WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Książka chroniona jest prawem autorski na mocy ustawy o prawie autorskim (Dz. U. 1994 Nr 24 poz. 83). Zabrania się kopiowania, udostępniania i publikacji fragmentów książki w Internecie bez zgody autorki.
Natura Derwana
Ewelina C. Lisowska
Wydanie 1
Rajcza 2020
Okładka
Ewelina C. Lisowska
Opracowanie graficzne i techniczne
Ewelina C. Lisowska
Wydawnictwo Romanse
Rajcza 498B, 34—370 Rajcza
napisz@ecl-pisarka.pl
www.ecl-pisarka.pl
Kilka słów od autorki
„Natura Derwana” to nie tylko lekki romans historyczny, ale także westchnienie nad pięknem otaczającego nas świata natury. Bliska relacja głównej bohaterki z Bogiem, jako stwórcą przyrody, ukazuje świat widziany jej oczami. To subiektywne, poetycko prozaiczne podejście do natury jest mi bliskie, a zachwyt Jadwigi nad pięknem przyrody jest także moim zachwytem.
Drugą stroną powieści jest Derwan — człowiek, który na pierwszy rzut oka jest zimnym urzędnikiem, starym kawalerem, na którego łasce są osoby służące w jego domu. Ale jaka jest prawdziwa natura Derwana? Mężczyzna skrywa ją w swoim sercu, i tylko Jadwiga może sprawić, że wydostanie się ona na zewnątrz.
Lubię, gdy akcja książki toczy się prędko, a bohaterowie przeżywają istny Roller Coaster uczuć oraz przygód. Zaskoczę jednak osoby, które poszukują silnych wrażeń! Powieść jest napisana dla osób wrażliwych, romantycznych, które pragną oderwać się od surowości świata nastawionego na pęd i zysk za wszelką cenę. Choć „Natura Derwana” zawiera malutką dozę powieści kryminalnej, nikt nie zostanie tutaj zabity — daleka jestem od opisywania makabrycznych scen pełnych krwi i bezlitosnej przemocy.
Książka jest dla Ciebie, jeśli szukasz romansu, w którym dzieje się wiele, a akcja przepleciona jest osobistymi zapiskami głównej bohaterki. Jest dla Ciebie, jeśli chcesz w tym koszmarnym pędzie współczesności przenieść się na chwilę do czasów, gdy życie płynęło wolniej. Lekka doza zachwytu nad naturalnym pięknem spodoba się osobom wrażliwym lub tym, które już dawno zapomniały o swojej romantycznej naturze — i tak jak Derwan zakryły ją lodowatą skorupą, aby została zapomniana na wieki.
Zachęcam do lekkiego podejścia do powieści. Niniejsza książka służy jedynie rozrywce. Po fachową wiedzę, dotyczącą końca wieku XIX na terenach Polski, odsyłam do źródeł historycznych.
Zima
1. Ogród Genowefy
Było jej strasznie zimno, a potwornie wczesna pora mroźnego poranka przenikała ją na wskroś, gdy krok po kroku przemierzała wciąż jeszcze śpiące ulice obcego miasta. Bruk nie dawał stabilnego oparcia dla jej zmarzniętych stóp, więc pokonując w mozole kolejne centymetry drogi w swoich wytartych trzewikach, raz po raz ślizgała się po cienkiej warstewce lodu. Opatulona włóczkową chustą, którą dostała na drogę od mamy, trzęsła się z zimna. Uśmiechnięta i zachwycona widokiem pięknego, jaśniejącego stopniowo, zimowego nieba, dziękowała Bogu za jego piękny podarunek. Bo czyż może być coś piękniejszego niż feeria barw błękitnych, białych i różowych, które mieszając się ze sobą, tworzą niepowtarzalnie unikatowy obraz, którego autorem może być jedynie sam Pan Wszechmogący?
Trzymając pod pachą kilka rzeczy osobistych zawiniętych w gazetę, rozglądała się dookoła poszukiwaniu wskazanego przez jej sąsiadkę adresu. Ponoć miała się tam dla niej znaleźć jakaś praca przy kwiatach. Uwielbiała wszelkiego rodzaju rośliny, więc miała nadzieję na to, że tym razem uda jej się znaleźć zajęcie dobrze płatne i przyjemne. Wysokie budynki kamienic stopniowo zamieniały się w coraz niższe budowle, stojące już nie tak zwarcie lecz pojedynczo. W końcu przed jej oczyma zaczęły ukazywać się prywatne wille otoczone ogrodami. Liczyła numerki kilkukondygnacyjnych domów znajdujących się na ulicy Wiejskiej i podążała w coraz dalsze zakamarki nowoodkrytego miejsca. Nagle zatrzymała się.
— To tutaj! — westchnęła, a z jej ust dobyła się para. Ujrzała jedynie trzymetrowy szpaler starannie przystrzyżonych cyprysów, a między nimi niewielką furteczkę, na której widniał numer posesji. Zajrzała przez metalowe pręty w głąb tajemnie osłoniętego przed światem ogrodu. Dom wyglądał na wciąż pogrążony we śnie. Mimo to nacisnęła dziwacznego kształtu klamkę i weszła na podwórko. Niewielka willa wprawiła ją w zachwyt swoim fantazyjnym wyglądem. Zupełnie nie przypominała wiejskich chat, które oglądała na co dzień w miejscu skąd przybywała. Parter, wyposażony w okna pokaźnej wielkości, nakryty był niskim poddaszem, które przeznaczono na pomieszczenia mieszkalne. Trzy niewielkie okna wystające dziwacznie z powierzchni dachu, symetria prostej bryły i ganek, na który wchodziło się po zaokrąglonych schodkach. Dom posiadał podpiwniczenie, gdzie, jak się domyślała, musiały mieścić się pomieszczenia gospodarcze i mieszkania dla służby. Krocząc ostrożnie po placyku wybrukowanym białym kamieniem, powoli zbliżyła się do niewysokich schodów, po czym weszła na ganeczek otoczony czterema koliście przystrzyżonymi bukszpanami, zgrabnie usytuowanymi w kamiennych donicach. Pochwyciła zmarzniętą pozłacaną kołatkę z zamiarem obwieszczenia swojego przybycia gospodarzom. Jednak dalsze jej wysiłki okazały się być daremne — kołatka przymarzła do drzwi!
— Kogo panienka szuka?
Podskoczyła przestraszona i obejrzała się za siebie, aby sprawdzić kto był właścicielem tego niskiego, buczącego głosu. Ujrzała osiemnastoletniego chłopaka średniego wzrostu, równie średniej urody, ubranego w roboczą odzież, trochę przy kości. Trzymał w rękach pokaźną stertę porąbanych szczapek drewna.
— Mam tutaj pracować… w ogrodzie znaczy się — wytłumaczyła i uśmiechnęła się do nieznajomego.
— Chyba raczej w szklarni. O tej porze w ogrodzie wszystko śpi, panienko! — zaśmiał się.
— Tak! Hi, hi!
— Pani domu też jeszcze śpi, więc będzie panienka musiała poczekać na nią w pomieszczeniach dla służby, tam za domem. — Wskazał głową miejsce położone gdzieś za willą. — Coś mówili, że ma się zjawić jakaś panienka do szklarni, więc komórka jest już przygotowana.
— Komórka? — „Czyżbym miała spać w szopie?”: przestraszyła się.
— To takie pomieszczenie pod budynkiem dla służby. Jest tam trochę ciemno, ale można w piecyku zapalić i będzie całkiem przyjemnie. Proszę ze mną! — Bez sentymentu rzucił drewno na ziemie i machnął na nią ręką jak na starego kumpla. Nie zaczekawszy na jej reakcję, poszedł za dom, a ona czym prędzej pobiegła za nim, w obawie, że zgubi się w tym nowym miejscu.
— Och! — wyrwało się z jej ust, gdy zobaczyła ogród swojej pani pogrążony w zimowym letargu. — Jak pięknie… — westchnęła, zapominając na chwilę o służącym, który zatrzymał się przy niewielkim, ceglanym domku stojącym w odległości kilku metrów od willi. Budowla okazała się o wiele dłuższa, niż sądziła.
Dopiero z tego miejsca była w stanie stwierdzić, że dom państwa ma kształt podkowiasty, a między prawym i lewym skrzydłem domu usytuowana jest kilkukondygnacyjna, kielichowo rzeźbiona fontanna kamienna. Pomyślała, że w lecie woda musi spływać z niej kaskadowo wprost do dolnego poziomu w kształcie kolistym, gdzie zapewne rosną lilie wodne. Dookoła fontanny rozpościerały się równo ułożone klomby przysypane grubą, kilkucentymetrową warstwą śniegu, tworzące tajemnicze, malutkie wzniesienia kształtem przypominające koła.
Ogród był spory, co niezmiernie ją ucieszyło. Harmonijnie ustawione niskie drzewa i krzewy przyprószone bielą, która skrzyła się pod wpływem promieni wschodzącego właśnie słońca, migotały kolorowymi iskierkami. W głębi ogrodu, za niewielkim żywopłotem kryła się drewniana altanka. Zaś na samym jego skraju stała duża szklarnia, gdzie przez małe szybki prześwitywały czerwone, białe oraz żółte plamki. To musiały być kwiaty, którymi miała się zajmować. „Och Boże, żeby to były róże.”: westchnęła jej dusza z nabożnym pragnieniem. „Nie ma bardziej niebiańskich kwiatów niż róże.”
— To tutaj! — krzyknął chłopak, budząc dziewczynę z zachwytu. Czym prędzej zjawiła się przy nim, a ten otworzył jej drzwi prowadzące do nowego lokum.
— Tam na dole? — zapytała przestraszona. Miała zejść z tego niebiańskiego ogrodu wprost do ciemnej, zimnej nory?
— Tak… a tak w ogóle to Janek jestem! — podał jej rękę, po czym mocno uścisnął jej zimną dłoń, potrząsając nią energicznie.
— Jadzia… Malinowska — rzekła, nie odrywając wzroku od betonowych schodów prowadzących do ciemności.
— Później przyniosę ci lampkę naftową. Nie ma tutaj prądu — wyjaśnił. — Drzwi na lewo są twoje. W tych na prawo mieszka Justysia.
— Justysia?
— Służąca. Jest niewiele starsza od ciebie… O ile masz tyle lat, na ile wyglądasz. — Przyjrzał się jej wychudzonej posturze i bladej twarzyczce.
— A na ile wyglądam?
— Trzynaście.
— Dodaj do tego jeszcze dwanaście i będziesz wiedział, ile mam lat naprawdę — uśmiechnęła się niepewnie, a później ostrożnie podążyła schodami na dół.
Janek poczuł się oszukany tą niejasną odpowiedzią.
— Ej! To niesprawiedliwe! Nie umiem rachować!
— Dwadzieścia pięć! — odkrzyknęła z ciemnego korytarza.
— Aha! A Justysia piętnaście! — odpowiedział jej, po czym zamknął drzwi i odciął całkowicie dopływ światła w korytarzu na dole.
Poszukała po omacku klamki od drewnianych drzwi. Nacisnęła ją po chwili wahania, po czym weszła do środka ciasnego pomieszczenia oświetlonego małym okienkiem usytuowanym tuż pod sufitem. Łóżko, sklecone najwidoczniej prowizorycznie tuż przed jej przyjazdem, zaskrzypiało niebezpiecznie pod jej czterdziestodziewięciokilogramowym ciałkiem, gdy z ulgą usiadła na szarym kocu zaściełającym mebel. Spojrzała na żelazny piecyk, stojący tuż obok drzwi i stoliczek po drugiej ich stronie, na którym stała metalowa miska. „A gdzie wychodek?” — przyziemna potrzeba nie dała jej wysiedzieć w miejscu, więc nie czekała na pojawienie się pani tego cudownego ogrodu, w którym miała pracować, tylko wyszła na zewnątrz, aby poszukać tego ustronnego miejsca.
Wychodek stał tuż za domkiem. Załatwiła więc swoje potrzeby i zaciekawiona migocącymi w oddali, kolorowymi plamkami wyzierającymi na nią zza zaszronionych szyb, z radością ruszyła odśnieżonym chodniczkiem w kierunku szklarni. Mroźne powietrze i zapach sosenek — rozrzuconych pojedynczo to tu, to tam — przypomniał jej o świętach Bożego Narodzenia… Odrzuciła na bok tęsknotę za matką i przyjrzała się szklano żelaznej konstrukcji. Mierzyła sześć metrów długości i trzy szerokości. Wchodziło się do niej przez szklane drzwi obramowane kutą, żelazną ramą. Całość sprawiała wrażenie przezroczystej, kryształowej klatki, chroniącej kwiaty przed światem zewnętrznym. Drżącą z przejęcia ręką nacisnęła na klamkę, wstrzymała oddech i weszła do środka ciepłego pomieszczenia. W obawie o bezpieczeństwo tak cennych roślin zamknęła pospiesznie drzwi, po czym zaciągnęła się zapachem kwiatów.
— Wspaniałe! — powiedziała zachwycona i niemal na paluszkach zbliżyła się do doniczek i grządek, gdzie rosły najróżniejszych kolorów róże. — Dzięki ci Boże! Tak chciałam, żeby to były róże!
Niczym w transie podchodziła do każdej z nich, wąchała i dotykała ich gładkich, kruchych liści oraz aksamitnych różnobarwnych płateczków.
— Dzień dobry Czerwona Pani! Och! jaka jesteś śliczna Biała Królowo! A pani ma takie piękne różowe płateczki… — mówiła do kwiatów. Tracąc poczucie czasu podczas uroczystego przywitania ze swoimi podopiecznymi, nie zwróciła uwagi na upływ godzin.
— Och! jakie jesteście piękne kwiatuszki!
Nagle drzwi szklarni otworzyły się z impetem! Przestraszona dziewczyna odwróciła się i zobaczyła wysoką postać ubraną w eleganckie, brązowe futro i kapelusz, dzierżącą w ręce starczą laskę uniesioną ku górze.
— Co ty tutaj robisz?! — warknęła na nią oburzona pani Genowefa Drozd.
— Ja… ja tutaj przyszłam do pracy p-proszę pani — wyjąkała. — Nazywam się Jadwiga Malinowska.
Dygnęła pospiesznie, po czym wlepiła oczekujący i przerażony wzrok w surową twarz kobiety po sześćdziesiątce. Nadal nie opuszczała laski, którą dzierżyła w ręku. Najwidoczniej przyszykowała ją sobie do obrony swojego kwiatowego dobytku.
— Przyszłam tutaj do pracy, proszę pani.
Na dźwięk słów dziewczyny, która wyglądała jej jeszcze na dziecko, kobieta odetchnęła z ulgą.
— Aleś mnie nastraszyła dziewczyno. — Złożyła broń, zmieniając ją na powrót w swoją osobistą podporę. Odetchnęła kilka razy.
— Proszę pani, bo róże zmarzną! — przestraszyła się na widok drzwi do szklarni, które nadal stały otworem.
— Och! — Pani Drozd aż podskoczyła z obawy o swoje unikatowe gatunki. Prędko zamknęła drzwi.
— Bardzo dobrze, że w końcu znalazłam kogoś, kto pomoże mi właściwie ochronić te cuda natury! — Choć jej słowa były miłe, jej twarz nie drgnęła nawet na ułamek centymetra.
— Bardzo chętnie w tym pomogę! — Jadzia dygnęła usłużnie, zachowując powagę.
— Idealnie! — Wyprostowała się, a w jej oczach zabłysły nibyogniki radości.
— Ta róża potrzebuje częstego podlewania! — przykazywała Pani Drozd. Całkowicie zapomniała o podstawowych potrzebach nowej służącej. Mijała już trzynasta, a Jadzia nie napiła się i nie zjadła ani grama od wczorajszego dnia. Rano, gdy wychodziła z domu, nie miała sumienia, żeby zjadać ostatnie kromki czerstwego chleba. Mama na pewno chciała je zjeść na śniadanie. — Słuchasz mnie?!
— Tak, proszę pani — powiedziała niemrawo. Poczuła, jak żołądek zwija się jej z głodu.
Stuk! Stuk!
— Proszę pani, obiad podano! — powiedziała dziewczyna, którą musiała być Justysia. Drobna blondyneczka o zaróżowionych policzkach ukłoniła z gracją i zaczekała na rozkazy. Miała na sobie fartuszek roboczy i chustę oraz czepeczek z białej bawełny.
— Justyno! Nie wychodź na mróz taka wypierzona! Bo znowu będziesz chora! Zaraz idę! — machnęła ręką na dziewczynę, po czym wróciła do instruowania Jadzi.
Justysia spojrzała na nowoprzybyłą ze współczuciem i opuściła pomieszczenie.
— Ta biała musi dostawać raz na dwa tygodnie nawóz. Muszę później podać ci dokładną recepturę mikstury… Znasz się trochę na ziołach, jak słyszałam?
— Tak, proszę pani.
— Och! Jestem ogromnie głodna! Później dokończymy rozmowę!
Jadzia z ulgą otworzyła swojej pracodawczyni drzwi, a później każda z nich udała się w swoją stronę.
Gdy położyła się z ulgą na twarde łoże, nie myślała już o jedzeniu. Jej myśli zaprzątnęła inna sprawa, która leżała jej bardzo na sercu. Mama. „Czy miała co jeść na obiad? Czy ktoś pomógł jej zapalić w piecu, w chacie?” Pan Hubert obiecał zajrzeć do mamy, gdy jej nie będzie. Pani Florentyna miała dać mamie prace ręczne — odzież do cerowania, aby mogła zarobić parę groszy na życie. Oby dotrzymała obietnicy. Od dziecka były same — ona i mama. Zawsze musiały liczyć tylko na siebie — w chłodzie, upale, głodzie i chorobie.
Stuk! Stuk!
— Proszę! — Usiadła na łóżku.
— Dzień dobry! — Zza drzwi wyjrzała mała główka Justysi. — Czy zje z nami panienka obiad?
— Oj! Zupełnie nie wiem, czy mogę? — odparła zakłopotana.
— Czekamy na panienkę w domu, w jadalni dla służby.
— Och! Nie wiedziałam, że państwo na mnie czekają — westchnęła zawstydzona, po czym rzekła weselej: — Nazywam się Jadwiga, możesz mówić mi Jadzia! — Radośnie uścisnęła kościstą dłoń chudziątka, które było jeszcze bardziej wątłe niż ona sama.
— Justysia! — Delikatny uśmiech zamajaczył na jej usteczkach, choć oczy pozostały smutne.
W jadalni dla służby, mieszczącej się w centrum kuchni, było trochę więcej miejsca niż w jej ciasnym pokoiku. Poznała jeszcze jedną służącą: Karolinę — panią w wieku czterdziestu lat, oraz lokaja Sławka, który miał nie więcej niż pięćdziesiąt wiosen. Wszyscy byli jacyś tacy szarzy, smutni i chudzi… Jak bardzo kontrastowała w jej myślach postura pani Drozd z sylwetkami tych zabiedzonych osób. „Czyż wszyscy tutaj chodzą głodni?!” — przestraszyła się. Ciepły posiłek składał się z kaszy, warzyw i kawałeczka mięsa. Wielkość porcji pozostawiała wiele do życzenia. Może dla niej i dla Justysi ta ilość mogłaby okazać się wystarczająca, ale Karolina i Sławek byli dorosłymi ludźmi — potrzebowali bardziej wartościowego posiłku. Najmniej zjadł Janek, choć pracował najciężej z nich wszystkich. Sprawiał wrażenie umięśnionego, choć twarz miał równie bladą jak reszta służby.
Najbardziej uderzyło ją żałobne milczenie podczas jedzenia, jakby wszyscy bali się cokolwiek powiedzieć. Może obawiali się nowoprzybyłej? Może zwyczajnie nie wiedzieli, co powiedzieć, a może po prostu nie mieli na to siły?
Po skończonym posiłku, bez najmniejszego słowa, wszyscy wrócili do swoich obowiązków.
— Pani Karolino, czy…
— Ciiicho! Sza! — upomniała ją kobiecina, która sprzątała posiłek z największą delikatnością.
— Dlaczego? Dlaczego nikt nic nie mówił podczas posiłku? — wyszeptała Jadzia.
— Bo pan domu wymaga ciszy. Pracuje do późna, a rano długo śpi i znów wraca do pracy. To urzędnik państwowy, pracuje w Ratuszu. Pisze, notuje, układa przemowy dla zacnych osób… Ubiega się o stanowisko radnego w partii rządzącej miastem. Być może kiedyś zostanie nawet prezydentem miasta, tak jak jego świętej pamięci ojciec! Pani na to bardzo liczy — wytłumaczyła jej wyczerpująco, po czym zamilkła.
— To nowy mąż pani?
— Syn. Ma trzydzieści pięć lat i wciąż jest sam. Nie ma żony. Jego matka mu zakazała, żeby mógł się zająć tylko pracą.
— To bardzo duże poświęcenie — szepnęła z uznaniem.
— Tak. Zwłaszcza, że starym kawalerom z wiekiem coraz bardziej się przewraca w głowie — rzekła z tajemniczym uśmieszkiem.
— Och! Naprawdę? — Zaciekawiła ją ta dziwna postać.
— Tak, przekonasz się, jak go kiedyś zobaczysz. O ile uda ci się go kiedykolwiek zobaczyć…
— Ojej! Biedny. Musi być mu ciężko.
— Być może… ale nam jest ciężej. Wszystko zrozumiesz.
To był dziwny dzień — pomyślała Jadwiga, gdy przechadzając się późną porą po zimowym ogrodzie pani Genowefy, przyglądała się gwiazdom migocącym na granatowej chuście nieba. Brakowało jedynie Księżyca. Zaciekawiona kształtem kamiennej fontanny, stojącej centralnie w podkowie willi, podeszła, aby przyjrzeć się jej dokładniej. Jej szczyt przypominał bukiet kwiatów splecionych w jedną kompozycję. „Musi wyglądać bardzo pięknie, gdy letnią porą tryska z niej kaskadami woda, a dźwięk musi wypływać z niej śliczny niczym melodia śpiewana przez dziki strumień. Dołem pewnie rosną wodne kwiaty…”
Dotknęła zimnej, chropowatej powierzchni kamienia, aby sprawdzić, czy jest sucha, po czym przysiadła na skraju pustego zbiorniczka.
W jednym z okien usytuowanych po środku budowli, na parterze zobaczyła postać siedzącą przy biurku, pochyloną nad pisaniem czegoś bardzo absorbującego. Długie, jasne włosy zakrywały połowę jej twarzy, a kilkucentymetrowy, jasny zarost świadczył o tym, że był to mężczyzna. Był drobnej budowy, ale nie była w stanie stwierdzić, czy był stary czy młody, brzydki czy ładny. Odłożył pióro i przyjrzał się temu, co napisał, patrząc przez błyszczące od świateł, okrągłe szkła okularów. Wstał i zaczął przechadzać się po oświetlonym światłem elektrycznym pokoju. „Na wsi nie ma takich cudów… Mama musi szyć przy świeczce.” Westchnęła tęsknie. Przeniknął ją mroźny powiew wiatru. Wstała, po czym pospiesznie poszła do swojej piwniczki.
Wpis 1. Pamiętnika Jadwigi Malinowskiej
Mamusiu, będę tutaj wszystko pisała, żeby Ci później opowiedzieć, albo gdybyśmy się już miały nigdy nie zobaczyć… Tak będę pisała, jakbyś była tutaj obok mnie. I do Ciebie Boże będę mówiła, pisząc, żeby nie zapomnieć, jak jesteś dobry i litościwy dla swoich dzieci. Zapiszę wszystko to, co mnie boli, co cieszy i to co się działo w moim życiu kiedyś i co będzie się działo tutaj.
Jak to wszystko jest mądrze pomyślane. Sławię Twoje dzieła Boże! Słońce i Księżyc! Niebo i kwiaty! Wszystkie pełne są Twojej miłości, dobra i mądrości! Słońce wskazuje nam porę dnia, rozjaśnia ciemności, sprawia, że kwitną kwiaty i dojrzewają owoce! Och! Ojcze! A Księżyc?! Jakże pięknie rozświetla każdą, nawet najciemniejszą noc! Łagodne światło otula do snu wszystkie stworzenia, rośliny i ludzi. Dzień i noc, tak dobrze zaznaczone i tak dobrze wyliczone co do minuty, sekundy. Różne miesiące dają nam rozmaite plony: warzywa, owoce i zboża, które są pokarmem dla ciała oraz kwiaty, które są pokarmem dla duszy i zmysłów.
Jak Ty to robisz Panie, że nawet zimą pozostają na drzewach owoce, które ptaki zbierają, aby w ten sposób przetrwać chłód? A jeśli to im nie starcza, to ludzie wiedzą, aby dać im zboże czy kawałek słoniny.
Nawet zimą ogród jest piękny! Zielone igły sosen i jodeł pachną świeżą wonią lasu, a czerwone owoce ostrokrzewów radośnie migocą pośród zdobnych, ciemnych liści, przypominając o nadchodzących narodzinach Małego Dzieciątka. Gdzieniegdzie zostają czasem złote igiełki modrzewi, wyzierają delikatne główki zasuszonych kwiatów ubranych w pióropusze. Szeleszczące trawy łąk nucą cichą melodię, przypominając o tym, że niebawem obudzą się na wiosnę.
Och! Jak bardzo dziękuję Ci Boże, któryś jest w Niebie! Choć gdy tak patrzę na Twoje dzieła na ziemi, to myślę, że kwiaty i inne rośliny są kawałkami Nieba, kawałkami CIEBIE, które widać i których można dotknąć. Dziękuję Ci, że mogę to widzieć, wąchać kwiaty, dotykać chropowatej kory drzew i czuć, że jestem tak blisko Ciebie poprzez naturę, która śpiewa każdego dnia hymn ku Twojej chwale. Amen.
2. Róża Derwana
Rano jak zwykle był popracować w Ratuszu… To znaczy o dwunastej w południe tam był — gdy pracuje się do późna, pory dnia zmieniają swoje nazwy w zależności od tego, kiedy człowiek otworzy oczy. Dokumenty, sterty teczek, interesanci wszelkiego wieku i pochodzenia… Pracował w biurze, a po godzinach pisał przemowy dla znaczących „coś więcej” osób, oraz układał treści podań i próśb dla zwyczajnych ludzi. Przede wszystkim służba ludziom! — ta właśnie dewiza towarzyszyła Derwanowi na każdym kroku, począwszy od bardzo późnego „poranka”, a skończywszy na sennych majaczeniach, w których to widział siebie na czele partii sprawującej władzę w mieście.
Teraz był już wieczór, a on wciąż nie potrafił sklecić kilku zdań, które pomogłyby przekonać prezydenta miasta, aby w końcu podjął się naprawy drogi na ulicy Kamieniarskiej. Mieszkający tam ludzie poprosili go o pomoc w napisaniu podania, które skutecznie trafiłoby do sumienia głowy miasta. Ulewne deszcze na jesieni czyniły drogę nieprzejezdną, można by rzec, że skłaniała ona mieszkańców do zakupu łodzi lub promu, który holowałby pasażerów na drugi brzeg, aż do ubitego traktu. Wertepy zimą czyniły przejście wąskim, niezdatnym do przejechania powozem. A przecież ludzie tam chcieli żyć na poziomie! Móc swobodnie poruszać się po drodze, przewozić swoje towary do miasta, szybko dotrzeć do kolei i na pocztę, bez problemu dotrzeć w zimie do sklepu po niezbędne rzeczy. Derwan już wiedział, co odpowie Michał Zaręba — mianowicie: „Urodzeni tam ludzie niskiego stanu przywykli do niewygody. Nie ma co na siłę wprowadzać ich do wielkomiejskiego zgiełku. Niech każdy żyje sobie na takim poziomie, na jakim Bóg go umiejscowił podczas narodzin. Aha! I Dew! Idź do fryzjera i zrób coś z tymi włosami… wyglądasz wyjątkowo niereprezentacyjnie. Pamiętaj, że stanowisz wizytówkę Ratusza!”
Westchnął ciężko i wrócił do pisania. Pokój rozświetlony elektryczną lampą wydał się mu teraz zbyt luksusowy jak na jego pozycję społeczną. Był jednocześnie zbyt nisko sytuowany społecznie, aby je posiadać i zbyt wysoko urodzony, aby go nie posiadać. Z tą myślą zapalił lampkę naftową, a pokój wypełnił się nieprzyjemnym zapachem palonej nafty. Ziewnął przeciągle i spojrzał na jeden z wielu zegarów ojca — jedyny w tym gabinecie, wciąż jeszcze przejawiał pewne oznaki życia. Była dwunasta! Tik-tak! Tik-tak! Tik-tak! — powtarzał wciąż swoją odwieczną melodię, usypiając go kroczek po kroczku.
— Nie mogę teraz zasnąć!!! — Wściekły na siebie wstał, wychylił głowę przez drzwi i krzyknął, aż echo potoczyło się po korytarzu:
— Justynooo!!! Kawyyy!!! — Po czym z hukiem zamknął drzwi. Nerwowym krokiem przemierzył gabinet ojca w tę i drugą stronę. Rozejrzał się po wymagających malowania ścianach, po półkach pełnych starych książek i wystających luźnych kartek, które straszyły go teraz niczym zęby potworów przeszłości. Spojrzał na kolekcję zegarów liczącą sobie około stu egzemplarzy. Ojciec gromadził je od dziecka. Wszystko co znajdowało się w tym pokoju, było grubo przykryte kurzem, który okrywał poszczególne przedmioty niczym puszysta kołderka. Wszystko było na swoim miejscu, a mimo to czuł niepokój.
„Ojciec byłby zadowolony” — pomyślał. Od jego śmierci nie ruszył niczego, nawet rzuconej na podłogę sprężyny. Służąca musiała tak sprzątać podłogę, aby nie zmienić pozycji tej właśnie sprężyny, która wypadła ojcu z rąk w momencie jego śmierci. Półki były niczym sacrum –nikomu nie pozwalał ich dotykać. Zawierały notatki ojca, książki oraz jego stare gazety.
Odwrócił się w kierunku kominka, nad którym wisiał duży portret ojca. Tadeusz Drozd był człowiekiem oddanym ojczyźnie. Dumnie sprawował przez wiele kadencji urząd prezydenta miasta. Zawsze marzył o tym, aby któryś z jego synów pełnił ten sam urząd, ba! obowiązek! względem ludzi. Od siedemnastego roku życia Derwan nieustannie starał się zostać tym Kimś. Żaden z jego dwu starszych braci nigdy nie przejawiał żadnych zdolności politycznych czy przewodnich… choć czterdziestoletni Juliusz został pasterzem bożego ludu, a trzydziestosiedmioletni Łukasz: głową rodziny. Derwan, jako trzydziestopięciolatek, był w idealnym wieku, aby w końcu wkroczyć na szerokie salony polityki. Wieloletnia praca w Ratuszu świetnie przygotowała go do tej służby. Był idealnym kandydatem na odziedziczenie „fotela” po ojcu. Zawsze był bardzo dumny z tego, że ma takiego tatę. „Przede wszystkim: obowiązek!” — to była główna dewiza Tadeusza, a teraz odziedziczył ją po nim jego najmłodszy syn.
A jednak… pamiętał święta bez ojca, urodziny, na których go nigdy nie było. Smutne, zapłakane oczy mamy, gdy wyjeżdżał na delegacje. Zawsze dzielnie wspierał mamę, gdy jej dwaj starsi synowie opuścili w końcu dom i zaczęli układać swoje własne życie. Stał się nagle jedynakiem, który stanął w centrum życia Genowefy Drozd.
Puk! Puk! Puk!
— Wejść! — warknął, podskoczywszy nerwowo. Powrócił do rzeczywistości. Zamyślił się tak głęboko, że na chwilę był nieobecny w tym świecie.
Przez drzwi weszła Justyna, niosąc na tacy dymiący kubek kawy. Od dawna nie pijał w filiżankach. Gdyby był w stanie, pijałby kawę w wiadrach, byle tylko nie spać!
— Proszę, proszę pana — szepnęła cichutko, stawiając kubek na biurku. Później jak zwykle popatrzyła przeciągle w zmęczone, ale piękne oczy swojego pracodawcy i na paluszkach opuściła pokój. Nie zdziwiło jej, że w zamian nie dostała nawet zwyczajnego „dziękuję”. Chciała jedynie móc spojrzeć w te szare oczy i utonąć w nich na parę sekund dłużej, niżby służącej wypadało.
— Dziwna ta dziewczyna — burknął pod nosem. Zasiadł znów do swojej pracy. Towarzyszyły mu jak zwykle: ból pleców, świąd oczu i ból głowy, które świadczyły o jego przemęczeniu. — Na czym ja to skończyłem?! „My mieszkańcy ulicy Kowali… Rany!!! — warknął na siebie. — Kamieniarskiej!!! Wszystko do poprawy! — Zmiął kartkę, po czym rzucił ją na stertę w kącie pokoju.
Zanim ponownie zaczął pisać, skierował swoje oczy w kierunku okna. Ktoś tam siedział… na fontannie! I patrzył w jego okno! „Zjawa?! Duch?!” Poczuł, jak po jego skórze przechodzą ciarki. „Nie… duchów nie ma!” Odetchnął. To musiała być ta dziewczyna, która miała zająć się szklarnią matki. Pamiętał, jak sam pomagał mamie… Trwało to do chwili, aż pewnego dnia ojciec powiedział:
— Kwiatki są dla bab! Chodź! Zajmiesz się czymś pożytecznym!
Miał wtedy piętnaście lat. Dobrze pamiętał, co wtedy poczuł — upokorzenie, rozczarowanie i żal.
— „My mieszkańcy ulicy Kamieniarskiej zwracamy się z uprzejmą prośbą o rozpatrzenie naszego postulatu odnośnie drogi…„ — Zrobił kleksa, który ponownie wyprowadził go z równowagi. Zmiął kartkę i rzucił ją do kąta. — Zaraz się przewrócę! — Jego oczy same zamykały się do snu. Sięgnął po kawę, niestety zdążyła już trochę ostygnąć.
Stuk! Stuk! Stuk!
— Wejść! — odpowiedział poirytowany.
— Przyniosłam panu coś do jedzenia… — zaczęła cichutkim głosikiem Justysia.
— Wyjdź mi stąd dziewczyno! Ale już!!! — Zerwał się zza biurka, wygonił ją z pokoju, po czym zamknął drzwi na klucz. — To wszystko to jakiś jeden wielki koszmar!!! — jęknął i powrócił do pisania. „Muszę na rano mieć gotowe to cholerne pismo! Spojrzał ukradkiem na sofę stojącą za jego plecami, z prawej strony pod ścianą. „A gdyby tak zdrzemnąć się choć na chwilę?”
— NIE! — uderzył w biurko pięścią, aż kałamarz podskoczył.
„Przede wszystkim: obowiązek!” — zwyciężyło wszelkie jego opory i zmęczenie, które w jego oczach jawiło się niczym lenistwo ciała nieprzywykłego do ciężkiej, fizycznej roboty. Pół godziny później postawił kropkę przy ostatnim zdaniu i odetchnął z ulgą.
— Boże, gdybyś istniał… pewnie bym ci teraz podziękował!
W tym samym czasie, pewne błękitne oczęta po raz kolejny zalewała fala łez. Jej ukochany pan ją wyrzucił, choć chciała tylko, aby coś zjadł. Była taka miła i cicha, jak zwykle. A on ją wyrzucił!
„Och, dlaczego musiałam pokochać właśnie jego?!”
Nie potrafiła o nim nie myśleć w dzień i w nocy. Wiedziała, że to nie wypada… ale roiła w swojej głowie marzenia, że kiedyś może ją pokocha. Tak bardzo tego pragnęła w swoim delikatnym i pełnym miłości, dziewczęcym serduszku.
— Och! Dew… — westchnęła, trzęsąc się z zimna. Nakryła się kołdrą. W piecyku już wygasło. — Och! Żeby tak móc zasnąć w twoich ramionach.
***
Wstała o siódmej, aby podlać kwiaty, zanim uda się do Ratusza. Musiała tymczasowo zameldować się w domu swoich państwa. Przy okazji miała nadzieję, że uda jej się znaleźć w mieście jakieś niedrogie mieszkanie, aby mogła sprowadzić tutaj swoją mamę. Kobieta była słabego zdrowia i wymagała czasem opieki innych osób.
Wyszła do ogrodu wciąż pogrążonego we śnie. Niedługo miało widnieć. Wydeptana przez środek ogrodu ścieżka poprowadziła ją wprost do szklarni. Zapalając światło, nie mogła się nadziwić cudowi elektryczności. Kilkukrotnie zapalała i gasiła zawieszoną na ścianie żarówkę połączoną specjalnym mechanizmem ze sznureczkiem, za który pociągała, delikatnie trzymając między dwoma palcami swojej delikatnej rączki. Zupełnie nie rozumiała działania tego prostego mechanizmu, więc porzuciła zabawę światłem i przystąpiła do zabiegów pielęgnacyjnych roślin.
— Jak to dobrze móc was oglądać każdego dnia, moje piękne kwiatuszki! — mówiła i podlewała młode sadzonki róż. — Boże, tak bardzo ci dziękuję, że ta pani mnie przyjęła! Och! Nigdy nie marzyłam o tym, że będę mogła pracować w tak pięknym miejscu! Proszę tylko o jedno… — zamknęła oczy i złożyła dłonie w akcie błagalnym — pomóż mi znaleźć wspaniały pokoik dla mamy, żeby mogła się tutaj przeprowadzić. Dziękuję ci z góry, bo wiem, że mnie wysłuchasz.
Z uśmiechem na twarzy skończyła pracę i poszła do domu, aby zjeść śniadanie.
Wszyscy zachowywali się tak, jak wczoraj. Szare ściany kuchnio-jadalni i szaroblade, milczące twarze służby nie zrobiły tym razem na niej wrażenia. Jej uwagę przykuły natomiast czerwone i podpuchnięte oczęta Justysi. Siedziała przy stole i przeżuwała owsiankę, wlepiała oczy w stół i pociągała noskiem. Jej śliczne, błękitne oczęta wciąż szkliły się wilgocią łez.
— Justyno! Zanieś śniadanie mojemu synusiowi do gabinetu! — zabrzmiał szybko rzucony rozkaz wypowiedziany przez Genowefę, gdy dama przechodziła korytarzem obok kuchni.
— Dobrze proszę pani! — Justysia natychmiast wstała i zajęła się przygotowaniem śniadania. Derwan nie lubił czekać. W jej serduszku zatlił się mały ogienek nadziei. „Może pan mnie przeprosi za swoje zachowanie? Może uda mi się spędzić chwilę dłużej w jego towarzystwie?” Tak bardzo tego pragnęła! Chwilę później niemal biegła do niego, niczym na spotkanie z ukochanym.
— Biedna Justysia — rzekła Karolina, gdy zostały same. Właśnie sprzątała po obiedzie. — Taka zakochana.
— Zakochana? — zapytała Jadzia. Powoli zaczęła domyślać się, dlaczego dziewczyna była dzisiejszego ranka taka zapłakana.
— Tak. Zakochała się w panu. Wszyscy to wiedzą, tylko nie on sam. Zresztą, pani nie pozwoliłaby na to, aby związał się ze służącą. Przewidziała dla niego raczej inną kandydatkę… z wyższych szczebli drabiny społecznej! — rzekła z przekąsem, gdy poprawiała niesforne, czarne pasma pod swoim czepkiem. Na jej palcu Jadwiga dostrzegła obrączkę.
— Czy to pani córka?
— Nie. Justysia to przybłęda bez ojca. — Posmutniała jeszcze bardziej. — Ale dla mnie jest niczym córka, której nigdy nie miałam. Sławek — lokaj, to mój mąż… — Uśmiechnęła się smutno. — Nigdy nie mieliśmy i nie będziemy mieli swojego domu, ale co tam! Dom jest tam, gdzie jest ukochana osoba! Prawda?! — zapytała Jadzi. Dziewczynie od razu przypomniała się mama. — Masz rodzinę?
— Tak, mamę.
— A reszta rodziny?
— Mam tylko mamę… Nie mam ojca. Noszę nazwisko matki — wyznała ze wstydem. Nigdy nie poznała swojego ojca. Zresztą i tak nie chciałaby go nigdy zobaczyć. Zacisnęła zęby i wstała, szykując się do wyjścia.
— Przykro mi, ale nie martw się. Dla takich jak ty i Justysia Bóg jest zawsze bardziej opiekuńczy. Wielkie rzeczy przed wami! Zobaczysz! — Pewna swego uśmiechnęła się pocieszająco i podparła boki. Mimo kilku zmarszczek jej buzia była bardzo ładna.
— Nie wiem… — zaczęła, gdy do środka weszła Justysia cała rozanielona, z wypiekami na twarzy.
— A co to?! Czyżby w końcu doszło do czegoś?! — Karolina droczyła się z nią.
— Och, Karolinko! Przeprosił mnie za wczoraj! I był taki miły!
— Ciiiszej! Bo jak cię pani usłyszy, to ci łeb utnie! — Czterdziestolatka pospiesznie zamknęła drzwi do kuchni.
— On jest dobry! Wiem to! Ja go oswoję i będzie lepszy, zobaczycie! — Justyna była pewna tego, co mówi i pełna nadziei na lepsze dni.
Jadzia, która nie chciała mieszać się w nieswoje sprawy, pożegnała się i wyszła. Wzięła ze swojego pokoju akt urodzenia — zabrała go z domu przed wyjazdem do miasta. Zapytawszy Janka, który rąbał drewno, o drogę do Ratusza, wyszła na powoli budzącą się do życia ulicę. Szła szeroką drogą, tam gdzie było więcej miejsca do chodzenia, a ludzie idący bliżej budynków dziwnie się jej przyglądali. Zupełnie nie wiedziała, dlaczego tak tłoczą się pod ścianami, zamiast skorzystać z wolnej przestrzeni. I szła by tak dalej, gdyby nagle na jej drodze nie pojawił się rozpędzony powóz. Nie miał chyba zamiaru jej ominąć!
— Zejdź na chodnik! Wariatko!!! — warknął obdartus, który właśnie przechodził obok niej chwiejnym krokiem.
Pospiesznie zeszła na bok. Po chwili zdziwiła się, że to podwyższenie, po którym wszyscy chodzą, jest znacznie wygodniejsze do przemieszczania się niż wybrukowana droga.
„Ale wstyd! — pomyślała. — Nie wiedziałam, że to miejsce do chodzenia. Droga dla ludzi! Ale jestem głupia.” Zaczerwieniła się ze wstydu. Uważając na przechodniów, podążała dalej objaśnioną przez Janka trasą. Drugą stroną ulicy przejechał powóz, w którym siedziała, zdaje się, znajoma jej osoba… Ale tutaj było tylu podobnych ludzi. Z każdą chwilą było ich coraz więcej, a powozy niemal mnożyły się na jej oczach. „Wczoraj było tutaj o wiele spokojniej! I dało się iść po drodze.” Podziwiając wystawy sklepowe i piękne stroje dam, eleganckie garnitury gentelmanów i wystawne bryczki, w pewnej chwili zdała sobie sprawę z tego, że idzie z otwartymi ustami. Pospiesznie je zamknęła i otarła usta. Wszystko tutaj było takie duże, szybkie i wystawne.
Dotarła do skrzyżowania, które miała minąć. W tym miejscu miała być widoczna wieża ratuszowa. Z ulgą stwierdziła, że faktycznie tam jest! „Ale to jeszcze kawał drogi!” — pomyślała i westchnęła ciężko, aby w następnej chwili uśmiechnąć się i ruszyć ku celowi.
Jej usta znów rozchyliły się w zdumieniu, gdy w końcu stanęła przed ogromnym, jej zdaniem, budynkiem. „To więc jest Ratusz!” Mnogość okien i wysokość wieży przyprawiły ją o zawrót głowy. „Jak mam znaleźć to pomieszczenie, w którym mam załatwić sprawy?!” Nogi zmiękły jej ze strachu. Weszła po schodach na coś w rodzaju ogromnego ganku i zatrzymała się przed wejściem składającym się z trzech osobnych drzwi. „Którędy powinnam przejść, aby trafić do tego biura?!”
— Boże pomóż — wyszeptała zdezorientowana. Wybrała środkowe drzwi i przekroczyła próg tego zacnego budynku. Wydawał jej się zbyt luksusowy jak dla załatwiania sprawunków prostej, wiejskiej dziewczyny takiej jak ona. Odkryła, że za drzwiami znajdowały się następne schody, a u ich szczytu następne drzwi. Podążając śladem jednego z gentelmanów, przekroczyła je i znalazła się w obszernej sali, gdzie roiło się od ludzi. Przełknęła ślinę i poczuła paraliżujący strach! „Nie dam rady tego załatwić!” Cofnęła się o krok i wtedy wpadła na jakiegoś jegomościa, który uchronił ją przed upadkiem, przytrzymując za ramiona.
— Ostrożnie! — rzekł nieprzyjemnie. Odwróciła się i zobaczyła kim był ów człowiek. Jej oczy zatrzymały się na wysokości eleganckiego krawata, a następnie uniosły się ku zarośniętej twarzy i szarym oczom mężczyzny. Długie do ramion, strąkowate, ciemnoblond włosy czyniły jego postać niechlujną.
— Przepraszam pana… ja… Nie… nie potrafię znaleźć biura… to znaczy…
Spojrzała na niego tak błagalnie, że serce mu zmiękło. Puścił jej drżące ramiona, cofnął się o krok i zapytał grzeczniej:
— W czym mogę pani pomóc? Pracuję tutaj — wyjaśnił krótko Derwan.
— Muszę uzyskać tymczasowe zameldowanie.
— Odpis z Aktu urodzenia jest? — zapytał rzeczowo, spoglądając chłodno w brązowe oczęta dziewczątka. Zrobiło się mu jej żal. „Kto wygonił takie biedne, bezbronne dziecko do miasta?!”
— Tak, proszę pana. — Podała mu karteluszek, który zmiął się w jej dłoni, gdy ze strachu zacisnęła pięści.
— Dobrze, proszę za mną.
Ruszył w kierunku kolejnych schodów, które przeraziły Jadzię swoją ilością. Obejrzał się na nią i zapytał:
— Idzie panienka?
Skinęła główką i ruszyła śladem tego dziwnego urzędnika państwowego. Weszli na długi, obszerny korytarz, gdzie kazał jej zaczekać. Usiadła na drewnianej ławeczce, z dłońmi kurczowo ściskającymi poły zsuniętej na ramiona chusty. Derwan zniknął gdzieś na końcu długiego rzędu drzwi, pozostawiwszy ją samą.
Gdy w końcu wyszedł z pokoju numer 22, dziewczyna siedziała nadal na ławeczce, na której ją pozostawił. Wyglądała na zagubioną. Zsunęła z głowy szarą chustę, w której tutaj przyszła. „Czyż nie ma żadnego płaszcza na zimę?” Jej buty były takie zniszczone. Poczuł się w obowiązku, aby zapytać ją o kilka spraw. Gdy jednak zbliżył się do niej, skupił uwagę na paśmie siwych włosów nad prawą skronią dziewczyny. Dostrzegł wyraźny kontrast między tym jasnym pasmem a czernią jej cienkich włosów.
— Proszę przyjść jutro z tym kwitkiem — rzekł i podał jej papierek.
Jadzia nie lubiła, gdy ludzie wciąż patrzyli na jej włosy w ten sam, nieprzyjemny dla niej sposób. Wstała i podziękowała, po czym wyszła pospiesznie z korytarza. Chciała prędko znaleźć się poza tym dziwnym budynkiem, z daleka od tego dziwnego mężczyzny!
Dopiero gdy wyszła na ulicę, zdała sobie sprawę z tego, że zapomniała zapytać, czy w mieście nie ma przypadkiem jakiegoś lokum, gdzie mogłaby zamieszkać starsza kobieta.
„Mamusiu, wybacz, ale dziś już nie dam rady” — przeprosiła ją w duchu i ruszyła w drogę powrotną, trzęsąc się z nadmiaru wrażeń.
Z ulgą zamknęła za sobą drzwi i usiadła na łóżku, które zazgrzytało nieprzyjaźnie. „Życie w mieście jest straszne!” Chwilę później podskoczyła jak oparzona, gdy ktoś zapukał do drzwi.
— P-proszę!
— Pani cię woła — powiedział zziębnięty mrozem Janek i zniknął chwilę później.
— Idę! — Odetchnęła z ulgą. Ucieszyła się, że to nie ten dziwny urzędnik o długich włosach i długiej brodzie, który tak wrogo na nią spojrzał, tam w Ratuszu. „Nie chciałabym go spotkać nigdy więcej! Choć jutro pewnie znów ujrzę jego szare, groźne spojrzenie.”
Janek powiedział jej, żeby poszła do salonu, gdzie czekała na nią pani Genowefa Drozd. Weszła do domu przez drzwi kuchnio-jadalni, następnie podążając długim korytarzem, dotarła do dużego salonu, gdzie na tapicerowanej sofie siedziała tęga dama ubrana w błękitną suknię. Siwe loczki okalające jej sześćdziesięcioletnią twarz, były niemal niezauważalne, sąsiadując z pulchną, pomarszczoną twarzą o marsowym grymasie. Jej obwisłe podgardle niemal całkiem zasłaniało jej szyję.
— Jesteś w końcu! — burknęła.
— Dzień dobry, proszę pani! — Dygnęła zgrabnie.
— Zbliż się! Nie widzę cię z daleka!
— Już! — W mig stanęła przed damą, gotowa do wykonywania jej poleceń.
Genowefa przyjrzała się jej dokładnie z góry na dół i pomyślała, że wygląda okropnie w tej potarganej szmacie przypominającej sukienkę i w sfatygowanych trzewikach zawiązanych strzępami szmatek.
— A co ty tutaj masz? — Wskazała palcem pasmo siwych włosów nad jej prawą skronią.
— Mam to od dziecka, proszę pani — odpowiedziała przez zaciśnięte gardło.
— Aha — bąknęła i przyjrzała się jej wychudzonej posturze. Nie widziała w niej ani śladu kobiecych kształtów. Miała ładną twarz, ale policzki zapadały się jej do środka. Musiała być bardzo niedożywiona. — Dasz radę pracować z egzotycznymi gatunkami?
— Nie rozumiem. — Skuliła się i spojrzała w podłogę.
— Chodzi mi o storczyki, draceny i inne egzotyczne rośliny.
— Bardzo chętnie! — Uśmiechnęła się i zerknęła dyskretnie na twarz kobiety. Jej szare oczy przypomniały jej znów oczy tego urzędnika. Nawet spoglądały na nią w ten sam sposób — surowy, nieprzejednany, z cieniem kamuflowanej wrażliwości.
— Świetnie! Byłoby to bardzo dobre rozwiązanie! W zimie nie ma zbyt wiele pracy w ogrodzie, a szklarnia to zbyt mało, żeby wypłacać ci całą należność. Rozumiesz?
— Tak, oczywiście proszę pani! — Dygnęła. — Jeśli można… chętnie podejmę się też innych prac w domu.
— Karolina i Justyna świetnie sobie radzą, ale być może skorzystam z twoich usług w razie czego.
— Dziękuję! — Uśmiechnęła się delikatnie.
— A teraz chodź! — Wspierając się na lasce, poprowadziła ją na poddasze willi, gdzie znajdowała się przeszklona oranżeria. Rośliny, które Jadzia zobaczyła w tej krainie cudowności, przyprawiły ją o najwyższy zachwyt. Jeszcze nigdy nie widziała takich cudnych kwiatów! Pytań i podziwu nie było końca! Dopiero, gdy Justysia dała znać, że czas już na obiad, obydwie udały się do swoich jadalni.
— Co ona ci tam pokazała?! — zapytała z ciekawości Justysia, gdy Jadzia pałaszowała ze smakiem obiad. Jej oczy błyszczały dziwnym blaskiem, a policzki czerwieniały z podniecenia.
— Kwiaty egzotyczne! — szepnęła z zachwytem.
— Jakie?
— Storczyki, draceny, kaktusy, hibiskus… reszty nazw muszę się dopiero nauczyć!
— Cicho! Moje drogie, Derwan wrócił do domu. — Uciszył je lokaj Sławek, który wszedł do kuchni.
— Kto? — zaciekawiła się Jadzia.
— Pan. — Oczy Justysi zalśniły z zachwytu.
— Dziwne imię. — Pokręciła głową z niedowierzaniem. Że też istnieją takie dziwne imiona.
— Piękne — westchnęła blondyneczka. Czym prędzej pozostawiła swój niedojedzony posiłek i zajęła się nakładaniem porcji na nowy talerz.
— Wiecie, dziś byłam w Ratuszu… — zaczęła cichutko dziewczyna.
— Opowiesz nam po jedzeniu, dobrze? Muszę mu to dać! — Justysia nie chciała stracić ani słowa z opowiadań koleżanki, ale też nie mogła pozostawić swego pana bez posiłku. Była gotowa nie zjeść własnego, byle tylko zobaczyć Ukochanego.
Gdy wszyscy skończyli jeść, a Justyna już wzdychała przy stole z zachwytu nad szarymi oczyma swojego pana, Jadwiga podjęła w końcu opowiadanie.
— Byłam dziś rano w Ratuszu! Wiecie jakie to ogromne?! Bałam się jak nie wiem! Ale wpadłam na takiego pana, który mi pomógł. Dziwny trochę był…
Derwan, który właśnie przechodził obok jadalni, poznał głos dziewczyny. Zatrzymał się nieopodal drzwi i wytężył słuch.
— To znaczy? — Karolina musiała poznać każdy szczegół opowiadania. Rzadko wychodziła z domu, więc interesowały ją wszelkie rewelacyjne wiadomości pochodzące z zewnątrz.
— Miał długie włosy, brodę… o taką długą! — pokazała gestem — i takie szare oczy, że jak na mnie spojrzał, to się go trochę przeraziłam, ale… Nie wyglądał jak urzędnik Ratusza.
— Jakiego koloru miał włosy? — zapytała Justysia, która w każdym mężczyźnie dopatrywała się podobieństwa do swojego pana.
— Jasnej barwy, ale takie… blond.
Derwan zatrzymał się tuż za jej plecami. Służba zamarła, a Jadzia powiedziała jeszcze:
— Nieprzyjemny typ, nie chciałabym go nigdy więcej spotkać, mimo że był dla mnie bardzo miły. Może to przez te włosy… Coś się stało? — zapytała Jadzia. Nie rozumiała, dlaczego wszyscy nagle rozeszli się do swoich obowiązków. Przełknęła ślinę, po czym odwróciła się. Zatrzymała swoje oczy na znajomym krawacie. Gdy dostrzegła szare ślepia skierowane wprost na nią, cofnęła się gwałtownie i wpadła na krzesło za swoimi plecami. Jej usta rozchyliły się, jakby chciała krzyknąć, ale zakryła je dłońmi.
— Mimo tego, że jestem nieprzyjemnym typem… — zagryzł zęby — pomyślałem sobie, że będzie panienka chciała skorzystać z mojej pomocy, aby pozyskać bezpłatny pakiet ubrań dla ubogich. — Powiedział i wręczył jej kartkę. — A oto tymczasowe zameldowanie. — Dopiero, gdy przyjrzał się dokładniej dokumentom i adresowi, które dziewczyna dostarczyła dzisiejszego ranka, skojarzył fakty i domyślił się, że musi być tą nową ogrodniczką.
— Bardzo panu dziękuję — rzekła, w końcu odzyskując mowę.
— Ubrania możesz odebrać w Ratuszu… pokój 30. — Poinstruował ją sucho, po czym wyszedł. Był nieprzyjemnie rozczarowany tą „dziewuchą ze wsi”. „Nieprzyjemny typ! Włosy! Czemu wszyscy przyczepili się do mojego wyglądu?!” Zacisnął pięści i wściekły udał się do gabinetu ojca.
Jadzia przyjrzała się dokumentom, które zostawił jej Derwan.
— Jadzia, co jest? — zapytała powracająca do kuchni Karolina. Zmartwiła ją blada buzia dziewczyny. — Coś ci nagadał?!
— Nie, był bardzo dobry… Jak mogę go przeprosić? Powiedz? — zapytała zrozpaczona. Jeszcze nigdy nie okazała się równie niewdzięczna.
— Nie wiem… — Wzruszyła ramionami. — Z reguły, gdy ktoś stanie mu na odcisk, pozostaje jego wrogiem do końca życia.
— To mnie nie pocieszyło — wyszeptała zatrwożona.
Wpadła na pomysł, że może go przeprosić, wręczając mu kwiaty. „Każdy lubi kwiaty! One łagodzą wszelkie spory i krzywdy.” Następnego dnia wymknęła się bardzo wczesnym rankiem do szklarni, aby uciąć jedną różę. Miała nadzieję, że pani Genowefa nic nie zauważy. Nie byłaby jednak sobą, gdyby nie zapytała o pozwolenie swojej pani, więc porzuciła wcześniejszy zamiar i zapytała ją o to, gdy koło południa znalazły się same przy młodych roślinkach.
— Mam ogromną prośbę. Te róże są tak piękne… Czy mogłabym jedną od pani kupić?
Oczy Genowefy zmieniły się w cienkie szparki.
— Nie masz jeszcze grosza przy duszy, a już chcesz kupować kwiatki?
— To bardzo ważne dla mnie. Obraziłam bardzo dobrą osobę i jedyne co przychodzi mi do głowy w ramach przeprosin, to właśnie kwiat.
— Hmm… a kim jest ta osoba? — Zaciekawiona powstrzymała się jeszcze chwilę od wybuchu złości.
— Obraziłam pana tego domu — wyznała, spuściwszy wzrok.
Oburzona śmiałością biedaczki dama, zastanowiła się przez chwilę i postanowiła utrzeć jej nosa. Po namyśle więc rzekła:
— Dobrze. Możesz wziąć jedną. — Zadowolona ze swojego podstępu urwała jej białą różę o pełnym kwiecie. Wiedziała już, co się stanie, gdy jej syn otrzyma taki prezent. „To nauczy tę małą tego, że wszystkie kwiaty w tym domu należą tylko do Genowefy Drozd!” Po co miała po niej krzyczeć, skoro mógł to zrobić za nią jej syn? Uśmiechnęła się podstępnie i podała jej kwiat.
— Tak bardzo pani dziękuję! — Obdarowała ją szczerym uśmiechem i usłużnym dygnięciem. — Mam nadzieję, że pan mi wybaczy.
— A co takiego mu powiedziałaś? — Zaśmiała się pod nosem na widok naiwności wiejskiej dziewuszki.
— Och! Wstydzę się tego powtarzać.
— Dziś wraca wcześniej. W piątki wcześniej zamykają Ratusz. Możesz już iść! — Machnęła na nią ręką. Przez chwilkę poczuła wyrzuty sumienia, które od razu odgoniła precz.
— Dziękuję, jest pani dla mnie bardzo dobra! Będę zawsze dbała o pani kwiaty tak, jakby były moje! — Ukłoniła się nisko, po czym wyleciała niczym skowronek na zimne powietrze.
— Niedoczekanie twoje! — parsknęła. — Moje kwiaty są tylko moje, tak samo jak mój syn!
Aby uniknąć wszelkich tłumaczeń, podczas rozmowy z Justysią trzymała kwiat tak, aby dziewczyna go nie zobaczyła.
— Gdzie mieści się gabinet pana Drozda?
— To w tamtym korytarzu, takie ziole drzwi.
— Dziękuję — odeszła, zanim Justyna zdążyła zapytać ją, dlaczego chce rozmawiać z panem. Zastukała w drzwi gabinetu z nadzieją, że uda jej się udobruchać pracodawcę.
— Wejść!
Weszła do środka dziwnego pomieszczenia. Prędko omiotła spojrzeniem sterty zegarów, papierzysk i kurzu, a następnie w tym całym bałaganie odnalazła swojego pana. Siedział przy biurko pod oknem, odwrócony do niej plecami.
— Dzień dobry, proszę pana — rzekła cicho, a on gwałtownie odwrócił się w jej stronę, po czym zmierzył z niesmakiem. Nadal była ubrana w te łachy, w których widział ją w Ratuszu, co go poirytowało.
— Przepraszam, chciałam tylko…
— Podejdź tu — rozkazał.
Stanęła przed nim i zawahała się.
— Dlaczego nie poszłaś po nowe ubrania?
— Pani domu od rana zapędziła mnie do pracy. Dopiero w poniedziałek będę mogła po nie zajść.
— Dobrze, tylko nie pokazuj się w tym ubraniu w domu przez sobotę i niedzielę. Moi bracia gotów pomyśleć, że zbyt surowo traktujemy swoją służbę — przykazał jej, a później odwrócił się w kierunku biurka. — Możesz iść.
— Ale…
— Właśnie, po co przyszłaś? — Spojrzał na nią z ukosa, znad linii swoich okularów.
— Chciałam pana bardzo, bardzo przeprosić. Za moje zachowanie i słowa. Jest mi bardzo przykro, że tak brzydko się zachowałam w stosunku do osoby, która mi pomogła — mówiła dźwięcznym głosem, który dziwnie łaskotał go po sercu. — Czy będzie mi to wybaczone?
— Jeśli to wszystko, to możesz odejść — rzucił sucho.
— Chciałam jeszcze to panu dać… — Wystawiła w jego kierunku białą różę.
Derwan przestał oddychać. Takie same róże spowijały ciało jego ojca, gdy zakopywano jego zwłoki! Nienawidził kwiatów, a już najbardziej na świecie białych róż!
— Pomyślałam sobie, że taki mały podarunek sprawi, że przestanie się pan na mnie gniewać. — Jej głos wyrwał go z śmiertelnego przerażenia, jakim zawsze napawał go widok białych róż. — Czy coś nie tak?
Wyszarpnął z jej dłoni różę, otworzył okno i wyrzucił ją na śnieg, a później zmierzył ją nienawistnym spojrzeniem.
— Nigdy więcej nie chcę widzieć tutaj tych chwastów i ciebie w tym gabinecie!!! Zrozumiałaś?! — Zacisnął dłonie i zaczął ciężko oddychać. Przestraszoną Jadzię wmurowało w podłogę. — Wynocha!!!
Ta komenda wyrwała ją z odrętwienia. Czym prędzej wyszła, nawet nie zamknęła za sobą drzwi. Uciekła do swojego ciemnego pokoiku, gdzie spodziewała się znaleźć schronienie przed złością, która natarła na nią z siłą nienawiści.
— Boże, co się mu stało? — wyszeptała bladymi ustami. Usiadła na łóżku i w następnej chwili rozpłakała się. Gdy ktoś zapukał do jej drzwi, podskoczyła ze strachu.
— Kto… tam? — zapytała cichutko. Miała nadzieję, że to nie Drozd, który zapomniał dodać jeszcze kilka słów więcej. Ku jej uldze do środka weszła zaniepokojona Karolina.
— Co ty zrobiłaś panu Derwanowi?
— Ja jemu? Wydarł się na mnie jak szaleniec! — rzekła w swojej obronie.
— Jak wyszłaś, to zamknął się w swoim pokoju i zaczął płakać.
— Ale jak to… ja nie wiem, co się stało… Dałam mu różę…
— Co mu dałaś?! — Karolina wytrzeszczyła na nią oczy.
— Różę
— Białą?
— Tak.
— Och! dziewczyno… — załamała ręce — No tak, nie wiedziałaś. On kojarzy sobie białe róże ze śmiercią ojca. W ogóle nienawidzi kwiatów!
— Och! Nie wiedziałam… — Strach ustąpił miejsca współczuciu. — Jego matka mi ją dała. Myślałam, że kto jak to, ale matka powinna wiedzieć.
— Pani Genowefa ma dwie twarze, Jadziu.
— Poprosiłam ją tylko o to, żeby sprzedała mi różę, bo chciałam przeprosić pana Derwana, a ona dała mi tę…
— Ona nigdy nie daje nikomu swoich kwiatów. Musiałaś ją zdenerwować tym pytaniem i dała ci tę różę w zemście, bo wiedziała, jak zachowa się pan. — Karolina złapała się za głowę. — Mam tylko nadzieję, że cię nie wyrzucą.
Była tak wstrząśnięta tym, co zaszło, że nie poszła na kolację. Czekała na nieuchronny koniec w zimnej komórce pod składzikiem na narzędzia, gdzie było jej malutkie lokum. Dopiero gdy w domu zaległa ciemność, postanowiła opuścić kryjówkę, aby poszukać niechcianego prezentu wyrzuconego za okno. Skóra jej cierpła, gdy przypominała sobie wściekłość pana, a żal ściskał ją za serce na wspomnienie o jego łzach i tragedii, która go spotkała. Zarzuciła na siebie chustę i powoli opuściła pokój. Zawróciła w połowie schodów prowadzących na zewnątrz, bo wpadła na pomysł, że może napisać list z przeprosinami do pana Drozda. Napisała tylko kilka słów:
„Bardzo Pana przepraszam za mój nietakt. Myślałam, że róże wszystkim kojarzą się dobrze. Nie chciałam pana zranić czy zdenerwować. Proszę wybaczyć biednej, głupiej wieśniaczce. Nie chciałam źle.
Jadwiga.
PS: proszę jej nie wyrzucać, bo jest podarowana od serca.”
Zakradła się pod okno, gdzie przy świetle lampy naftowej siedział Derwan, pochylony nad pisaniem. Podeszła do okna na miękkich nogach i położyła list oraz różę na parapecie jego okna. Zastukała w szybę i uciekła.
Zaklął siarczyście. Zrobił kleksa na dokumencie, który właśnie wypełniał.
— Szlag! Duch czy licho jakie?! — Wściekły wyjrzał za okno. Na parapecie zobaczył białą różę i list. Uchylił okno, aby odebrać przesyłkę od tajemniczego korespondenta. Wziął karteluszek w swoje dłonie i od razu przeczytał wiadomość. Zamknął okno i spojrzał na biały kwiat leżący bezpańsko na jego biurku. Pamiętał, jak razem z mamą hodowali tę odmianę. Osobiście sadził, podlewał i nawoził tę roślinę, lecz to było jakby w innym życiu. Wetknął kwiat do szklanki wypełnionej wodą, która stała od wczoraj na jego biurku całkiem nietknięta.
— „Od serca…” — powtórzył słowa listu. — Kto w dzisiejszych czasach tak pisze do obcego mężczyzny?
Dawno nie dostał kwiatów od serca. Nigdy nie miał dziewczyny, ani narzeczonej.
— „Biedna, głupia wieśniaczka…” — Nie chciał, żeby tak o sobie myślała. Każdy zasługiwał na szacunek, a on zachował się podle względem niej. Musiał ją przeprosić. Postanowił zostawić tę różę z litości nad tą chodzącą „biedą”. Miała już dwadzieścia pięć lat, a wyglądała na kilkanaście. „Niedożywione dziecko wsi. Przydałoby się ją zabrać do lekarza.” Biedula miała w akcie urodzenia wpisaną tylko matkę. „Jakiś podlec zostawił kobietę z dzieckiem. Musiał być skończonym chamem!” Odsunął różę na skraj biurka i wrócił do pisania.
Wpis 2. Pamiętnika Jadwigi Malinowskiej
Mamo, tak bardzo mi Ciebie brakuje! Gdybym tylko mogła wiedzieć, co się z Tobą dzieje? Dziś był taki straszny dzień. Jest mi wstyd i smutno, bo niechcący źle potraktowałam osobę, która była dla mnie bardzo dobra. Nie wiem, czy uda mi się to wszystko jakoś naprawić. Jutro napiszę do Ciebie list i wyślę niezwłocznie, abyś dowiedziała się co u mnie.
Drogi Boże. Róża to najdoskonalszy kwiat jaki stworzyłeś. Z jednej strony delikatna, z drugiej zaś kolczasta. To jakby w jednym kwiecie zawarła się zmienna natura człowieka. Dobro i delikatność płatków kontrastują z ostrością kolców niczym przeciwstawne cechy charakteru istoty ludzkiej. Czasem jesteśmy dobrzy jak te kolorowe płatki, a czasem ranimy innych do głębi, tak jak te ostre wypustki. A jednak róża jest kwiatem miłości! I tak jak miłość ludzka: rani i pociesza, sprawia ból i osładza powietrze słodką wonią płatków, kłuje ostrym słowem i daje rozkosz pocałunków.
Czasem czuję się jak taka róża. Z jednej strony delikatna, z drugiej zaś niepozbawiona wad.
Dla pana Derwana róża jest symbolem śmierci. Nie potrafię już dłużej pisać. Ręka drży mi na samą myśl, że ten człowiek zwolni mnie jutro i wyrzuci na bruk. Boże, pomóż mi proszę. Tak jak to zawsze robiłeś.
3. Ogród Wiktora
Justysia stała w pokoju swojego pana i nie mogła uwierzyć własnym oczom. Na jego biurku, w szklance wypełnionej do połowy wodą, zwyczajnie, bez żadnych protestów i krzyków, stała sobie zwyczajna, biała róża pozbawiona kolców. Zakryła usta dłonią. Nie mogła zrozumieć, skąd wziął się tutaj ten kwiat, który jej ukochanemu kojarzył się ze śmiercią ojca. Musiało stać się coś naprawdę niezwykłego! Dziwnym było także to, iż Derwan zniknął wczesnym rankiem, bez proszenia jej o kawę czy śniadanie! „Coś musiało się stać!” Pozostawiła wszystko na swoim miejscu i poszła do kuchni, aby tam rozpatrywać potencjalne okoliczności zaistnienia tej dziwnej sytuacji.
— Dzień dobry Justysiu! — powiedziała cicho Jadzia, gdy weszła do kuchni.
— Dzień dobry Jadziu — niemal wyszeptała w odpowiedzi i dopiero po chwili zwróciła uwagę na pakunek, który dziewczyna trzymała pod pachą. — Wybierasz się dokądś?
— Idę poszukać pracy.
— Jak to? Wyrzucili cię?!
— Nie, ale pewnie dziś to nastąpi, więc chcę poszukać sobie zawczasu jakiegoś zajęcia.
— Usiądź, porozmawiajmy. — Justyna zajęła miejsce przy stole kuchennym, nie odrywając oczu od twarzy koleżanki.
— Lepiej nie, bo jeszcze mi się za to dostanie!
— Co takiego uczyniłaś?
— Zrobiłam rzecz podwójnie niewybaczalną, Justysiu — westchnęła ciężko.
— To znaczy?
— Podarowałam panu Derwanowi białą różę.
Zdumiona Justysia wstała i otworzyła szeroko usta. To ona była sprawczynią tych dziwnych okoliczności. To od niej Derwan otrzymał różę. To była biała róża — symbol śmierci, a on… jej nie wyrzucił! Zapałała uczuciem, którego wcześniej nie znała. Zazdrość w stosunku do starszej koleżanki przesłoniła jej świat. Musiała być dla niego kimś ważnym, skoro nie wyrzucił jej podarunku! I to po dwóch dniach jej pobytu tutaj! Postanowiła nie mówić jej, że podarunek — który Jadwiga uważała za rzecz niewybaczalną — został przyjęty. „Niech sobie pójdzie i już nie wraca!”
— Derwan kojarzy sobie białe róże ze śmiercią ojca. Wszyscy to wiedzą! — zaczęła z wyrzutem Justyna. — Pan Drozd zmarł trzy lata temu, ale pan do dziś nie może pogodzić się z jego śmiercią. I wiesz co? — Jadwiga pokręciła głową. — Teraz i ty przypominałabyś mu o jego śmierci… Dobrze robisz, odchodząc.
Jadwiga poczuła się winna i niechciana niczym intruz. Krótko pożegnała się z Justysią. Postanowiła nie czekać na resztę służby, krzyki pani Genowefy oraz pojawienie się jej syna, tylko wyszła na ulicę. Czuła się jak bezpański pies, który nie ma się gdzie podziać. „Dokąd mogą udać się porzucone stworzenia? Może w jakimś schronisku znalazłoby się dla mnie miejsce?” Zaczepiła przechodnia i zapytała, czy w mieście jest jakieś schronisko dla bezdomnych osób. Miły staruszek szczegółowo opisał jej drogę do przytułku, więc ruszyła we wskazanym kierunku.
Tego dnia pogoda jej nie rozpieszczała. Było tak zimno, że wełniana chusta, która zazwyczaj dawała jej ochronę przed chłodem, teraz wydała jej się zbyt cienka. Usta zachmurzonego nieba zdawały się złośliwie drwić sobie z jej smutku, dmuchając prosto w jej oczy. A fale gęsto padającego śniegu skutecznie przesłaniały jej pole widzenia swoimi powiewającymi na wietrze kurtynami. Na ulicach nie było wielu przechodniów, a nawet powozy nie były tak liczne jak wczoraj. Gdzieś wysoko, na tle kłębiącej się szarości chmur na parę sekund pojawiło się Słońce. „Wiem Boże, że chcesz dodać mi otuchy, ale dziś twoje piękne Słoneczko nie jest w stanie pocieszyć mojej smutnej duszy.”
— Oczywiście, że możesz się u nas schronić! — powiedziała niewiele starsza od niej, miła siostra zakonna. Ubrana w skromy, czarny strój służebnicy Pana, kierowała ku niej słowa pełne miłości i ciepła, które dodawały jej otuchy. — Musisz tylko rozmówić się z poprzednimi pracodawcami. Tutaj na pewno dostaniesz pracę, ale aby zacząć wszystko od nowa, musiałabyś być pewna tego, że zostałaś zwolniona. Nikt ostatecznie nie powiedział ci, że już tam nie pracujesz. Trochę nadziei dziewczyno! — Uśmiechnęła się do niej i położyła dłoń na jej kościstym ramieniu.
— Dobrze siostro.
Z pochyloną nisko głową oraz ciężarem w sercu z trudem trzymała się na osłabionych nogach. Przemarzła na ulicy w tych podłych okolicznościach przyrody, które zagoniły ją tutaj w ostatniej chwili, zanim poddała się obezwładniającej senności. Tylko przez przypadek dotarła na miejsce. Strażnik miejski zainteresował się tym, że uboga dziewczyna plącze się po mieście w taką pogodę. Od razu zaprowadził ją do przytułku sióstr Magdalenek, prowadząc osłabioną żebraczkę pod rękę, aby nie upadła.
— A teraz chodź! Ogrzejesz się, zjesz coś i dostaniesz ciepłe okrycie.
Nie musiała jej tego dwa razy powtarzać. Zmarznięta przybłęda podążyła za nią. W duchu dziękowała Bogu za to, że są tacy ludzie i takie miejsca. Gdy przypomniała sobie słowa Karoliny — o tym, że dziewczyny takie jak ona i Justyna są pod szczególną opieką Boga, pomyślała, że to prawda. Tak, Bóg opiekował się sierotami, biednymi i chorymi, zsyłając na ziemię dusze takie, jak tej miłosiernej siostry zakonnej. Nie przepadała za kościołem i księżami, ale zakonnice zawsze kojarzyły jej się dobrze.
Znalazła się w ciemnym, obszernym pomieszczeniu oświetlonym kilkoma lampkami naftowymi. Niewysokie kamienne sklepienie wspierało się na półkolistych arkadach podtrzymywanych przez masywne kolumny. Kilka długich stołów rozstawionych pod ścianami wyposażonych było w ciężkie, drewniane ławy pozbawione oparcia. Dopiero po chwili dostrzegła kilku siedzących po kątach ludzi o smutnych, wysuszonych twarzach. Zdawali się nie widzieć świata poza tym, co mieli na talerzu. „Kawałek suchego, czerstwego chleba i gorąca grochówka — oto cały świat żebraka.”
Siedząc samotnie w tym ponurym pomieszczeniu, przy jednym ze stołów, czuła się bardzo samotna. Zaczęła przypominać sobie o tym, co kiedyś powiedziała jej matka.
„Urodziłam cię i zaniosłam do kościoła, aby ksiądz cię ochrzcił, ale on powiedział, że nieślubnych dzieci nie chrzci. Powiedział, że nosisz na głowie złe znamię w postaci siwych włosów. Odprawił nad tobą egzorcyzmy i kazał przyjść, gdy już wyjdę za mąż. A ja wyszłam bez słowa, bo wiedziałam, że nikt nie będzie chciał ladacznicy z dzieckiem. Nie mogłam powiedzieć, kto był twoim ojcem.”
Dopiero po jakimś czasie dowiedziała się tego, skąd tak naprawdę się wzięła i to bolało ją jeszcze bardziej niż to, że kościół ją odrzucił.
„Dziecko, bez względu na to, co mówią ludzie, trzymaj się blisko Boga.” — zawsze powtarzała mama. Wyprosiła w końcu chrzest dla Jadzi u jednego z księży w mieście. Dziewczynka przyjęła Komunię i na tym się skończyła jej religijna edukacja. Panna Malinowska nie miała pieniędzy, aby posłać córkę do szkoły, aby uczyła się z innymi dziećmi. Jadzia nie chodziła do kościoła. Nosiła w sobie żal, za to że była dyskryminowana z powodu swojego pochodzenia… a raczej jego braku. A jednak odnalazła swój własny kontakt z Bogiem już jako dziecko. Porozumiewali się w znany tylko im sposób. Natura była miejscem, gdzie mogli rozmawiać i przebywać ze sobą. Szukała śladów Boga pozostawionych na ziemi w postaci kwiatów, traw, drzew, owoców… Badając Jego dzieła, zbliżała się coraz bardziej do poznania tego, Kim był Bóg.
Wraz z wiekiem rosła w niej mądrość, której uczył jej jedyny Ojciec — Bóg. To On chciał, aby Jadzia nauczyła się pisać i czytać, dlatego postawił na jej drodze dobrą panią nauczycielkę. Dama nauczyła ją tych umiejętności, gdy Jadzia miała piętnaście lat. Przebywały wtedy razem z mamą u dobrych państwa na wsi, gdzie pracowały jako służące. Tam zaczęła czytać Pismo Święte i jeszcze bardziej zacieśniła więzi z Bogiem Ojcem.
Posilona i ogrzana, poczuła ogromną senność. Siostra zakonna podarowała jej stary, znoszony płaszcz, który był na nią o wiele za duży, ale podziękowała jej serdecznie i ruszyła w drogę powrotną. Na zewnątrz nadal było zimno, ale wiatr i opady śniegu ustały. Gdy przemierzała nieznane jej jeszcze rejony miasta, przypadkowo dotarła do miejsca w samym jego sercu. To miejsce wprawiło ją w zachwyt. „Taka niespodzianka w plątaninie sieci ulic i budynków?!”
Jej oczom ukazał się nadzwyczajny ogród, który wielkością znacznie przewyższał ten państwa Drozdów. Był po prostu ogromny! Wysokie, stare drzewa wznosiły się wysoko, czarnymi konarami sięgając — jak się jej zdawało — prawie do samych chmur! Krzewy przyprószone śniegiem okalały pnie drzew niczym poduszki. W oddali, gdzieś po środku łąki widziała zagłębienie, gdzie musiał być staw. Już wyobrażała sobie, jak śliczny może być ten ogród latem, gdy staw pokryty jest kwitnącymi nenufarami lub wiosną, gdy łąki aż kipią od kolorowych płatków narcyzów, tulipanów i róż. Dostrzegła także odśnieżone ścieżki, które wiły się w głąb posiadłości, co świadczyło o tym, że na pewno jest ona zamieszkała. Za konarami drzew dostrzegła zarys sporej budowli — pałacu. Zapewne mieszkał tam ktoś bardzo bogaty!
Nie była w stanie dokładnie stwierdzić, jak obszerny jest ogród, który otoczony był żelaznym płotem wniesionym na podmurówce, ale postanowiła to sprawdzić następnym razem. „Cudownie byłoby tutaj wejść.” — pomyślała, jednocześnie prosząc Boga, aby pomógł jej spełnić to małe marzenie, które rozkwitło w jej sercu niczym pąk nadziei na lepszą przyszłość. „Może mogłabym znaleźć tutaj pracę?”
Powróciła myślami do szarej rzeczywistości i ruszyła dalej ulicą, pochylając nisko głowę. „Co mnie tam czeka? Jak zachowa się pan Derwan i pani Genowefa?” Nigdy nie posądziłaby tej miłej damy o takie knowania. Nie chciała zabrać jej kwiatów i nie chciała, aby pan Derwan cierpiał z jej powodu. Dotarła na miejsce, gdy zaczęto już zapalać latarnie. Zeszła po schodkach do ciemnego korytarza i z drżeniem rąk otworzyła drzwi komórki. Była pusta… W piecyku nikt nie napalił, więc z jej ust zaczęły się wydobywać obłoki pary. Przystąpiła do rozpalania ognia. Kilka minut później pokój rozjaśnił się bladym światłem lampy naftowej, a w jej duszy zapadło smętne wyczekiwanie na to, co zaraz miało na nią spaść!
PUK! PUK! PUK!
Podskoczyła trzy razy, zerwała się z łóżka i opatuliła się szczelniej płaszczem. Ten kto do niej przyszedł, postanowił najwyraźniej nie czekać na jej odpowiedź. Drzwi uchyliły się i zobaczyła twarz mężczyzny, którego wolałaby już nigdy nie oglądać na oczy.
— Dzień dobry — rzucił cicho.
Jadzia cofnęła się o krok. Gdy natrafiła na opór łóżka, poczuła, jak przechodzi ją dreszcz grozy. W tym świetle jego włosy wyglądały niemal upiornie, a worki pod jego szarymi oczami czyniły jego twarz przerażającą.
Wszedł do ciasnego pomieszczenia z myślą: „Jak można żyć w takich warunkach?”, i zrobiło się mu głupio — przecież to z jego rozkazu służba mieszkała w tej norze. Pod pachą trzymał duży pakunek, który od rana oczekiwał na rozpakowanie.
— Usiądź — poprosił ją łagodnie, ogarnięty współczuciem. Nie drgnęła z miejsca, więc miotając się w sobie, przystąpił do działania. — Dziękuję ci za różę. Przykro mi, że tak się wczoraj zachowałem… — zakaszlał. — Wiem, że musisz czekać do poniedziałku na ubrania, dlatego pomyślałem sobie, że będzie lepiej, jeśli sam ci je kupię. — Wystawił paczkę przed siebie, w jej kierunku, ale Jadzia ani drgnęła. Nie wierzyła w to, co słyszy i widzi. — Jutro będą tutaj moi bracia. Lepiej będzie, jeśli pokarzesz im się w nowych ubraniach. Poza tym, te łachy nie nadają się już do noszenia. Pewnie jest ci z tym ciężko — dukał. „Czy ta dziewczyna zaniemogła?” Miał takie wrażenie, gdy patrzył na jej bladą twarz.
— Nie rozumiem, przecież pan nienawidzi kwiatów — powiedziała, w końcu przejawiając oznaki życia. Derwan odetchnął z ulgą i położył paczkę na jej łóżku, po czym szybko się cofnął.
— Prezenty należy przyjmować, więc mam nadzieję, że i ty przyjmiesz mój. Jestem ci to winien jako pracodawca i jako człowiek, któremu trochę bardziej poszczęściło się w życiu niż tobie.
— Odrobię to — obiecała solennie.
— Nie, to podarunek, taka jałmużna. Wolę dać coś konkretnej osobie, niż na tacę. — Spojrzał na swoje dłonie brudne od atramentu.
— Dziękuję panu. — Jej cichy głosik zadrżał ze wzruszenia. Ten człowiek ulitował się nad nią, mimo że mógł ją w każdej chwili wyrzucić. Zbliżyła się, uklękła i ucałowała jego dłoń.
Cofnął się zdumiony i skrępowany jej zachowaniem, po czym zakłopotany rzekł:
— Nie trzeba aż tak! To naprawdę ci się należy! A teraz muszę już iść! — Otworzył w popłochu drzwi i czym prędzej wyszedł.
Wstała i odwróciła się, aby sprawdzić, czy prezent nadal leżał na jej posłaniu. „Co tam może być zapakowane?” Podeszła do paczki i bacznie jej się przyjrzała. Usiadłszy na łóżku, delikatnie rozwinęła papier. Znalazła tam całkiem pokaźną stertę ubrań: bieliznę, ciepłe pończochy, zimowy czepek i pelerynę z kapturem, zimowe trzewiki, fartuszek służącej i taki dla ogrodniczki… Znalazła także małe pudełko, które otworzyła, nawet nie spodziewając się, że ujrzy tam takie cuda! To były rękawiczki z pięknej, brązowej skórki w podobnym odcieniu do koloru butów. „To musiało kosztować majątek!” Przestraszona tak wielką hojnością swojego pana, przypomniała sobie słowa matki: „Gdy pan zaczyna kupować ci bogate upominki, to znak, że będzie chciał czegoś więcej.”
„Czy pan Derwan byłby w stanie zrobić mi krzywdę?”
Jej rozważania przerwało nadejście Justyny. Zazdrosna dziewczyna z niesmakiem odkryła, że w pokoju obok świeci się światło.
— Wróciłaś jednak? — zapytała, wszedłszy do środka. Chwilę później jej oczy padły na stertę ubrań leżących na łóżku Jadzi. Z wrażenia urosły jej oczy. — Skąd to masz?
Zbliżyła się, aby obejrzeć znalezisko.
— Pan Derwam mi dał. — Wciąż jeszcze nie wiedziała, co ma z tym zrobić.
— Pan?! — Justysia poczuła, jak przestaje bić jej serce, a później zalewa ją fala zazdrości. „Coś musi ich łączyć, skoro dostała takie rzeczy!”
— Powiedział, że mi się to należy, bo jest moim panem… że jestem biedna, więc musi mi pomóc jako komuś, komu mniej się w życiu powodziło.
— Mnie nie podarował ubrań, choć przyszłam tutaj w jednej sukience — powiedziała wstrząśnięta tym odkryciem.
— Justynko… tego jest trochę za dużo jak dla mnie jednej! Weź trochę bielizny i… — wyciągnęła szarą pelerynkę, która wyglądała na drogą — Przymierz to! Bardzo chcę, żebyś coś ode mnie miała! Proszę! Weź!
Justysia podejrzliwie spojrzała na dziewczynę, która w jednej sekundzie przemieniła się w jej śmiertelnego wroga.
— Nie! To nie dla mnie! — Skrzywiła się z niesmakiem.
— Proszę! Ja nie będę w tym wszystkim chodzić! Dziś byłam u sióstr i podarowały mi płaszcz, więc możesz wziąć ten! Zasłużyłaś sobie! — Z szczerym uśmiechem na ustach zarzuciła jej pelerynę na ramiona. — Weź jeszcze to! — Wyciągnęła wymarzone skórzane rękawiczki… i oddała je koleżance. Ta biedulka potrzebowała ich bardziej niż ona.
Justysi zrobiło się głupio. Jadzia była dobrą dziewczyną. Jeśli przez chwilę podejrzewała ją o romans z panem, teraz pomyślała, że to może tylko on ma jakieś niecne zamiary względem Jadzi. To zmieniało postać rzeczy. Gdzie leżała prawda? Przyjęła podarunek, ciesząc się z nowych rzeczy, i z wielkim zapytaniem w sercu poszła razem z koleżanką na posiłek.
***
Po raz pierwszy ktoś pocałował go w rękę… i po raz pierwszy była to kobieta, która nie była jego matką. Nigdy nie miał kobiety i nie stracił jeszcze swojego dziewictwa. Wszelkie podszepty kolegów, braci czy kobiet zainteresowanych jego ciałem, nakłaniające go do współżycia dla samego aktu seksualnego, uznawał zawsze za niemoralne. Nie był przecież zwierzęciem, aby zaspakajać swoje potrzeby za pomocą jakiejś niewinnej istoty!
Jadwiga pocałowała wierzch jego dłoni, zaledwie musnęła jego skórę, a on poczuł, jak zawrzała w nim krew. Ten całkiem niewinny gest zaprowadził jego myśli o wiele dalej, niżby tego chciał. Jadzia była jego pracownicą i nie śmiałby jej tknąć, aby wykorzystać jej niewinność. Zmęczony odganianiem myśli o tematyce erotycznej, przysiadł do pisania programu wyborczego partii, którą miał zamiar utworzyć na wiosnę.
Godzinę później położył się spać. Czekała go ciężka sobota — pełna rodzinnych doświadczeń. O siedemnastej mieli zjawić się jego bracia: Juliusz i Łukasz. Nie lubił tych spotkań. Wciąż słyszał te same wytarte frazesy odnośnie zakładania rodziny w wieku trzydziestu pięciu lat.
Gdy zatem nadeszła godzina — od zawsze kojarząca się mu z przesłuchaniami i cudzymi domysłami — zasiadł wygodnie na fotelu i rozłożył gazetę, w oczekiwaniu na stukanie kołatką, które jak zwykle zaleje go od środka falą irytacji. I nadszedł ten moment… Salon wypełnił się znajomymi mu głosami osób ściśle z nim spokrewnionych. Serdeczne powitania przeniosły się do salonu, gdzie nader szybko i powierzchownie Derwam przywitał się z rodziną. Ubrany w czarną, zwyczajną sutannę — Juliusz był zupełnie do niego niepodobny: wysoki, barczysty posiadający szeroką, kwadratową szczękę, z łysiejącą i siwiejącą głową, uśmiechał się dziwnie niemal jak sztuczna lalka. Emanował spokojem, odznaczał się dobrym wychowaniem i sprawiał wrażenie duchownego przepełnionego dumą wynikającą ze służby, którą pełnił. Napełniała go ona majestatyczną pychą.
Łukasz był trochę inny. Podobny do Juliusza jedynie z wierzchu. Ale w środku był miękki, sympatyczny i przejawiał wyjątkowo ciepłe uczucia w stosunku do swoich dwóch córek oraz żony, która była od niego o wiele niższa. Bella, jak zwykł ją nazywać mąż, była elegancką damą. Wyróżniała się z otoczenia bujną czupryną blond włosów, które upinała w pokaźny kok. Bratanice Derwana miały sześć i siedem lat i były miniaturami swojej mamusi. Dzieci te, jak sądził, były zbyt poważne jak na swój wiek. Patrząc na matkę dziewczynek, odnosiło się wrażenie, że kobieta jest surową nauczycielką. Poddaje córki intensywnemu szkoleniu — po to, aby zostały dystyngowanymi damami już w wieku dziecięcym. Współczucie brało serce Derwana, gdy grzecznie siedziały na sofie i bez słowa przyglądały się swoim dłoniom. „Gdzie radość, gdzie życie, gdzie podziała się świeża krew i energia tych dzieciątek?” — zastanawiał się często. Nie śmiał jednak wtrącać się w wychowywanie dzieci swojego brata. Zresztą widział, że i Łukasz nie miał tutaj nic do gadania.
Pokój wypełnił się głosami rozmowy, gdzie dominację sprawowała pani Genowefa. Wypytywała, co zmieniło się od ostatniej wizyty u jej dzieci i wnucząt. Z fali słów ucho Derwana wyłowiło głos dzwonka, którego matka użyła do tego, aby wezwać służące. W mig pojawiły się dwie chudziutkie i skromniutkie panienki ubrane w zgrabne fartuszki. Oko młodego mężczyzny zawiesiło się na jednej z nich i już nie potrafiło się odhaczyć. Czarnobiały fartuszek Jadzi prezentował się na niej bardzo ładnie i zgrabnie. Serce zabiło mu mocniej, gdy uśmiechnęła się do niego dyskretnie i skinęła głową w podziękowaniu za ten zwyczajny — ale tak niezwykły dla niej — strój do pracy. „Gdyby tylko mogła trochę przybrać na wadze, a jej cera zrobić się trochę mniej blada…” Pomyślał, że musi posłać ją do lekarza, aby sprawdził stan jej zdrowia.
Zaledwie jednak o tym pomyślał, a odezwał się Łukasz:
— Derwanie! Czy ta nowa dziewczyna była już badana?
Jadzia, która rozkładała na stole talerze oraz sztućce do obiadu, drgnęła niespokojnie, gdy rozmowa zeszła na jej temat.
— Nie — odpowiedział ze stoickim spokojem.
— Pochodzi ze wsi?
— Z tego co wiem, tak.
— Och! Powinniście ją sprawdzić, zanim weszła do tego domu i zaczęła dotykać sztućce! — wyszeptała panicznie Bella, nachylając się w stronę szwagra.
Jadzia stanęła jak wryta i wlepiła oczy w swojego pana.
— Oczywiście, wyślę ją do lekarza… Ale nie dlatego, że obawiam się o swoje zdrowie. Obawiam się o zdrowie tej dziewczyny. — W jego głosie dała się słyszeć autentyczna troska.
— Dew! Ona może roznosić wszy! — jęknęła młoda kobieta. Dotknęła swoich jasnych włosów i popatrzyła z przestrachem na swoje córeczki.
— Bez przesady! — warknął na nią, po czym gwałtownie wstał. Nienawidził tej podłej dyskryminacji. Jego oczy pobiegły w stronę Jadwigi, która zamarła w pół ruchu. — Jadwigo, przynieś mi proszę szklankę Burbonu z kuchni — poprosił ją, aby uwolnić ją z ognia natrętnych, pełnych pogardy spojrzeń.
Skinęła główką i czym prędzej odeszła.
— Moglibyście się pohamować z tymi uwagami! — Skierował swój pełen pogardy wzrok w stronę członków swojej rodziny.
— Nie przyszło mi to do głowy… — Pani Genowefa odruchowo dotknęła resztek swojej siwizny.
— Mamo! Wezwę do niej lekarza, ale proszę, żebyście się powstrzymali od takich uwag! To jej pierwsze dni w pracy!
— Czyżby ta osoba żywo zainteresowała twoje męskie serce? — zaśmiał się Juliusz.
— Julek! — odezwał się do brata z naganą. Wszyscy dobrze wiedzieli, że nie był zainteresowany związkami damsko-męskimi.
— Jak mniemam, mama przygotowała dla ciebie cały wachlarz panien na wydaniu, więc obyś zachował zdrowy rozsądek!
Justysia poczuła, jak zalewa ją fala zazdrości. Nie przypuszczała, że na jej ukochanego czeka „cały wachlarz panien”! Zatrzymała się przy drzwiach z tacą pod pachą i ściereczką w dłoni. Nie spuszczając z oczu zarośniętej twarzy jej pana, z największym niepokojem obserwowała dalszy bieg wydarzeń.
— Bracie, pozwól, że sam będę decydował o swoim życiu.
— A ta Jadwiga… — Juliusz zmienił temat, gdy dostrzegł czerwoność twarzy młodszego brata. — Czy ona jest katoliczką?
— Sam ją o to zapytaj.
— Zaraz to uczynię! Niech tylko ta duszyczka się tutaj pojawi! — Duchowny zatarł z radości dłonie. Lubił nawracać pogan! „A na wsi to różne gusła krążą, przesądy, baby odczyniają uroki i leczą ziołowymi truciznami.”
„Wszy… Wszy… Wszy…” — huczało w jej głowie, gdy ciężko spoczęła przy stole i zaczęła ocierać łzy. Mieszkały z mamą od kilku lat w ciasnej chacie pokrytej słomianą strzechą. Obydwie zawsze dbały o czystość, myły się, prały i sprzątały dom. Mimo ubogości zawsze miały pod ręką, na łące zioła, które leczyły lepiej niż niejeden medykament od aptekarza. Gdyby któraś z nich miała wszy, na pewno szybko by to zauważyły i wyleczyły się ziołami! Gdyby prócz jej chudości dolegało jej coś więcej, mama na pewno przyrządziłaby jakiś uzdrawiający wywar. Spojrzała na swoje suche dłonie… Może, gdyby tylko miała odpowiednie składniki, mogłaby coś na to poradzić. „Gdyby mama tutaj była, wszystko byłoby inaczej. Ale ona została tam!”
Przyjechała tutaj, aby zarobić na pokój dla mamy w jakiejś miejskiej kamieniczce, a tymczasem użalała się nad sobą! Niezwłocznie w poniedziałek postanowiła udać się do Ratusza po ubrania, które pan Derwan pomógł jej zdobyć, i zapytać przy okazji, czy nie znalazłby się jakiś mały pokoik i zajęcie dla pani w wieku sześćdziesięciu lat.
— Jadwigo — usłyszała tuż nad swoją głową. Drgnęła zaskoczona. Wstała pospiesznie na dźwięk głosu swojego pana. — Wszystko dobrze?
— Tak, proszę pana. — Nie śmiała podnieść na niego oczu, bo miała świadomość, że go okłamuje. Nic nie było w porządku!
— Czy masz problem w znalezieniu Burbonu? Może nie wiesz, który to alkohol? Albo… nie potrafisz czytać — mówił do niej z przekonaniem, że się o nią w ten sposób troszczy.
— Potrafię czytać i pisać, proszę pana. Wiem, gdzie jest szafka z alkoholem… i wiedziałabym, która butelka jest pełna Burbonu, nawet gdyby była nie podpisana — odparła, wciąż mając przed oczyma smutną twarz mamy. Biedulka nadal czekała na list od córki. „Muszę niezwłocznie napisać!!!”
— Przepraszam, jeśli cię uraziłem — rzekł zakłopotany. — I przepraszam za moją rodzinę. Oni robią to nieświadomie… mam taką nadzieję.
— Nie mam wszawicy proszę pana. — Tym razem mogła z czystym sumieniem spojrzeć mu w twarz. Jego szare oczy wyrażały skrywany gniew. Nerwowo zaciskał pięści i stąpał z nogi na nogę, jakby się mu spieszyło.
— Domyślam się… — bąknął. — Ale mimo wszystko będziesz musiała udać się do lekarza. Nie wyglądasz na okaz zdrowia i nie wybaczyłbym sobie, gdyby któraś z moich służących się rozchorowała z mojej winy… z winy mojego zaniedbania. — Miał obowiązek dbania o słabszych i właśnie go spełniał, ale gdzieś na dnie jego serca tlił się cień sympatii dla tej ubogiej dziewczyniny.
— Czuję się dobrze, dziękuję proszę pana. — Podeszła do szafki, aby wyciągnąć butelkę oraz odpowiednią do Burbonu szklankę.
— To polecenie służbowe. — Zabrzmiał trochę za ostro, więc chwilę później, gdy dostrzegł, jak dziewczyna zręcznie wykonuje swoje czynności, zapytał łagodniej:
— Gdzie nauczyłaś się posługiwać do stołu?
— Od dziecka pomagałam w bogatych domach na wsi, w których mama pracowała. Później sama stałam się służącą. Jedna z dam nauczyła mnie czytać i pisać. Czy życzy pan sobie tutaj, czy w salonie?
Wiedział, że miała na myśli jedynie podanie szklanki napoju, ale jego myśli skierowały się na bardziej miłosne tematy. Przełknął ślinę i zacisnął zęby! Znów niekontrolowane potrzeby i myśli skłaniały go do obcowania z tą dziwną istotą. Wyprostował się dumnie i, aby obronić ją oraz siebie samego przed jego erotycznym podnieceniem, rzucił zimno:
— W salonie. Czekam! — po czym wyszedł.
— Powiedz Jadwigo, wierzysz w Boga? — Juliusz nie mógł się oprzeć, aby nie zadać tego pytania. Reszta osób zebranych w salonie postanowiła nie odrywać od niej oczu, póki kapłan nie uzyska odpowiedzi. Jadzia stała obok Justysi zapatrzonej na Derwana. Ale zapatrzony na Jadzię pan zdawał się w tej chwili nie widzieć Justyny, więc ona także spojrzała zazdrośnie na koleżankę.
— Wierzę. — Po tym słowie wszyscy odetchnęli. Wszyscy poza duchownym, który przyjrzał się jej wnikliwiej.
— W jakiego Boga wierzysz, Jadwigo? — Juliusz kontynuował swój wywiad.
— W Jedynego Boga.
— Czyli chodzisz do kościoła? — pytał trochę rozczarowany tym, że sprawa została mu zbytnio ułatwiona przez szlachetne Niebiosa.
— Nie.
Juliusz uśmiechnął się jednostronnie — „…więc jednak poganka!”
— A dlaczegóż to?
— Nigdy nie chodziłam do kościoła, bo nie miałam się w co ubrać… — urwała dalsze tłumaczenia. Pominęła faktyczny stan rzeczy i nie wyznała smutnej prawdy, która od dawna boleśnie godziła w jej delikatną duszyczkę i gołębie serduszko.
— Teraz, gdy pracujesz, możesz sprawić sobie ubranie i przyjść na jutrzejszą Mszę. — Stwierdził Juliusz. Upił kilka łyków herbaty, po czym zagryzł jej gorzki smak ciastkiem z marmoladą różaną.
— Moje służące to katoliczki, Juliuszu. Tak jak mówiłam! — oznajmiła pani Genowefa. Instynktownie wyczuła, że ominęło ją coś istotnego. Jakaś tajemnica, która zakrywała prawdziwy powód nieuczęszczania Jadwigi do kościoła.
I wtedy ksiądz Juliusz dostał olśnienia!
— Kim jest dla ciebie Bóg? — Rzucił w nią wyzywającym spojrzeniem i skierował ponownie uwagę swojej rodziny w kierunku służącej.
Jadwiga zastanowiła się przez chwilę i mimowolnie popatrzyła w oczy Derwanowi. Mężczyzna siedział przy stole, w odległości kilku metrów od niej. Zaczesał palcami swoje długie włosy za uszy i skrzyżował ręce na piersi. Skinął jej dyskretnie głową, aby zachęcić ją do mówienia, po czym upił łyk herbaty.
— Dla mnie… Bóg jest Ojcem, którego nigdy nie miałam. — Ta odpowiedź nie była jakoś szczególnie odkrywcza, jakby wszyscy z góry wiedzieli, że dziewczyny takie jak ona nie mają ojców ani matek.
— A gdzie jest ten Bóg? — dopytywał duchowny.
— Wszędzie.
— Nie rozumiem — rzekł rozbawiony.
— Wszędzie.
— To znaczy?
— W człowieku, w naturze, kosmosie…
— W naturze?! — ksiądz zakrył usta dłonią. — Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że jest w błocie albo spróchniałym pniu?! — Bawił się wyśmienicie.
— Juliusz, wystarczy! — warknął Derwan. — Wystarczy już tych przesłuchań! Jadzia pójdzie jutro z Justyną do kościoła. Prawda?
Dziewczyny skinęły grzecznie główkami.
— Dew! Pozwól jej odpowiedzieć! — Tym razem odezwał się Łukasz. Zaciekawiła go odpowiedź tej biedaczki.
Jadwiga instynktownie skierowała swoje myśli ku Bogu, a później znów spojrzała na swojego pracodawcę. Zdawał się być tutaj jej jedynym obrońcą i sprzymierzeńcem.
— Nie musisz odpowiadać na to pytanie — powiedział, po czym zmierzył wszystkich zimnym spojrzeniem. Robili sobie teatrzyk z przesłuchiwania biednej, wiejskiej dziewczyny.
— Odpowiem, proszę pana. — Poczekała, aż wszelkie szepty ucichną i odparła: — Bóg stworzył naturę, więc pozostawił w niej widoczne ślady swojej obecności i nadal jest w niej obecny. Nie jest od nas odgrodzony murami kościoła, ale jest w pięknie tego świata… W kwiatach, śpiewie ptaków, zapachu lilii, w pięknie zachodów i wschodów słońca… Bóg nie odgrodził się od nas po stworzeniu świata. Jest blisko nas. Żyje w żywej naturze i sercach ludzi. Ożywia rośliny swoim tchnieniem…
— Mówisz jak poganka! Dziewczyno, czy sądzisz, że drzewo albo słońce jest Bogiem?! — parsknął z oburzeniem Juliusz.
— Nie, proszę księdza… ale to Bóg stworzył drzewo i Słońce, pozostawiając na nich ślady swoich dłoni.
Juliusz zamilkł. Cała reszta zebranych utkwiła w nim oczy, i nie znajdując dalszego toku przesłuchania, powrócili do picia herbaty. Jeden jedyny Derwan obdarował dziewczynę pełnym uznania uśmiechem. Musiał stwierdzić, że jest inteligentna i świetnie potrafi uzasadnić wysuniętą tezę. „Ale czy to, co powiedziała, może być prawdą? Czy Bóg jest obecny w tym, co stworzył?” On sam przecież nie wierzył w Boga, bo nigdy go nie widział i nie doświadczył. Patrząc na sprawę z punktu widzenia Jadwigi, istnienie Boga zaczęło przybierać prawie realne kształty rzeczywistości.
Wpis 3. Pamiętnika Jadwigi Malinowskiej
Ogród pogrążony we śnie nie tak do końca jest nieżywy.
Osnute białą, śniegową watą gałązki krzewów i drzew w środku tętnią życiem, wciąż przepływa przez nie ciepła energia, która zbudzi je na wiosnę, aby rozkwitły delikatnym pięknem.
Gdy pada śnieg, świat zalewa uroczysta cisza, jakby wszyscy czekali na to, aż ziemia pokryje się ciepłą, nienaruszalną jeszcze kołderką puchu.
Dlaczego delikatne klejnociki płatków śniegu znikają, zanim jeszcze zdążę się im dokładnie przyjrzeć, gdy upadają wprost na moją dłoń?
Jestem żywym stworzeniem, które wytwarza ciepło… a jednak one są bardziej ruchome niż ja, gdy chodzę po ich kilkucentymetrowej warstwie, pozostawiając wyraźne, ostre ślady.
Nagie gałęzie ustrojone są w owoce, pozostałości tamtego cyklu natury — podtrzymują ledwie żywy świat, który niby śpi, niby się skrył…
A jednak: latają ptaki — mniejsze niż moja drobna pięść — koty i sarny pozostawiają po sobie ślady, a słońce prześwituje przez cienką warstwę chmur, z których sypią się drobne gwiazdki.
Dziwny ten świat przykryty bielą.
Czy to żałobny strój czy szata ślubna?
Jak to jest być czyjąś żoną?
Dla kogo stroi się Pani Zima?
Po co Bóg tak przystraja ogród, gdy ten powinien spać?
Dla człowieka, który patrzy, ale nie widzi tego, co ukryte,
który nie chce zatrzymać się w swoim pędzie choćby na sekundę, aby przyjrzeć się delikatnym ażurkom, które tworzy mróz.
***
„Kochana Mamusiu…
Wybacz, że piszę dopiero teraz, ale dopiero tego sobotniego wieczoru jestem w stanie coś do Ciebie napisać, aby wysłać listem. Znasz moje uwielbienie pisania o tym, co widzę. Przez kilka wieczorów pisałam do mojego pamiętnika, który dam Ci do przeczytania, gdy tylko się spotkamy.
W poniedziałek wyślę Ci ten list, bo w wtedy idę do Ratusza po ubrania i żeby zapytać o mieszkanie dla Ciebie. Mam nadzieję, że niebawem dam Ci znać, że możesz przyjechać. Czeka mnie też wizyta u lekarza, bo Pan Derwan, mój pracodawca, stwierdził, że wyglądam na niedożywioną.
Och! Gdybym tylko mogła przysłać Ci jedzenie lub pieniądze! Poproszę pana Derwana! On jest dobry! Może da mi małą zaliczkę!?
Bądź spokojna Mamusiu, u mnie wszystko dobrze i daję sobie radę ze wszystkim.
Przesyłam uściski i całusy!
Twoja córka Jadzia.”
4. Storczyk
Siedział w trzecim rzędzie ławek, tuż za najważniejszymi osobistościami tego miasta. Bogaci z przodu, biedni z tyłu — skąd brał się taki porządek rzeczy? Niedzielna msza była dla wielu osób okazją do pokazania się w pięknych strojach u boku rodziny, przed wystawiającymi surową ocenę oczyma znajomych. Dla niego msza była zwyczajnym przedstawieniem, teatrzykiem pełnym kolorowych kukiełek. „Czy Bóg może być ukryty w tych gipsowych figurach, w tym rzeźbionym misternie ołtarzu, w tej budowli, takiej ludzkiej, zimnej i prostacko odświętnej?” Nie wierzył w Boga, który był tak mały, że mieścił się w murach budynku. Zresztą, czy kiedykolwiek w niego wierzył? „Tyle bólu, smutku i podłości na tym okrutnym świecie. Gdyby istniał, to coś by z tym zrobił. A jednak mówią, że coś zrobił, ale to było bardzo dawno temu.”
Spojrzał na krzyż i na grymas twarzy konającego Jezusa. Czy ten Bóg-człowiek naprawdę istniał? Zajrzał w głąb siebie… „Dlaczego zostało mi dane tak mało wiary?” Ojciec zawsze mówił mu, żeby nie wierzyć w to, czego nie można udowodnić suchymi faktami. Nie potrafił udowodnić istnienia Boga, duszy i wszystkiego tego, czego nie widział, nie dotykał, nie smakował… To była właśnie filozofia ojca, którą przesiąkł na wylot niczym trucizną. Ojciec nie wierzył w to, że po śmierci istnieje jakiekolwiek inne życie.
Świadom hipokryzji tego całego zamieszania wokół Boga, nagle poczuł, że zaczyna się dusić, a przed jego oczyma pojawiły się mroczki. Przeraził się!
— Przepraszam — rzekł do siedzącej obok niego matki. Oburzone spojrzenie obcej mu w tej chwili kobiety, która również brała udział w tym przedstawieniu, nie powstrzymało go przed ucieczką. Musiała mu ustąpić. Stanął na środku kościoła i pospiesznie ruszył nawą główną w kierunku wyjścia.
— To pan Derwan — szepnęła do ucha Jadwigi podekscytowana Justysia.
Jego twarz była dziwnie zmieniona, a on sam sprawiał wrażenie, jakby uciekał. Minął je, nie zwróciwszy na nie uwagi, mimo że stały niemal przy samym wyjściu. Obydwie zapragnęły w tej chwili pójść jego śladem — Justysia z powodu płomiennego uczucia, którym do niego pałała, a Jadwiga z nieznanych jej jeszcze pobudek. Wytłumaczyła sobie, że to z troski o swego dobroczyńcę, i spojrzała na plecy stojącego przed nią wysokiego mężczyzny. Stąd nigdy nie było widać ołtarza. Nie to co w naturze! Tam zawsze miała Boga na wyciągnięcie ręki.
Poczekał, aż msza dobiegnie końca, aby pojechać z mamą do domu. Coś jednak go tknęło i pospiesznie skierował swoje kroki w boczną uliczkę. Chciał zobaczyć z ukrycia wszystkich tych ludzi, którzy będą wychodzili, i choć raz zrobić coś inaczej niż zwykle. Miał nadzieję, że ojciec nie widzi go zza światów i nie będzie zły na niego z powodu łamania zasad i norm postępowania jakie wprowadził jeszcze za swojego życia. Gdy matka wsiadła do powozu, wyszedł z ukrycia, ale zatrzymał się w połowie kroku. Zobaczył Jadzię i Justysię. Zastanowił się dwa razy, zanim doszedł do wniosku, że Justysia ma na sobie nowy płaszcz Jadwigi, zakupiony przez niego. Panna Malinowska miała na sobie jakieś stare łachy! „Dlaczego oddała jej swój płaszcz?! Przecież wygląda w tym jak bezpańska włóczęga!” Zdenerwował się i postanowił zapytać Jadwigę, dlaczego to uczyniła.
Zbliżył się do rozmawiających na środku placu dziewcząt.
— Dzień dobry! Panienki nie idą do domu? — Włożył dłonie w kieszenie swojego płaszcza. Jego proste, jasne włosy powiewały bezwładnie na wietrze.
— M-my… — zająknęła się Justysia. Jej blade policzki zaczerwieniły się, gdy ujrzała pana z tak bliska.
— Justyno, czy mogłabyś pójść szybko do domu, aby podać mojej mamie herbatę na rozgrzanie? W kościele miałem wrażenie, że pociąga nosem.
— Dobrze, proszę pana. — Dygnęła, obdarowując go uśmiechem, po czym posłusznie ruszyła w drogę, a Jadwiga w krok z nią.
— Ty nie! — zatrzymał Jadzie, chwytając za rękaw jej starego płaszcza.
— Ale… — bąknęła zdziwiona.
Justysia skierowała ku nim oskarżycielskie spojrzenie.
— Jadwiga musi mi coś wytłumaczyć. Ale ty idź! — Pognał ją gestem dłoni, aby czym prędzej sobie poszła. Justysia ze skwaszoną minką odeszła pospiesznie w swoją stronę. Pozostawiła przestraszoną Jadwigę sam na sam z panem Derwanem.
— Dlaczego dałaś jej swój płaszcz? — zapytał, spoglądając na nią z wysokości swoich stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu. Fakt, że była od niego o jakieś dwadzieścia pięć centymetrów niższa, sytuował ją o wiele niżej w hierarchii społecznej niż w rzeczywistości. Jej dobrze ubrany pracodawca wyglądał przy niej jak bogacz, a ona przy nim jak żebraczka. Derwan nie chciał tego! Spojrzała na jego wypolerowane, czarne buty i poczuła woń drogiej wody kolońskiej, której zapachu nie potrafiłaby określić w żaden sposób.
— Jadwigo.
Uniosła oczy ku jego bujnej brodzie, a później napotkała zagadkowe, szare spojrzenie.
— Bo ona nigdy nic nie miała… Bo ma jeszcze mniej niż ja. Ja przynajmniej mam matkę, a ona nie ma nikogo — wytłumaczyła, wkładając w to całe swoje serce. Chciała go przekonać, że tak należało uczynić. — Żeby pan widział, jak się ucieszyła, gdy dałam jej jeszcze te śliczne rękawiczki od pana.
— Kupiłem to wszystko dla ciebie! — przerwał jej, lekko zdenerwowany. — Może zwyczajnie ci się nie spodobały, powiedz.
— Nie! Są piękne i płaszcz także! — zapewniła, a na jej twarzy pojawiły się emocjonalne rumieńce ukazujące mu jak na dłoni jej wrażliwość.
— Kupię jej płaszcz i rękawiczki, choć niedługo koniec lutego i wiosna blisko… — zamyślił się. — Będzie musiała oddać ci te rzeczy, ale w zamian kupię jej taki sam zestaw. Tak będzie sprawiedliwie. — Pokiwał głową do swoich myśli. Nie chciał faworyzować żadnej ze swoich podwładnych.
— Dziękuję, proszę pana.
Ruszyli wybrukowanym, zamarzniętym chodnikiem, który miał zaprowadzić ich wprost do domu. Szli obok siebie, zupełnie jakby byli sobie równi stanem, jednak strój dziewczyny wyraźnie odcinał się na tle kroczącej obok niej elegancji. Drozd zerknął z ukosa na Jadzię, aby przekonać się, czy ma na stopach buty, które jej kupił. Miała, więc odetchnął z ulgą. Zauważył, że przechodnie dziwnie im się przyglądają. I nagle przypomniał sobie bardzo ważną rzecz.
— Justyna ma ojca — wyjawił jej tajemnicę, o której wiedział jedynie on sam.
— Jak to? Ona nie jest sierotą? — to odkrycie zaparło jej dech w piersi.
— Tak.
— Gdzie więc on jest? Dlaczego się nią nie zajmie?
— Bo to znaczna osoba.
— Och… — Pomyślała sobie, że gdyby ta „znaczna” osoba przyznała się do swojej córki, Justysia mogłaby wyjść za swojego ukochanego pana! — Proszę niech mi pan powie, kim on jest! — rzekła błagalnie.
— Dlaczego?
— Bo to pomogłoby jej jakoś usytuować się życiowo!
— Jest nieślubną córką pewnego gentelmana, który już ma rodzinę. To spowodowałoby zamieszanie w jego życiu i nie obyłoby się bez przykrości dla twojej koleżanki. Tak jest dla niej bezpieczniej. Uwierz mi! — zapewniał, spoglądając z ukosa na jej rozemocjonowaną twarz.
— Och, proszę mi powiedzieć! Ja najpierw sama z nim porozmawiam, zanim wyjawię to Justynie! Obiecuję, że postaram się to zrobić dyskretnie! — Zatrzymała się na chodniku i złożyła dłonie w błagalnym geście. Jej słodkie oczy zaczęły drążyć dziurę w lodowej skorupie jego nieprzejednanego serca.
— Zastanowię się.
— To bardzo ważne! — biadoliła.
— Dlaczego?
— Bo ona… zakochała się w osobie dobrze urodzonej i gdyby dostała awans społeczny, dzięki ojcu mogłaby się związać z tą osobą.
— A ta osoba ją kocha?
— Nie wiem.
— Więc nie możesz być pewna tego, że coś by to zmieniło.
— Zmieniłoby wiele! Justysia miałaby ojca, miałby kto się o nią zatroszczyć!
Spojrzał na nią z nieskrywanym uczuciem sympatii. Była taka dobra.
— Jadwigo… — rzekł cicho. Ledwie powstrzymał się przed tym, aby nie dotknąć jej policzka. — Jesteś bardzo dobra.
Pod wpływem tej chwili wyciągnął portfel i wyciągnął z niego banknot o wysokim nominale.
— Kup sobie coś. — Podał jej pieniądze.
— Dziękuję panu. — Ucałowała jego dłoń w podziękowaniu, co sprawiło mu niewysłowioną przyjemność. Szybko jednak opanował się i odsunął, aby kontynuować powrót do domu.
***
Z radością włożyła banknot do koperty z listem zaadresowanym do mamy. Wczoraj w kościele poprosiła Boga, aby spadły jej z nieba pieniążki… i dostała je! Podniesiona na duchu wyszła na miasto około godziny dziesiątej. Obiecała pani, że wróci, gdy tylko załatwi sprawunki. Kobieta ani raz nie zapytała jej o to, czy ma na swoje potrzeby, a pan Derwan był dla niej taki dobry! W ratuszu wybrała sobie zestaw odzieży zimowej dostosowany do jej wymiarów. Były znoszone i niemodne, ale to nie sprawiało jej żadnej różnicy — ważne, że były ciepłe i załatane. Dowiedziała się, że na wiosnę może zgłosić się po pakiet ubrań lżejszych dla siebie i dla mamy! Jednak na pytanie o możliwość wynajęcia mieszkania, nie uzyskała żadnej odpowiedzi.
Wybrała drogę powrotną przebiegającą obok cudownego ogrodu, który odkryła, gdy ostatnim razem udała się na miasto, aby poszukać innej pracy i schronienia. Zatrzymała się przy nim i zajrzała do środka. Żelazne pręty szczelnie odgradzały ją od tego bajkowego świata. Postanowiła szybciutko okrążyć cały obiekt, aby móc w nocy marzyć o tym, że jest jego właścicielką i spaceruje boso po trawie, wącha cudowne kwiaty i patrzy na łabędzie pływające w sadzawce, która obecnie przypominała jedynie dół pokryty grubą warstwą śniegu. Gdy stanęła u progu otwartych na oścież skrzydeł bramy, poczuła nieodpartą pokusę przekroczenia zakazanej granicy cudzej posiadłości. Zapatrzona w okna wielkiego, białego domu nie spostrzegła, że ktoś zbliżył się do niej niepostrzeżenie. Podskoczyła na widok twarzy niskiego starca, który wychynął zza bramy i zatrzymał się kilka kroków przed nią.
— Panienka kogoś szuka? — odezwał się chrypiącym głosem.
— Och! nie, ja tylko… podziwiam ten piękny ogród! — Uśmiechnęła się, po czym zawstydzona spuściła oczy. — Przepraszam, nie chciałam przeszkadzać.
— Nie! Zaczekaj! — Staruszek ruszył w jej stronę i łagodnym głosem powiedział:
— Proszę, wejdź i rozgość się w moim ogrodzie. Zapraszam!
— To pan jest właścicielem tego raju? — Napełniona zdumieniem, znów poczuła, jak tajemnicza moc tego miejsca przyciąga ją z ogromną siłą.
— Tak. Nazywam się hrabia Wiktor Daleniecki, a to mój dom. — Pokazał jej dłonią ogromny budynek.
— Jadwiga Malinowska. — Dygnęła usłużnie. Przed tak zacnym panem poczuła się jak mała kruszynka.
— Wejdź! Przejdźmy się po ścieżkach mojego parku, a później, jeśli pozwolisz, zaproszę cię na pyszne ciasto, które upiekła moja gosposia oraz na gorącą czekoladę! Jest naprawdę pyszna! — Oblizał usta na samą myśl.
— Och! Ale wyszłam tylko na chwilkę z domu Państwa, aby załatwić sprawunki. Pani będzie na mnie zła.
— Nie będzie, jeśli poślę jej bukiet kwiatów wprost z mojej oranżerii. Widziałaś kiedyś storczyki?
— Och, tak pan kusi… — westchnęła tęsknie do tych nieznanych jej cudowności.
— Zapraszam!
Przemógł wszelkie jej opory. Skuszona wkroczyła do środka zimowego parku pana Dalenieckiego. Zakochana w ośnieżonych krzewach i drzewach, obeszła cały park dookoła. Wysłuchała opowiadań starszego pana, który znał historię każdej rośliny rosnącej w tym miejscu. Rosnące pod osłoną szklanych ścian, kolorowe storczyki, przyprawiły ją o zawrót głowy! Oranżeria pani Genowefy nie dorastała nawet do pięt ogromnemu ogrodowi szklanemu, który pan hrabia uprawiał przez wiele lat. Samodzielnie opiekował się najpiękniejszymi i najrzadszymi okazami. Żałowała, że nie może zabrać kilku roślin dla siebie, gdy staruszek chciał podarować jej białe i fioletowe storczyki. Podarował jeden z nich pani Drozd. Miał nadzieję, że gdy dziewczyna wróci spóźniona o dwie godziny z takim okazem, pracodawczyni nie wyrzuci jej z pracy.
— Obiecuję, jeśli twoja pani cię wyrzuci, masz pracę u mnie na sto procent! — rzekł z dłonią na sercu.
— Oj, chyba nie mogłabym zostawić tamtych róż i Justynki i… — pana Derwana: dodała w myślach. „Dlaczego o nim pomyślałam, właśnie w tej chwili?”
— Mam jednak nadzieję, że będziesz moim częstym gościem, Jadwigo! — mówił i nalewał z gustownego czajniczka płynny, gorący, czekoladowy napój do porcelanowej filiżanki, która stała przed nią. Pokój, w którym siedzieli, przypominał jej galerię sztuk pięknych. Obrazy w bogatych ramach, rzeźby, malowane ślicznie wazoniki i suszone kompozycje kwietne… Wszystko urządzone było w bardzo dobrym guście i świadczyło o artystycznych zdolnościach pani tego domu.
— A pańska rodzina nie będzie miała nic przeciwko temu, że odwiedza pana służąca?
— Widzisz dziecko, ja nie mam rodziny — powiedział zasępiony. Opanowało go przygnębienie.
— Przykro mi. Proszę mi wybaczyć nietakt. — Zakryła usta dłonią. Nie zapanowała nad emocjami i po chwili ujęła dłoń starca, który siedział tuż obok niej na sofie. Jego twarz zmieniła się w sekundę. Spojrzał na nią pogodniejszym wzrokiem, po czym serdecznie uścisnął jej dłoń.
— Nie mogliśmy mieć z żoną dzieci. Byłem jedynakiem… A teraz mam 98 lat… umieram i nie mam komu pozostawić tego wszystkiego… Myślałem o tym, żeby oddać dom w ręce Ratusza. Jest tutaj wiele cennych dzieł sztuki, które powinny należeć do wszystkich ludzi… bez względu na klasę społeczną. Ale ogród to inna sprawa — spojrzał na nią znacząco. — Jadwigo, czy zgodzisz się zaopiekować moim ogrodem, gdy już mnie nie będzie? Nie wiem, ile czasu jeszcze zostanie mi dane przez łaskawe Niebiosa. — Otarł łzę, która mimowolnie wypłynęła na jego policzek.
— Och… Nie wiem, co powiedzieć! To zbyt wiele… — zająknęła się. Jednak na widok błagalnego spojrzenia starszego mężczyzny zmiękła. — Obiecuję, że będę się nim opiekowała.
— Dziękuję!
Nie potraktowała dziwactw pana hrabiego na poważnie. „Skoro dom odziedziczy Ratusz to i ogród będzie należał do władz miasta.” Obiecała, że będzie odwiedzała Dalenieckiego, jak tylko będzie na mieście ze sprawunkami, po czym pożegnała się, serdecznie ściskając go, jakby był jej dziadkiem, którego nigdy nie miała. Gdy wyszła na zewnątrz, z zapakowanym w papier storczykiem dla pani Drozd, przypomniała sobie o mamie.
W drodze powrotnej do domu państwa niestrudzenie pukała do kamieniczek mniejszych i większych w poszukiwaniu pokoiku i zajęcia dla mamy. Niestety… wróciła niepocieszona. Na duchu podnosił ją jedynie fakt, że wysłała jej pieniądze.
Zaniosła storczyka do salonu i pozostawiła go tam wraz z bilecikiem. Karteczka została wykaligrafowana starannym pismem, samodzielnie skreślonym przez pana hrabiego Dalenieckiego. Zanim odeszła, spojrzała na to, co napisał:
„W ramach podziękowania za bezcenną pomoc pani służącej i w ramach rekompensaty za cenny czas, który powinna poświęcić Pani kwiatom, przesyłam ten skromny podarunek z nadzieją, że od czasu do czasu użyczy mi Pani tej zacnej duszyczki, aby zaopiekowała się również moimi kwiatami.
Hrabia Wiktor Daleniecki.”
Zaśmiała się ze sprytnego wybiegu staruszka, kierując swoje kroki ku pomieszczeniom dla służby. Zaledwie stanęła w progu kuchni, zobaczyła radosną twarz Justyny, która prezentowała swój nowy płaszcz oraz rękawiczki.
— Pan mi kupił! — rzekła radośnie do Jadwigi. — A wcale go o to nie prosiłam! Zabrał mnie do sklepu i kazał przymierzyć kilka modeli! I wybrać sobie rękawiczki! Prawda, że piękne? — Podała jej pudełeczko z czerwonymi, skórkowymi rękawiczkami.
— Pasują idealnie! — przyznała Karolina. Kobieta tak bardzo cieszyła się tymi podarunkami dla Justysi, jakby ktoś jej samej sprawił prezent.
— Bardzo się cieszę Justynko! — Jadzia ucałowała gorący policzek piętnastolatki.
— Jak myślisz, czy to może znaczyć coś… więcej? — zapytała cicho Justyna.
— Nie wiem, ale lepiej nie rób sobie nadziei. Przecież wiesz, że mama pana Derwana szuka dla niego narzeczonej. — Poczuła się paskudnie z myślą, że musiała jej to powiedzieć, ale lepiej było dla niej, żeby się nie łudziła.
— Zabiję się, jeśli on ożeni się z inną — wyszeptała suchymi wargami, wlepiając wzrok w okno.
Przestraszona Jadzia położyła dłoń na jej ramieniu. Poczuła dreszcz przerażenia na samą myśl, że Justyna mogłaby sobie coś zrobić.
— Nie mów tak.
Gdy wracała zasępiona do swojego lokum, poważnie zaczęła zastanawiać się nad tym, jak pomóc tej nieszczęsnej dziewczynie. „Może gdyby ojciec ją uznał, pan Derwan zwróciłby na nią uwagę? Byłaby dla niego świetną partią! A jeśli on jej nie pokocha?!” Wyszła na zewnątrz i wtedy jej oczy padły na Janka, który rąbał drewno przy małej wiacie osłaniającej opał przed opadami. Zatrzymała się, bo nagle przyszło jej do głowy, że ten chłopak może być rozwiązaniem problemów Justyny. Był od niej kilka lat starszy, zaradny, nie bał się ciężkiej pracy, a w dodatku był miły. Podeszła do niego i zagadnęła:
— Cześć Janek! Co u ciebie?
— A! dziękuję Jadziu! Wszystko dobrze! Tylko trochę dziś mrozi, co nie? — ściągnął czapkę i przeczesał do tyłu swoje czarne jak węgiel włosy.
— Janku, powiedz… — zawahała się przez chwilę, ale słowa Justysi, huczące w jej głowie, skłoniły ją do wypowiedzenia swoich myśli — podoba ci się Justynka?
Chłopak odłożył siekierę i spojrzał smutnymi oczyma na Jadzię. Wyczuła, że ten wzrok kryje za sobą wielkie cierpienie.
— Ale nie powiesz nikomu? — poprosił smutno.
— Nie.
— Kocham ją, odkąd się tutaj pojawiła. Ale ona… — przypomniał sobie Derwana Drozda i z wściekłością wbił siekierę w pieniek. Jadzia odsunęła się na widok żarliwości tych uczuć, wyrażonych nieskrywaną agresją.
— Wiem. Ale obydwoje wiemy także, że ona jest o wiele za młoda dla niego i do tego…
— Biedna.
— Tak. Może gdyby miała bogatego ojca… — Miała! Ale pan nie chciał jej wyjawić imienia i nazwiska tego obywatela.
— Myślisz, że mógłbym się jej spodobać?
— Janku, jesteś dobrym i ładnym chłopcem. Myślę, że możesz i powinieneś zdobyć jej serce. Dla jej i swojego dobra. Ona powiedziała mi dziś coś strasznego. — Zrobiło jej się zimno na samą myśl.
— Strasznego? — wlepił w nią swoje brązowe oczy.
— Że się zabije, jeśli on wyjdzie za inną kobietę.
— Do diaska! — zaklął. Nie chciał, aby cokolwiek stało się tej, która mąciła jego spokojny sen każdej nocy. — Ale jak mam to zrobić? Doradź coś!
— Kup jej różę — odparła po chwili. — Czerwoną różę.
Wpis 4. Pamiętnika Jadwigi Malinowskiej
Widziałam dziś egzotyczne kwiaty kwitnące zimową porą. Jak cudownie stworzone są rośliny, które mogą cieszyć moje serce, gdy za szybą już tylko biały pył i zimno przenikliwe.
Storczyku, dziękuję Ci, że zakwitłeś mi zimą, gdy sądziłam, że już wszystko skończone! Twoje białe płatki okalają koroną to, co przedstawia zagadkowy środek w kształcie lwiej paszczy. Różnorodnie rozłożony róż i fiolet mieszają się wzajemnie, aby przykuć uwagę owada, który został gdzieś daleko w tropikalnej puszczy.
Zdobisz mi storczyku cały świat!
Tyle kwiatów!
Tyle cudowności na raz!
Jak można oderwać od Ciebie oczy?
Ulotne piękno boskie, dlaczego nie można ubrać się w ciebie?
Gdy tylko dotknę Cię ręką, zniekształcasz się, jakby moje palce były pokryte jadem lub ostrymi kolcami szarości dnia.
Klejnoty boskiego piękna, cieszcie moje oczy jak najdłużej.
Nie potrzeba mi szlachetnych kamieni, które ozdobią moje palce, wystarczy że będę miała to piękno w sobie, gdy przypomnę sobie kolorowe płatki storczyka. Jakże będę wtedy bogata pośród tych majętnych ludzi!
5. Bukiet czerwonych róż
Praca Derwana Drozda należała do tych z rzędu papierowych debat o mostach, drogach, fabrykach i nowych budynkach. Od pewnego czasu nosił w sobie odważny zamiar założenia partii, która mogłaby ubiegać się o przejęcie władzy w Ratuszu. Spełniłby wówczas marzenie ojca i być może… w końcu poczułby się spełniony życiowo! Miał trzydzieści pięć lat, a jego serce było zziajane niczym u starego charta, który od wielu lat niestrudzenie przynosi swojemu panu upolowaną zdobycz. Czuł się niczym pionek, marionetka przeszłości i manekin przyszłości politycznej — wymarzonej przez kogoś! Prawda była taka, że był sam… Sam na tym świecie jak samotne drzewo na łące pełnej trawy.
Niegdyś poświęcił związek z pewną damą na rzecz kariery w Ratuszu. Z perspektywy lat stwierdził, że był to dobry wybór. Nie kochał jej… To matka była nią zafascynowana, a nie on! To bracia wzdychali do niej po kątach, a nie on! To ojciec widział w niej dobrą żonę przyszłego prezydenta miasta, a on… Chciał jedynie poczuć, że oddycha, że czuje i żyje. Teraz po wielu latach czuł coraz większy ciężar tego, co ciągnęło go na samo dno szarej codzienności. Jaka była istota tego ciężaru, jakie pochodzenie tego niewysłowionego bólu i pustki?
„Miłość jest, synu, przereklamowana! Kobiety pragną jedynie klejnotów, powozów i futer! Intensywność ich przywiązania zależy od grubości twojego portfela! Błazenada a nie związki, męka a nie radosne uniesienia! Tyle ci powiem o codziennym życiu w małżeństwie! Kobiety to piękne mumie bez serca! Gotowe w każdej chwili na to, aby zedrzeć z ciebie ostatni grosz! Będą cię wodzić za nos, póki się tobą nie znudzą!” — zwykł mawiać ojciec, gdy wpadał w podły nastrój po awanturach, jakie robiła mu jego żona. A prawda była taka, że mama zawsze była smutna i opuszczona. Nie mogła się pozbyć swojej nadmiernej tuszy, więc nie była zabierana na oficjalne spotkania i bale, które mężczyzna spędzał u boku młodych dam. Teraz widział, jakie to było podłe, choć za życia uważał, że taki jest porządek świata. Dopiero gdy ujrzał autentyczną miłość, jaką darzył z wzajemnością Bellę jego brat Łukasz, zrozumiał, że mit miłości jednak jest prawdą.
Zanim zabrał się do pisania kolejnego pisemka — zgody na przebudowę budynku — spojrzał w okno i zobaczył dziwne zjawisko… Była siódma rano. Pierwsze nieśmiałe blaski dnia wdzierały się do ciemnego ogrodu opatulonego warstwą ciężkiego śniegu. Pośród krzewów nakrytych bielą stała postać ubrana w jasnoszary płaszcz. Z rozwianą burzą czarnych włosów i z rozpostartymi ramionami, zamarła w bezruchu. Wstał i zbliżył się do oszronionej szyby, aby przyjrzeć się zjawisku nieco uważniej. Poznał ją po pasmie jasnych włosów, które ciągnęły się znad jej prawego ucha i kończyły się poniżej linii jej łopatek.
— Co ona robi? Przecież zmarznie! — zapytał samego siebie i niczym zahipnotyzowany czekał na dalszy rozwój wydarzeń.
— Ojcze nasz, któryś jest w Niebie… — modliła się Jadzia, wznosząc swoje serce i duszę ku Niebu. — Święć się imię Twoje! Przyjdź Królestwo Twoje Niebieskie… Niech się dzieje wola Twoja, jako w Niebie tak i na ziemi! Chleba naszego powszedniego daj nam Ojcze! I odpuść nam nasze winy, tak jak i my odpuszczamy naszym winowajcom. — Tutaj na chwilę zamilkła i przeprosiła Boga za swoje grzechy. — Uchroń nas od wszelkich pokus i zbaw nas ode złego. Amen.
Pozostając nadal z rozłożonymi na bok ramionami i otwartymi dłońmi, pozwoliła, aby Bóg przeniknął jej całe istnienie. Z ogromną wdzięcznością za kolejny dzień i feerię boskich barw — których nie potrafiła nazwać — malowanych przez kolejny wschód słońca, rzekła ponownie:
— Dziękuję ci Ojcze. — I odwróciła się w stronę domu. — Błogosław temu domowi i jego mieszkańcom. Uchroń Justysię przed śmiercią i spraw, żeby się zakochała w Janku. Daj panu Derwanowi dobrą żonę, aby już nie był taki samotny i smutny… — W tej chwili zobaczyła, że ktoś bacznie przygląda się jej przez okno i zamarła. To był jej pan! Spłoszona uciekła do swojego lokum. Miała nadzieję, że nie pomyślał o niej, że zwariowała. Nikt nigdy nie widział, jak się modli… a nie była to standardowa, kościelna modlitwa. Zawsze robiła to po swojemu.
— Dziwna ta dziewczyna — powiedział do siebie Drozd i wrócił do pisania. Jego rutynowy spokój został jednak na stałe zmącony. Było w niej coś innego, całkiem nietypowego… „Mówiła kiedyś, że ma mamę. Gdzie więc podział się jej ojciec?”
— Błagam, niech mi pan powie, gdzie jest ojciec Justyny! — rzekła Jadzia. Przyszła wieczorem z zamiarem wyduszenia z niego tej informacji. Dziś Justysia była w niedobrym stanie, tak jakby ktoś wydarł z niej chęć do życia. Musiała działać, bo kto jak nie ona!?
Spojrzał na nią z góry na dół. Prezentowała się nienagannie w tym swoim czarnobiałym uniformie. Gdy poczuł, jak mięknie jego serce, a krew przepływa intensywniej w linii poniżej jego pasa, zacisnął dłonie i wstał, po czym wyminął ją prędko, aby zwiększyć między nimi dystans. Wsparty ręką o kominek zapytał:
— Po co ci to, dziewczyno? Prosisz się o kłopoty!
— Bo Justyna potrzebuje ojca!
— Jestem przekonany, że lepiej będzie dla niej, jeśli jej ojciec pozostanie martwy. — Ciemność pokoju oświetlona jedynie lampką naftową i płomienie wydobywające się z kominka spotęgowały siłę ostatniego słowa.
— Proszę, pan nawet nie wie, jakie to ważne! — Złożyła dłonie jak do pacierza i zbliżyła się o kilka kroków.
Zamykając porywy swojego niemądrego serca i ciała za kratami zimnej obojętności, skrzyżował dłonie przed sobą, uskuteczniając działanie barykady, którą przed nią wzniósł. Nie chciał nic do niej czuć!
— Przypuśćmy, że ci powiem. Co zrobisz z taką wiadomością?
— Pójdę do tego człowieka i postaram się go przekonać do tego, żeby uznał swoją córkę!
— Myślisz, że będzie to takie proste? Załóżmy, że w ogóle uda ci się do niego dopchać, że znajdzie chwilę w swoim wypisanym z góry na pół roku terminarzu… Co mu powiesz?
— Powiem mu, że jego córka jest w dramatycznej sytuacji i że potrzebuje jego wsparcia i pomocy!
— Dramatycznej? — Zmarszczył czoło, niedowierzając jej słowom. Dziś rano Justyna była w bardzo dobrym humorze i uśmiechała się do niego jak zwykle. Co prawda była trochę zbyt natarczywa, ale wszystko było w normie.
— Proszę pana, ona jest tak beznadziejnie zakochana, że wspomina o samobójstwie — niemal wyszeptała.
Derwan wyczuł powagę sytuacji i żal zrobiło się mu tej biednej Justysi.
— Kim jest mężczyzna, w którym zakochała się Justyna? Może prędzej w tym temacie coś zdziałamy… Jej ojciec będzie nieprzejednany — był tego pewien tak, jak tego, że teraz jest zima.
— Och… — „Nie mogę mu tego powiedzieć.”
— Jadziu, nie pomagasz mi! A tu faktycznie trzeba działać.
— Niech mi pan tego nie mówi, tego kim jest jej ojciec. Ale błagam, żeby sam spróbował pan z nim porozmawiać! — zmieniła taktykę.
— Bierzesz mnie pod włos. — Przeczesał włosy palcami, wlepiając w nią swoje szare ślepia.
— Niech pan zrozumie… tylko ja mogę jej pomóc.
— Daj mi kilka dni. Zobaczę, co da się zrobić.
— Dziękuję panu…
— Jeszcze nic nie zrobiłem.
— Dziękuję za pańskie dobre i litościwe serce. Oby Bóg obdarzył pana zdrowiem i wszystkim co najlepsze. — Uśmiechnęła się przez łzy i pospiesznie wyszła.
— Złota dziewczyna — wyszeptał do siebie.
***
Justysia dostała bukiet czerwonych róż! Wprost nie mogła uwierzyć, gdy weszła do swojego pokoju, a na jej stoliczku obok łóżka stał dzban napełniony piętnastoma czerwonymi różami przystrojonymi gipsówką.
— Och! To od niego! To na pewno do niego!!! — Przypadła do bukietu i zaciągnęła się złudzeniem zapachu. Nieistotnym było dla niej, że nie pachniały tak cudownie, jakby sobie tego życzyła. Ważne, że były od NIEGO! Lecąc na skrzydłach złudzenia miłości, wybiegła ze swojego pokoju, przemierzyła podwórko, ominęła uśmiechniętego Janka i wpadła do kuchni, wprost na Jadzię.
— Dał mi kwiaty! — rzekła rozemocjonowana.
— Nie wiedziałam, że tak cię to ucieszy! — Jadwiga poczuła jednocześnie ulgę i radość. Janek podbił serce ukochanej dziewczyny, więc problem był rozwiązany!
— Och! Czy on jest u siebie?! Czy wychodził?!
— Janek jest na podwórku Justynko… Musieliście się wyminąć!
— Kto?! — Obrzuciła ją niezrozumiałym spojrzeniem.
— Janek?
— To kwiaty od pana Derwana!
— Musiała zajść jakaś pomyłka…
— Nie! To on kupił mi kwiaty! Chcę mu podziękować… — I już kierowała swoje kroki w kierunku wyjścia, gdy niespodzianie poczuła wyraźne szarpnięcie.
— To nie od niego! To Jan dał ci kwiaty! Justyno, opamiętaj się! — Potrząsnęła nią, ale ta ze złością odepchnęła ją.
— Jesteś zwyczajnie zazdrosna!!!
— Nie idź tam! Popełnisz straszliwy błąd!
Nie pomogły dalsze nalegania. Justyna wkroczyła pewna siebie na korytarz, wpadła do salonu, skręciła w prawo i bez wahania zapukała do drzwi gabinetu Drozda.
— Proszę! — usłyszała.
Z drżeniem serca przekroczyła próg i zatrzymała się obok niego bliższej niż zwykle. Siedzący za biurkiem mężczyzna nie zdawał sobie sprawy z tego, że dziewczyna uroiła sobie w głowie, że podarowane przez niego płaszcz i rękawiczki są czymś więcej niż hojnym gestem pracodawcy. Wiedział jedynie, że Justyna jest tragicznie zakochana w bogatym paniczu, dlatego wszystko co nastąpiło później, prawie odebrało mu mowę.
— Dziękuję za przepiękny prezent. — Zabrzmiał nisko, zwykle piskliwy głos dziewczyny.
— Proszę… ale już dziękowałaś mi kilka razy. — Przyjrzał jej się przelotnie i powrócił do pisania.
— Ale nie podziękowałam jeszcze za kwiaty.
Spojrzał na nią zdziwiony.
— Jakie kwiaty?
— Bukiet czerwonych róż, który właśnie znalazłam przy swoim łóżku. — Jej wzrok był więcej niż pełen miłości. Pragnęła go pocałować, ale czekała, aż to on pierwszy zbliży się do niej.
— Musiała zajść jakaś pomyłka, Justyno. — Wlepił wzrok w jej drżące usta i pojął w końcu: kim dla niej był.
Dalszą rozmowę przerwało im wejście Jadwigi. Dziewczyna umierała z niepokoju o koleżankę, więc postanowiła wkroczyć do akcji.
— Justynko, pozwól na chwilę. To pilna sprawa!
— Rozmawiam teraz! — fuknęła na nią.
— Bardzo cię proszę, pójdź ze mną.
Justyna spojrzała błagalnie na obiekt swoich uczuć, który odpowiedział:
— To nie ja… nie ja dałem ci kwiaty.
Justyna ubzdurała sobie, że pan nie przyznał się do swoich uczuć ze względu na obecność Jadwigi. Zaciskając piąstki i usta w akcie najwyższego oburzenia, opuściła gabinet wraz z Jadwigą. Swojej złości dała upust dopiero w kuchni.
— Gdybyś nie weszła, to wyznałby mi miłość! Robisz to specjalnie, bo jesteś zazdrosna! Nie chcesz, żebym była szczęśliwa! Pewnie sama się w nim kochasz!!!
— Justynko…
— Nie! — krzyknęła i rozbiła z wściekłości talerz.
Usłyszawszy ten huk, Janek wpadł do kuchni jak oparzony, a chwilę po nim Derwan.
Jadwiga wycofała się za stół, widząc, że dziewczyna przestała nad sobą panować.
— Janku powiedz jej, że to ty dałeś jej kwiaty!
— Tak, to ja! — przyznał się chłopak. — Uspokój się! — zbliżył się do niej, ale ta odepchnęła go z całą siłą.
— To wszystko twoja wina! Jesteś w nim zakochana i mi zazdrościsz! — rzuciła następny talerz w kierunku Jadzi, która złapała go w ostatniej chwili.
— Justyno!!! — huknął Derwan. W kuchni zaległa grobowa cisza.
Drżącymi ustami, ledwie trzymając się z emocji na nogach, piętnastolatka poprosiła:
— Niech pan powie, że mnie kocha… Nie musimy się ukrywać z naszą miłością… Dew…
Zakłopotany i pełen współczucia ukrył twarz w dłoniach. Jak miał powiedzieć tej nieszczęsnej, że nigdy nie wzbudziła w nim uczuć, które pragnęła od niego otrzymać. Bardzo jej współczuł, ale nic poza tym.
— Wybacz, ale nie kocham cię — wydusił to w końcu z siebie. — Ale nie dlatego, że jesteś biedna… po prostu nie kocham i już.
Zwabiona hałasem, pani Genowefa, zjawiła się w korytarzu i stanęła w drzwiach kuchni, dokładnie w chwili gdy Justyna przybiła sobie ostatni gwóźdź do trumny, mówiąc:
— Ale ja cię kocham Dew! — jęknęła, a sekundę później zakryła swoje usta z przerażeniem.
— Co tu-taj się dzie-je?!
— Mamo! Wyjdź, ja to załatwię! — Derwan wypchnął starszą panią za drzwi. Justyna uciekła z płaczem przez drzwi prowadzące na zewnątrz budynku.
— Gdzie Karolina? — zapytała Jadwiga. — Ktoś musi za nią iść! Ktoś musi się zająć Justyną!
— Pójdę do niej. Może mnie nie wyrzuci, a ty znajdź Karolinę — rzekł grobowym tonem Janek i po chwili już go nie było.
Usiadła przy stole i strapiona wsparła głowę na dłoniach.
— Och, takie nieszczęście…
Derwan zbliżył się do niej i położył dłoń na jej ramieniu.
— Przykro mi, ale mogłaś mi wcześniej powiedzieć. Teraz, gdy zdaję sobie z wszystkiego sprawę, będę musiał udać się do ojca Justyny. Moja matka wyrzuci ją niezwłocznie.
— Proszę pana, niech ją pan ubłaga, żeby zaczekała choć kilka dni.
Błagalne spojrzenie dziewczyny zmiękczyło jego serce.
— Spróbuję. — Odsunął się, ale zanim wyszedł, zapytał:
— Czy to prawda, że i ty coś do mnie czujesz? Justyna mówiła, że…
— Nie, proszę pana — odparła, podkreślając twierdzenie kręceniem głowy na boki. Poczuł zawód, który początkowo był dla niego niezrozumiały. Dopiero gdy znalazł się sam na sam ze swoimi myślami, zrozumiał, że tym razem to on zakochał się nieszczęśliwie.
Bombardowany ostrymi słowami matki rzucanymi pod adresem Justyny wziął płaszcz z wieszaka, założył kapelusz na głowę i skierował swoje kroki w wiadome tylko sobie miejsce. Udał się tam, gdzie obecnie mieszkał ojciec nieszczęśliwej nastolatki, której postanowił pomóc.
Wpis 5. Pamiętnika Jadwigi Malinowskiej
Dziś na „mój” ogród spadła biała piana… Nie, to nie zwyczajny śnieg, ale świeżo ubita piana z białek! Smakowicie owinięte słodkim puszkiem gałązki przypominały poroża białych jeleni, które zwiesiły swoje głowy, aby pokłonić się Stwórcy. Tego dnia zaświeciło słońce, mimo iż całe niebo zasnute było ciemnymi, ciężkimi od piany obłokami.
Tak pięknie i świątecznie zrobiło się w „moim” ogrodzie…
Ach, gdybyż był naprawdę mój!
Zima w mieście jest całkiem inna.
Ludzie i budynki opędzają się od szarobiałego i mokrego błota, rozjeżdżanego co rusz kołami powozów, które robią wiele zamieszania nawet w największej śnieżycy.
Przerwana hałasem święta cisza zimowej zamieci, przypomina cięcie ostrym nożem kawałka zwiewnej, delikatnej tkaniny, która ma służyć człowiekowi za otulające spokojem okrycie. Pędzące po chodnikach postacie, nakryte ciężkimi kożuchami i nakryciami głowy, za wszelką cenę pragną opędzić się od subtelnych muśnięć lodowatych okruszków.
A ja zatrzymuję się w tym pędzie i odmawiam modlitwę mego serca.
6. Ogród Jadzi
Siedzieli sam na sam w gabinecie Tadeusza Drozda. On — wciąż jeszcze nieoswojony z uczuciami, które krążyły chaotycznie rozedrgane po jego ciele i umyśle. Ona — oczekująca z niepokojem na wieści, które miał jej przekazać. Sofa była bardzo wygodna, dzieliła ich nieduża odległość… Derwan odetchnął kilka razy i rzekł:
— Powiedział, że może podarować jej pieniądze, dzięki którym stanie się na jakiś czas samowystarczalna.
— Nie przygarnie jej? Przecież to jego córka!
— Poczekaj! Jeszcze nie skończyłem — zakończył cicho i łagodnie.
— Słucham.
— Przygarnie ją, ale jako służącą… oczywiście nie tak od razu, żeby nie wzbudzić podejrzeń.
— Będzie pracowała u swojego ojca?! — Rozczarowała się tą wiadomością. „Ten człowiek chyba nie ma serca.”
— Ten gentelman ma rodzinę: żonę i dwie córki. Wzruszył się historią, którą mu opowiedziałem — o tym, że nie ma dokąd pójść. Powiedział, że gdy tylko dziewczyna oswoi się z domem i członkami rodziny, wyjawi wszystkim całą prawdę. Chce ją stopniowo przygotować do tej wiadomości.
Oczy Jadwigi zabłysły, a jej usta wygięły się w uśmiechu pokazującym białe zęby. Musiał stwierdzić, że jak na biedaczkę miała bardzo ładne i zdrowe uzębienie.
— Och! Tak się cieszę! — Zamyśliła się na chwilę. — A później weźmie pan z nią ślub? — Sama nie wiedziała, po co o to zapytała, ale to jakoś tak samo się nasunęło.
— Nie. Nie kocham Justyny. — Przyjrzał się jej mimice tuż po tym, jak wypowiedział te słowa.
Spuściła oczy i uśmiechnęła się do swoich delikatnych dłoni.
— Bardzo się cieszę, że Justynka będzie miała w końcu swój dom i tatę. — Posmutniała na myśl o swoim ojcu.
— A gdzie jest twój tato?
— Nigdy nie istniał i nie chcę go widzieć.
— Znasz go?
— Nigdy go nie poznałam, ale to co zrobił mojej mamie…
— Porzucił ją w ciąży, to podłe… ale ojciec to zawsze ojciec.
— Nie! To potwór, nie ojciec! I nie chcę go nigdy widzieć! — Ledwie panowała nad tonem swojego głosu.
— Musiał zrobić coś naprawdę strasznego, skoro tak mówisz.
— Dowiedziałam się tego kilka lat temu… — zawahała się, czy jej pracodawca jest właściwą osobą do tego, aby mogła się mu zwierzyć ze swoich trosk i bólu.
— Nie mów, jeśli to dla ciebie zbyt trudne. Ja tylko tak, z troski.
— Jestem owocem gwałtu — wydusiła przez zaciśniętą krtań. — W kościele nie chcieli mnie ochrzcić, bo byłam nieślubnym dzieckiem.
Nie skomentował tego. Ujął delikatnie jej dłoń i — po raz pierwszy idąc za głosem swojego serca — ucałował, po czym obdarował ją współczującym spojrzeniem.
Zdumiona tym gestem, wstała. Chwilę później dygnęła przed nim i opuściła swojego dziwnego powiernika. Miała nadzieję, że jej nie potępił.
***
Justyna miała pracować w domu jeszcze kilka dni, ale Jadwiga podjęła się zobowiązania, że wykona za nią całą pracę, aby ta nie musiała wychodzić ze swojego pokoju. Wstrząśnięta całym zajściem, nastolatka, nie potrafiła dojść do siebie. Za dwa dni miała przeprowadzić się do pokoiku w mieście, który rzekomo załatwił jej Janek. Chłopak był zdruzgotany całym zajściem i żywił żal do Jadwigi, która nakłoniła go do podarowania Justysi róż. Omijał winowajczynię szerokim łukiem i twierdził, że wyprowadzi się razem z Justyną.
***
Właściwie sam nie wiedział, jak to się stało, że nogi poniosły go pod drzwi pokoiku Jadwigi. Zapukał delikatnie, a na dźwięk cichego „proszę”, wszedł do środka.
— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
Dziewczyna właśnie kończyła pisać kolejny wpis do Pamiętnika. Gdy ujrzał ją zgiętą w pół, pochyloną nad tą czynnością, w pierwszej chwili pomyślał, że musi postarać się o jakiś stoliczek dla niej, aby nie musiała pisać na kolanach.
— Nie, proszę pana, właśnie kończę… o! Kropeczka! — Uśmiechnęła się, po czym wstała, a jej ciemne, długie włosy otuliły jej szyję, gdy przechyliła się do przodu. — Jestem do pana dyspozycji. — Przygładziła fartuszek i zaczekała na rozkazy.
— Wiem, że jest trochę późno, ale… Coś nie daje mi spać… to znaczy…
— Proszę, niech pan wejdzie i usiądzie.
— Nie… — Zamknął za sobą drzwi, po czym wsparł się o nie plecami. Zachował bezpieczną odległość, aby utrzymać swoje ciało w ryzach, i kontynuował. — Chciałem cię zapytać… Gdzie jest Bóg?
Nie spodziewała się takiego pytania, ale żywo zajęła się wyjaśnieniami.
— Blisko nas.
— Skąd wiesz? — Schował za siebie dłonie, które aż świerzbiły go, żeby móc dotknąć jej długich, prostych włosów.
— Bo go doświadczam.
— Jak?
— Poprzez kontakt z przyrodą, zwierzętami i innymi ludźmi. — Usiadła na łóżku i rozłożyła dłonie, jakby zapraszała go do siebie.
— Tak się modlisz, z rękoma otwartymi — przypomniał sobie, jak modliła się w ogrodzie.
— Tak, to postawa otwarta, zapraszająca. Otwieram się w ten sposób na działanie Boga.
— Chciałbym tego doświadczyć. Mój ojciec nie wierzył w Boga i przekazał mi niewiarę. Ale czegoś mi strasznie brak i czuję tutaj taką pustkę… — wskazał na swoje serce.
— Bo brakuje panu kochającego Ojca, którym jest dobry Bóg. To on może uleczyć pana ból. — Tak dobrze go rozumiała. Niegdyś sama cierpiała z tego powodu. Czuła się niekochana, odrzucona, niegodna tego, aby żyć. W przypływie największej rozpaczy zaczęła wzywać Boga i wtedy zaczęły dziać się niesamowite rzeczy.
Skinął lekko głową.
— Proszę usiąść wieczorem w ciszy, w miejscu które pan lubi. Może pan leżeć na łóżku. Ważne, żeby mieć rozpostarte ręce, tak jakby pan zapraszał Boga do siebie, o tak… — pokazała mu dokładnie.
— Na obrazach i figurach Jezus wykonuje właśnie taki gest…
— Bo zaprasza do tego, aby do niego przyjść. On chce nas tylko przytulić, powiedzieć, że nas kocha i że wszystko będzie dobrze.
Coś drgnęło w jego sercu. Jadwiga poruszyła je w miejscu, do którego utracił dostęp bardzo dawno temu.
— I co później?
— Trzeba zaprosić Ducha Świętego. Poprosić, aby pomógł w tej modlitwie, oświecił duszę i sprawił, żebyśmy przejrzeli. Powinien pan poczuć spokój. Gdy dojdzie uczucie miłości, to znaczy, że Bóg dotyka pańskiego serca. Trzeba poddać się temu uczuciu, otworzyć umysł i nie bać się. On jest samą dobrocią. Później można zmówić „Ojcze Nasz”… ale trzeba to mówić tak, jakby naprawdę rozmawiało się z Ojcem.
— I zawsze tak rozmawiasz z Bogiem?
— Tak.
— Czy przypadkiem nie są to jedynie złudzenia?
— Nie… ale można być tego pewnym dopiero wtedy, gdy w umyśle zaczyna się wszystko układać, problemy nie do rozwiązania nagle zaczynają się klarować, a natura śpiewa ci pieśń miłości, którą skomponował dla ciebie Bóg.
— Mówisz tak pięknie.
— To nic takiego. — Uśmiechnęła się do swoich dłoni. — Pomodlę się za pana, żeby dał panu prawdziwe ojcowskie uczucie.
— Dziękuję.
Przyszedł tutaj niczym zagubione dziecko. Nie potrafiła mu odmówić pomocy, mimo że pytał ją o rzeczy bardzo dla niej osobiste. Wyszedł z jej pokoju rozjaśniony, jakby coś zrozumiał i jakby był gotowy na zmiany. Poczuła, że właśnie spełniła uczynek miłosierdzia względem bliźniego, ale jeszcze bardziej ucieszył ją fakt, że pomogła osobie, która już tak wiele dla niej uczyniła.
Położył się na łóżku, rozłożył ramiona, tak jak pokazała mu Jadwiga, i zamknął oczy. Była już dwudziesta trzecia dwanaście. O tej porze zwykle pracował… Przypomniał sobie twarz Jadwigi. Wyobraził sobie, że to ona zaraz przyjdzie do niego i wpadnie w jego objęcia. Odpędził tę myśl i wyzwolił w sobie naprawdę głębokie pragnienie zapełnienia tej wewnętrznej pustki, która żarła go od środka. „Boże, pomóż mi, nie potrafię się modlić… Ale już nie zniosę dłużej tego ciężaru. Weź go ode mnie! Duchu Święty. Nie znam cię, ale może ty będziesz wiedział: co mi jest?” Ta dziwna modlitwa i walka z myślami o Jadwidze trochę go zmęczyły. Zmówił modlitwę „Ojcze nasz”. Nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego…
— Nie potrafię. — Wstał z łóżka i podszedł do okna. Granatowe niebo, które oglądał po raz pierwszy od bardzo dawna, z wysokości pierwszego piętra prezentowało się niezwykle elegancko. Pokryte było milionem gwiazd. Malusie punkciki mrugały do niego z wysokości. Nagle, niebo przedarła jasna smuga. Derwan otworzył usta z wrażenia. „To była spadająca gwiazda! Mama mówiła, że spełnia nawet najskrytsze marzenia.” I już miał na myśli pewne marzenie, gdy przypomniał sobie słowa Jadzi „…a natura śpiewa ci pieśń miłości, którą skomponował dla ciebie Bóg.” Ta gwiazda była wiadomością od Boga! Z tym, że to Jadwiga stała się dla niego w tej chwili melodią natury — niczym ta spadająca gwiazda.
— Proszę cię, żeby ona mnie pokochała — to była pierwsza prośba Derwana od chwili rozstania z kwiatami. Dwadzieścia lat temu prosił o to, żeby zawsze mógł opiekować się kwiatami. Dopiero teraz zrozumiał, że to nie była wina Boga, że marzenie się nie spełniło. Jego ojciec to sprawił. Zabił w nim to marzenie, a robiąc to, zabił także jego prawdziwą naturę.
***
— Nic nie jest martwe w zimie, nic w zimie nie śpi. Ptaki odnajdują pokarm tam, gdzie pozornie go nie ma, sarny wykopują spod ziemi korzenie i żywią się korą drzew, kaczki ubrane w nieprzemakalny kombinezon z piór i tłuszczu mogą swobodnie pływać po wodzie i nurkować w poszukiwaniu ryb, które pod okrywą lodowej skorupy znajdują warunki do życia. Drapieżniki żywią się padliną lub urządzają sobie polowania na zwierzynę. Dobra natura wszystkich wykarmi. Łaskawy Bóg tak stworzył świat, aby ten mógł przetrwać w nawet najtrudniejszych warunkach. Natura nie jęczy w uściskach zlodowaciałych temperatur! Ona sobie świetnie radzi! Tylko człowiek, przestraszony, z braku zaufania trzęsie się z zimna, i nie docenia tego, że Bóg dał mu rozum, aby zbudował sobie komfortowe dla niego schronienie.
— Brawo!!! — Hrabia zaklaskał w dłonie, gdy Jadwiga skończyła czytać. — Jakież to trafnie ujęte! Jestem pod ogromnym wrażeniem!
— Och, to tylko takie moje pisanie dla siebie. — Dziewczyna zaczerwieniła się ze wstydu. Nie czytała nigdy obcym osobom swoich najskrytszych myśli przelanych na papier.
— Aż zachciało mi się herbaty! — Staruszek nakrył się szczelniej kołdrą, która od dzisiejszego ranka nie opuszczała go nawet na krok. Nie czuł się dobrze i jak twierdził: życie ulatywało z niego każdego dnia.
— Bardzo chętnie przyniosę! Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie w tym ogromnym domu jest kuchnia.
— He, he! Jesteś moim gościem Jadziu! — Zaśmiał się serdecznie, po czym zadzwonił dzwonkiem, który zawsze stał na stoliku obok łóżka. Dziesięć sekund później wydał polecenie służącemu, aby o wszystko zadbał. W oczekiwaniu na herbatę i ciasteczka, mężczyzna poczuł ogromne zmęczenie. Przeprosił więc za swój stan i pogrążył się w słodkiej drzemce. — Tylko piętnaście minut, kochana! Mam spanie jak w zegarku!
Jadwiga patrzyła na ogród Dalenieckiego przez zamarzniętą szybę. Bajkowy widok przykrytego bielą otoczenia przywodził jej na myśl romantyczne opowieści, które niegdyś opowiadała jej mama. Zupełnie nie wiedziała, dlaczego obsadzała teraz w głównej roli jednego z nich: pana Derwana.
— Znałem ojca Derwana, niejakiego Tadeusza — odezwał się nagle hrabia. Starzec właśnie wybudził się z drzemki. Herbata podana przez służącego prawie wystygła, ale mimo to dziewczyna usiadła na krześle obok łóżka, aby wypić chłodny napój.
— Pana Drozda?
— Tak! To był kawałek zimnego drania! Proszę mi wybaczyć słownictwo, ale inaczej nie da się tego nazwać. Ten chłopiec… ba! Teraz jest mężczyzną! Ale wtedy był chłopaczkiem. Kochał kwiatki, kwiatuszki… Najbardziej lubił hodować róże. Parę razy u mnie był i aż serce radowało się, gdy widziałem, jak wzrasta otoczony radością czerpaną wprost z natury, zieleni, kwiatów…
— Teraz raczej nie przepada za kwiatami — przypomniało jej się, jak wyrzucił przez okno białą różę, którą podarowała mu w ramach przeprosin.
— A wtedy, miał chyba piętnaście lat, szalał za botaniką! Marzył o studiach w tym kierunku. Ale ojciec miał wysokie ambicje. Jednym cięciem przeciął go na pół, o tak! — machnął dłonią. — I wlał do jego głowy cały ten polityczny chłam! I swoje chore teorie! Że niby nie ma nic ważniejszego od obowiązku względem społeczeństwa i władzy! Że kobiety to zło konieczne, a Bóg jest złudzeniem… Biedny chłopak. — Żal się mu zrobiło na myśl o tym, co musiał przeżyć taki wrażliwy chłopiec, gdy zaczął zaznajamiać się z surowymi regułami politycznych środowisk.
— Nigdy nie miał narzeczonej? — wypowiedziała swoje myśli na głos.
— Miał jedną, ale to było aranżowane przez matkę. Od tamtego czasu, z tego co wiem, nie związał się z żadną kobietą.
— Tak, jest sam.
— Dobry chłopak z niego był. Ale przestał do mnie przychodzić, odkąd zaczął zmieniać się w kopię własnego ojca. Wiem, że nie powinno się źle mówić o zmarłych, ale dobrze że umarł ten drań! Po trupach do celu! Zawsze on i jego wysokie mniemanie o sobie było na pierwszym miejscu. Żonę miał za nic. Zresztą, ożenił się z nią dla fortuny, którą zmarnował na zabawy w polityczne machlojki.
— Ojej! — westchnęła Jadzia, zafrasowana tą smutną historią. Popatrzyła jednocześnie na zegar, który wybił piętnastą. Czas było wracać.
— Wiem, musisz iść. A prezent dla pani Drozd podobał się?
— Tak, dołączyła go do swojej oranżerii na poddaszu.
— Ach! Zapomniałbym! — Staruszek energiczniej niż zwykle potrząsnął dzwonkiem. Z niecierpliwością zacierał ręce, gdy pojawił się pan w średnim wieku ubrany w elegancki garnitur z teczką pod ręką. — Przepraszam, zapomniałem, że pan na mnie czeka! A to bardzo ważne sprawy są! — Ujął drżącymi dłońmi dokumenty od mecenasa i spojrzał tajemniczo w stronę Jadzi. — Podpisz, kochana, tutaj i tutaj! — wskazał palcem.
Zanim podpisała, dokładnie przeczytała, co było na rzeczy.
— Ja… nie mogę tego przyjąć. — Oddała mu dokumenty.
— Musisz to przyjąć! Kto zadba o mój ogród lepiej niż ty?! — jęknął Daleniecki, a na jego czole pojawiły się kropelki potu. Co miała zrobić? Podpisała, choć nie sądziła, że kiedykolwiek uda jej się utrzymać w dobrym stanie tak ogromny ogród.
— Pan mecenas będzie zobowiązany do wypłacania pewnej sumy na rzecz ogrodu i jego potrzeb. Będziesz też miała wytyczone w budynku kilka pomieszczeń, tylko do twojej dyspozycji. Możesz już zacząć z nich korzystać i przeprowadzić się.
Tego się nie spodziewała. Skinęła jedynie głową i wstała, aby udać się do domu Drozdów.
— Kochana… jeśli mielibyśmy się już więcej nie widzieć, wiedz, że wszystko tutaj jest zapisane i to po mojej śmierci będzie twoja własność. Wiem, że dobrze zadbasz o moje roślinki. — Zakaszlał kilka razy, bo jakaś duszność ścisnęła go za serce.
Ucałowała jego chłodne czoło i pomarszczone dłonie. Z ciężkim sercem opuszczała tego samotnego staruszka, który podarował jej tak wiele. Gdybyż było jej dane móc poświęcić więcej czasu temu biedakowi… Ale tego samego dnia, wieczorem hrabia Daleniecki zmarł.
7. Krystyna
W moim ogrodzie… — tak, dziś mogę powiedzieć, że jest także mój! — rosną ogromne drzewa, strzeliście pnące się ku górze swoimi dekoracyjnymi, zaśnieżonymi świecznikami. Och! Żeby tak mieć odwagę wspiąć się na sam ich szczyt i zobaczyć świat z góry!
Mój ogród pełen jest małych ptaszków, które podlatują do karmnika i wyjadają zeń okruszki i ziarna, i skubią słoninę! Małe, żywe perełki! Tak niewiele wam trzeba, aby napełnić brzuszki, ogrzać się i schronić.
Kto powiedział, że zima jest czarnobiała?
Musiał to być ktoś, kto nigdy tak naprawdę jej nie przeżył! Boskie kolory delikatnego złota, pudrowy róż, błękity i czerwoności poranków i zachodów słońca…
Jak opisać te barwy?!
Nie potrafię nawet porównać ich do czegokolwiek z tego świata!
Boskie serce! Kocham Twoje barwy, kształty i radość, którą dajesz mi każdego dnia, na nowo i na nowo…
Minęło kilka dni od pogrzebu hrabiego Wiktora. Jadwiga nie wyjawiła nikomu, że już za życia została obdarowana przez tego człowieka wspaniałym darem. Pracowała w szklarni, w oranżerii oraz domu państwa Drozdów, czując w sercu nieprzyjemny uścisk straty. Bardzo to przeżywała. Póki co, nie była w stanie pójść do swojego ogrodu, który niegdyś jawił jej się tak słodkim i pięknym. Teraz pogrążony był w żałobnej ciszy — nie śmiała jej przerywać. „Niech milczeniem wyśpiewa swój ból i stratę.”
Justynka wyprowadziła się i pozostawiła w budynku dla służby, pusty, smutny pokoik. Nie pożegnała się z Jadwigą i nie uczynił tego także Janek. Niebawem miała pojawić się nowa kucharka i serce Jadwigi nękał dziwny niepokój szepczący jej do ucha, że niebawem pojawi się kolejna dziewczyna, która będzie ubiegała się o serce pana Drozda. Śmieszne wydawały jej się te myśli, gdy gotowała zupę z lanymi kluseczkami, świadoma tego, że będzie ją później jadł. „Czy tak to jest mieć męża? Gotuje się dla niego z sercem, kroi warzywa, układa na półmisku smakowite owoce… i później podaje się z uczuciem zadowolenia, i z przyjemnością patrzy na to, jak łapczywie zajada wszystkie starannie przygotowane elementy wystawnego posiłku.”
Ożywcza naturo, pokarmie mojego ciała i duszy. Tak hojnie obdarowana przez Boga, szerokim gestem rozdajesz swoje owoce. Złociste kłosy dają chleb, kolorowe warzywa są dodatkiem do obiadu, a słodkie owoce i egzotyczne bakalie cieszą zmysły, urozmaicają codzienność smaków… — pospiesznie zapisywała Jadzia na papierze, siedząc przy kuchennym stole. Czekała na to, aż zupa się dogotuje.
— Jadwigo! — głos lokaja wyrwał ją z uroczystego zamyślenia. — List do ciebie!
Ucieszyła się na widok starannie zaadresowanej jej imieniem i nazwiskiem szarej koperty. Pełna nadziei otworzyła list skreślony innym niż zazwyczaj, prawie dziecinnym pismem.
„Jadziu, Twoja mama jest chora. Nie może sama pisać, więc musiałem to ja zrobić. Dostała pieniądze i dziękuje. Pyta kiedy ją odwiedzisz.
Dach się sypie w domu i mama nie ma siły, żeby pracować. Nie wiem, jak jej pomóc. Myślę, że przydałoby się ją dać do szpitala, ale kazała ci tego nie mówić. Jednak nie mogę już nic poradzić ziołami. Może lekarze w mieście coś pomogą na te stawy. Sama do ręki łyżki nie weźmie i prawie nie wstaje z fotela. Może twoi państwo pomogą załatwić jakiś szpital albo sanatorium. Póki co, zajmę się nią.
Zenek Nikołka.
PS: za pieniądze mamie kupiłem koc i jedzenie.”
Jadzia załamała ręce. Jak mogła pomóc chorej matce, skoro nie miała żadnych kontaktów z lekarzami? Jeszcze nie dostała wypłaty za swoją pracę. Pani miała zapłacić jej po miesiącu, więc zaciskała pasa jak mogła. A teraz… „Co mam teraz zrobić?!”
Jedyne co jej przyszło do głowy, to porozmawiać z panem Derwanem. „Czy mogę nadużywać jego dobroci? Może zwyczajnie zapytam tylko, czy mógłby mi doradzić, co dalej począć?” Postanowiła, że zrobi to, gdy tylko pan zje obiad. Z tremy ręce drżały jej do tego stopnia, że poprosiła Karolinę, aby ta zaniosła panu talerz zupy i inne specjały, które dla niego przygotowała. Sama w tym czasie układała sobie w głowie przemowę. Wszelkie pięknie ułożone zdania legły jednak w gruzach, gdy pierwszy szok opadł, a do głosu doszły emocje. Jadzia rozpłakała się już w chwili, gdy stanęła oko w oko z panem.
— Jadziu… — Poruszony do głębi jej płaczem, zerwał się na równe nogi. Ledwo zapanował nad tym, aby nie wziąć jej w objęcia. — Powiedz, co się stało? — zapytał troskliwie.
— Moja… mama… — mówiła między jednym, a drugim chlipnięciem. — Ona jest bardzo chora… Nie wiem… jak mogę jej pomóc… — Spojrzała w szare oczy pana, a gdy ujrzała w nich litość, upadła na kolana.
— Niech mi pan pomoże — błagała. — Ja nie wiem, co mam zrobić!
Szybko otrząsnął się z wrażenia, jakie zrobiła na nim klęcząca przed nim Jadzia. Podniósł ją z klęczek i przytulił mocno do siebie. Nie potrafiła przestać płakać, a on gładził ją po głowie i plecach, próbując ją uspokoić.
— Cicho… Już dobrze. Pomogę twojej mamie. — Czuł wyrzuty sumienia, doznając przyjemności, którą sprawiało mu trzymanie jej w objęciach, i to w obliczu tragedii jaką przeżywała. — W Ratuszu mamy fundusz dla biednych, który zakłada między innymi pomoc szpitalną dla bezdomnych w naszej gminie. Z tego co wiem, Juranty należą do naszego okręgu, więc pomoc nadejdzie niezwłocznie. Musielibyśmy tylko przywieźć tutaj twoją mamę.
Spokojniejsza na sercu i duszy odsunęła się od pana. Z wdzięczności pochyliła się nisko i znów ucałowała jego prawą dłoń.
— Pan jest taki dobry. — Utkwiła w nim wdzięczne spojrzenie.
— Będzie najlepiej… — Odsunął się o krok. Znów miał ochotę ją pocałować. — Jeśli niezwłocznie przywieziemy twoją mamę do miasta. Co jej w ogóle dolega?
— Choruje na stawy i ma problem z poruszaniem się. W chacie jest zimno, a mama nie może nawet wziąć łyżki do rąk. Opiekuje się nią dobry sąsiad, pan Zenobiusz Nikołka. Ale on też ma pod opieką żonę i dzieci. Mama nie może pracować przez chorobę. Już dwa lata temu musiałyśmy się przenieść do osady, bo nikt nie chciał trzymać w domu chorej służącej i jej córki.
— Rozumiem. — Pomyślał, że Jadzia przeszła niejeden dramat. Czas był najwyższy, żeby ktoś jej w końcu pomógł, dlatego szybko powziął decyzję.
— Pojedziemy dziś po twoją mamę do Jurantów.
Jadzia nie mogła wykrztusić z siebie słowa — to były niezwykłe wieści. Zakryła jedynie usta dłońmi, a później złożyła je jak do modlitwy, dziękując tym gestem za dobre serce pana.
***
Był sam na sam z nią, w powozie który pędził po polnej drodze. Niejeden facet wykorzystałby sytuację i dostał się do skarbów, które skrywała pod ubraniem bezbronna służąca. Trzy tygodnie, które spędziła w jego domu, spowodowały, że nabrała kobiecych kształtów, a jej policzki odrobinę wypełniły się i przybrały różowawy odcień. Jej mama musiała być w kiepskim stanie, więc na twarzy Jadzi czaił się niepokój, a mimo to, była taka śliczna. Smakowita wisienka do schrupania… a mimo to, coś w środku powstrzymywało go od niewłaściwego wykorzystania jej ciała. Czuł do niej coś więcej niż pociąg. Był to szacunek i pewnego rodzaju uwielbienie. Była jakaś taka dziwnie uduchowiona, jakby Bóg zamieszkał w jej wnętrzu, w każdym jej słowie i geście…
Podróż dłużyła jej się, ale obecność pana dodawała jej otuchy. Tak szybko powziął decyzję o wyjeździe, jakby sprawa dotyczyła kogoś z jego krewnych.
Zima nie była dobrą porą na podróż do odległych zakątków gminy, gdzie drogi często były nieprzejezdne. Derwan zastanawiał się, jakim cudem funkcjonują tutaj ludzie?! „O tej porze roku nie ma tutaj zupełnie środków do życia! Do miasta daleko, do lekarza też, do sklepu trzeba jechać kilometrami lub iść pieszo!”
— Jadziu, jak wy tutaj żyjecie? — zapytał, patrząc na nią ze współczuciem. Gdyby tylko mógł, to pomógłby tym wszystkim ludziom!
— Mamy studnie we wsi, zapasy robimy w ziemiankach… a co brakuje, to sąsiad kupuje w mieście. Sąsiadka czasem przynosi jedzenie, a my jej dajemy za to zioła. Moja mamusia leczy ziołami i często naprawia odzież w zamian za jedzenie i opał. Trochę nazbierałam drewna w lesie z panem Zenkiem, więc powinno mamie starczyć — myślała na głos.
— Jest wam ciężko. — „Och, gdybym został wójtem gminy, mógłbym coś zrobić dla tych ludzi! Tutaj potrzeba prawdziwych dróg!”
— Tak, ale dajemy sobie radę. To znaczy… Ostatnio jakoś tak nas przycisnęło z pieniędzmi, bo trochę pożyczyłam od sąsiadki na leki dla mamy, ale nie mam jej z czego zwrócić, więc musiałam podjąć pracę w mieście. W zimie najgorzej.
— Gdybym tylko mógł pomóc… Ale jestem bezradny, przynajmniej na razie. — W tej chwili podjął ostateczną decyzję o założeniu na wiosnę partii. Chciał zająć się potrzebami tych opuszczonych wsi i ubogich ludzi. Od dawna o tym myślał, ale wciąż się wahał, aż do teraz.
— Już pan to robi! — Uśmiechnęła się do niego szczerze, co jeszcze bardziej zmotywowało go do działania.
Pani Krystyna Malinowska była panną, która w wieku czterdziestu pięciu lat została wykorzystana w podły sposób przez swojego pana. Zawsze była oddana służeniu swoim pracodawcom i nie sądziła, że może spotkać ją coś takiego. Jako ciężarna — musiała skryć się na jakiś czas pod opiekuńczymi skrzydłami sióstr zakonnych opiekujących się biednymi. Stopniowo przyzwyczajała córkę do pracy w domach bogatych obywateli zamieszkujących wiejskie posiadłości. Zawsze trzymały się z daleko od miasta i często zmieniały domy, lecz Jadzia nigdy nie zastanawiała się nad tym. Mama uczulała ją zawsze, aby nie patrzyła łapczywym okiem na czyjeś bogactwo, i uczyła, jak można odnaleźć najcenniejsze dary boskie, które tylko biedni mogą dostrzec. Wciąż powtarzała, że nie można zakochiwać się w paniczach i panach. Tłumaczyła, że to niestosowne i może przysporzyć jej wiele cierpienia.
„Żaden pan nigdy nie potraktuje poważnie biednej służącej, choćby był w niej nie wiem jak zakochany. Taka miłość trwa na chwilę i jest niczym liść, który rozwija się na wiosnę, dojrzewa w lecie, aby jesienią opaść na ziemię i zgnić. Nigdy nie wierz mężczyznom, którzy mają nad tobą władzę, i którzy mają o wiele więcej niż ty. Sięgną po słodki owoc, nadgryzą, a gdy im nie będzie smakował, wyrzucą, aby zgnił.” — tak mówiła mama.
Dlatego patrząc na swojego pana, Jadwiga za wszelką cenę opędzała się od myślenia o nim jak o mężczyźnie. Był jedynie panem! Nikim więcej! Jednak jego spojrzenia wzbudzały w niej w tej chwili, gdy jechali razem, niekontrolowane drgnienia serca. „To tylko wdzięczność — tłumaczyła sobie — nic więcej.”
Krystyna siedziała w swoim fotelu okryta kocami, a Zenek podawał jej na łyżeczce zupę. Na widok córki wchodzącej do ciemnej izby, krzyknęła z radości:
— Córeczko kochana!
— Mamo! — Jadzia przypadła do niej i uścisnęła mocno. — Panie Zeniu, tak bardzo panu dziękuję! Zabieramy mamę do szpitala!
Do środka przysadzistej chaty wszedł wysoki mężczyzna, który wydał się kobiecie dobrym lekarzem. Sąsiad krótko się pożegnał i wyszedł.
— Pan doktor przyjechał do mnie? — zapytała pani Malinowska i uniosła dłoń w kierunku dłoni córki.
— Nie, to mój pan — wyjaśniła.
Derwan przywitał się gładko i uprzejmie, a nawet pocałował starszą panią w dłoń. Później opuścił pomieszczenie, które wydało się mu klaustrofobicznie ciasne. W środku panował zaduch, a osobista rozmowa matki z córką skłoniła go do pozostawienia pań sam na sam.
— Spakuję cię tylko i jedziemy. — Jadzia zaczęła krzątać się po ciemnej izbie i zbierać rzeczy mamy do tobołka leżącego na stole.
— Jadwigo. — Dobrze znała ten ton. Mama zaraz miała wygłosić nieprzyjemne dla jej uszu kazanie. — Co cię łączy z tym mężczyzną?!
— Mamo, to mój pan! — Jadzia mimo wszystko poczuła się zdezorientowana oskarżeniami mamy.
— Tak nie wita się pan, ale mężczyzna, który przychodzi do matki kobiety, względem której coś planuje, coś nad to, co przystoi panu i służącej.
— Zapewniam mamę, że nic między nami nie ma, prócz…
— On się tobą opiekuje jak kobietą! Sam przyjechał po twoją matkę! Czy dawał ci jakieś prezenty? — Spojrzała uważnie na nowy płaszcz i rękawiczki, które dziewczyna miała na sobie. Jadzia spuściła wzrok. — Wiedziałam. To się tak właśnie zaczyna! — Zmarszczyła swoje i tak pomarszczone starością czoło i zacisnęła pięści, jakby chciała nimi obronić swoją nieświadomą córkę.
— Mamo…
— Nigdzie nie jadę! A ty zostajesz ze mną!
Przechadzał się po zmarzniętym śniegu w tę i drugą stronę. Miejskie podeszwy jego eleganckich butów były zbyt cienkie, aby powstrzymać lodowatą falę zimna mrożącą jego stopy, dlatego z ulgą spojrzał na wychodzącą z chaty Jadzię.