E-book
14.7
drukowana A5
28.93
Narodziny Burzy w Rzece Cieni

Bezpłatny fragment - Narodziny Burzy w Rzece Cieni


Objętość:
65 str.
ISBN:
978-83-8189-551-4
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 28.93

Slub

To był wielki dzien.; Wilk bral slub. Zebrali się wszyscy znajomi, rodzina panny mlodej. Ze strony Wilka nie było nikogo, nikt nie wiedzial. Panna mloda była piekna w bieli swej sukni, czerwieni wlosow. Piekny był orszak slubny; rozbawiony korowod rycerzy i szkockich przebierancow. Blyszczaly w sloncu zbroje i miecze, miedziane ozdoby bractw. I coz z tego ze i pan mlody był piekny w swej bialej koszuli zasznurowanej pod szyja, czarnych spodniach, wysokich butach i swym mieczem u boku. To nie było to.


Nie tak to miało być. Nie było zapachu traw, spiewu swierszczy, caluna gwiazd nad głowa, szumu pedzacych strumieni, dotyku mgiel, wycia wilków … Wilk otrzasnal się ze zludzen. Trzeba było iść. Nagle cos odciagnelo uwage gosci od pary mlodej, zwrocilo ja w stronę wyjscia. Drzwi z trzaskiem odskoczyly na boki. Do środka pomału wjechaly konno, ramie przy ramieniu, trzy dziewczyny. Odziane w szaty z czarnej skory, z mieczami przypietymi na plecach. Stanely na wprost oltarza, na wprost nich. Wiatr wyl, zrywal czapki z glow, szarpal wlosy. Na zewnatrz rozszalaly się blyskawice. „Wybrales? — spytala jedna z dziewczyn -tego właśnie chcesz Wilku?” Inna, wodzac wzrokiem po niemym tlumie zasmiala się w glos. Wilk zrobil krok w ich stronę, siegnal po miecz. Zamarly w bezruchu. „Teraz wybieraj; a już nigdy nas nie ujrzysz „Zacisnal z całych sil dlon na mieczu, spial cialo i nagle, zrezygnowany opuscil glowe. Walczyl sam ze sobą, z myslami. „Chce tego i tego, być tu i tu, zyc tak i tak, chce być tym i tym, jestem … — blyskawica uderzyla tuz nad kosciolem, grzmot wstrzasnal murami, zawyly psy i … wilki … — jestem Wilkiem. Podniosl głowę, wzrok. Ta, która zadala pytanie usmiechnela się. W glebi jego oczu uderzyly blyskawice. Schowal miecz, przepasal go na plecach. Potem odwrócił się w stronę oltarza, tam, gdzie stala ta jedna i jedyna, ta, która umilowal nad zycie. Taka piekna i kochana, taka … — blysk przetoczyl się po koscielnych witrazach, kolorujac przez chwile swietlnymi refleksami wnetrze. „To nie to — powiedzial — przepraszam, ale ja … ja tak nie potrafie. „Odwrócił się ruszyl w stronę wyjscia. Jedna z konnych krzyknela cos niezrozumiale w tyl i po chwili odpowiedzialo jej dzikie rzenie na zewnatrz.


Do środka wpadl czarny jak noc wierzchowiec. Zatanczyl w wejsciu na tylnych nogach i przeciskajac się miedzy jezdzcami dopadl pana młodego. Skakal wokół niego i podrzucal grzywa jakby cieszac się ze spotkania. Wilk wskoczyl na niego i od razu popedzili na zewnatrz.


Zrobiło się cicho i smutno. Ozdoby już tak nie blyszczaly, barwne stroje wyblakly. Usmiechy dawno spelzly z twarzy rozbawionych gosci. Panna mloda wybiegla ze swiatyni, lecz ujrzala już tylko kurz opadajacy na drodze za jezdzcami. Nie było nic. Nawet blyskawice uderzaly coraz dalej. I jakby słonce gdzies zniklo.

Wici

Przemknęli przez miasto na wiatronogich wierzchowcach. Nieśli w dłoniach pochodnie i krzyczeli w nadchodzącą noc. Wici, wici, wici. A ich krzyk zmroził ciała ludzi. Nie wiedzieli co oznacza, co za sobą niesie. Już bardzo dawno nikt tak nie krzyczał. Nie wzywał …

A jednak czuli, że ten krzyk oznacza coś okropnego, coś, co smakuje jak krew w ustach, łzy na twarzy.


Andrzej Bihas zerwał się z posłania, był cały mokry od potu. „To tylko sen” — uspokajał się. Lecz dziwny, monotonny, dziki wrzask w jego głowie wcale nie cichł. „Wici …! „Potrząsnał zirytowany głową. Krzyk nie ucichł. Wręcz spotęzniał. Przeniósł się na zewnątrz. Meżczyzna podbiegł do okna. Od strony miasta, drogą, pędził w jego stronę ogień … i krzyk.

— Wici.

„Posłancy śmierci, jak to możliwe?” — pomyslał — „To niemożliwe”

Ogień zbliżał się szybko, za szybko. Można było już odróżnić pojedyncze pochodnie trzymane w rękach jeżdzców. Pędzili na złamanie karku. „Jak …, skąd …? „Kurz zza kopyt koni zasłonił miasto. Można było już odróżnić pojedyncze twarze jeżdzców, skręcone w niewyobrażalnych grymasach upojenia maski. Pełne rozkoszy ruchy ciał. W pędzie mijali jego dom. Jeden z jeżdzców, na krótką chwilę wyprostował się w siodle, napiął cięciwę łuku. Coś lekko uderzyło o drzwi.

— Wici! — opętańczy krzyk, chichot zagórował nad wszystkimi innymi wrzaskami. Bihas zasłonił uszy rękoma, wtulił głowę w ramiona. Dopiero po chwili zorientował się, że sam krzyczy, próbując zagłuszyć wszystko inne.

— Aaaa… przestańcie, na miłość boską, przestańcie!

Lecz teraz już tylko on krzyczał. Cisza panowała wszędzie wokół. Tak jakby to, co wydarzyło się przed chwilą było tylko koszmarem, strasznym snem.

— To nie był sen — powiedział do siebie Bihas i rzucił się w stronę drzwi. Otworzył je szarpnięciem i oniemiał. Na wysokości jego głowy, wbita głęboko we framugę, paliła się długa, drewniana strzała. Nie śmiał się ruszyć. Bo strzała przytrzymywała zmiętą słomę oplecioną płótnem. Bo jasny bełt strzały poznaczony był czarnymi, starymi runami. Runami, które mówiły o umieraniu.


Raport 23\ 07 Raportujący pplk. Henryk Jankowski, z-ca komendanta w Jeleśni


„Dnia 22 sierpnia tj. w nocy, około godz. 19.30 przez wieś Sopotnia Wielka, która podlega naszej juryzdykcji, przejechała grupa kilku konnych. Niosła ona w dłoniach pochodnie, a swoim wrzaskiem i galopem przez wieś wywołała wielkie zamieszanie. Najbardziej ludzi przeraziły jednak ich okrzyki, które brzmialy, cytuje; „wici, wici, wici …”, oraz twarze powymalowywane w rozne wzory lub odziane w maski. Czesc z mieszkancow Sopotni Wlk. zarzeka się, ze obcy uzbrojeni byli w miecze, luki itp.

Pojechalismy, tzn ja i sierzant Sowa droga, która jezdzcy odjechali. Lecz z powodu ciemnosci nie znalezlismy zadnych sladow. Było to około godz. 20.30. Mielismy zawracac, gdy sierzant dostrzegl plomien pochodni, kawalek dalej, na wzniesieniu, gdzie samotnie stoi dom Andrzeja Bihasa, historyka — pisarza ze stolicy. Podjechalismy tam i okazalo się, ze to nie pochodnia plonie a strzala wbita w drzwi domu prof. Bihasa. A on sam, w nocnej koszuli, w chwili, gdy podjezdzalismy, stoi jak zamurowany przed ta strzala i cos mowi sam do siebie. Naszego przyjazdu nie zauwazyl. Zagadniety, odwrocil się do nas z przekrwionymi oczami i powiedzial, cytuje; „To sa ludzie, nie bogowie, o nie … choc dawniej to poslancy bogow zapowiadali smierc. Ale to nie byli oni! Poslancy tylko roznosili wici, nie czerpali z tego radosci. A Ci byli wrecz nia upojeni. Tak, to na pewno byli ludzie! A wiec i w tym miejscu przejelismy role bogow.” Zwracam szczegolna uwage na zachowanie obiektywnosci w stosunku do wypowiedzi profesora. Z dalszych pytan ustalilismy, ze jeżdzcy uciekli w stronę Hali Łobaziej. Z powodu panujących ciemności i trudnych warunków geograficznych pościgu nie kontynuowalismy. Nastepnego dnia deszcz zamazał wszelkie ślady.

Ps. „Wysyłam wyżej wymieniony raport z priorytetem ze względu na podburzone nastroje mieszkańców Sopotni Wlk. Czekam na instrukcje.


Odnosnie raportu 23/ 07; Ludzi uspokoić. Sprawę zamknąć z braku namacalnych dowodów.

Wernisaz

Czas “przed” pamiętam jak przez mgłę. Jakby nie było nic. Wszystko takie zagmatwane i poplątane. W porównaniu z tym co teraz przeszłość wydaje się być taka niepojęta. Lecz już wtedy wiedziałem kim się stanę. Dzięki snom. Tylko dzięki nim wracałem na właściwą drogę. Drogę, która jak się okazało była prosta i dokładna. Czy właściwa? Nie wiem, ale przecież każdy ma tam jakąś swoją drogę, jakieś swoje przeznaczenie. Moje przeznaczenie samo się o mnie upomniało. Może nawet nie miałem innego wyboru i tak musiało się stać.

Choć czasami z pewnym żalem wspominam czas “przed”. Przed dniem, gdy po raz pierwszy zawyły wilki. Zawyły tylko dla mnie.


Zaskrzypiały drzwi, otwierając się powoli. Zimne powietrze na zewnątrz i śnieg momentalnie wdarły się do środka.

— Zamknąć te cholerne drzwi — wrzasnął ktoś. Ktoś nawet ruszył sie, by to uczynić. Usiadł spowrotem.

W drzwiach stanęła kobieta w czarnym płaszczu. Zdjęła kaptur z głowy, zaczesała swoje krótkie, rude włosy do tyłu. Przejechała spojrzeniem po zgromadzonych w sali i odsunęła się na bok. Robiąc miejsce dla następnej, odzianej w płaszcz kobiety. Ta miała długie, czarne włosy. Również zaszczyciła salę tylko jednym powłóczystym spojrzeniem i stanęła po drugiej stronie wejścia. Do środka weszła jeszcze tylko dwójka ludzi; mężczyzna i kobieta. Zamknęli za sobą drzwi.

Całość trwała krótko i większość z obecnych niezdawała sobie sprawy z przybycia nowych gości. Mężczyzna rozejrzał się powoli po sali. Tak, jakby czegoś szukał. Znalazł! Wskazał to dziewczynie za swoimi plecami. Ta skinęła lekko głową i ruszyła przez tłum, torując mu drogę. Ludzie zajęci rozmową, jedzeniem i piciem nie zwracali na nich uwagi, miękko przepuszczając ich między sobą. Dziewczyna po chwili zatrzymała się, westchnęła cicho i głęboko. Mężczyzna doszedł do niej, położył dłoń na jej ramieniu i wyszeptał coś wprost do ucha. Skinęła tylko lekko głową i odeszła.

Patrzył chwilę za odchodzącą towarzyszką, potem ponownie zwrócił uwagę na rzecz, która wywołała zachwyt dziewczyny. I sam był bliski westchnięcia z zachwytu. Mimowolnie wyciągnął przed siebie dłoń, prawie dotykając …

— Prawda, że to piękne — głos zza pleców wyrwał mężczyznę z oniemienia — Zawarła w tych paru kreskach całą naturę pędu. Wręcz nieskończone, szalone uwielbienie zniszczenia siebie. Rzadko kiedy, rzadko komu w tak młodym wieku udaje się osiągnąć taki stopień artyzmu. W takich chwilach słowo obraz wydaje się być blużnierstwem w odniesieniu do dzieła.

Właściciel głosu był starym mężczyzną, z wyglądu pozującym na “wziętego” malarza. Mężczyzna zdawał sobie sprawę, że malarze pozujący na wziętych zazwyczaj takimi nie są. Jednak z wywodem staruszka zgadzał się co do joty.

— Te cztery cienie … one nadają temu taką moc… — kontynuował starzec, wskazując obraz — są jakby wyrwane z rzeczywistości. Takie dzikie a jednak tak bardzo zgrane z tłem. Jakby sama natura chciał być dzika. Nie sądzi pan?

Mężczyzna skinął tylko głową. Nie zraziło to wcale staruszka, gdyż dalej ciągnął swoje wywody.

— Skąd taka wyobrażnia, takie ujęcie tematu. Czasami sam się dziwię tak wybitnym pracom młodych ludzi. Ja w ich wieku nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że już absolutnie wszystko zostało pokazane a kolejne prace są tylko plagiatami, marnymi podróbkami. Lecz to, co tu widzę przekreśla moje widzenie świata.

Mężczyzna zdecydował się jednak przerwać milczenie;

— Sny potrafią być potężnym natchnieniem.

Starzec spojrzał na niego zdziwiony.

— To dziwne, że porównał pan jej obrazy ze snami. Nie dalej jak pół godziny temu właśnie tego porównania użyła a przecież nie było pana przy tej rozmowie.

— Może mamy podobne sny.

— Pan żartuje. — oburzył się artysta — Jest pan pewnie znajomym naszej młodej malarki.

Mężczyzna uśmiechnął się smutno; — Byłem. Kiedyś. Dziś jestem już tylko snem.

— Jeśli jest pan jej starym znajomym pewnie ucieszy się widząc pana. Chodżmy, widzę ją niedaleko. Zaprowadzę pana.

Mężczyzna powstrzymał go.

— To nie jest dobry pomysł. Ani dla mnie, ani tym bardziej dla niej. Ale jeśli wybiera się pan do niej proszę powiedzieć jej odemnie, … że ma piękne sny. I niech śni dalej.

— Ja … — staruszek chciał jeszcze coś powiedzieć ale nieznajomy przerwał mu.

— Przykro mi, ale muszę się już pożegnać. Było mi miło.

Skinął lekko głową i odszedł, nie dając artyście czasu na odpowiedź. Starzec patrzył za mężczyzną zdumiony. Było coś takiego w ruchach nieznajomego, w sposobie zachowania się i poruszania, co przyciągało jego uwagę. Taka stanowczość, siła, pęd … dokładnie tak, jak na tym obrazie. Oniemiał. Otworzył szeroko oczy, patrząc na obraz, łowiąc kątem oka znikające za drzwiami postacie w czarnych płaszczach. Nagle poczuł, że jest tak blisko czegoś wielkiego, czegoś co miał wręcz na wyciągnięcie dłoni. Doskoczył szybko do okna, chcąc jeszcze raz zobaczyć nieznajomych. I znowu stanął zdumiony.

Obcy dosiadali koni. Czarne płaszcze opadły, ułożyły się na czarnych jak noc wokoło ciałach wierzchowców. Dwójka jeżdzców od razu pognała przed siebie, czyniąc wielkie zamieszanie wśród nadjeżdzających samochodów. Pozostała dwójka; on i ona, przez chwilę rozmawiali między sobą. Nagle równocześnie spojrzeli w okna galerii. Kobieta poderwała szybko swego konia i popędziła galopem za pierwszą dwójką. Mężczyzna obejrzał się za nią i ponownie spojrzał w stronę galerii. Przez chwilę, nie ruszając się z miejsca tylko patrzył. Potem lekko skinął głową i również zawrócił swojego konia. Odjechał kawałek i przyłożył mu mocniej pięty do boków. Zbity śnieg wyleciał spod kopyt puszczonego w galop wierzchowca. Roztrąbiły się jeszcze raz klaksony. Zdezorientowani kierowcy wyglądali za nim przez uchylone szyby.

Starzec stał przy oknie galerii, opierając dłonie o zimne szyby. Pokręcił z niedowierzaniem głową, patrząc za znikającą w zamieci postacią. Po chwili chciał odwrócić się i spojrzeć ponownie na obraz, gdy dostrzegł … Ją.

Stała niedaleko, naprzeciw okna, z dłońmi przywartymi do szyby. W długiej czarnej sukni wyglądając niemal jak anioł. Patrzyła w mrok … i śnieg, padający coraz intensywniej. Mrużyła oczy, jakby próbowała przebić wzrokiem noc na zewnątrz.

Artysta podbiegł do niej. Położył dłoń na jej ramieniu, chcąc zwrócić jej uwagę, powiedzieć o tym wszystkim, czego właśnie się dowiedział, co odkrył. Był pewien, że zbulwersuje ją to tak samo mocno jak jego. Dziewczyna odwróciła głowę i spojrzała na niego.

Staruszek zdjął dłoń z jej ramienia. Wiedział, że nie musi już nic mówić. Nie było sensu.

Oczy i policzki dziewczyny były mokre od łez …

Razem zapatrzyli się po raz ostatni w noc za oknem. Próbując przebić ciemności, by dostrzec choć jeszcze przez chwilę to, co stało się snem.

Pozegnanie

Przyszłość w kamiennych kręgach zapisana,

dotknąłem kamieni

a one … poznały mnie,

powiedziały

o ukrytym losie,

ukrytym …

we mnie.


A tam … za najwyższymi górami, wielkimi wodami,

postrzępionymi brzegami

czas stoi w miejscu

idą korowody białych druidów,

gra cicha muzyka.


— Czy nie widzisz jak głupio wyglądasz?

— To tylko Twoje zdanie!

— No i gdzie idziesz, kiedy do Ciebie mówię …

— Jak chcesz możesz mnie odprowadzić.

— Odprowadzić? Głupio wyglądasz; miecze, płaszcz, łuk, noże, plecak z duratexu. Pomieszały Ci się epoki?

Milczał, a ona kontynuowała.

— To prawda, że tam byłeś?

— Tak.

Doszli do lasu. Zatrzymał się. Spojrzał na nią spod czarnych brwi.

— To już koniec. Nie wieżyłaś, że to się stanie a jednak nadeszło. Nawet bez twojej zgody.

— O czym Ty mówisz? O której będziesz w domu? Musimy porozmawiać…

— Nie! Nic nie rozumiesz. Jak zwykle. To pożegnanie, teraz i na zawsze.

— Uhm … zgrywasz się. Jak zwykle.

— Skoro tak sądzisz. Zegnaj.

Odwrócił się i poszedł w stronę zagajnika. Patrzyła za nim przez chwilę i również chciała odejść, gdy ujrzała jak z gęstwiny wypada wielki, szary pies. Nie, nie pies. Wilk! Popędził wprost na mężczyznę i rzucił mu się na pierś. Zaczął się łasić u jego nóg. Mężczyzna uklęknął i przytulił go do siebie. Wtedy wilk odskoczył i zawył.

Ogłosił przybycie! Las ożył. Ptaki wzleciały z drzew. Z zarośli wyszły jakies postacie. Małe, duże … zielone, kolorowe. Piękne konie, szare wilki, nagie nimfy. Otoczyli go, wciągnęli w siebie. Rozległy się radosne okrzyki. Ktoś zaczął grać na lutni.

Nagle ogólną radość przeciął potężny ryk. Na polanę przed lasem wszedł Król. W swych rękach niósł królewski miecz. Mieszkańcy lasu rozstąpili się, odstąpili od mężczyzny. A on zrobił krok w stronę króla i wyszarpnął miecze. Kolorowe postacie westchnęły ze zgrozą.

A mężczyzna szedł, król szedł. Stanęli naprzeciw siebie. Patrząc sobie w oczy. Zaległa cisza.

Mężczyzna odezwał się cicho. Król próbował zmilczeć, lecz po chwili ryknął śmiechem. Wbili miecze po swoich bokach i podeszli do siebie, obejmując się ramionami. Polana wybuchła okrzykami; poleciały w górę czapki, uderzono mieczami o tarcze.

A potem niebo zatwierdziło zgodę. I błyskawice uderzyły. Ziemia odpowiedziała — mgłą pod naszymi stopami. Zerwał się wiatr. Niepodobny do innych wiatrów, pełny magii i czarów. Wybił mgłę spod naszych stóp.

Dziewczyna stała nasłuchując. Powoli wszystko ucichło — tylko wiatr świszczał. Mgła rozwiała się. Nie było nic. Tylko radosne wycie wilków. Cóż z tego, gdy dla niej wycie to oznaczało już tylko samotność.

Pieklo dla każdego

— Wiesz, że jesteś diabłem?

— Nie, nie jestem. Lecz wiem, że piekło i tak mnie przeznaczone. Że nikt nie będzie chciał sluchać moich tłumaczeń. Dlatego teraz, skoro i tak mam się w nim znależć to wpierw sobie na nie zaslużę.


— A tam za bramami, tuż pod wieżami strażników północy, wypowiem … przeklnę. Będę ogniem i tylko ogniem. I świat spłonie w dotyku mych pocałunków.


*


— Na trzy!

— Jesteś pewien? To wysoko.

— Powiedziałem na trzy i przestań panikować!

— Ok.!

Szybkie spojrzenie w dół. Na tyle krótkie, by oszukać zmysły wysokością. Lecz strach i tak zdążył już wpleść swoje koszmarne obrazy w moje myśli.

— Raz!

Zamknąłem oczy. I momentalnie z czerni pojawiła się przedemną Ona. Miała tak zalotnie przekrzywioną głowę. Krótkie, rude włosy zaczesane do tyłu. Uśmiechnięte oczy …

— Dwa!

Otworzyłem oczy. Zawróciłem z nad przepaści i ruszyłem przed siebie. Zatrzymał na wpół wzniesioną rękę. Odetchnął głęboko z ulgą. Wydawało się, że czekał tylko na mój odwrót.

Pokręciłem przecząco głową ;

— Licz dalej. I gdyby ktoś póżniej pytał; to było warto!

Ręka opadła machinalnie sama.

— Trzy!

Piach wyleciał spod nagle poderwanych do biegu stóp. Chwyciłem mocniej linę. Koniec zbliża się tak szybko. Rzucony w powietrze, naprzeciw bogom, jakiś okrzyk niemający w rzeczywistości żadnego znaczenia. Lot …

Lina napięła się nagle. Zatrzeszczały wbite w ziemię pale. Węzły wokół nich zachrobotały, zapiszczały zszokowane naciskiem. Na drugim krańcu liny ciało wyleciało w powietrze, zawirowało i zaczęło opadać.

Poprzez świst wiatru zapłakały anioły. Brama była zamknięta!

Zdziwienie, … strach, … nienawiść … Dziwnie nienaturalnie wyszarpnięta broń. Wykrzywiona wściekłością twarz … brama runęła.

„Piekło dla każdego!” By klnąć i zabijać. Szukać, tropić, niszczyć… mordować piekielnych synów. By ratować swoje marzenia!

Drzwi zatrzasnęły się za śmiertelnym. Zasłonięta bezkresna ciemność. Brama jak nowa stanęła na swoim miejscu. Popalone szczątki liny upadły na piaszczystą ziemię.

Spotkanie

Jak mógłbym zapomnieć jak pobito mą niewinność, zgwałcono ideały.

Bóg jest ślepy i głuchy. On tylko każe nam znosić, uczyć się żyć.

Czy umrę dziś czy jutro to nieważne.

Sam oddam swą duszę diabłu i rozwalę ten jego kramik.


Jestem synem wilka i burzy

nieustajacych pogoni i blyskawic na wzgorzach

To Ja wzywam blyskawice

ja wyruszam za tropem

Ona ma matka — co w gniewie milczy

On mym ojcem — a jego oczy lsnia czerwonym blaskiem

Wiec coz wtym dziwnego, ze wyruszam,

gdy niebo sie chmurzy

i wilki pedza na low.

Wtedy tylko moge spotkac ich razem!


— saga o Wilku


Pedzil im na spotkanie, przejechal, ostro zaryl w ziemie. Zawrocil. Kon pod nim byl caly mokry, ale oni nie patrzyli na konia tylko na twarz przybysza.

— Po co zes go tutaj przyprowadzila …, zaraza, i co ja mam teraz zrobic —

powiedzial. A ona popatrzyla na niego i z nieskrywanym zdumieniem spytala ;

— Co ty tu robisz; tak ubrany, skad wziales tego konia.

Wtedy jej facet wskazal kierunek, skad przyjechal jezdziec ;

— Tam jeszcze ktos pedzi.

Jezdziec spial konia i wyciagnal ku niej reke.

— Chodz, przynajmniej Ty przezyjesz.

Ale ona cofnela sie i nie chciala isc. Popatrzyl smutno na nich i opuscil glowe.

Zapadla cisza. Dopiero po chwili wyprostowal sie, poprawil pas przytrzymujacy

miecz na plecach i jakby do siebie rzekl ;

— Cholera wiedzialem, ze tak bedzie, ze oddam zycie za kogos, kto wcale nie

jest lepszy od … I to wszystko przez to, ze mam skrupuly. Zaraza. Zegnaj … i do zobaczenia … gdzie indziej ….

Stal jeszcze chwile i patrzyl na nia i na czarne postacie pedzace im na spotkanie.

— Dobra, raz matka rodzila … — spial konia pietami i juz w pelnym galopie dobyl miecza. W polowie wzgorza wpadl miedzy nich i dwoma szybkimi cieciami wyrzucil dwoch z siodel. Reszta doskoczyla jednak szybko do niego; ubili pod nim konia i zarzucili uderzeniami z gory. Po chwili, ktores z ciec dosieglo jego barku, nastepne rozplatalo udo …

I generalnie starcie mialo przerodzic sie juz w egzekucje, gdy napastnicy uslyszeli dziki wrzask za plecami. Obrocili glowy tylko po to, by zobaczyc na wyciagniecie dloni trzy galopujace na nich konie i wykrzywione we wscieklych grymasach twarze trzech kobiet. Nastepna rzecza, jaka przyszlo zobaczyc juz tylko nielicznym z nich byly rozmigotane ciecia mieczy i rozrabywane ciala swych towarzyszy. Tylko nieliczni zdolali rzucic sie do ucieczki. Za nimi pognaly dwie z kobiet. Trzecia, w krotkich rudych wlosach, zeskoczyla obok niego i dotykajac delikatnie jego nogi, zaczela plakac.

— Popedzilysmy jak tylko Zaria dostala od ciebie wiadomosc i naprawde nie zalowalismy koni, by zdarzyc na czas ….

On podparl sie jedna reka popatrzyl na szczyt wzgorza. Tam, gdzie stala Ona.

— To nie wasza wina. To ja sam — wyszeptal — zawrocilem.

— Ale czemu? Przeciez ich bylo zbyt duzo i nawet przy twoich umiejetnosciach to

graniczylo z samobojstwem.

— Moze to mialo byc samobojstwo.

— Co ty mowisz, przestan! …, myslalam, ze oszaleje, gdy zobaczylam cie kleczacego wsrod nich, z opuszczona glowa i jak oni gotowali sie, by cie sciac.

— Przepraszam, ja … -chcial jeszcze cos powiedziec ale nagle zabraklo mu tchu

i jakby niebo zaczelo zbyt mocno napierac na niego.

Wtedy wrocily pozostale kobiety; blondynka o dlugich, prostych, spietych z tylu glowy wlosach oraz brunetka o rownie dlugich, co bujnych wlosach. Obie mialy przewieszone przez plecy miecze o bogato zdobionych rekojesciach.

— Zaden nie uszedl — zakomunikowaly, podjezdzajac stepa.

— Hej, co tu sie dzieje, Yen? Co masz taka mine, jakby cie wylinialy krolik wychedozyl?

Ruda, ktora byla pochylona nad jego noga, teraz wstala. Miala rozbiegany wzrok i wygladala jakby nad czyms intensywnie myslala. W koncu rzucila spojrzenie na wzgorze i na niego.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 28.93