E-book
15.75
drukowana A5
38.51
drukowana A5
Kolorowa
60.69
Nasze prywatne Bohaterki. Jesteś jedną z nich...

Bezpłatny fragment - Nasze prywatne Bohaterki. Jesteś jedną z nich...

Objętość:
133 str.
ISBN:
978-83-8155-205-9
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 38.51
drukowana A5
Kolorowa
za 60.69

Życie jest straszniejsze i piękniejsze jeszcze jest…

Edward Stachura

Od autorek

Pomysł napisania tej książki zrodził się już kilka lat temu, jednak potrzebowałam sama doświadczyć trudu zmagania się z problemami, jakie postawiło przede mną życie, by go zrealizować. Nie jestem szczególnie dzielna, ale mam swoje prywatne bohaterki, dodające siły tylko tym, że są. Nie muszą też być ze mną w codziennym kontakcie, wystarczy mi znajomość ich historii i możliwość obserwacji. Takich kobiet jest przecież więcej: dzielnych, odważnych, ambitnych, walczących z przeciwnościami losu. Zapewne i Ty, droga Czytelniczko, jesteś jedną z nich…


(Szanowni Czytelnicy, prosimy o wyrozumiałość za ten bezpośredni zwrot do Pań).


Projektem zaraziłam nie tylko moje bohaterki, ale i Małgosię Jurkowską, która również ma w swoim otoczeniu tak wyjątkowe osoby. Dzięki temu nasz spis treści stał się dłuższy, a to pomyślna wróżba i dobry znak.


Agnieszka


W każdej z tych historii jest cząstka nas. Cudowne rozmówczynie (znane i nieznane) zaskoczyły nas swoją życzliwością i otwartością. Niekiedy bałyśmy się pytać o pewne sprawy, ale zupełnie niepotrzebnie, gdyż One nie bały się opowiadać i odpowiadać.


Przyświeca nam wspólny cel — dawać nadzieję, dodawać otuchy, zarażać optymizmem. Jeśli dzięki przedstawionym tu wywiadom i zdjęciom, wywołamy uśmiech na choć jednej strapionej twarzy, to będzie dla nas wymarzona nagroda.


Jesteś czyjąś córką, matką, żoną, przyjaciółką, sąsiadką. Czasem ukrywasz się w tych wszystkich rolach, byśmy musiały Cię odnaleźć!


Małgorzata

Rozmowa z Magdaleną Sipowicz

Niedawno wróciła gdzieś z niemalże końca świata, choć może i jego początku. Na zdjęciach tryska zdrowiem, błyszczą Jej oczy. Można też zobaczyć piękne góry, intensywnie niebieską wodę, hamak na (prawdopodobnie) hotelowym balkonie, a także uśmiechnięte towarzyszki tej sielskiej wyprawy w strony egzotyczne dla Polaków.

Co Magdalena Sipowicz robiła w Gwatemali? Gdzie to w ogóle jest? Kiedy zobaczyłam Jej zdjęcia na FB, pomyślałam, że ma chyba w domu za mały Meksyk — dwójka cudownego potomstwa, kochający mąż i dwa zupełnie różne psiaki. Może chciała sobie porównać ten prywatny, domowy z tym prawdziwym? W końcu znajomi nie bez powodu nazywają Magdę globtroterką, z pewnością jest żądna wyzwań turystycznych i wrażeń. W wielu ciekawych miejscach już była. Dopiero co zaliczyła Amsterdam. Hm… I tu włączyłam swoje myślenie — może tam miała tylko przesiadkę? Na zdjęciach nie ma męża ani dzieci. Nie no… raczej ich nie porzuciła. Taka przykładna matka, choć niekoniecznie poukładana od A do Z. Uciekła? Nawet jeśli, to już wróciła.

Magdaleno, co robiłaś w Majańskiej Wiosce?

Magdalena Sipowicz: Trudno na to pytanie odpowiedzieć, nie odwołując się do przeszłości.


Agnieszka Kuchnia-Wołosewicz: Zatem wróćmy na chwilę do niej. Jak wypadek zmienił Twoje życie?

— Przeszłam bardzo długą drogę, żeby stanąć na nogi — nie w znaczeniu tylko fizycznym, ale psychicznym. Gdzieś z tyłu głowy była ta myśl o moim dziecku. Chciałam, żeby miało mamę. Różniącą się od innych, ale obecną przy niej. Chodziło też o to, bym była naprawdę zaangażowana w proces jej wychowania, a nie tylko skupiała się na swoich problemach. Moje bóle fantomowe były bardzo silne. Odczuwałam też skutki innych poważnych obrażeń doznanych w wypadku. Próbowałam zacząć od medycyny tradycyjnej. Nie pomagało, a wręcz oszałamiało mnie. Nie mogłam normalnie funkcjonować.


— Mówisz o poważnych problemach. Większość osób z Twojego ówczesnego otoczenia z pewnością nie zdawała sobie sprawy. Ty byłaś „tą” bohaterką, która sobie radzi czy też poradziła.

 W pewnym momencie sama zaczęłam żyć iluzją Magdy — bohaterki, która sobie poradziła. Był to również efekt psychoterapii, na które uczęszczałam. To jednak była nieprawda. Ludzie widzieli we mnie bohaterkę, bo nie byli ze mną na co dzień. Ja marzyłam o powrocie do pracy, ponieważ czułam, że ona pozwoli mi przestać tak bardzo skupiać się na tym, czego nie mam i co przeżyłam. Będę mogła pójść do przodu. W tamtym okresie praca była dla mnie wyznacznikiem wartości człowieka i niezależności.

Zrobiłam prawo jazdy. Powoli zaczęłam układać to nowe życie, niestety bóle wciąż były intensywne na tyle, że lekarz przepisał mi morfinę. Pamiętam, że przykleiłam ów plaster w piątek, a w sobotę miałam tłumaczyć zajęcia ze studentami. Około godziny dziewiątej rano zadzwonił do mnie prowadzący i powiedział, że spóźnia się pociąg. Doznałam wtedy flashbacku mojego wypadku, bo byłam zwyczajnie… naćpana. To było straszne. Wspomnienie wręcz sparaliżowało mnie na kilka dni. Miałam też problemy z protezą czy skutkami ubocznymi innych leków. Pracowałam wtedy nie tylko na uczelni, ale normalnie w szkole na etacie. Początkowo rozumiano moje nieobecności, jednak z czasem zaczęły być problematyczne. Nie miałam dużej liczby godzin, a i tak sobie nie radziłam. Musiałam z czegoś zrezygnować i tak zrobiłam. Wiedziałam, że nie dam sobie rady jako wychowawczyni pierwszej klasy szkoły podstawowej. Ponadto był to okres zwolnień nauczycieli, więc poprzez moją decyzję ktoś zachował miejsce pracy. Mnie została tylko uczelnia. Miałam lepsze i gorsze momenty, co widzieli też moi współpracownicy.


— Kiedy nastąpiła w Tobie ta zmiana w podejściu do życia i siebie?

 W roku 2014 dostałam od koleżanki książkę o autohipnozie. Nie byłam jednak wtedy gotowa na skupienie się na sobie i technikach oddychania. Wciąż stawiałam na wir pracy jako najlepszą terapię. Pomóc miały też podróże. W rok po wypadku pojechałam do Egiptu, myśląc, że zmiana otoczenia pozwoli mi poczuć się lepiej, zapomnieć. Nie pomogło — tak, jak późniejszy wyjazd do Turcji. W końcu pomyślałam, że muszę coś ze sobą zrobić — nie z otoczeniem! Chodziłam na różne psychoterapie, bo nie mogłam sobie poradzić ze wspomnieniami z wypadku.

Przełom nastąpił w zeszłym roku. Dowiedziałam się o indiańskiej ceremonii zwanej Szałasem Potów (Szałasem Uzdrawiania), która miała mieć miejsce w Bełchatowie. Chodzi o odrodzenie się w łonie Matki Ziemi. Wchodzisz do szałasu, w którym jest pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt stopni (sauna) i masz poczucie, że znalazłaś się we wnętrzu swojej mamy. U mnie to zadziałało. Chyba po raz pierwszy poczułam, kim tak naprawdę jestem — nie Magdą z wypadku, nie bohaterką, nie tłumaczką, nie mamą. To byłam Ja bez tej zewnętrznej powłoki. Był to też początek drogi do wioski majańskiej. Dowiedziałam się o niej również od tej samej koleżanki. Można tu mówić o ciekawym zrządzeniu losu, gdyż nasz kontakt wcześniej urwał się prawie na dziesięć lat.

Magdalena w Gwatemali
Archiwum prywatne M. Sipowicz


Magdalena w Gwatemali
Archiwum prywatne M. Sipowicz

— Możesz zdradzić, co tam robiłaś? Czego oczekiwałaś od tego wyjazdu?

 Jechałam tam bez oczekiwań, tak nauczyłam się żyć, czyli zgodnie z prawdą i w jedności z Bogiem. Wiem, że przydarzy mi się to, czego będę potrzebować, aby móc się rozwijać. Celem naszego pobytu na ziemi jest nieustanne odbieranie nauk.

U Majów doświadczyłam takiej miłości, jakiej nikt nigdy mi nie dał. To nie jest miłość matczyna czy partnerska, ale zupełnie inna. To posiadana przez nich bezgraniczna miłość do drugiej istoty. Warunki, w jakich mieszkają Majowie, są na nasze standardy bardzo skromne, ale nie ma to znaczenia. Najważniejsze rzeczy mają zapewnione. Trzeba też powiedzieć, że są to ludzie bardzo światli. Ci, u których odbywały się ceremonie, jeżdżą po świecie — można ich bez problemu spotkać w Anglii czy w Polsce. Tata Pedro, najstarszy członek starszyzny Majów i jego córka Nana Marina, to osoby o niezwykle głębokiej wierze i czystych sercach. Nigdy dotąd nie spotkałam takich ludzi. Nie mam tutaj na myśli wiary związanej z religią i kościołem, lecz duchowość i wiarę przejawiającą się poprzez codzienne doświadczanie boskości stworzenia świata.

Ceremonie, w których mogłam tam uczestniczyć, stanowią część kultury i tradycji. Mnie udało się wyzwolić od kilku demonów, niepozwalających mi na sen. One pojawiły się po wypadku. Wraz z uwalnianiem emocji uświadomiłam sobie, jak bardzo duży bagaż nosiłam, jak było mi ciężko, choć fakt mojego ogromnego uwikłania w skutki tego, co mnie spotkało, uświadomiłam sobie dopiero po narodzinach Leonarda, który miał przyjść na świat 3 marca (w piątą rocznicę wypadku). Finalnie urodził się przy pomocy cesarskiego cięcia dwa dni wcześniej. Miałam ogromne obawy, że nie będę umiała oddzielić tych dwóch wydarzeń. Moje oczy otworzyła sytuacja z jednej pamiętnej nocy. Siedziałam około czwartej nad ranem z małym Leosiem (chyba miał miesiąc) i karmiłam go. Byłam już wykończona całą sytuacją. Czułam, że nie daje rady. W pewnym momencie ukazał się po mojej lewej stronie pociąg i cała ta straszna sytuacja. Poczułam smród mojego zmielonego ciała, krwi. Miałam wrażenie, że ona jest w moich ustach. Patrzyłam na karmione piersią dziecko i na ten pociąg. Czułam, że za chwilę oszaleje. To był moment, w którym postanowiliśmy, że mały idzie na noc na butlę do męża. I tak stopniowo zaczęłam go wypychać z mojego życia. Miałam coraz mniej sił. Nie umiałam się nim opiekować. Mąż przejął większość obowiązków, a ja uciekłam w pracę, bo wmawiałam sobie, że bez moich finansów nie poradzimy sobie. Nie była to nieprawda, jednak fakt, w jaki sposób odsunęłam własne dziecko, był dla mnie szokiem, kiedy już miałam go w swojej pełnej świadomości. Po powrocie z Gwatemali widziałam już moje życie w odpowiedni sposób. Podróż nie była łatwa, ale wiem, że warto było poświecić wszystko, żeby przeżyć ten czas właśnie w tym miejscu. Wróciłam ze świeżym umysłem i sercem pełnym miłości. Teraz mogę nadrabiać stracony czas i czerpać radość z tego, co kiedyś wydawało mi się nierealne.

Magdalena w Gwatemali
Archiwum prywatne M. Sipowicz

— Na jaką pomoc ze strony państwa i organizacji pozarządowych mogłaś liczyć po wypadku? Czy w ogóle mogłaś?

— Dostałam 10 tys. zł od wojewody małopolskiego. Stałam się podopieczną fundacji Zielony Liść, która początkowo dobrze funkcjonowała, niestety po kilku latach zdefraudowała pieniądze, które ludzie wpłacali na jej podopiecznych.

Pamiętam też różne inicjatywy charytatywne — np. wystawę prac artystycznych osób z niepełnosprawnością i koncert, które zorganizowali studenci różnych krakowskich uczelni na moją rzecz. Była też zbiórka zakrętek.

Jeśli chodzi o zadośćuczynienie, to wygrałam proces, ale strona odwołała się, ponieważ według nich żądam zbyt wysokiej kwoty. Zapłacili już znaczną sumę, jednak prawie już jej nie mam, ponieważ ciężko utrzymać się z jednej pensji. Niestety musimy funkcjonować na dwa auta, ponieważ ja nie jestem w stanie jeździć innym środkiem transportu do pracy. Akurat dzisiaj dostałam wezwanie, po długim okresie czasu, na spotkanie z biegłym w sprawie ustalenia zakresu uszkodzeń. Po sześciu latach, wyobrażasz sobie!? (śmiech!) Walczę o rentę. I to jest chyba najbardziej upokarzające. Musisz udowadniać, jak wiele zabrał Ci wypadek, w którym zginęło szesnaście osób. Musisz udowadniać jak bardzo Ci ciężko. Nie da się żyć na fali (z uśmiechem), bo to znaczy, że nie wystarczająco dużo cierpisz. Ja przestałam już praktycznie chodzić do lekarzy, ponieważ nie mają wystarczającej wiedzy, czyli tym samym niczego do zaoferowania. Zaczęłam za to uczęszczać na pijawki, akupunkturę, akupresurę i hipnozę. To są rzeczy, które zaczynają przynosić efekty. Jak uwolnię się od bólów fantomowych, opatentuję „swoją” drogę do całkowitego wyzwolenia.


— Nie pytam o Twoją najbliższą rodzinę, bo odpowiedź znam, ale czy Twoi przyjaciele, znajomi zdali egzamin w chwili próby?

— Można powiedzieć, że życie ich zweryfikowało. Niektórzy są wciąż obecni w moim życiu, inni sami się wykruszyli, ale są też i tacy, których sama od siebie odsunęłam. Nie wszyscy potrafili zrozumieć, że tamtej Magdy już nie ma. Moje życie stało się inne.

Warto w tym miejscu jednak powiedzieć, że nasze życie ma to do siebie, iż nie każdy gości w nim na stałe. Często są wokół Ciebie osoby, których potrzebujesz na dany moment, na chwilę. Ja po wypadku miałam odpowiednie osoby wokół siebie. Potem sytuacja się zmieniła. Jednak czyjeś odejście może mniej boleć, gdyż przychodzi ktoś nowy, gdy tylko otwieram swoje serce. A i tak wiem, że nie mogę się przyzwyczaić do nikogo, bo też nie jest mi to potrzebne. W momencie wypadku doświadczyłam tak głębokiej samotności (choć było wokół mnie mnóstwo osób), że wyniosłam z tego pewną naukę: towarzystwo muszę zapewnić sobie sama — wewnątrz mnie. Fajnie jest wtedy, kiedy jestem u siebie z sobą. (śmiech!) Nie muszę wtedy liczyć na atrakcje z zewnątrz, gdyż sama ze sobą czuje się coraz lepiej. To długi proces, więc na stu procentowy efekt muszę jeszcze poczekać. (śmiech!)

Jeśli chodzi o rodzinę, to stanęła na wysokości zadania, choć ja nie zawsze umiałam to docenić. Skupiałam się na swoim cierpieniu. Najtrudniej miał mój mąż, który koncentrował się nie tylko na mnie, ale i na organizacji naszego życia rodzinnego. Zresztą tak jest też obecnie — dwoje dzieci i psy. Rezygnując z własnej wolności, stał się niewolnikiem tej sytuacji. Pracujemy nad wprowadzeniem zmian w naszych rolach, ale to nie jest łatwe. Wierzymy, że się uda, ale będziemy potrzebować pomocy.

Z mamą miałam trochę trudny kontakt po wypadku, bo ona bardzo to przeżywała, a potrzebowałam wtedy innych reakcji otoczenia. Pamiętam też, że mój tata, który nie wiedział, jak mi pomóc, dowiedziawszy się o akcji zakrętek, zaczął je zbierać. Uczynił to z bezsilności. Chodził na wysypisko i szukał zakrętek dla mnie.

Ogromne znaczenie miała też pomoc mojej siostry, która dla Wiktorii (mojej maleńkiej wtedy córki) stała się mamą. Była na każde zawołanie, jednocześnie ukrywając przede mną swoje cierpienie. Wiele lat musi upłynąć, abyśmy emocjonalnie stanęli, jako rodzina, na nogi.

Sercem i duszą byli też przy mnie moi bracia, teściowie, przyjaciele. Teraz jest różnie, jak to w życiu, ale w naszej rodzinie możemy bezgranicznie liczyć na siebie w ciężkich chwilach.


— Pamiętam dokładnie, w jaki sposób i kiedy dowiedziałam się o Twoim wypadku. Informacja docierała etapami. Najpierw plakat na drzwiach szkoły, a później ktoś zapytał, czy już wiem. Nie widziałam, co się stało, tylko że coś. Byłyśmy koleżankami, nie łączyła nas przyjaźń, i dalej jesteśmy po prostu znajomymi, a jednak w moje życie wpisała się Twoja historia i to Ciebie jako pierwszą nazwałam „moją prywatną bohaterką”. Bez wątpienia jesteś jedną z najdzielniejszych osób, jakie znam. Zdajesz sobie sprawę z tego, że motywujesz innych do walki o swoje zdrowie i marzenia?

— Czy inspiruję? Jeszcze wtedy, gdy rozmawiałyśmy pierwszy raz (i tu warto dodać, że pierwsza rozmowa zniknęła wraz z Twoim rozbitym telefonem), powiedziałam Ci, że nie wiem, o co ludziom chodzi. Jestem zwyczajną kobietą, już w miarę dojrzałą (jak się okazuje po wczorajszych urodzinach) i nic nadzwyczajnego nie robię. (śmiech!) Ale byłam w ten weekend na cudownych medytacjach i poczułam już w końcu, na czym polega to inspirowanie. Myślę, że mogę być wsparciem, wzorem do naśladowania i mówię to z poziomu serca nie EGO. (śmiech!) To jest niezwykłe, jak zmieniłam się z wojowniczki pod hasłem „masz być najlepsza” w człowieka, który daje wsparcie, miłość i dobre słowo każdemu, kto tego potrzebuje. W końcu zrozumiałam, co to znaczy, że kiedyś będę uzdrawiać ludzi, otwierać im oczy na życie. Ale to się dopiero zaczyna, choć już nie mogę się doczekać, jak dalej potoczy się moje życie. Myślę sobie i w sumie dorastam do tego, żeby pisać — może bloga a może własną książkę… Kto wie? Przeżyłam w końcu koszmar, z którego potrafiłam się otrząsnąć, ale to wymagało i wymaga ode mnie codziennej ciężkiej pracy nad każdą emocją i każdym słowem. Jesteśmy tacy wspaniali, a tak mocno pogubieni. Trzeba to w końcu zmienić.


 Jak rozumiesz słowa, które są mottem tej książki: „Życie jest straszniejsze i piękniejsze jeszcze jest”?

— Hmm… Ciężko jednoznacznie powiedzieć, ale uważam, że ten ciężar, którego doświadczamy, pozwala nam, zobaczyć piękno, jeśli spojrzymy na niego w odpowiedni sposób. Życie takie po prostu jest! Nie jest stale cudownie, ale jest! Codziennie dostajesz lekcje i to Ty nadajesz jej charakter pozytywny lub negatywny. Jak stukniesz autem w słupek, to od Ciebie zależy jakie emocje wygenerujesz. (śmiech!) Wszystko zależy od Ciebie!!! A najważniejsze jest to, żeby mieć w sobie spokój, nawet jeśli na zewnątrz wieje wiatr i jest burza. Ja mam obecnie wiele poważnych problemów, ale ponieważ nie posiadam na nie wpływu, nie zajmuję się nimi. Idę do wanny, bo w końcu ją mam (po wypadku musiałam mieć prysznic, żeby uczyć się samodzielności) i relaksuję moje ciało i duszę. Po prostu jestem.

Relaks w zaciszu domowym
Archiwum prywatne M. Sipowicz

Ps. Zanim ta książka zdążyła się ukazać, Magdalena odbyła niezwykłą wyprawę, o której chciała jeszcze opowiedzieć.


„Las to miejsce magiczne. Dopóki do niego nie pojechałam, nie czułam tego. Wiedziałam, że należy zachowywać się w nim cicho, nie wolno śmiecić itp. A teraz wiem dlaczego. Jest to przestrzeń, do której wchodząc, warto zapytać o pozwolenie. Czy las chce Twojej obecności? Ludzie za bardzo przyzwyczaili się do tego, że mogą być wszędzie, gdzie chcą, nie pytając o pozwolenie. Niszczą większość napotykanej na swojej drodze przestrzeni. Mają potrzebę ingerencji w naturę. Ale ona tego nie potrzebuje!

Tak więc las przyjął mnie na trzy noce. Mnie i mój namiot. (śmiech!) W lesie znajdowałam się bez kontaktu z innym człowiekiem, choć było nas łącznie 37 osób w oddaleniu od siebie. Sama ze sobą i odrobiną wody, trzema ogórkami, dwoma pomidorami i marchewką (ze względu na problemy zdrowotne). Inni nie mieli nic. Moje ogórki były awaryjne, w razie jakby przypadłości dały o sobie znać. Dwa dni z kawałkiem bez telefonu, Internetu, ludzkości. Ja, las, mrówki, motyle, ptaki. Każdy ma tyle do powiedzenia. Był oczywiście lęk przed nocą. Pierwszej naszedł mnie taki strach przed napaścią, że nie byłam w stanie wyjść z namiotu za tzw. potrzebą. Sparaliżowana odgłosami ciszy musiałam załatwić tę sprawę w namiocie. Następnie śmiałam się sama z siebie, gdyż zrozumiałam, do czego doprowadził mnie mój umysł i kultura, w jakiej żyjemy. (śmiech!) Kolejne dwie noce były już pełne pokory i akceptacji ewentualnej straty. Nic nie dostajesz na wieczność. Wszystko stracisz wcześniej czy później. Warto więc pozbyć się tego już teraz, żeby duszy było łatwiej.

W lesie zostawiłam kolejny etap mojego życia, który ciążył mi zbyt długo. Ukochałam swoich rodziców w sercu, pozbyłam się wiecznych pretensji do nich. Otworzyłam przestrzeń serca na ludzi, moją rodzinę, na bycie w zgodzie z prawdą (często niewygodną z perspektywy relacji międzyludzkich). Odkryłam swoją cudowność, delikatność, a zarazem siłę. Już ją mam, by być spokojna, wrażliwa i pogodzona. Oby udało mi się trwać w tym stanie jak najdłużej. Poczułam niedosyt. Rozwój jest taki piękny. Życie jest piękne! Jeśli tylko skupisz się na celu.

Napiszę książkę. Właściwie ona jest już napisana i wydana w mojej kreacji. Będzie nosiła tytuł Myśli utkane w słowa. Zdradzę Ci pierwsze słowa (jej sedno):

Opowiem Wam historię o duszy, która chciała zostać KIMŚ, a została SOBĄ.

Czytelniku, jeśli to zdanie z Tobą rezonuje, zapraszam do śledzenia moich poczynań i kontaktu. (śmiech!)

Rozmowa z Katarzyną Dominik

Słowa Jej poezji zdumiewają precyzją nazywania uczuć. Kasia pisze o sprawach trudnych tak pięknie, że nasze nieco skamieniałe serca nie mogą się nie poruszyć.

Poznałam Ją przypadkowo. Osoba, którą cenię i szanuję, zamieściła na swoim profilu wiersz, który mnie oczarował. Byłam ciekawa, kim jest jego autorka. Następnie pojawił się apel z informacją, że Kasia potrzebuje pomocy w walce z chorobą. Jedną z moich spontanicznych reakcji było odezwanie się do niej i zaproszenie do projektu książkowego. Odpisała bardzo szybko, szczerze i serdecznie. Zaskoczyła mnie ta bezpośredniość i zachwyciła. Dziękuję!

Kasiu, kiedy zaczęłaś pisać wiersze?

Katarzyna Dominik: Dokładnie nie pamiętam, ale przyjaciele śmieją się ze mnie, że urodziłam się z kartką papieru i piórem. Coś w tym jest, gdyż od kiedy sięgam pamięcią, miałam swoje zeszyty zapisane różnymi myślami, wierszami i opatrzone rozmaitymi kolorowymi rysunkami. To był taki mój memuar, w którym zapisywałam niemalże każdą, jakże ulotną myśl.

Po latach skrzętnego notowania i „malowania piórem” tego, czego nie da się ująć w słowa, na mojej drodze pojawił się Ryszard Rodzik (śp.) — wspaniały człowiek, znakomity radiowiec, mistrz pióra, a przede wszystkim przyjaciel poetów. To on namówił mnie do wydania pierwszego tomiku. I tak się zaczęła moja wspaniała przygoda z literaturą piękną, która trwa nadal.


Agnieszka Kuchnia-Wołosiewicz: O czym były te pierwsze wydane wiersze i kiedy to było?

— Pierwszy tomik poezji zatytułowany Dobczyckiej poezji czar — wiersze zebrane, wydany w 2012 roku, został w całości zadedykowany mojemu transplantologowi prof. Jerzemu Wojnarowi, któremu zawdzięczam życie. Albowiem jego decyzja sprawiła, że przygasająca iskra tchnienia ponownie zapłonęła w moim sercu.

Tomik podzieliłam na kilka rozdziałów, stosownie do przesłań, jakie zawarłam w utworach: Życie, Przemyślenia, Przyjaciele, Uczucia, Dobczyce, Katowice i Na Satyra pora. Każdy z tych tytułów został okraszony wierszami odzwierciedlającymi emocje, uczucia, klimat miejsca, stosunek do ludzi oraz samej siebie. Starałam się być szczera i autentyczna, aby Czytelnicy nie musieli się domyślać, co chciałam przekazać, powiedzieć. Aby czytali we mnie jak w otwartej księdze. Mam nadzieję, że mi się to udało.

Prezentacja debiutanckiego tomiku poezji „Dialogi z szuflady”
Fot. K. Marszałek

— Czytając utwór „Łyk wolności”, nie można oprzeć się wrażeniu, że choroba ma wpływ na Twoją twórczość. Czy oddanie się pasji może być formą terapii, dawać ukojenie?

 Kiedyś napisałam, że każdy z nas, budząc się rano, otrzymuje w darze kredyt 86 400 sekund życia do wykorzystania w ciągu doby. Czy i jak ten czas spożytkujemy, zależy już tylko od nas… Nikt nie wie, co będzie działo się jutro, lecz mamy dane dziś. Dziś — ze wszystkimi jego urokami i troskami, cierpieniem oraz radością. Owo „teraz” jest najwłaściwszym momentem do działania i dokonywania wyborów, by żyć zgodnie z tym, co nadaje naszemu życiu sens. Albowiem uświadomienie sobie perspektywy śmierci może nas przygnębiać lub wprost przeciwnie — popychać do działania, by jak najlepiej wykorzystać czas, który został nam dany. Uzmysłowienie sobie kruchości życia powoduje, że zaczynamy mądrzej gospodarować każdym dniem, umniejszając wartość celów zewnętrznych na rzecz osobistego rozwoju i tworzenia autentycznych więzi z innymi. Paradoksalnie, bliżej śmierci oznacza często bliżej życia… Wiele osób odkłada życie na później, pozostawiając w sferze planów marzenia, dążenia i wartości. Niektórzy ludzie, choć dotknięci cierpieniem i niepewnością, potrafią realizować swoje cele, koncentrować się na tym, co dla nich ważne.

Ja skoncentrowałam się na poezji, ponieważ dostrzegłam w niej potencjał terapeutyczny. Wyjątkowość każdej autoekspresji, w mowie lub piśmie, jest warunkiem odkrywczej podróży w głąb siebie…

Wartość terapeutyczna moich wierszy nie zawsze ma pełny związek z ich wartością literacką, bo i nie o takie walory tutaj chodzi. Rytuał pisania daje mi moc, przynosi uspokojenie, wzmacnia pewność, że coś po mnie pozostanie.

Odpowiednie nastawienie psychiczne może wspomagać terapię najcięższych chorób, pomóc przekroczyć granicę i wrócić — wyleczyć nieuleczalne. Sprawcza siła słów jest ogromna, chociaż nie zawsze zdajemy sobie z niej sprawę. Dlatego tak ważne jest, by używać ich świadomie, mimo tych wszystkich sytuacji, w których „brakuje nam słów”. Dodatkowo słowa mogą też spowodować, że zaczynamy walczyć i nieustannie składać rozsypane części w nową całość. Toteż kartka papieru stała się moim powiernikiem, przyjacielem, a zarazem „terapeutą”; lekarzem w zarówno tych trudnych, jak i radosnych chwilach mojego życia. Albowiem właśnie w takich momentach, kiedy to najbardziej uaktywniają się emocje, myśli kłębią się w mojej głowie i zaczynam pisać. To właśnie wówczas powstaje moja poezja. Kiedy z kolei czytam to, co napisałam, wielokrotnie znajduję klucz do drzwi, które były dla mnie dotychczas zamknięte, niedostępne, a dzięki tworzeniu stają przede mną otworem. Poza tym pisanie pozwala mi uwolnić się od tego, co mnie ogranicza, od choroby. Gdy piszę, staję się wolną, zdrową osobą, a tego mi właśnie najbardziej potrzeba.


— Zastanawiam się, dlaczego zostałaś historykiem, a nie polonistką?

— Będąc małą dziewczynką, marzyłam, aby faktycznie zostać w przyszłości „panią od języka polskiego”. Niemniej jak to bywa, życie weryfikuje nasze pragnienia i plany. Aczkolwiek w moim przypadku dobrze się stało, ponieważ, wybierając kierunek studiów, sugerowałam się bardziej rozumem aniżeli sercem. Wiedziałam, że studia historyczne wpierw magisterskie, a później doktoranckie, nie należą do najlżejszych, niemniej w tym był cały sekret. Skupiając się na nauce, oddalałam się od choroby. Wiedziałam, że nie będę miała czasu na użalanie się nad sobą, zamartwianie tym, na co nie mam wpływu, narzekanie na swój los, bądź, co gorsza zadawanie pytań, na które nigdy nie otrzymam odpowiedzi.

Plan się powiódł i to z „wartością dodaną”. Nie dość, że bez pamięci zatraciłam się w książkach, dzięki czemu leczenie opiewające w ból i cierpienie znosiłam w miarę spokojnie, to jeszcze zakochałam się w historii.

Teraz wiem, że pomimo wcześniejszych wątpliwości, dokonałam słusznego wyboru. Poza tym historia ma wiele wspólnego z polonistyką, zatem cały czas obracam się w obu tematach. Robię to, co kocham, co daje mi poczucie spełnienia — a przy okazji odziewam poezję w szaty historii.


 A jaką rolę w Twoim życiu odegrały studia doktoranckie?

— Analogiczną jak studia magisterskie. Oprócz zdobytej wiedzy i rzetelnego wykształcenia, były dla mnie antidotum na życie z chorobą.

Pomimo piętrzących się komplikacji zdrowotnych, kategorycznych sprzeciwów transplantologów i onkologów, podjęłam wyzwanie. Rozpoczęłam kolejne lata ciężkiej, ale jakże owocnej nauki. Widziałam w tym sens, światełko w tunelu, koło ratunkowe przed czteroma sterylnie białymi ścianami, zamknięciem w izolatce i podporządkowaniu się rygorystycznym, niejednokrotnie benedyktyńskim wymogom leczenia hematologicznego.

Patrząc przez pryzmat tych wszystkich lat ciężkiej walki o kolejny oddech, doszłam do wniosku, że dałam radę. Udźwignęłam ten bagaż doświadczeń, jaki spoczął na moich barkach, wówczas jakże młodych, za młodych. Musiałam szybko dorosnąć. Z bólem serca obserwowałam zza szczelnie zamkniętych okien, jak świat, ludzie, natura „żyją”. I ja chciałam „żyć”.

Wówczas przyrzekłam sobie i innym, że pomimo gasnącego we mnie życia, braku jakichkolwiek szans na „jutro”, jeszcze niejedno osiągnę. Stało się! Jak pomyślałam, tak uczyniłam. Zdobyłam swoje „Kilimandżaro”. Nie było łatwo, nigdy nie jest. Jednak opłacało się, gdyż jestem tu, gdzie jestem. Zyskałam wspaniałych, wiernych i oddanych przyjaciół. Spełniłam swoje marzenie, zawalczyłam o siebie, żyję…


— …żyjesz bardzo intensywnie! Jesteś propagatorką i ambasadorką Bazy Dawców Komórek Macierzystych Polska (DKMS) oraz członkinią Stowarzyszenia Pacjentów Po Przeszczepie Szpiku Kostnego w Katowicach. Możesz opowiedzieć o działaniach związanych z tymi organizacjami?

 To prawda, życie jest zbyt krótkie, aby się ograniczać, płakać nad rozlanym mlekiem, przejmować się czymś, na co i tak nie ma się wpływu. Skoro jestem tu, gdzie jestem (żyję), to znaczy, że mimo choroby mam misję do spełnienia. Dlatego staram się dać z siebie wszystko, aby pomagać innym, być potrzebną, pozostawić po sobie dobre wspomnienie i może coś więcej…

Pragnę pokazać, że choroba nie musi być przekleństwem, przeciwnie. Jeśli wyciągniemy wnioski z lekcji, jaką dało nam życie (czasami także ludzie), wówczas możemy sprawić, że na twarzy bliźniego pojawi się uśmiech, a w naszym sercu zagości radość z bycia z innymi i dla innych. Najpiękniejszym wyrażeniem tego jest właśnie podzielenie się z innymi tym, co mamy, w tym przypadku cząstką samego siebie.

W 2006 roku, zanim zaczęła się moja walka z chorobą, podpisałam Oświadczenie Woli. Wówczas jeszcze nawet nie przeczuwałam, co mnie czeka. Niemniej już wtedy wiedziałam, że chcę, aby „w razie czego/śmierci” moje organy zostały przekazane dla potrzebujących. Po tych wszystkich latach, z nabytym doświadczeniem postąpiłabym tak samo.

Dlatego jestem wdzięczna wszystkim dawcom, czy to szpiku kostnego, czy też organów, za to, że są i chcą podzielić się cząstką samych siebie. Gdyby nie oni — DAWCY, nie byłoby nas — BIORCÓW.


— „Kasia Dominik — kartka z pamiętnika z dnia 6 grudnia 2016 r.; fragmenty listu dla Czytelników Tostera Pandory” — pod tym tytułem na stronie internetowej http://tosterpandory.pl/kasia-dominik-piekna-poetka-walczy-o-zycie-akcja-charytatywna/ można zapoznać się z historią Twojej choroby. Czy chciałabyś ją krótko przedstawić, czy odsyłamy Czytelników właśnie do tego tekstu?

— Myślę, że tekst Justyny Karolak, w którym z zegarmistrzowską dokładnością i anielskim pietyzmem opisała historię mojej choroby, zwiera wszystko, co chciałam przekazać. Resztę zabiorę ze sobą na drugą stronę tęczy…

Poza tym pióro Justyny jest tak wyjątkowe, wnikliwe i niezwykle ujmujące, że grzechem byłoby dodawanie czegoś od siebie. Zresztą swój kunszt dziennikarski potwierdziła kolejnym artykułem, przyczyniając się tym samym do promocji mojego piątego tomiku Nie umykaj… (http://tosterpandory.pl/kasia-dominik-piekna-poetka-walczy-o-zycie-akcja-charytatywna/).


— Odnoszę wrażenie, że niechętnie rozmawiasz, mówisz o chorobie?

— To nie tak, że nie lubię mówić, czy wspominać o chorobie. Jest ona częścią mojego jestestwa. Niemniej staram się ją ignorować, by nie nadawać jej siły. Jeśli cały czas „kręcimy się w jednym temacie”, niejako podwajamy jego moc.

Poza tym chcę być spostrzegana jako zdrowa osoba, bez litości, współczucia, skreślenia z listy życia. Przez okres studiów magisterskich nikt nie wiedział co się ze mną dzieje. Byłam traktowana na równi ze zdrowymi studentami. Wszystkie egzaminy zdawałam bez „taryfy ulgowej”, przeciwnie wymagano ode mnie więcej, gdyż jako studentka zaoczna, musiałam przerobić większą partię materiału aniżeli studenci dzienni.

Z kolei z życia staram się brać jak najwięcej, czasami nawet bez pytania. Jest ono zbyt krótkie na smutki i żale, i zbyt piękne, aby tracić czas na coś, na co nie mamy wpływu. Pomogła mi w tym akceptacja, która przyszła z czasem, a której musiałam się nauczyć by móc normalnie funkcjonować. Sprawiła, że poczułam się prawdziwie wolna, że oddycham czystym i rześkim powietrzem. Czegóż chcieć więcej…?


— To twoje słowa: „Gdy zasmakuję każdego odcienia radości,/ będę gotowa by — stać się w pełni wolną.” Czym jest dla Ciebie zniewolenie a czym wolność?

— Zniewolenie i wolność to odcienie życia. Rodzimy się wolni jak ptak, oddychamy pełną piersią. Życie daje nam możliwość wyboru, a gdy go dokonamy, zostajemy zniewoleni przez schematy narzucane nam przez ludzi i sytuacje.

Kiedy wreszcie Morena upomni się o naszą duszę, ponownie doznamy autarkii. Zatem z pierwszym i ostatnim tchnieniem jesteśmy wolni, reszta to przebrzmiałe echo pierworysów, stereotypów niemających odzwierciedlenia w prawdziwym życiu.

Kiedy skosztujemy chleba z każdego pieca, wówczas poznamy smak wolności.


— Akceptujesz obecną rzeczywistość i nie zasłaniasz się niczym w czerpaniu radości z życia?

 Nie szukając wymówek, usprawiedliwień, pretekstów do zaniechania czegokolwiek, staję w szranki — face to face — z przeznaczeniem. Wyciskam sok z cytryny, chłonę całą sobą energię, jaką dają mi Bóg, modlitwa i moje Anioły — przyjaciele.

Dlatego każdego dnia, gdy dane jest mi otworzyć oczy, cieszę się nawet najmniejszą rzeczą, promykiem słońca przebijającym się przez deszczowe chmury, każdą polną stokrotką, a nawet powiewem wiosennego wiatru. To w tych małych rzeczach — cudach dziejących się codziennie — ukryty jest sekret szczęścia.

Kasia na Malcie
Fot. B. Dawid

— Gdybyś miała opisać jedną z najpiękniejszych chwil w Twoim życiu — już była czy dopiero ma przyjść?

 Ciekawe pytanie… Czy już minęła, a może dopiero nadejdzie?! Jedną z najpiękniejszych (a było ich mimo wszystko wiele), która na stałe zapisała się złotymi literami w moim sercu, była ta, kiedy po przeszczepie usłyszałam: „Będzie żyła”. Słowa mojego transplantologa sprawiły, że usta dziewczyny, zakneblowane bólem i cierpieniem dawno już wymazanej z Księgi Życia, przemówiły.

Natomiast, myśląc o przyszłości, wierzę, że każda chwila, jaka się pojawi, przyniesie ziarno dobroci i radości. Każda osoba będzie dla mnie nauczycielem i mentorem. Każda myśl, słowo, uczynek, sprawią, że już sam fakt „życia” będzie przejawem piękna. Wszakże niepewność jutra sprawia, że istnieję „tu i teraz”, pomimo wielu przeciwności, kłód pod nogami.

Kocham życie i jeszcze długo nie przejdę na drugą stronę tęczy. A gdy Morena się o mnie upomni, schowam się pod skrzydłami Anioła.


 Twoja proza jest poezją… Ty jesteś poezją. Kiedy kolejny tomik wierszy?

 Pięknie ujęte podsumowanie. Jak czytam i twoje pióro jest przepełnione eksperiencją, co bardzo mnie cieszy, ponieważ dzięki takim ludziom jak ty, takie osoby jak ja mogą poczuć się wyjątkowo. W naszym przypadku (osób zdrowych inaczej) jest to jak dar niebios — być potrzebnym dla innych.

Kiedy kolejny tomik? Czyżbyś miała jakieś przecieki, a może wyczułaś „pismo nosem”? (śmiech!) Jeśli wszystko dobrze się ułoży, w chwili ukazania się niniejszej książki, tomik powinien być już na półkach moich przyjaciół. Będzie on dojrzalszy od poprzednich. W ostatnim czasie wiele się zmieniło w moim żuciu, a i we mnie zaszła duża zmiana, która znacząco wpłynęła na moją twórczość.

Ale… jak to bywa w życiu, jestem przygotowana na wszelkie zawiłości zamysłu serca Bożego, zatem co ma być to będzie. Na wszystko jest odpowiedni czas i miejsce. (śmiech!)

Poetycka Katarzyna
Fot. M. Kania

— A teraz zadanie, prawie jak domowe (śmiech). Jak rozumiesz słowa, które stanowią motto naszej książki: „Życie jest straszniejsze i piękniejsze jeszcze jest” (Edward Stachura)?

— W życiu człowieka są chwile, dla których warto z pokorą znosić ból i cierpienie. Tak jak deszcz jest zapowiedzią słonecznego dnia, tak ciężkie momenty w końcu znajdą ukojenie w radości i szczęściu. I to jest piękne.

Reasumując…


Stawka większa niż życie


Życie nie jest bajką,

szczęśliwe zakończenie to iluzja.

Ludzie w maskach dni mylą,

w pogoni za ulotnością chwili.

Nawet wytrawny gracz traci asa kier,

zbyt szybko ukazując na twarzy grymas.

Życie to nie gra, choć stawka jest wysoka.


Ludzie w fatałaszkach,

nastraszonych pióropuszach,

łokciami rozpychają się tracą sens.

Jarmarczna kramarka w oczach

ma więcej prawdy

aniżeli niejeden prawniczy bełkot.

Życie to nie targ, nie kupisz kolejnego dnia.


Nikt chusteczki łzą nie zrosi,

nawet brwi nie uniesie,

śmiech zachowa dla innych,

Ty — byłaś nikim.


Szampana pić będą, kawior zajadać,

z ironią zachwalać gospodarza.

Ileż tam zakłamania, hałastry,

i tylko serce skruszone zakwili.

Bo życie to nie scena,

aktorzy też już dawno śpią.


Życie — przy tobie wszystko milknie,

nawet Moreny głos.

Noc staje się jaśniejsza,

dzień pachnie jaśminem,

a Ty…

wciąż upominasz się o duszę,

chcąc zapleść z nich wieniec z kalii.


Życie, przy tobie wszystko blednie,

nawet uśmiech dziewczęcia.


Kasia Dominik, 17.05.2018 r.

Rozmowa z Agnieszką Filipkowską

Kiedy dowiedziała się, gdzie jestem, od razu chciała mnie odwiedzić. Nie pocieszać. Przypuszczam nawet, że to nie w Jej stylu. Jest zbyt konkretna, choć z pewnością jednocześnie bardzo wrażliwa. A nawet jeśli chciała ze mną pobyć, by dodać mi otuchy (z pewnością tak było), zapewniała, że chodzi tylko o takie babskie „pogaduchy” i ewentualnie wymianę doświadczeń związaną z pisaniem książek.

Agnieszko, tekst, o czym schowałaś w szufladzie?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 38.51
drukowana A5
Kolorowa
za 60.69