nie robiły już takiego wrażenia jak niegdyś. Na szczęście niemal co dzień, gdy stykało się popołudnie z wieczorem, pojawiała się magia i świat, mimo wszystko, stawał się piękniejszy. Gdy zapadał zmrok, powietrze robiło się gęstsze. Człowiek, smagany lekkim powiewem, mógł zapomnieć o wszystkich swoich dziennych sprawach i chłonąć ten niezwykły aromat zasypiającego świata. Mieszały się w nim zapachy świeżej trawy i spalonych liści, owoców dojrzewających w południowym skwarze i tych już fermentujących pod drzewem, mgieł opadających na łąki i ciepłego powietrza, wijącego się swoimi tajemnymi korytarzami tuż nad ziemią. A gdy już gasło niebo i przyszło zapalić ogień w piecu, magia nasilała się. Było ciepło.

Właśnie mijał jeden z takich wieczorów, gdy niespodziewanie w drzwiach pojawił się Adrian.

— Dawno żem nie był, bo egzaminy czeladnicze miałem, ale żem nie zdał i w czerwcu poprawka. Przyniosłem wam trochę miodu. Od ciotki dostałem, co za drogą mieszka. Zresztą wszyscy u nas we wsi to prawie jedna rodzina. A co wam będę mówił, te egzaminy to jakieś głupie były. Tak mnie oszukali, że nie wiem. Wszystko sobie poukładałem w głowie, co i jak mam mówić, a oni mi całkiem inne pytania dali. Jak kto wychodził, to ja żem się pytał co było. Potem myślałem, że już wszystkie były i teraz się będą powtarzać tylko. A ja, że Wrzecionowski prawidłowo się nazywam, to prawie na końcu byłem. Wszystko miałem poukładane, a oni mi nowe wyciągneli. A tego miodu to bym więcej przyniósł, tylko ciotka słoików nie ma. Mówi, że by pozwoliła do woli wziąć, ale żeby ze swoim słoikiem przyjść. To wziełem mały tylko, żeby na smaka było, a potem jak coś znajdziemy, to większy się zaniesie…

— Orzeł! Ląduj! — huknął Sztukas przerywając potok słów.

— No co? Mówie tylko jak było — odpowiedział mu chłopiec robiąc niewinną minę.

— Słoiki znajdziemy. Nawet kilka za ścianką odłożyliśmy. Tyle, że jak do miodu, to trzeba je jeszcze dokładnie umyć — powiedział rzeczowo Sztukas. — Na czym cię zagięli?

— E tam takie przekładnie, że niby jaki kształt mają przekroje zębów w przekładni zębatej.

— No i jaki mają?

— Ewolwentowy, się rozumie.

— Skoro się rozumie, to dlaczego nie zdałeś?

— A bo mi ten. Nerwy mnie żarły i ten… I mi taki jeden podpowiedział, że to krzywa. Jak usłyszałem krzywa to powiedziałem, że parabola, bo każdy wie, że parabola to krzywa. Byliby mi uznali, alem się zaczął kłócić o te pytania, że inne i nie dali mi dokończyć.

— Trudno, egzamin nie ślub — powiedział Wiktor nie poznając swojego głosu. — Zawsze można poprawić. Pouczysz się i zdasz. Tylko raczej nie kombinuj już, bo jak widzisz, to do sukcesu nie prowadzi.

— Nie, nie. Teraz się przygotuje. W podstawówce to się nawet dobrze uczyłem, do trzeciej klasy. W czwartej, jak się szlaczki skończyły, to już było troche gorzej. A jakbym tak z wami porobił, to bym sie mógł dużo nauczyć, nie?

Wiktor przyjrzał mu się uważnie i bez przekonania powiedział:

— Nauczyłbyś się, jak zabijać bogu ducha winny czas.

— Kiedyś z kuzynem w stodole u Morąga tośmy gokarda zbudowali.

— Gokarta chyba — poprawił go Fiodor.

— No! Ale jak szybko jeździł. Nawet nie wiecie, ile żem się wtedy nauczył. Wujek to mówił, że jakbyśmy statek zbudowali, tobyśmy się tak nie narobili.

— Jak chcesz budować statek, to skontaktuj się z inżynierem Bożkiem. On by chętnie zatrudnił kogoś pracowitego — rzucił Wiktor od niechcenia. — Problem tylko, że do morza daleko i później musiałbyś go na własnych plecach zanieść.

— E tam. Jak budowaliśmy tego gokarda, to raz przyszła duża woda. Cała stodoła pływała. Tak do pasa wody było — relacjonował chłopiec z przejęciem. — Potem Morąg z naszym wujkiem śluze zrobili i teraz woda nie podchodzi, ale jak śluze otworzyć, to może nawet i trzy metry na łące być. Jakby ktoś w stodole statek pobudował, to by sobie mógł popłynąć do kanału i stamtąd prosto do morza.

Studenci popatrzyli na siebie i ponownie na chłopca.

— Fiodor! Od przeznaczenia nie uciekniesz — powiedział Sztukas uśmiechając nieznacznie.

— Nie mówcie tylko Bożkowi, bo gotów jeszcze dziś w nocy rozpocząć budowę — odpowiedział mu zadumany.

Na spełnienie tej groźby nie musieli długo czekać. Bożek przyjechał wieczorem, jakby czując, że coś wisi w powietrzu. Rozmowa toczyła się najpierw, jak to bywa, o niczym; chcąc nie chcąc, przeszli na temat jachtu.

— Załóżmy, ale tylko teoretycznie — zastrzegał się Wiktor — że mielibyśmy ochotę wziąć w tym udział i znaleźlibyśmy nawet miejsce na budowę. To z czego miałby powstać ten postrach mórz północnego Atlantyku?

— Technologii budowy jachtów jest tyle, ilu budowniczych. Jedni budują tradycyjnie z drewna, inni — nowocześniej, z laminatu, a jeszcze inni — oszczędniej, z siatkobetonu.

— Z czego? — spytali chłopcy niemal jednocześnie.

— Z siatkobetonu — powtórzył spokojnie Bożek. — Wiem, że jak ktoś słyszy o jednostkach pływających, wykonanych z betonu, to zwłaszcza pierwszym razem nie dowierza.

— Przyznam, że to nie łatwe — powiedział Wiktor. — Widziałem już trochę w życiu, ale kontenerowiec z zaprawą murarską mi się jakoś nie kojarzy.

— Niesłusznie — odpowiedział mu natychmiast inżynier. — Dziś pewnie nikt nie budowałby kontenerowca w tej technologii, ale w historii zdarzały się już betonowe okręty wojenne.

— Chyba nas podbierasz — powiedział z dużym dystansem w głosie Fiodor.

— Możecie mi nie wierzyć, ale jak przyjadę następnym razem, zabiorę ze sobą literaturę. Sami się przekonacie. Siatkobeton to metoda przede wszystkim łatwa i tania. Buduje się szybko, a margines błędu jest duży.

— A taki beton to się w wodzie nie roztopi? — upewniał się Fiodor.

— Żartujesz chyba. Siatkobeton ma same zalety. Nie śmierdzi, nie gnije, nie żre go robactwo. Nawet jak się coś ukruszy, to wiaderko zaprawy i kielnia wystarczą do naprawy. A propos smrodu, co tu tak śmierdzi, odkąd wszedłem to czuję…

— Kiszonka, panie inżynierze — powiedział Wiktor ze skwaszoną miną.

— Że jak?

— Że kiszonka. Traktor gąsienicowy zepsuł się w silosie z kiszonką i nie było rady, trzeba było na miejscu naprawić, bo na takiego nie ma sposobu, żeby do warsztatu ściągnąć. Powiedział nasz opiekun, że „Deta” w silosie zostawić nie można, bo utonie jak gówno w przerębli.

— A nie mogliście się umyć? — powiedział Bożek z nieudawanym obrzydzeniem.

— Człowieku! Kąpaliśmy się już dwa razy. Upraliśmy wszystkie ciuchy, a smród jak był, tak jest. Chyba do wiosny z nami zostanie.

— Wiecie co? Ja wolę jednak wrócić do rozmowy o jachcie, chyba, że te przygody zaspokoją wasze potrzeby na resztę życia.

— Wiesz co, Inżynierze? — powiedział Wiktor zdając sobie sprawę, że zabrnęli nieco za daleko w realizm. — Słyszeliśmy nie dalej niż wczoraj, że jest tu w okolicy stodoła. Stoi na łące i nikt do niej niemal nie zagląda. Właściciel też niczego w niej nie trzyma, bo się boi, że mu woda zabierze. Teraz wprawdzie zrobili tam małą śluzę, ale jakbyś chciał, to w każdej chwili możesz ją otworzyć i zalać łąkę na dwa, może trzy metry. Jacht wybudowany w takiej stodole możesz mieć zwodowany w dowolnym momencie.

— Człowieku! Dopiero teraz mi o tym mówisz? — Bożek krzyczał łapiąc Wiktora za ramiona. — To skarb taka stodoła. Można tam się zainstalować tak z marszu?

— Najpierw trzeba załatwić sprawę z właścicielem. Nie znam go, nie wiem nawet kim jest. Słyszałem o tej stodole od chłopaka, który do nas czasem przychodzi. Nie wiem, czy z właścicielem poszłoby łatwo, ale jak znam chłopów, to za darmo niczego nie odda.

9

Kazimierz Morąg to człowiek, na którego widok aż chce się zapłakać. Od dziecka przykuty do roli, pracował w przeświadczeniu, że wykonuje najbardziej szlachetne zajęcie na świecie. Wciąż powtarzał przysłowie: „Od myszy do cesarza, wszyscy żyją z gospodarza”. Jakoś przez lata nie przeszkadzało mu, że był biedny. Nie miał czasu zastanawiać się, dlaczego innym żyje się lepiej. Stosunkowo szybko otrzymał pierwszy mocny cios od życia, w postaci dezercji żony. Kobieta ta, po niespełna dwóch latach, pożycia opuściła go na zawsze. Nie dziwił się zbytnio tej decyzji. W końcu, która niewiasta wytrzyma w domu, w którym na wszystko się skąpi? Domu, w którym myto się raz w tygodniu, a gdyby nie to, że nazajutrz trzeba było iść do kościoła, pewnie i na tym by oszczędzano. Ale odejście kobiety miało dla Kazimierza Morąga i pewien pozytywny wymiar. Dotąd martwił się, jak to wszystko poukładać, żeby chleba dla rodziny wystarczyło, bo — jak mniemał — z takiego żenienia to prędzej czy później pojawią się dzieci, a to zawsze oznacza koszty. Modlił się w duszy, żeby żona okazała się bezpłodną i problemu z dziećmi nie było. Czasem tylko świtało mu w głowie, że jakby tak ze trzech chłopaków się wydarzyło, to by pomoc była, ale już po chwili dochodził do wniosku, że nikt lepiej nie zaorze i nie posieje niż on sam. W duchu uśmiechał się do swoich planów, pochylał się jeszcze bardziej nad swoim kawałkiem ziemi, już nie zaprzątając sobie głowy gdybaniem. Przy pianiu wstawał, niczym młody żołnierz na dźwięk trąbki, i niemal biegiem uwijał się ze wszystkim. Kiedy zaś słońce zastygało nad horyzontem, siadał przed swoją chałupą, na wysłużonej ławeczce i zaciągał się tabaką. Gdy już swoje wykichał, rozpromieniał oblicze i prostodusznym wzrokiem wpatrywał się w dal.

Na takim to zapatrzeniu zastali go studenci, którzy w towarzystwie Bożka poszli wywiedzieć się o szansę wydzierżawienia stodoły.

— E, ja bym tam stodoły nie chciał tracić — powiedział gospodarz, gdy spytali go o taką możliwość.

— Nie chcemy panu jej odbierać. Dzięki niej zrobimy dobry uczynek. Gdy już ją opuścimy, przekażemy panu w stanie nienaruszonym — wyjaśniał mu z uśmiechem Bożek.

— Ta, każden tak mówi, a jak go potem chcesz wyrzucić, to z milicjo przychodzi. Była tu taka jedna śwagierka, co to lokatora najeła. Ale, że tamten nie chciał władzy w ręce wchodzić, to go zameldowała. No i co potem było? Ano wyrzucić go nawet siłą nie dała, bo zameldowanego ruszyć nie można. Ja tam sie boje.

— Panie Morąg, ale niech pan pomyśli, czy względem dobrego uczynku to nie będzie? — powiedział Bożek wchodząc w jego słowa.

— Dobry uczynek? A jakiż to z tego dobry uczynek?

— Sąsiadowi pomożecie — mówił Bożek, wciąż uśmiechając się szeroko dla wyjednania sympatii.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.