Rozdział 1
Kilka lat wcześniej
Szpitalną salę wypełniał szary półmrok, na którego tle jasną bielą odcinał się kształt męskiej sylwetki otulonej pościelą. Zbliżał się wieczór. Na łóżku leżał starszy mężczyzna wpatrzony nieruchomym wzrokiem w okno. Zmarszczki na jego twarzy układały się w mapę przeżytych lat, a spojrzenie pełne było troski i zadumy, jakby ważył w myślach ostatnie decyzje swojego życia.
Przejmującą ciszę przerwało lekkie skrzypnięcie zawiasów. Drzwi do sali lekko się uchyliły, po czym ukazała się w nich sylwetka wysokiego mężczyzny w szpitalnym kitlu. Jego ruchy były pewne, ale w spojrzeniu czaiło się napięcie, które starał się ukryć. Podszedł do łóżka i spojrzał na kartę informacyjną.
— Dzień dobry wujku. Jak się czujesz? — Odezwał się cicho, z lekkim uśmiechem, próbując dodać pacjentowi otuchy.
— Leszek?
— Tak, to ja wujku. Jak się dzisiaj czujesz?
— Lepiej synku, lepiej. A co u ciebie?
— W porządku wujku, ale martwię się o ciebie — powiedział Leszek, siadając przy łóżku pacjenta.
— Ja już stary jestem, drogie dziecko — westchnął, odwracając wzrok ku zachodzącemu słońcu za oknem. W jego głosie brzmiała rezygnacja, ale i łagodność połączona z nostalgią — mnie już na tamten świat trzeba…
— Wujku, przestań tak mówić. Jeszcze zagramy niejedną partyjkę szachów — Leszek z serdecznością poklepał starszego mężczyznę po ręce.
— Drogie dziecko, muszę pomyśleć o zabezpieczeniu was po mojej śmierci. Zastanawiałem się i…
— Nie myśl o tym teraz. Na razie skupmy się na twoim zdrowiu. Są rzeczy ważne i ważniejsze. Teraz najważniejsze jest twoje zdrowie.
Starszy mężczyzna uśmiechnął się dobrotliwie do swojego gościa.
— Napisałem testament — oznajmił znienacka — postanowiłem, że mój majątek przekażę mojej jedynej wnuczce.
Leszek spojrzał na mężczyznę autentycznie zaskoczony.
— Wnuczce? — Zapytał, ściszając nieco głos.
— Tak.
— Ale jak to, wujku? Myślałem, że…
— Was również zabezpieczę, każdy z was dostanie ode mnie dość na godne życie.
Leszek był wyraźnie skonsternowany. Czuł, że coś mocno ściska go w gardle.
— Wujku, ja… nie o to mi chodziło… w zasadzie już od ciebie dostałem coś bardzo cennego. Dałeś mi przecież wykształcenie i opiekę w dzieciństwie… niczego więcej nie oczekuję.
— Dobrze, dobrze — starszy mężczyzna zaśmiał się dobrodusznie, poklepując go po kolanie jak dziecko, które właśnie oznajmiło coś mądrego.
Na chwilę zapadła niezręczna cisza. Leszek nie wiedział, jak ma się zachować.
— Mam do ciebie prośbę. Chciałbym, żebyś odszukał moją wnuczkę… — Władysław zaniósł się niepokojąco brzmiącym kaszlem.
— Nie powinieneś teraz o tym myśleć. Najpierw musisz wyzdrowieć.
— Nalegam… — starszy mężczyzna mówił z dużym wysiłkiem.
— Dobrze, dobrze. Już dobrze wujku — powiedział Leszek uspokajająco, poprawiając poduszkę pacjentowi.
Władysław chwycił Leszka za rękę. Patrząc mu prosto w oczy, nalegał:
— Obiecaj!
— Dobrze — Leszek uległ pod naciskiem, choć czuł niepokój.
— W moim pokoju, w szufladzie stolika nocnego jest taka mała, dziecięca książeczka. Jest tam coś dla niej. Mój testament… — Władysław zaniósł się kaszlem — oddaj to mojej wnuczce, kiedy ją odnajdziesz. Klucz do szuflady mam tu ze sobą.
Władysław sięgnął do szpitalnej szafki. Z metalowej szuflady wyciągnął niewielki kluczyk. Podał go Leszkowi. Ten schował kluczyk do kieszeni i chrząknął zakłopotany.
— Gdzie mam jej szukać, wujku?
— Niestety nie wiem, gdzie teraz mieszka. Powinieneś zacząć od miejsca, gdzie kiedyś mieszkałem z jej babką. Ktoś powinien coś wiedzieć… — niepokojący, duszący kaszel nie pozwolił starszemu mężczyźnie mówić dalej.
— Wujku, zanim zajmę się twoją prośbą, najpierw musimy porozmawiać o opiekunce na stałe. Nie możesz już mieszkać sam.
— Nie mieszkam przecież sam. Nieopodal mieszkają twoi rodzice, a Stefan i Michał też są niedaleko. Michał jest cały czas w pensjonacie i widzimy się kilka razy dziennie. A i ty często do mnie zaglądasz — starszy mężczyzna mówił z trudem.
— Wujku, ja mam ciągle dyżury. Nie mogę być u ciebie tak często, jak bym chciał. Moi rodzice są już starsi, sami wymagają opieki. Wujek Stefan też już jest starszy, a poza tym on ciągle siedzi w stadninie, a Michał niby jest na miejscu, ale on zarządza pensjonatem. To, że do ciebie zajrzy, co jakiś czas, nie znaczy, że masz dobrą opiekę.
— Ale…
— Wujku, jesteś tutaj, bo pomyliłeś leki na serce! Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak to się mogło skończyć?
— Daj spokój! To był tylko raz. W sumie to nie wiem, jak to się stało, zawsze przecież uważam…
— Wujku, to nie są żarty. Porozmawiam z mamą. Musimy poszukać ci solidnej opiekunki.
— Tak naprawdę, to twoja mama już od dawna namawia mnie do tego. Nawet już kogoś mi poleciła…
— Kto to taki?
— Arletta.
— Co? Dlaczego ona?!
— Wiesz, ona mieszka z twoimi rodzicami. Jest na miejscu. Rehabilituje mnie, więc można rozszerzyć jej zakres obowiązków.
— Wujku, nie jestem przekonany… w zasadzie to uważam, że to nie jest dobry pomysł. Wolałbym poszukać ci kogoś innego…
— Ale to będzie też z korzyścią dla ciebie… — powiedział Władysław, uśmiechając się filuternie do swojego gościa.
— Tak? A jakaż to miałaby być korzyść? — Zapytał zdumiony Leszek.
— Nie udawaj zdziwionego. Już dawno zauważyłem, że wy macie się ku sobie. Ona patrzy na ciebie tak, jakby chciała cię pożreć wzrokiem. Może i jestem stary, ale jeszcze dobrze pamiętam, o co chodzi między kobietą a mężczyzną — Władysław mrugnął porozumiewawczo.
— Oj wujku, wujku — zaśmiał się Leszek — no dobrze, niech będzie.
Rozdział 2
Kilka lat wcześniej
Drzwi szpitalnej sali otworzyły się z impetem.
— Dzień dobry. Wstajemy, wstajemy! Jak się dzisiaj czujemy? — Mocny, energiczny głos obudził Władysława z popołudniowej drzemki.
Starszy mężczyzna wyrwany ze snu był trochę zdezorientowany.
— Lepiej — powiedział, unosząc się nieco na rękach, chcąc lepiej zobaczyć swojego gościa — lekarz mówi, że może już jutro wyjdę do domu. A co cię tu sprowadza?
— Muszę przecież sprawdzić, jak się czuje mój ulubiony pacjent. Leż, proszę, nie podnoś się. Musimy cię troszkę wzmocnić przed wyjściem do domu. Mam tu takie urządzenie do inhalacji. To ci pomoże. Będzie ci się lepiej oddychało.
— To coś nowego. Lekarz nic nie mówił o inhalacjach. A poza tym, ja jestem chory na serce, a nie na płuca — Władysław mówił głosem stłumionym przez maskę inhalacyjną. W oczach miał niepokój, którego nie umiał ukryć.
— Ale to ci pomoże, spokojnie. Nie ściągaj maski, rozluźnij się i swobodnie oddychaj. O tak, lepiej. Wdychaj głęboko… o tak… i jeszcze raz…
Władysław po chwili zaniósł się głuchym kaszlem.
— To mi nie pomaga! Nie chcę tego! — Próbował zerwać maskę drżącą ręką.
— Zaraz będzie lepiej! Nie zrywaj maski! Zaraz będzie lepiej…
Władysław jednak już nie usłyszał tego ostatniego fałszywego pocieszenia. Leżał z szeroko otwartymi oczami, w których tlił się cień przerażenia pomieszanego ze zdziwieniem. Z jego oczu zniknęło dawne zatroskanie i ciepło. Została tylko pusta bezradność.
W sali zapanowała złowroga, przejmująca cisza. W powietrzu zawisła chwila, która rozciągnęła się w nieskończoność.
Oto właśnie skończyło się czyjeś życie, czyjeś troski, plany, marzenia i nadzieje.
Ciszę przerwał niski, złowieszczy szept.
— I już po wszystkim. Teraz druga część planu…
— Co tu się dzieje?!
Do sali wbiegł lekarz, który po krótkiej ocenie sytuacji natychmiast przystąpił do reanimacji pacjenta. Jego dłonie działały automatycznie, każdy ruch świadczył o pośpiechu i o profesjonalizmie.
— Przestań — padły ciche słowa zza jego pleców, ale on nie zwracał na nie uwagi i dalej reanimował chorego.
— Przestań! — Padła głośniejsza komenda — jemu już twoja pomoc nie jest potrzebna.
Lekarz spojrzał na pacjenta, z cieniem wątpliwości w oczach. Bezradnie przerwał uciskanie klatki piersiowej.
— Co to za maska?! Ja nie zleciłem niczego takiego! — Głos mu się załamał z oburzenia i paniki.
— To nic takiego. Teraz pójdziesz ładnie do swojego gabinetu i wypiszesz akt zgonu. Wymyśl jakąś przyczynę. Taką, na którą umierają najczęściej starzy ludzie. Coś wymyślisz…
— Nie wydaje mi się… — lekarz usiłował zaprotestować, ale wiedział, że to już nic nie da.
— To niech ci się zacznie wydawać! — Padła ostra odpowiedź — bo, jeśli nie, to może cię odwiedzić kilku smutnych panów, którzy będą chcieli odebrać długi hazardowe! Nie chcesz, chyba żeby ci połamali te wypielęgnowane paluszki?
Rozkazujący ton, bez cienia skruchy wwiercał się w jego umysł, uświadamiając mu, że jest w pułapce bez wyjścia.
— Rodzina przecież może zażądać sekcji zwłok… — próbował ponownie coś ugrać, patrząc na martwe ciało Władysława wzrokiem pełnym niemocy i autentycznego strachu.
— Nie zażądają. Spokojnie, nie zażądają. Już ja się o to postaram.
Rozdział 3
1826 r.
Wolf stał na Górze Kapturowej, skąd miał doskonały widok na całą okolicę. Letni, przyjemny wietrzyk owiewał jego twarz. Nie chciał wracać do domu. Nigdy nie czuł się tu jak w domu. On, jego ojciec i mała siostra Chaja, przeprowadzili się do Szczawska rok temu, zaraz po śmierci matki.
Szczawsko zamieszkiwali głównie Polacy, niewielu było tu starozakonnych. Jedynie stary Aron Abramowicz prowadził niewielką gospodę w sąsiednich Kowalach i zawsze witał Wolfa uśmiechem.
Ojciec Wolfa utrzymywał rodzinę z małego zakładu szewskiego, do którego chłopak często zaglądał, ucząc się rzemiosła. W wolnych chwilach przychodził na Górę Kapturową, skąd było widać całą okolicę. To było jedyne miejsce, gdzie czuł się spokojny.
Następnego dnia Wolf wstał wyjątkowo wcześnie. Mimo że jeszcze panowała szarówka, ojca już nie było w chałupie.
„Pewnie poszedł do warsztatu” — pomyślał zaspany.
Zajrzał do siostry. Mała Chaja, skulona pod pierzyną, oddychała głęboko, trzymając w ręku swoją ulubioną, wyszarzałą szmacianą lalkę. Wolf uśmiechnął się blado. Zawsze zazdrościł jej tej beztroski.
Chłopak narzucił na ramiona znoszoną kurtkę i ruszył do pobliskiego zakładu poszukać ojca. Na horyzoncie budziło się słońce, złocąc dachy domów i zapowiadając pogodny poranek.
Przeszedł przez niewielkie podwórko, uchylił drzwi zakładu, w głębi którego zobaczył ojca mocno pochylonego nad warsztatem. Półmrok nie pozwalał mu wyraźnie dostrzec, co ojciec dokładnie robił.
Wolf poczuł dziwne ukłucie niepokoju. Coś było nie tak. Znał każdy ruch ojca, każdy nawyk, a ten obraz wydawał się nienaturalny.
— Tate? — Zapytał niepewnie. Jego głos zabrzmiał cienko i obco.
Nie było odpowiedzi. Ojciec nawet się nie poruszył.
Podszedł do niego ostrożnie. Gdy jego oczy przywykły do półmroku, przeszył go dreszcz. Pozycja ojca była dziwnie nienaturalna.
„Może zasnął?” — Przemknęło mu przez głowę.
Lekko dotknął ramienia ojca. Było sztywne i lodowato zimne.
— Tate? — Szarpnął mocniej ramieniem ojca w nadziei, że się obudzi.
Ciało przechyliło się i upadło ciężko na ziemię. Oczy martwego mężczyzny, nieruchome i puste, patrzyły gdzieś ponad chłopcem.
Wolf cofnął się gwałtownie, aż uderzył plecami w ścianę.
— To niemożliwe… — wyszeptał wstrząśnięty — to nieprawda!
Wybiegł z warsztatu jak oszalały, potykając się o własne nogi. Łzy rozmazywały mu widok, a serce waliło jak oszalałe. Biegł przed siebie, bez celu, ile sił w nogach. Miał wrażenie, że przed czymś ucieka, choć dobrze wiedział, że od śmierci ojca nie ucieknie.
Zatrzymał się dopiero na Górze Kapturowej, kiedy już nie był w stanie złapać tchu. Czuł słodki posmak krwi w gardle i piekący ból w płucach. Upadł na kolana, zacisnął pięści w trawie. Pozwolił, by światło poranka oświetlało jego zapłakaną twarz.
Siedział tam kilka godzin, nie myśląc o niczym. Był pusty w środku, jakby odejście ojca wyrwało mu część duszy. Ból i strach rozrywały mu serce, a w głowie kłębiły się pytania, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi.
Ten dzień zmienił jego życie już na zawsze.
Rozdział 4
1826 r.
Zuzanna szła powoli, wypatrując krzaczków dzikich jeżyn. Matka kazała jej nazbierać cały dzbanek. Na starym grodzisku, nazywanym potocznie przez mieszkańców okolicznych wsi Kapturowem, rosło ich najwięcej.
Choć było jeszcze dość wcześnie, miała już prawie cały dzbanek dorodnych, błyszczących, czarnych owoców. Stąpała ostrożnie, by nie pokaleczyć bosych stóp o wystające z ziemi ostre kolce krzewów. Wyszła z niewielkiego skupiska drzew na małą polankę. Postanowiła, że resztę owoców nazbiera już w drodze do domu.
„Zdążę wrócić, zanim nastanie upał” — Pomyślała, spoglądając na słońce.
Rozglądając się ostrożnie za krzakami jeżyn, nagle potknęła się i upadła na ziemię, rozsypując owoce.
— Co tu robisz? — Usłyszała pytanie zadane zaskoczonym, chłopięcym głosem.
— Co ja tu robię?! A co ty tu robisz?! Czemu leżysz tu w trawie?! Czemu podłożyłeś mi nogę?! — Krzyknęła ze złością.
— Nie podłożyłem ci nogi! — Padła odpowiedź oburzonym tonem — leżałem sobie spokojnie w trawie i to ty na mnie wlazłaś!
Rzuciła mu rozzłoszczone spojrzenie.
— Coś ty za jeden?! Czemu tu się chowasz?!
— Jestem Wolf, a ty?
— Wolf? Jaki znowu Wolf? — Spojrzała na rozsypane jeżyny i złość, która nieco ustąpiła, powróciła ze zdwojoną siłą.
— Jestem synem szewca Feldmarsza — oznajmił już bardziej ugodowym tonem.
— A tak… matka kiedyś mówiła, że w Szczawsku jest nowy szewc — mruknęła Zuzanna, uspokajając się nieco. Sprawnie zbierała owoce do dzbanka, nie patrząc na niego.
— Ty jesteś Zuzanna Łuszczakówna. Znam cię — powiedział Wolf. W jego głosie brzmiała nieśmiała ciekawość. Nie potrafił ukryć, że obserwował ją już od dawna.
Zbierał resztkę czarnych dorodnych owoców z ziemi i wrzucał je do dzbanka Zuzanny, od czasu do czasu, zerkając na nią z coraz większą ciekawością.
— Znasz mnie? Skąd? — Zapytała podejrzliwie, unosząc głowę znad trawy, w której ciągle jeszcze leżały rozrzucone jeżyny. W jej oczach czaiła się mieszanina ciekawości i ostrożności.
— Widuje cię w każdą niedzielę, jak idziesz do kościoła. Mieszkam przy drodze do Wygonów — wyjaśnił, czerwieniąc się lekko.
— Chodzimy całą chmarą, że też mnie dojrzałeś… — prychnęła zdziwiona, ale uśmiech lekko zatańczył w kącikach jej ust.
— Wyróżniasz się. Jesteś inna niż pozostałe dziewczęta — oznajmił, próbując znaleźć odpowiednie słowa, by nie brzmieć zbyt nachalnie.
— Co tu robisz? — Zawstydzona zmieniła temat.
— Chciałem pobyć sam… — szepnął cicho drżącym głosem — tate pomarli…
— Oj… to straszne… — odrzekła cicho ze współczuciem.
Zapadła niezręczna cisza. Zuzanna nie wiedziała, co ma powiedzieć. W sercu miała mieszankę litości i chęci, by dodać mu otuchy. Ale, jak często bywa w takich chwilach, zabrakło jej odpowiednich słów. Nie była pewna, czy ma zostać, czy też odejść i zostawić tego dziwnego chłopaka samego.
— Ja też nie mam ojca… — rzuciła smutno po chwili — będzie już ze trzy zimy, jak pomarł… sameśmy z matulą ostały…
— Ty przynajmniej masz matkę — powiedział gorzko — ja już nie mam nikogo… poza siostrą, ale ona jest jeszcze mała…
— Chyba ją widziałam dzisiaj… — mruknęła niepewnie.
— Widziałaś?! Gdzie?! — Ogarnął go niepokój. Przez to wszystko, co się stało, zapomniał o siostrze.
— Szła drogą do Wygonów, w samej koszuli. To chyba była ona, nie wiem dokładnie… taka mała…
Wolf spojrzał na nią z przerażeniem.
— Zapomniałem o niej! — Muszę jej poszukać! — Krzyknął zdenerwowany.
Zerwał się gwałtownie i już miał odejść w pospiechu, kiedy Zuzanna krzyknęła za nim.
— Widziałam, jak stary Abramowicz prowadził swoją kobyłę od kowala i zabrał twoją siostrę!
— Zabrał? — Wolf odwrócił się raptownie, patrząc na nią oczami pełnymi niepokoju.
— Pewnie zobaczył ją samą i postanowił się nią zaopiekować! — Próbowała go pocieszyć.
— Muszę iść! — Zawołał już z oddali, rozdarty troską o siostrę i wyrzutami sumienia, że zostawił ją samą.
— Poczekaj! — Krzyknęła za nim — pomogę ci poszukać siostry!
Wolf zatrzymał się niepewnie.
— Na pewno nic jej nie jest — Zuzanna próbowała dodać mu otuchy.
— Dobrze, że stary karczmarz się nią zaopiekował — pocieszał sam siebie.
— Musisz iść do niego. Twoja siostra na pewno jest u niego — oznajmiła zdecydowanie Zuzanna, biorąc dzbanek do ręki.
Karczmarz Abramowicz spoglądał na Wolfa z wyrzutem.
— Gdzie byłeś tyle czasu?! Zostawiłeś siostrę samą! Jesteś przecież dorosły! Masz już ze szesnaście roków! Powinieneś być rozsądny i mieć więcej rozumu! — Strofował zaniepokojonego chłopaka, który stał przed nim ze spuszczoną głową.
— Ja… ja… ja nie wiedziałem co zrobić… — Wolf mówił cicho, starając się z całych sił nie pokazać łez, które usilnie próbowały wydostać się z oczu. Otarł nos i oczy rękawem, jakby chciał ukryć zarówno rozpacz, jak i wstyd.
— No już, już — mruknął dobrotliwie stary Aron — moja Salcia zajęła się twoją siostrą. Nic jej nie jest. Teraz trzeba zająć się twoim ojcem i wyprawić go na tamten świat, jak należy.
W głosie starego karczmarza zabrzmiała mieszanka surowości i życzliwości.
Zuzanna ukradkiem uśmiechnęła się pocieszająco do Wolfa.
Rozdział 5
1826 r.
Wolf rozglądał się po izbie. Było tu ponuro i smutno. Nadchodziła jesień, a z każdym dniem chłód zdawał się wkradać nie tylko do domu, ale i do jego serca.
Ojca pochował już kilka tygodni temu, a cisza po nim ciągle bolała jak otwarta rana. Tuż po jego śmierci ostro wziął się do roboty. Starał się prowadzić warsztat i opiekować siostrą, ale nie było to łatwe. Dziewczynka nie rozumiała jeszcze, co się stało. Ciągle płakała, odmawiała jedzenia, aż w końcu poważnie się rozchorowała. Wolf nie radził sobie, z każdym dniem czuł się coraz bardziej bezsilny.
Karczmarz Aron i jego żona zaproponowali, że zajmą się małą Chają. Początkowo Wolf nie zamierzał godzić się na rozstanie z siostrą.
„Jak oni, starzy ludzie, którzy nigdy nie mieli własnych dzieci, mogliby opiekować się moją Chają?” — Myślał z niedowierzaniem.
Kiedy Chaja zachorowała po raz kolejny, Wolf poczuł się przerażony i bezradny. Stary Aron w końcu przekonał go, że lepiej będzie, jeśli on i jego żona zajmą się Chają, a Wolf zajmie się warsztatem ojca. Aron obiecał, że będzie mógł widywać siostrę, kiedy tylko zechce, a gdy już ułoży swoje sprawy, zabierze ją ponownie do siebie.
Z czasem Wolf radził sobie coraz lepiej. Okazało się, że odziedziczył po ojcu zręczne dłonie i oko do rzemiosła. Był już całkiem dobrym szewcem. Często odwiedzał siostrę. Za każdym razem witała go z radosnym piskiem i mocnym uściskiem ramion. Widać było, że Chaja czuła się dobrze u Abramowiczów. Zwłaszcza polubiła żonę starego Arona, która umiała opowiadać bajki i piec najlepsze placki w całej wsi. To z jednej strony go cieszyło, a z drugiej sprawiało, że czuł ukłucie zazdrości, bo przecież to on powinien być tym najważniejszym dla swojej siostry.
Każdej niedzieli Wolf z uwagą obserwował z okna swojego domu drogę z Wygonów do Szczawska. Niecierpliwie czekał, aż zobaczy grupę młodych idących do kościoła. W tej grupie interesowała go jedynie Zuzanna.
Lubił patrzeć na jej gładką buzię i zgrabną sylwetkę. W pamięci ciągle nosił obraz ich pierwszego spotkania: jej piękne, niebieskie oczy i długi, jasny warkocz, który podskakiwał wesoło przy każdym kroku.
Zawsze, kiedy o niej myślał, robiło mu się jakoś tak lżej na duszy. Kiedy zatapiał się we wspomnieniach o Zuzannie, samotność stawała się mniej dojmująca, a codzienna praca przy szyciu butów mniej szara.
Rozdział 6
1827 r.
Przez kolejne lato Wolf często chodził na Kapturów. Wmawiał sobie, że chce pobyć sam, ale tak naprawdę miał cichą nadzieję, że spotka tam Zuzannę. Początkowo obserwował ją z daleka i marzył o jej pięknych oczach, które tak śmiesznie mrużyła, kiedy patrzyła pod słońce.
Któregoś dnia w końcu odważył się z nią porozmawiać. Stojąc w małym zagajniku, obserwował ją ze szczytu Góry Kapturowej. Szła ku górze powoli ścieżką od podnóża góry, podśpiewując pod nosem starą przyśpiewkę. Od ich pierwszego spotkania minął prawie rok. Zuzanna wydoroślała. Widać było, że jej sylwetka się zmieniła. W jednych miejscach wysmukliła się, a w innych wręcz przeciwnie.
Zaczął powoli schodzić ku niej. Zamierzał udawać, że nie spodziewał się jej tu spotkać.
— Znowu zbierasz jeżyny? — Zapytał z udawaną swobodą, kiedy zbliżył się już na tyle, aby do niej zagadnąć.
Dziewczyna spojrzała na niego zaciekawiona.
— A no zbieram, a ty? Co tu robisz?
— Wracam z Kowali. Miałem tam sprawę do załatwienia — skłamał bez mrugnięcia okiem — mogę ci pomóc — zaproponował, spoglądając na dzbanek pełen jeżyn.
— Nie masz nic do roboty? — Zmrużyła oczy podejrzliwie, jakby prześwietlała jego myśli.
— Mam, ale… mogę ci trochę pomóc, jeśli chcesz — powtórzył z nadzieją w głosie.
— No to chodź, pomóż, skoro tak ci się nudzi — zaśmiała się perliście, odrzucając na plecy długi, jasny warkocz, który błysnął w słońcu niczym złota lina.
Zuzanna ukradkiem przyglądała się Wolfowi z zaciekawieniem. Podobał jej się. Wyglądał poważnie jak na swój wiek. Był wysoki i postawny. Miał ciemne, bystre oczy, które sprawiały, że czuła się trochę bezbronna. Jego mądre słowa powodowały, że robiło się jej ciepło na sercu. Gdy na nią patrzył i uśmiechał się lekko, w jej żołądku pojawiało się dziwne mrowienie — jakby motyle urządzały tam zabawę. I był dla niej taki miły. Zupełnie inaczej niż chłopaki ze wsi. Oni tylko myśleli, żeby ożenić się z dziewczyną, której rodzice dadzą duże wiano.
Zuzanna miała dopiero szesnaście lat, ale matka często powtarzała, że niedługo pójdzie za mąż. Szukała dla córki chętnego kandydata na męża. Takiego, który jednocześnie przygarnąłby matkę swojej przyszłej żony.
Obie z matką mieszkały na komornym u jednego gospodarza w Wygonach. Nie miały swojego własnego domu ani ziemi. Utrzymywały się z pracy u zamożniejszych chłopów. Matka często martwiła się jak to będzie, kiedy Zuzannę trzeba będzie wydać za mąż, bo to przecież jakieś wiano było potrzebne, a one miały niewiele, i na wielki posag Zuza nie mogła liczyć.
Matka ciągle zamartwiała się o Zuzannę. Nie miała innych żyjących dzieci. Rodzeństwo Zuzanny pomarło niedługo po urodzeniu. Tylko ona jedna uchowała się zdrowa. Ale bez posagu, nie miała większych szans na dobre zamążpójście. To oznaczało, że i ona sama, jako matka, nie miała szans na w miarę spokojną starość.
Zuza i Wolf szli razem powoli, rozglądając się uważnie za słodkimi, czarnymi owocami. Dzbanek szybko napełniał się, co Wolfa nieco smuciło.
„Im pełniejszy dzbanek, tym szybciej się rozstaniemy” — westchnął w myślach.
Poczuł zawód, kiedy Zuzanna zdecydowała, że mają już dość i powinni wracać. Czuł do niej jakieś niespotykane przyciąganie. Kiedy był w jej towarzystwie, odczuwał radość i spokój. Kiedy się rozstawali, nie mógł przestać o niej myśleć. Wyobrażał sobie, co ona robi, jak się czuje. Nieustannie zastanawiał się, czy ona też o nim myśli. Czasem bał się swoich myśli o Zuzie. Były takie nowe, nieznane dotąd. Nigdy jeszcze nie myślał tak o żadnej dziewczynie.
Schodzili powoli z Góry Kapturowej stromą, wąską ścieżką. Zuzanna szła pierwsza, stąpając ostrożnie. Za nią szedł Wolf, przyglądając się z ciekawością jej zgrabnej sylwetce, zwinnym ruchom i poruszającym się w rytm jej kroków jasnym warkoczom.
Zuzanna zatrzymała się tak nagle. Zrobiła to tak gwałtownie, że Wolf wpadł na nią i omal jej nie przewrócił. Zwinnym, szybkim ruchem chwycił ją w pasie, powstrzymując przed upadkiem. Poczuł ciepło jej ciała i obezwładniający zapach świeżych owoców zmieszany z letnim powietrzem. Na moment zrobiło mu się ciemno przed oczami.
— Uważaj — mruknął zawstydzony reakcją swojego ciała na bliskość dziewczyny.
Zuza również poczuła się zawstydzona. Szybko odsunęła się od niego, rumieniąc się na twarzy.
— Wolf… widziałeś? — Z ulgą odwróciła uwagę od tego, co właśnie się stało, wskazując ręką na podnóże góry.
— Co? — Zapytał niezbyt zainteresowany tym, co działo się poza nim a Zuzanną.
— Spójrz tam — wskazała ręką.
Wolf niechętnie podążył wzrokiem za jej smukłym palcem. W oddali u podnóża góry żywiołowo kręcił się gniady, dorodny koń, grzebiąc nerwowo nogą w ziemi. Widać było z daleka, że był wyjątkowo niespokojny.
Wolf i Zuzanna zeszli pospiesznie ze ścieżki i podążyli wśród krzewów w stronę konia. Doszli dość szybko. Nikogo jednak nie było przy koniu.
— To dworski koń — powiedział pewnie Wolf — widziałem, jak syn dziedzica jeździł na nim obok mojego domu. Poznaję po białej łacie na nodze.
Podszedł ostrożnie do konia i sprawnie chwycił go za uzdę. Pogłaskał zwierzę lekko po pysku, starając się go uspokoić.
— Trzeba nam go odprowadzić do dworu — zdecydował stanowczo.
— Zostaw mojego konia! — Rozległ się nagle rozkazujący głos, dochodzący zza kępy niewielkich krzaków.
Wolf oddał uzdę Zuzannie i podszedł przezornie do miejsca, skąd dobiegał głos. Rozchylił zielone gałązki, zasłaniające widok. Jego oczom ukazał się młody panicz z dworu, leżący wśród traw z nogą w groteskowo skręconej pozycji.
— Co się gapisz?! Pomóż mi! — Rozkazał młodzieniec podenerwowanym tonem — jak cię wołają?! — Spytał ostro.
— Wolf.
— Jaki Wolf?
— Feldmarsz. Szewc — wyjaśnił spokojnie.
— Ty jesteś tym żydowskim szewcem, co to nasz ekonom mu buty do obstalowania posyła?
— Tak, to ja paniczu — odrzekł chłopak, spuszczając skromnie głowę.
— No ruszże się, pomóż mi!
Wolf podszedł powściągliwie do młodego człowieka. Pomógł mu wygodniej usiąść i uważnie obejrzał nogę.
— Złamana — orzekł z pewnością w głosie.
— Skąd wiesz? — Zapytał zaniepokojony młody mężczyzna.
— Mój krewny był cyrulikiem, nauczył mnie kilku rzeczy… paniczu. Zuzia, poszukaj dwóch prostych patyków, musimy usztywnić nogę — komenderował Wolf — ja zrobię z trawy powrósła do obwiązania nogi.
Zuzanna bez słowa pobiegła szukać patyków, starając się skrupulatnie wypełnić polecenie Wolfa. Szybko uwinęła się z zadaniem i z satysfakcją podała chłopakowi znalezione grube gałązki. Z zaciekawieniem przyglądała się, jak Wolf sprawnie i pewnie zaopatrzył nogę panicza. Lubiła Wolfa, ale teraz to jej naprawdę zaimponował. Był taki mądry. Dziewczyna z podziwem patrzyła na jego zręczność.
„Boże, jaki on jest mądry…” — pomyślała — „i jeszcze taki odważny… panicza ratuje. Ja pewnie bym nie wiedziała co robić”.
Kiedy noga panicza była już usztywniona, Wolf powiedział:
— Nie może panicz wrócić na koniu. Zuzanna zostanie tu z paniczem, a ja odprowadzę konia do dworu i sprowadzę pomoc.
Wolf mocno trzymał konia, idąc drogą do dworu. Pot lał mu się po plecach, bo zwierzę szarpało się niespokojnie.
— A ty skąd masz tego konia?! — Usłyszał za plecami ostre słowa — coś za jeden? — Wrzasnął na niego mężczyzna, który nadjechał na gniadoszu od strony Szczawska. Głos miał ostry jak bicz, a spojrzenie groźne i nieprzychylne.
Wolf spojrzał za siebie, szybko zdjął czapkę i głęboko ukłonił się dziedzicowi Komornickiemu. Serce podskoczyło mu do gardła, ale twarz zachował spokojną.
— Jaśnie panie, znalazłem konia i syna jaśnie pana. Panicza koń poniósł i złamał nogę — oznajmił odważnie, nie spuszczając ani na chwilę wzroku z dziedzica.
— Przecież koń cały! — Warknął Komornicki, marszcząc brwi tak, że wyglądały, jak dwie czarne gąsienice gotowe do skoku.
— Nie koń, jaśnie panie — odparł szybko Wolf — panicz…
— Gdzie on? — Dziedzic szarpnął wodzami i pochylił się do przodu, jakby chciał go przeszyć wzrokiem.
— Pod Kapturowem.
— Samego go zostawiłeś? — Ostrym głosem spytał dziedzic, spoglądając groźnie na chłopaka.
— Nie, jaśnie panie, pilnuje go córka wdowy po Bartłomieju.
— Jakim znowu Bartłomieju?
— Starym Łuszczaku, komorniku, co to już dawno pomarł.
— Eee — zirytował się dziedzic, machnął ręką, jakby odganiał natrętnego komara — Stajenny! — Krzyknął — zaprzęgaj do bryczki! A ty — spojrzał na Wolfa — wskażesz drogę.
Rozdział 7
1829 r.
Wolf już dwie zimy służył we dworze. Po tym, jak on i Zuzanna pomogli paniczowi Bogumiłowi, dziedzic Komornicki, na prośbę syna, przyjął na służbę Wolfa jako stajennego po zmarłym Wincentym.
Panicz Bogumił, który początkowo był długo unieruchomiony z powodu złamanej nogi, często korzystał z pomocy Wolfa. Chłopak w zasadzie więcej czasu spędzał z paniczem Bogumiłem niż z końmi w stajni.
Bogumił tak polubił chłopaka, że nie chciał pomocy żadnego innego służącego. Chłopak był bystry i rezolutny. Potrafił znaleźć się w każdej sytuacji. Coraz częściej znajdowali wspólne tematy do rozmów — od spraw dworskich po opowieści o dawnych księgach. Paniczowi Bogumiłowi imponowała wiedza, jaką posiadał Wolf. Chłopak, jako jeden z niewielu potrafił pisać i czytać, co było zasługą ukończenia przez niego nauki w chederze.
Wolf miał wiele interesujących pomysłów, dzięki którym we dworze usprawniono różne prace, przynosząc tym samym lepsze zyski. Pomysłowość chłopaka imponowała nie tylko paniczowi Bogumiłowi, ale również sam dziedzic Komornicki doceniał jego inicjatywy, z ochotą wdrażając je w życie.
Kiedy panicz wyzdrowiał i noga pozwalała mu znowu wsiadać na konia, obaj często wybierali się na konne wycieczki. Któregoś dnia zatrzymali się na popas wśród okolicznych pól i łąk. Panicz Bogumił zauważył, że Wolf od kilku dni chodzi markotny i niewiele się odzywa. Przygasła jego zwyczajowa żywiołowość. Nie podejmował rozmowy, na pytania odpowiadał krótko, bez zbędnych słów.
— Czemuś taki posępny? — Spytał wreszcie panicz, marszcząc brwi.
— Aaaa, nic takiego… — mruknął Wolf, niedbale rzucając przed siebie źdźbło trawy, które przed chwilą zerwał.
— No mówże, nie kręć! — Ponaglił Bogumił.
— Kłopot mam, paniczu — westchnął Wolf.
— Jakiż to kłopot? Źle ci u nas?
— Nie, we dworze dobrze, ale…
— A gadajże, no! — Ponaglił, przechylając się ku niemu z zaciekawieniem.
— Zuza… ta, co to razem za mną panicza ratowała…
— No cóż z tą Zuzą?
— Matka ją wydaje za Antoniego od Kowalików…
— I cóż z tego? Jeśli wiek ma to i za mąż iść powinna.
— Tak, ale…
— No nie. Nie mów tylko, że tyś ją chciał za żonę? — Bogumił roześmiał się, ale gdy zobaczył minę Wolfa, spoważniał.
— Miłuję ją i ona mnie… — mruknął zawstydzony chłopak, grzebiąc patykiem w ziemi.
— Skąd ci to wiedzieć, że i ty jesteś jej miły?
— Często spotykaliśmy się po kryjomu. Wyznałem jej, że jest mi najmilsza… a i ona mówi, że czuje to samo…
— Czy to oznacza, że ona nie chce iść za tego tam… Wincentego? — Spytał z przekąsem Bogumił.
— Antoniego… — poprawił Wolf — nie chce, ale matka jej na zdrowiu mocno podupadła i szybko wydać ją planuje. Matka opieki potrzebuje, pracować już nie może, a przecie kątem mieszka u gospodarza i boi się, że gospodarz ją wyrzuci, jak pomagać już w gospodarstwie nie będzie mogła. Martwi się, że na żebry przyjdzie jej iść. U córki i zięcia choćby kawałek suchego chleba by był i kąt jakiś… a Antoni od Kowalików obiecał zachylenie dla przyszłej teściowej…
— To na cóż czekasz? Ślijże do niej swaty! Przecież masz już wiek odpowiedni. Wikt i opierunek możesz zapewnić rodzinie, a i przyszłą teściową przecie wykarmisz. Masz przecież dach nad głową, niezgorszy dochód, fach w ręku, a i przyszłość masz zapewnioną. Przecie to stary Aron Abramowicz, co to dzieci nie ma i twoją siostrę wziął pod opiekę, obiecał byt wam zapewnić i karczmę oddać w zamian za opiekę nad nim i jego żoną, jak już przyjdzie jego czas. Toż to lepszy kandydat jesteś niż ten cały Wincenty!
— Antoni… — poprawił cicho Wolf.
— Zwał jak zwał! — Machnął ręką Bogumił — swaty ślij i się nie zastanawiaj! Skoro dziewka jest ci przychylna…
— Tak, ale…
— No cóż, ale?!
— Ponoć już niebawem pierwsze zapowiedzi mają iść… Zuza oczy wypłakuje, za Kowalika iść nie chce, ale matki słuchać musi…
— Toć powtarzam, ślij swaty!
— Ja starozakonny jestem przecie, a Zuza katoliczka. My ślubu wziąć nie możemy…
Bogumił zamilkł na chwilę, rozważając słowa chłopaka.
— A bardzoś przywiązany do wyznania swojego? — Zapytał po chwili — bo tu w okolicy niewielu starozakonnych. A i ty już żeś się z Polakami zasymilował i jak swój żyjesz…
— Rodziny nie mam… jedynie karczmarz Aron mi rodziną, ale on już stary i ostatnio podupadł na zdrowiu… boję się, że sam jak palec zostanę z siostrą swoją.
— Toż to wiarę możesz zmienić. Chrzest Święty przyjąć możesz, a potem i w swaty do Zuzanny posłać możesz.
Wolfowi w pierwszej chwili ta myśl wydawała się niedorzeczna.
„Chrzest? Ja? Toż to absurd!” — Myślał.
Im częściej jednak rozważał w sercu słowa Bogumiła, tym bardziej czuł, że czas ucieka, a wraz z nim Zuza. Strach przed jej utratą był większy niż lęk przed zmianą.
Po wielu nieprzespanych nocach postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Podjął decyzję, że zawalczy o tę miłość. Za wstawiennictwem panicza Bogumiła, zwrócił się z tą sprawą do dziedzica Komornickiego. Ten, po wielu namowach ze strony syna, podjął się załatwienia sprawy i obiecał, że pomoże.
Dziedzic porozmawiał w tej sprawie z proboszczem oraz wójtem. Proboszcz, za namową dziedzica, obiecał nieco wstrzymać przygotowania do ślubu Zuzanny i Antoniego. Choć upierał się, że to niełatwe, bo pierwsze zapowiedzi już wyszły.
Odpowiednie wsparcie finansowe kościoła oraz obietnica przychylności dziedzica w przyszłości, pomogły proboszczowi podjąć właściwą decyzję. Decyzję przychylną Wolfowi. Ksiądz obiecał również, że młodego Żyda, chcącego przejść na łono kościoła katolickiego, odpowiednio przygotuje do egzaminu z katechizmu i do chrztu.
Wolf po raz pierwszy od dawna poczuł, że nadzieja naprawdę wróciła.
Rozdział 8
1830 r.
Letni, ciepły wietrzyk owiewał spoconą przejętą twarz Wolfa. Mocno ściskał czapkę, stojąc przed bramą kościoła, jakby bał się, że wiatr porwie mu resztki odwagi.
Przywdział dzisiaj najlepsze odzienie. Właśnie miało się dopełnić to, co dla niego było tak ważne — kolejny krok ku temu, aby jego ukochana Zuza stała się jego żoną.
Dzięki wydatnej pomocy panicza Bogumiła udało się przekonać matkę Zuzy do zmiany planów, co do zamążpójścia córki. Choć łatwe to nie było. Kobieta długo nie chciała się zgodzić na wydanie córki za Wolfa. Każda rozmowa kończyła się surowym spojrzeniem i chłodnym: „nie ma mowy”.
Przychylność matki Zuzanny kosztowała Wolfa wiele wysiłku i kilka bezsennych nocy, ale on był gotów na wszystko, byle tylko być z ukochaną.
Nie brakowało też przeszkód ze strony niedoszłego męża Zuzy, który od momentu odrzucenia jego zalotów, stał się śmiertelnym wrogiem obojga. Nieraz już im się odgrażał. Wolf doskonale pamiętał, jak na targu Antek wymachiwał pięścią, krzycząc, że „jeszcze się policzymy, żydowski przybłędo!”.
Kupienie przychylności matki Zuzanny i konflikt z niedoszłym narzeczonym Zuzanny były dopiero początkiem drogi. Wolf musiał bowiem spełnić warunek konieczny, aby pojąć Zuzę za żonę. Musiał przejść na wiarę katolicką. Chłopak miał obowiązek zatem porządnie nauczyć się pacierza, katechizmu i prawd wiary katolickiej, a potem jeszcze zdać egzamin u wójta.
Na początku nie szło mu najlepiej i obawiał się, że wiele czasu upłynie, zanim zda egzamin.
Gubił słowa, mylił „Ojcze nasz” z „Zdrowaś Maryjo”, a gdy zapomniał kolejnego fragmentu, czerwienił się jak burak i szeptał pod nosem: „Tego się nie da nauczyć!”. Jednak panicz Bogumił cierpliwie go wspierał, niestrudzenie ucząc go prawd wiary katolickiej. Po zdaniu egzaminu u wójta Wolf poczuł tak wielką ulgę, że o mało nie zemdlał.
Teraz kiedy już przeszedł tę długą i trudną drogę do szczęścia małżeńskiego, stał przed kościołem, pełen nadziei na szczęśliwą przyszłość. To dziś był ten dzień, kiedy miał spełnić ostatni warunek i przyjąć chrzest święty. Chrzest, który miał mu otworzyć drogę do wzięcia Zuzy za prawowitą żonę.
Chrzest Wolfa odbył się w obecności dziedzica Komornickiego, jego żony i panicza Bogumiła, którzy zostali jego chrzestnymi. Obecny był także wójt, który przyjął od niego egzamin z katechizmu.
— Jakie imię chcesz otrzymać na Chrzcie Świętym? — Zapytał proboszcz, spoglądając groźnie na chłopaka.
— Łukasz — odrzekł przejętym głosem jeszcze-Wolf.
— Jakie nazwisko chcesz otrzymać? — Zapytał ponownie proboszcz.
— Leśniewski — wypowiedział to z dumą, jakby chciał ogłosić całemu światu: „teraz jestem kimś nowym!”.
Ledwie trzy miesiące minęły od chrztu Łukasza. Odczekali z Zuzą czas, jaki był potrzebny na wyjście zapowiedzi. Wszystko było gotowe do ich dalszego szczęśliwego życia. Postanowili, że rozpoczną je w sąsiednich Kowalach. Mieli poprowadzić karczmę po starym Aronie, który niedawno odszedł z tego świata.
Łukasz solennie obiecał mu na łożu śmierci, że zaopiekuje się jego żoną. Zuza chętnie zgodziła się na to rozwiązanie. Z ochotą przystała na wyprowadzkę z Wygonów, bo bała się byłego narzeczonego Antka, który spoglądał na nią z coraz większą nienawiścią i nie raz wygrażał i mścił, nie przebierając w słowach.
Nastał wreszcie ten, od dawna wyczekiwany, moment. Piękny sierpniowy, słoneczny dzień miał być początkiem ich wspólnego życia: jego, Zuzy, Chai oraz matki Zuzy. Zamieszkać miała z nimi też stara Salcia, która stała się drugą matką dla jego młodszej siostry. Wolf, dotąd samotny, miał nagle stać się głową całkiem sporej rodziny.
Wreszcie brali upragniony ślub. Serce biło mu jak oszalałe — raz ze szczęścia, raz ze strachu. Zerknął na przejętą Zuzę wystrojoną w ślubny strój. Wyglądała tak pięknie, że aż zakręciło mu się w głowie. Był taki dumny i szczęśliwy.
Nie wiedział jednak, że z daleka obserwuje ich Antek, który nie mógł pogodzić się z tym, że Zuza go odrzuciła.
„I to dla kogo!” — Myślał ze złością odrzucony konkurent do ręki Zuzanny — „dla żydowskiego przybłędy! Teraz opłotkami muszę chodzić po wsi, bo ludzie sobie ze mnie dworują. Stałem się pośmiewiskiem dla innych. Oj, długo im nie zapomnę tego pohańbienia!”
Antek patrzył jak dwójka roześmianych i szczęśliwych nowożeńców wychodzi z kościoła. Wzbierała w nim nieopisana wściekłość.
„Obyście nie zaznali szczęścia!” — Warczał przez zaciśnięte zęby — „oby wasi potomkowie nie doczekali szczęścia w miłości, dopóki nie zostaną zmazane moje krzywdy!”
Długo jeszcze obserwował nowożeńców, pomstując, sypiąc przekleństwami i złorzecząc.
Rozdział 9
Promienie porannego słońca wesoło odbijały się w płatkach śniegu, który niczym biały dywan otulał okoliczne pola. Słoneczna poświata niemal oślepiała swoim blaskiem. Sylwia szła powoli, otulając się ciaśniej płaszczem i rozmyślając o tym, jak łatwo życie potrafi się posypać.
Była przybita.
Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Czas, który zawsze był dla niej magiczny i wyjątkowy. Każdego roku dokładała maksimum starań, aby święta wypadły jak najlepiej. To był czas, kiedy cała rodzina była razem, a codzienne problemy i obowiązki odchodziły na bok. Najważniejsze było wspólne świętowanie, długie rozmowy, nieśpieszne spacery.
W tym roku jednak miało być inaczej. Jej życie rozsypało się jak domek z kart. Nieudane małżeństwo niedawno zakończyło się rozwodem. Rany jeszcze się nie zabliźniły. Oboje z byłym już mężem doszli do porozumienia i rozstali się bez orzekania o czyjekolwiek winie. Trudno było bowiem winić którekolwiek z nich za rozpad małżeństwa. Od dawna żyli nie z sobą, ale obok siebie.
On miał swoje sprawy, ona swoje.
On miał swoich znajomych, ona swoich.
On miał swoją pracę, ona swoją.
Ona w dużej firmie szefowała działowi PR-u, on zajmował się biznesem i polityką.
On obracał się w środowisku wysoko postawionych ludzi władzy i biznesu. Ona miała swoich zwykłych przyjaciół, którym najlepiej smakowała pizza z kartonu.
On źle się czuł w gronie jej przyjaciół, a ona źle się czuła w gronie jego znajomych.
„Twoi znajomi to jakieś towarzystwo od grilla, a nie poważni ludzie” — rzucał czasem z pogardą.
On coraz bardziej się oddalał od niej.
Ona coraz bardziej zamykała się w sobie.
Żyli tak obok siebie, bo tak było im wygodnie, bo nie chcieli sprawiać zawodu synowi. Od kiedy jednak Mateusz poszedł na studia i wyprowadził się z domu, przepaść między nimi, niepostrzeżenie, ale stale się pogłębiała.
Aż w końcu przyszedł ten dzień, kiedy przypadkiem zobaczyła go w samochodzie z kochanką. Całował ją tak namiętnie, tak jak nigdy nie pocałował jej. Patrzył na nią tak, jak nigdy nie patrzył na Sylwię. Zobaczyła, jak z czułością odgarnia kochance kosmyk włosów z twarzy, patrząc w jej oczy z zachwytem. To bolało jeszcze bardziej niż sam pocałunek. Ten czuły gest był jak nóż wbity prosto w serce.
Stała jak słup soli na chodniku i patrzyła na nich jak zahipnotyzowana. Kiedy Rafał wreszcie oderwał się od ust kochanki, zauważył ją. W jego oczach nie było skruchy. Nie było też awantury, nie było emocji. Była tylko cisza, w której umarło ich małżeństwo. Spokojnie uzgodnili warunki rozstania. Sylwia nie chciała płakać, nie chciała robić scen. Nie chciała, aby on widział, że ją to tak bardzo boli, że mimo wszystko jej zależy, że cierpi.
Jak co roku przed świętami wzięła krótki urlop. Co prawda nie miała już męża, ale miała ukochanego syna. Dwa tygodnie przed świętami Mateusz zadzwonił z prośbą, aby mogli przyspieszyć święta i zrobić Wigilię trochę wcześniej, niż narzucał to kalendarz. Okazało się, że ojciec wykupił jemu i jego dziewczynie pobyt na święta we Włoszech. Mateusz nie był zadowolony z terminu. Był między młotem a kowadłem. Nie chciał robić przykrości ojcu, ale nie chciał też zrobić przykrości matce. Zaproponował więc to, co — w jego opinii — było salomonowym rozwiązaniem, czyli wcześniejszą Wigilię tuż przed wyjazdem do Włoch.
Wiedziała, że Rafał wykupił ten wyjazd Mateuszowi w terminie świątecznym z premedytacją. Była przekonana, że zrobił to specjalnie, aby ją zranić. Wiedział przecież, jak ważne są dla niej święta, mógł przecież wykupić wycieczkę synowi w innym czasie. To wszystko mocno ją przybiło.
Sylwia nie wyobrażała sobie świąt bez syna. Rozumiała jednak, że on jest już dorosły i nie może trzymać go uwiązanego przy swojej spódnicy. Nie chciała być jednym z tych rodziców, którzy zawłaszczają dla siebie swoje dzieci, nawet gdy są już dorosłe, nie pozwalając im żyć swoim życiem. Chciała, aby jej syn spełniał swoje marzenia. Swoje, nie jej.
Święta w tym roku nie zapowiadały się na wesołe i szczęśliwe. Wręcz przeciwnie. Miały być smutne i ponure.
Niecały tydzień przed świętami została sama z psem. Jej przyjaciółka Beata, zwana przez nią pieszczotliwie Beti, zaprosiła ją na Wigilię do siebie. Początkowo odmówiła. Chciała być sama. Nie chciała, aby inni patrzyli na jej smutek. Poza tym mąż Beaty, Tomek pracował za granicą. Przyjeżdżając na święta do domu, na pewno chciał spędzić czas razem z żoną. Sylwia nie chciała być piątym kołem u wozu. Byłaby jak jakaś rzecz położona przez roztargnioną gospodynię przez pomyłkę nie na swoim miejscu.
Wiedziała, że spotkałaby się z życzliwością ze strony przyjaciółki i jej męża, ale nie czułaby się dobrze.
Beata i Tomek jednak nie przyjmowali do wiadomości jej odmowy.
— Przyjeżdżam po ciebie przed południem i masz być gotowa — oznajmiła Beti tonem nieznoszącym sprzeciwu — nie myślisz, chyba że zostawię cię samą w Wigilię? Poza tym potrzebuję pomocy przy gotowaniu. Nie będę sama tego wszystkiego pichciła. Potrzebny mi wyrobnik kuchenny — stwierdziła kategorycznie z właściwym sobie humorem.
Sylwia uśmiechnęła się blado. Beti zawsze potrafiła rozbroić ją swoim humorem.
— Wyrobnik kuchenny? — Parsknęła — jeszcze mi dorzuć łopatę do śniegu.
— Nie ma sprawy. W tym roku to ty odśnieżasz podjazd — odcięła się Beata z uśmiechem.
Sylwia nie miała już siły się sprzeczać. W głębi serca poczuła wdzięczność, że ma przyjaciółkę, która nie odpuszcza, kiedy trzeba.
Tuż przed Wigilią wybrała się na codzienny spacer z psem. Szła tak przed siebie, wbijając buty w skrzypiący śnieg i rozmyślając o swoim życiu.
Z zadumy wyrwało ją radosne szczekanie psa. Rozejrzała się wokół.
— Laki! Laki! — Krzyknęła, przywołując swojego ukochanego czworonoga.
Stojąc po kostki w śniegu, obserwowała, jak biszkoptowy kudłacz biegnie do niej, podskakując jak źrebak, co chwilę potykając się o własne łapy.
— Chodź, wracamy do domu — powiedziała, głaskając go czule po karku.
Zbliżając się do swojego domu, już z daleka zobaczyła przed bramą czarne auto na obcych numerach. Obok niego stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Sylwia poczuła, jak serce przyspiesza: nieznajomi pod domem nigdy nie wróżą nic dobrego.
Mężczyzna, ubrany w jeansy i w skórzaną kurtkę podszytą futrem, spoglądał na nią uważnie niesamowicie niebieskimi oczami, które bardzo pasowały do jego, trochę przydługich, blond włosów.
Laki, ciekawski jak zawsze, podbiegł do obcego. Obwąchał go uważnie, po czym zadowolony zamerdał ogonem. Nieznajomy pieszczotliwie potarmosił jego sierść.
— No proszę, chyba mam pierwszego sojusznika — mruknął, uśmiechając się pod nosem — dzień dobry — odezwał się do Sylwii.
— Dzień dobry — odrzekła niepewnie, czując chłód w dłoniach nie tylko od zimna.
— Szukam Pani Sylwii Paterskiej-Kamińskiej. Nie wie pani, gdzie mogę ją spotkać?
— Wiem — odrzekła krótko, zakładając za ucho niesforny kosmyk ciemnoblond włosów.
— Zdradzi mi pani tę tajemnicę? — Uśmiechnął się lekko, jakby chciał rozładować napięcie.
— To ja. Sylwia Kamińska. Mogę wiedzieć z kim mam przyjemność?
— Komisarz Artur Hartmann — oznajmił, wyciągając legitymację policyjną.
Sylwię przeszedł nieprzyjemny dreszcz. W głowie natychmiast zabrzmiała myśl: „czyżby coś się stało z Mateuszem?”
— W czym mogę panu pomóc? — Zapytała na głos, próbując ukryć narastające zaniepokojenie.
— Możemy chwilę porozmawiać gdzieś w środku? — Zapytał, zacierając zmarznięte dłonie i zerkając tęsknie na dom — przyjechałem z daleka.
— Zapraszam — odpowiedziała krótko, wystukując kod do bramy.
Rozdział 10
Do domu pierwszy, jak zwykle, wpadł Laki. Energicznie otrzepał się, chlapiąc przy tym niemiłosiernie na boki topniejącym już na jego sierści śniegiem. Radośnie merdając ogonem, prowadził oboje do salonu, jak przystało na gospodarza domu. Ponaglająco oglądał się na nich, jakby chciał powiedzieć: „tędy, tędy, panie władzo, proszę za mną”.
— Zapraszam — Sylwia wskazała ręką krzesło w salonie — napije się pan czegoś? — Zapytała bardziej z grzeczności, niż chęci ugoszczenia obcego mężczyzny, który zakłócał jej spokój. Dziś miała podły, nostalgiczny nastrój. Nie była w nastroju do rozmów z kimkolwiek.
— Jeśli można, kawa byłaby zbawieniem — odpowiedział, zasiadając na miejscu wskazanym przez gospodynię — przyjechałem z daleka i droga trochę dała mi w kość — tłumaczył się z przepraszającym uśmiechem.
Usiedli naprzeciw siebie przy filiżankach kawy i talerzyku pierniczków, które Sylwia upiekła specjalnie na wcześniejszą Wigilię z Mateuszem i Martą.
— Co pana do mnie sprowadza? — Zapytała, mając nadzieję, że mężczyzna szybko przejdzie do sedna i sobie pójdzie, a ona zostanie sama ze swoimi myślami.
— Przyjechałem z Bydgoszczy. W sprawie Władysława Paterskiego. Znała go pani?
— Nie — odrzekła Sylwia szczerze zdziwiona tym pytaniem.
— Na pewno? — Spytał, bacznie obserwując jej twarz.
— Na pewno — odrzekła stanowczo — jedyne, co mogę powiedzieć, to że tak nazywał się mój dziadek. Nigdy go jednak nie poznałam.
— A pani rodzice?
— Moi rodzice też nie. Mój ojciec, jego syn, nigdy go nie poznał.
— Czy mógłbym porozmawiać z pani rodzicami?
— Nie — odparła krótko z wyraźnym napięciem w głosie.
Spojrzał na nią zaskoczony.
— Moi rodzice zginęli w wypadku kilka lat temu — wyjaśniła ze ściśniętym gardłem.
— Przykro mi… Mogę wiedzieć, dlaczego tak się stało, że ani pani, ani pani ojciec nie poznaliście nigdy pana Paterskiego?
— Zostawił moją babkę, kiedy ojciec był bardzo mały. Wyjechał i już nigdy nie wrócił. Nie mamy z nim nic wspólnego — stwierdziła z nutą wyczuwalnego żalu w głosie.
— A jednak z jakiegoś powodu szukała go pani — stwierdził z nutą podejrzliwości w głosie.
— A skąd pan o tym wie? — Szczerze się zdziwiła.
— Wyszło to w trakcie śledztwa, które prowadzę.
— Śledztwa? A co ja mam wspólnego z pana śledztwem?
— Pani na razie nic, ale nazwisko pani dziadka wypłynęło w głośnej sprawie czyścicieli działek. Może pani słyszała?
— Nie, nie słyszałam — zaprzeczyła — a o co chodzi w tej sprawie?
— W wielkim skrócie mogę jedynie powiedzieć, że pewna zorganizowana grupa przestępcza wymuszała na starszych, samotnych ludziach przepisywanie ich majątków, domów, działek na podstawionych ludzi, tak zwanych słupów. Potem to wszystko sprzedawano. Słup, który był najczęściej jakimś bezdomnym, albo pijaczkiem, otrzymywał niewielką dolę, a reszta szła do kieszeni przestępców.
— A co ja mam z tym wspólnego? — Zapytała ostrzej, niż zamierzała, sama zdziwiona własnym tonem.
— To właśnie próbuje ustalić — odpowiedział spokojnie, zakładając nogę na nogę.
— Czy pan mnie o coś oskarża? — Zmrużyła oczy, czując, jak rośnie w niej irytacja.
— Nie, skądże znowu. Chodzi o to, że pani dziadek pasował do wzorca ofiary tych ludzi. Można nawet powiedzieć, że był łakomym kąskiem dla nich ze względu na dość pokaźny majątek. A to, że nie miał bliskiej rodziny, która upomniałaby się o jego majątek, było dodatkowym atutem dla przestępców. To znaczy, tak sądziliśmy. Dopóki nie ustaliliśmy, że jednak miał rodzinę, która go poszukiwała. Panią. Na razie więc chcę się dowiedzieć, dlaczego szukała pani Władysława Paterskiego, skoro, jak pani mówi, nigdy się z panią nie kontaktował i, jak sądzę, nie szukał tego kontaktu.
— Dobrze, w takim razie proszę bardzo. Opowiem panu tę dość banalną historię — westchnęła, bawiąc się uchwytem od filiżanki — jakiś czas temu zainteresowałam się genealogią. Zaczęłam pracować nad drzewem genealogicznym mojej rodziny. Teraz jest to nieco łatwiejsze. Archiwa Państwowe digitalizują wiele swoich zbiorów. Wiele informacji można odszukać w internecie. Od kilku lat pracowałam nad odtworzeniem historii mojej rodziny i udało mi się dotrzeć, w niektórych przypadkach, nawet do dziesiątego pokolenia. Jedyne miejsce, gdzie utknęłam, był ojciec mojego ojca, czyli Władysław Paterski. Nic o nim nie wiedziałam.
— Jak to możliwe? Ktoś z rodziny musiał coś o nim wiedzieć. Nie pytała pani nikogo? Przecież w rodzinie rozmawia się o przodkach.
— Nie w mojej. A przynajmniej nie w przypadku tego przodka — Sylwia uśmiechnęła się gorzko — moja świętej pamięci babcia zawsze uparcie twierdziła, że jest wdową. Nigdy nie chciała powiedzieć nic więcej, nawet tego, gdzie jest pochowany jej mąż. Raz twierdziła, że nie żyje, raz, że zaginął. Ojca wychowywała sama, wraz ze swoimi rodzicami. Nigdy nie wyszła drugi raz za mąż.
— Nikt, nigdy nie wspomniał o nim, choćby przypadkiem?
— W rodzinie panowała dziwna zmowa milczenia. Wszyscy zachowywali się, jakby on w ogóle nie istniał.
— Nigdy pani o niego nie pytała?
— Pytałam, ale każdy, kogo zapytałam, zbywał mnie, albo mówił, że był to zły i nieodpowiedzialny lekkoduch, który zostawił żonę i maleńkie dziecko. Po czym wyjechał gdzieś na Ziemie Odzyskanie i tam niedługo potem zmarł.
— A pani ojciec? — Dopytywał Hartmann, pochylając się lekko nad stołem.
— Jego też pytałam, ale on również niewiele wiedział. Powtarzał tylko, że jego matka nigdy nie chciała rozmawiać o swoim mężu. Zapamiętał, że jego babcia od zawsze mówiła o swoim zięciu wyłącznie źle. W końcu, po latach słuchania samych obelg, przestał pytać.
— Dlaczego więc zaczęła pani jednak szukać Władysława Paterskiego?
— Zawsze gdzieś z tyłu głowy miałam słowa jednej z ciotek, która jako jedyna, jeden, jedyny raz wspomniała o nim coś więcej. Mało tego, mówiła o nim zaskakująco dobrze. Wyjawiła mi, że był to bardzo dobry człowiek i został skrzywdzony przez rodziców mojej babki, czyli swoich teściów. To puste miejsce w moim drzewie genealogicznym męczyło mnie coraz bardziej. Chciałam wiedzieć, kim jestem, kim są moi przodkowie. Dlaczego ta historia tak się skończyła…
— Brzmi jak materiał na sagę rodzinną — mruknął komisarz półżartem.
— Bardziej jak koszmar — westchnęła z goryczą — bolało mnie, że mój tato wychowywał się bez swojego ojca. Zaczęłam więc pisać do urzędów stanu cywilnego, Archiwum Państwowego, szukać w Internecie. Dzięki temu najpierw uzyskałam akt ślubu moich dziadków, a wraz z nim informacje o rodzicach i dacie urodzenia mojego zaginionego dziadka. Potem udało mi się pozyskać kopię jego aktu urodzenia, w którym była adnotacja o dacie i miejscu śmierci. Tak dowiedziałam się, że dziadek nie umarł wiele lat temu, ale całkiem nie dawno. Co i tak niczego nie zmienia, bo już nie będę miała szansy dowiedzieć się niczego więcej.
Hartmann upił łyk kawy, przegryzając pierniczkiem. Przyglądał się bacznie Sylwii, obserwując każdy jej ruch i najmniejszy grymas twarzy. Jego głębokie, przenikliwe spojrzenie niesamowicie błękitnych oczy sprawiło, że przeszedł ją niepokojący dreszcz. Sylwia czuła się zażenowana tym, jak uważnie i badawczo przyglądał się jej komisarz.
— Może mi pan wyjaśnić, skąd pan wie, że szukałam dziadka i co, pana zdaniem, mam wspólnego z tą całą aferą działkową? — Zapytała z lekką nutą irytacji w głosie.
— Skąd wiem, że szukała pani dziadka? — Powtórzył spokojnie — z pani wniosku o udostępnienie danych dotyczących dziadka, który złożyła pani w urzędzie stanu cywilnego w Bydgoszczy. Jak już pani wspominałem, prowadzimy bardzo dużą, zakrojoną na szeroką skalę sprawę związaną z oszustwami i wyłudzeniami. Podczas przeszukania w mieszkaniu należącym do członka gangu, który rozpracowujemy, znaleźliśmy ukryty testament pani dziadka. Dokument został spisany na krótko przed jego śmiercią. Zgodnie z tym testamentem, cały swój majątek, w tym duży pensjonat, wielką stadninę koni i kilkaset hektarów ziemi, pani dziadek przepisał na swoją jedyną wnuczkę, czyli panią.
— To musi być jakaś pomyłka. Jak już panu mówiłam, on nigdy się ze mną nie kontaktował. Ani ze mną, ani z moim ojcem. Poza tym nigdy nie przyjęłabym od niego niczego.
— Dlaczego? — Zapytał, pochylając się lekko do przodu, jakby chciał lepiej zrozumieć jej tok myślenia.
— Mówiłam już panu. On nie chciał ze mną mieć nic wspólnego. Dlaczego, więc ja miałabym chcieć mieć coś wspólnego z nim?
— Z doświadczenia wiem, że pewne sprawy nie zawsze są takie, na jakie wyglądają.
— Dla mnie jest to jasne.
Hartmann uśmiechnął się lekko ironicznie, przyglądając się Sylwii uważnie.
— Ze znalezionego przez nas testamentu wynika, że dziadek chciał pani przekazać ogromny majątek — powiedział bez pośpiechu — odrzucenie takiego spadku na pewno nie byłoby łatwe.
— Dla mnie byłoby banalnie proste. Zresztą, jak pewnie już pan sprawdził, na pewno zmienił zdanie, bo żadnego spadku mi nie przekazał. Nie miałam więc okazji przekonać się, czy odrzucenie spadku jest łatwe, czy trudne.
— Owszem, sprawdziłem. Faktycznie, ostatecznie nie przekazał pani spadku. Ale… — zawiesił na chwilę głos — mam poważne wątpliwości, czy na pewno zmienił zdanie w tej sprawie.
— Nie do końca rozumiem, co ma pan na myśli?
— Kiedy zaczęliśmy sprawdzać sprawę majątku pani dziadka, okazało się, że sporządził drugi testament, w którym przepisał wszystko, co miał zupełnie obcej sobie osobie. Zrobił to również w drodze testamentu, tym razem spisanego tuż przed śmiercią.
— Cóż, miał przecież takie prawo…
— Miał, owszem, miał. Ja mam jednak poważne wątpliwości, czy ten drugi testament rzeczywiście powstał później niż tamten, który dotyczył pani. Analiza dokumentu wykazała, że mógł być on sfałszowany lub spisany pod przymusem. Jeśli uda się to udowodnić, to pani może być spadkobierczynią swojego dziadka i ubiegać się o obalenie obecnego testamentu.
— Nie będę się o nic ubiegać! — Oznajmiła stanowczo Sylwia — nie przyjmę niczego po człowieku, który się mnie wyrzekł! Majątek to nie wszystko! I nie chcę mieć nic wspólnego z tą sprawą!
— Już pani ma, czy pani tego chce, czy nie.
Komisarz zamilkł na moment, jakby próbował dobrać właściwe słowa.
— Czy może mi pani opowiedzieć coś o swojej rodzinie? Może jest coś, co mogłoby mnie naprowadzić na rozwiązanie tej sprawy?
Sylwia milczała przez chwilę, jakby rozważając, czy powinna cokolwiek mówić temu obcemu mężczyźnie. W końcu jednak, z lekkim wahaniem, zaczęła opowiadać.
— Mieszkam w Kowalach od urodzenia, podobnie jak mój ojciec, babka, jej rodzice i kilka pokoleń wstecz. Z tego, co udało mi się ustalić, również Władysław Paterski pochodził stąd, podobnie jak jego rodzice i przodkowie. Wiem to z moich badań nad losami rodziny — Sylwia wyrzucała z siebie słowa jednym tchem, nerwowo bawiąc się zegarkiem na nadgarstku.
— Czy wiedziała pani, że dziadek już nie żyje?
— Już panu mówiłam przecież, że tak. Wiedziałam.
— Skąd? Może pani powtórzyć?
— Naprawdę musimy się w to bawić? — Westchnęła zniecierpliwiona — wystąpiłam do archiwum państwowego o wydanie aktu urodzenia. Kiedy go otrzymałam, na marginesie księgi urodzeń była notatka o dacie i miejscu jego zgonu. Na tej podstawie wystąpiłam do urzędu stanu cywilnego w Bydgoszczy o wydanie aktu zgonu.
— I to się zgadza. Stąd właśnie wiem, że szukała pani swojego dziadka.
— Ok, no to wszystko jasne. A czy mogę wiedzieć, dlaczego pan uważa, że mój dziadek padł ofiarą tych przestępców?
— Już mówiłem, znaleźliśmy jego dodatkowy testament. I nagle okazało się, że są dwa i nie wiadomo, który jest właściwy.
— No tak, ale to jeszcze o niczym nie świadczy.
— Nie, ale mamy inne poszlaki.
— Jakie? Czy może pan powiedzieć cokolwiek? — Sylwia, mimo wcześniejszych deklaracji, że nie chce mieć nic wspólnego ze swoim zaginionym przodkiem, poczuła się zaintrygowana tą sprawą.
— Poszlaki, o których na razie nie mogę mówić zbyt szczegółowo. Jeszcze to sprawdzamy. Mogę jedynie powiedzieć, że dostaliśmy anonimowy donos w sprawie pani dziadka. Pozwoli pani, że się pożegnam — uciął szybko komisarz, dopijając resztkę kawy już niemal na stojąco.
Hartmann odstawił pustą filiżankę, podziękował za poczęstunek oraz informacje i zaczął zbierać się do wyjścia. Sylwia odprowadziła go do drzwi. Gdy przekroczył próg, odwrócił się jeszcze raz i spojrzał jej prosto w oczy.
— Czy na pewno to są wszystkie informacje, jakie posiada pani na temat Władysława Paterskiego?
— Tak, to wszystko — odparła, zamierzając zamknąć drzwi — chociaż…
— Tak? — Hartmann zatrzymał się w progu, jakby przeczuwał coś istotnego.
— Archiwista, który przesłał mi akt urodzenia dziadka, napisał mi w mailu, że w archiwum są jeszcze dodatkowe, bardzo obszerne dokumenty dotyczące moich dziadków.
— Ma pani te dokumenty?
— Nie, ale wystąpiłam już o ich udostępnienie i czekam na odpowiedź.
— Czy mógłbym prosić o ich udostępnienie, gdy już je pani otrzyma?
— Nie widzę problemu, jeśli to pomoże w śledztwie…
— Dziękuję. Proszę zapisać mój numer telefonu. Bądźmy w kontakcie.
— Dobrze. Do widzenia.
— Do zobaczenia.
Sylwia patrzyła, jak policjant oddala się w kierunku swojego samochodu, naciągając wyżej kołnierz kurtki. Laki wesoło skakał wokół niego, odprowadzając go do bramy.
„A może właśnie wpakowałam się w coś, z czego już się nie wyplączę…” — pomyślała, czując, jak niepokój miesza się w niej z dziwną ekscytacją.
Rozdział 11
Lata powojenne XX wieku
Słońce chyliło się już ku zachodowi. Lipiec w tym roku był wyjątkowo pogodny i gorący.
— Będzie w tym roku urodzaj. Pogoda dopisuje — powiedział wesoło Władek, rozcierając w dłoniach kłos zboża.
Maria spojrzała na niego z uśmiechem i figlarnie dmuchnęła w roztarte zboże w jego dłoni. Łuski ziarna zatańczyły wesoło w powietrzu. Władek zaśmiał się z psoty Marii.
— Wracajmy lepiej do domu. Zmrok już zapada, a w domu jeszcze obrządki czekają — zarządziła, zarzucając na plecy swoje długie, grube, ciemne warkocze, które przy każdym ruchu kołysały się jak wahadła zegara.
Władek chwycił ją niespodziewanie za rękę i przyciągnął do siebie, obejmując w pasie i zamykając ją w swoich objęciach.
— Ojce dadzą sobie radę sami… — mruknął, próbując ją pocałować.
Maria wyrwała mu się ze śmiechem.
— To, że niedługo bierzemy ślub, to nie znaczy, że możesz sobie pozwalać. Poza tym jeszcze ktoś nas zobaczy i będą plotki.
— Nikogo już nie ma na polu. Tylko my zostaliśmy — mówił ściszonym z podniecenia tonem — a plotki… niech sobie będą. I tak za niedługo będziesz moją żoną.
Władek ponownie przyciągnął Marię do siebie. Zrobił to tak mocno, że przez moment zabrakło jej tchu. Całował ją łapczywie i namiętnie, aż pociemniało jej w oczach.
— Władek, nie… — próbowała wyswobodzić się z objęć narzeczonego.
— Ciiiii — szepnął jej do ucha — chodź tu do mnie…
Pociągnął ją ku sobie i oboje jak dłudzy wpadli w stojącą obok kopkę zboża. Śmiech wyrwał się im jednocześnie z piersi — lekki, młodzieńczy, prawdziwy. Władek szybko rozpiął koszulę, zdjął ją i rozłożył na zbożu jak koc, po czym przyciągnął Marię do siebie jeszcze bliżej.
— Gdzieś ty była tyle czasu? — Matka krzyknęła zdenerwowana, gdy tylko Maria weszła na podwórko — już całkiem ciemno jest, a roboty jeszcze kupa!
— Na polu, kopki stawiałam. Chciałam skończyć… — mruknęła cicho, spuszczając wzrok. Na samo wspomnienie tego, co się stało w drodze do domu, rumieniec wstydu rozlał się po jej policzkach.
— Kolację idź naszykuj ojcu! Raz, dwa! — Rozkazała matka srogim, podniesionym głosem, po czym poszła do ogrodu nakarmić kury. Na jej widok ptaki z głośnym gdakaniem pobiegły za nią aż do drewnianego koryta ustawionego pod starą jabłonią.
Maria udała się do domu szykować kolację, rozmyślając o zbliżającym się ślubie z Władkiem. Miała szczęście. Władek, choć niezbyt majętny, robotny był, zaradny i najprzystojniejszy w całych Kowalach. Nie przejmowała się tym, że Władek niewiele ma.
„Oboje mamy po dwie ręce, to i wszystkiego się dorobimy” — myślała w duchu — „ojciec przecie najbogatszy w całej wsi, morgów ma dostatek”.
Choć już wywianował starszych braci i siostry, to jeszcze dużo zostało do podziału między tę dwójkę, która została w domu, czyli Marię i jej brata Tadeusza.
„Ojciec już starszy jest, pole na nas przepisze, podzieli na Tadka i na mnie” — układała w głowie plany na dalsze życie — „Władek niewiele dostanie od ojców, bo biedni i wiele nie mają, ale to, co dostaniemy od mojego ojca, wystarczy na dobre życie”.
Rozdział 12
Lata powojenne XX wieku
Jesień nadchodziła powoli, lecz nieuchronnie. Ranki stały się już chłodne, a liście na drzewach mieniły się różnobarwnymi kolorami. Maria wybrała się z koszykiem na grzyby. Spacerowała po lesie już od dłuższego czasu, wsłuchując się w szelest liści pod stopami i śpiew ptaków. W tym roku było dużo grzybów, więc koszyk Marii napełniał się szybko dostojnymi prawdziwkami, brązowymi podgrzybkami i żółciutkimi kurkami.
— Na grzyby widzę żeś się wybrałaś — z zamyślenia wyrwał ją głos Romka Kowala.
— A no wybrałam się. Ty widzę też grzybów szukasz — odrzekła wesoło, schylając się po kolejnego dorodnego prawdziwka.
— A no szukam, ale widzę, że mam szczęście, bom ciebie znalazł — mruknął Romek, patrząc na nią z lubieżnym błyskiem w oczach.
— Dajże spokój. Głupoty prawisz — Maria odwróciła się na pięcie z zamiarem oddalenia się.
— Ejże, coś tak płocha? — Romek podskoczył do niej jednym susem i złapał ją mocno za rękę. Przyciągnął ją do siebie na siłę, szepcząc obleśnie:
— Od dawna mam na ciebie oko… — trzymał ją mocno, próbując pocałować.
Dziewczyna w panice wyrywała się z jego objęć i próbowała odpędzić niechcianego adoratora.
— Zostaw mnie! — Krzyknęła ze złością, odpychając go z całej siły.
Zaczęła biec w kierunku drogi. Serce biło jej jak młot, a oddech stał się szybki i krótki. Strach dodawał jej sił. Chciała jak najszybciej uciec. Nagle potknęła się i przewróciła jak długa, rozsypując koszyk z grzybami po wilgotnej ziemi. Zanim zdążyła się podnieść, Romek dopadł do niej i rzucił się na nią, przygniatając ją do ziemi swoim ciałem. Przycisnął ją mocno, próbując sięgnąć ręką pod spódnicę.
— Nie rzucaj się tak… — mruczał pożądliwie — nie udawaj takiej świętej… myślisz, że nie widziałem, co robiłaś z Władkiem w kopce żyta? Nie wyrywaj się, bo wszystkim opowiem jakaś łatwa! A jak będziesz grzeczna, to się tylko trochę zabawimy i nic się nie stanie.
Świat wokół Marii zawirował. Łzy napłynęły jej do oczu, a w piersi dławił ją narastający strach i bezsilność. Ostatkiem sił podciągnęła kolano i uderzyła napastnika w krocze z całej siły. Ten zawył z bólu. Zdołała się wyrwać z jego uścisku, wstała i zaczęła biec ile tchu w piersiach. Uciekała w stronę drogi, licząc, że tam będą jacyś ludzie i Romek jej nie dopadnie.
Wybiegła na drogę cała roztrzęsiona, z rozczochranymi włosami i rozdartym ubraniem. Zanim zdążyła doprowadzić się do ładu, od strony Wygonów furmanką nadjechał Władek.
— Stało się coś? — Zapytał z niepokojem, patrząc na jej rozdarte i brudne odzienie.
— Nieeeee — odpowiedziała przeciągle, starając się uspokoić oddech — na grzybach byłam, weszłam w gęste krzaki i o widzisz, potargałam ubranie — wyjaśniła, poprawiając warkocz i gładząc spódnicę.
— To gdzie masz koszyk z grzybami? — Zapytał, przyglądając się jej uważnie.
— Chyba… chyba widziałam wilka. Przestraszyłam się, zaczęłam uciekać. Przewróciłam się i zgubiłam koszyk — wyjaśniła, nie patrząc na niego i ocierając łzy płynące z oczu.
— No dobrze, już dobrze. Siadaj, zawiozę cię do domu — powiedział uspokajająco.
Zeskoczył z wozu, aby pomóc jej wsiąść na furmankę.
— Nie — prychnęła, odsuwając się, kiedy chciał chwycić ją w pasie i posadzić na koźle — sama wejdę — mruknęła.
Maria wgramoliła się niezgrabnie na furę, czując ból po brutalnym ataku Romka. Ujechali kawałek w niezręcznej ciszy. Nie miała ochoty na rozmowy. Niepokoiło ją, że Władek badawczo jej się przygląda.
— Eeee Maryśka, grzybki żeś zgubiła! — Usłyszeli oboje ironiczny głos Romka, który stał na brzegu lasu, trzymając w ręku wiklinowy koszyk.
Władek zatrzymał konia. Zeskoczył z wozu i powoli podszedł bez słowa do Romka.
— Skąd to masz?! — Zapytał ostro, mierząc go wzrokiem pełnym tłumionej furii.
— Znalazłem — odparł arogancko Romek, mieląc w zębach źdźbło trawy.
— Gdzie?!
— W lesie. Widać Marysi tak strasznie się spieszyło do domu, że aż grzybki pogubiła — odrzekł bezczelnie.
Władek wyrwał mu z ręki koszyk i wrócił wściekły do wozu. Z głuchym łoskotem postawił go obok narzeczonej, zerkając na nią z gniewem.
— Chciałeś coś jeszcze powiedzieć? — Zapytał groźnie, odwracając się gwałtownie do Romka.
— Nie, nic — odrzekł tamten, uśmiechając się złośliwie, po czym odwrócił się i odszedł w głąb lasu, pogwizdując pod nosem.
Władek z pochmurną miną wskoczył na kozła i bez słowa ruszył, ponaglając konia lejcami. Całą drogę do domu oboje milczeli.
Maria bała się powiedzieć Władkowi, co Romek chciał jej zrobić. Gdyby wyznała mu prawdę, mógłby go przecież nawet zabić w złości. A wtedy ona by go straciła. Poszedłby jeszcze do więzienia, a ona sama by została, bez niego. Bała się o niego. Była przekonana, że ukrywając przed nim prawdę, ochroni go przed zrobieniem jakiegoś głupstwa.
Rozdział 13
Lata powojenne XX wieku
Maria wracała z kurnika z koszykiem pełnym dopiero co zebranych jaj. Usłyszała ciche pogwizdywanie. Serce podskoczyło jej z radości i lekkiego podekscytowania. To był znak, jaki miała umówiony z Władkiem. Rozejrzała się uważnie, czy nikt nie patrzy. W szarówce dnia dostrzegła ukochanego, który stał oparty o stary dąb w ich sadzie. Podeszła do niego bez pośpiechu, czując ciepło w sercu i lekkie drżenie nóg.
— Jesteś wreszcie — mruknął z uśmiechem, przyciągając ją delikatnie do siebie — ckniło mi się za tobą.
Maria bez słowa przytuliła się do niego, obejmując go rękami w pasie. Przy nim czuła się taka bezpieczna. Odkąd Romek napadł ją w lesie, starała się nie chodzić nigdzie sama.
— Czemu jesteś smutna? — Zapytał z troską, pochylając lekko głowę ku niej.
— Władek…
— Co? No mówże, co się takiego stało?
— Ja chyba w ciąży jestem — szepnęła ze łzami w oczach.
Władek znieruchomiał. Złapał ją delikatnie za ramiona i odsunął lekko od siebie, aby spojrzeć jej w oczy. Popatrzył na nią łagodnie.
— Nic to, przecie za niedługo nasze wesele. Dbaj ino o siebie, żeby dzieciak zdrowy się urodził — powiedział, spoglądając gdzieś w dal ponad jej głową.
— Nie gniewasz się? — Spytała z przestrachem.
— O cóż miałbym się gniewać… — odezwał się głuchym głosem, starając się zachować spokój, choć w środku czuł mieszankę zaskoczenia i niepokoju.
Władek bardzo chciał wierzyć Marii, kochał ją przecież całym sercem, ale wiejskie plotki rozsiewane przez Romka, zaczynały coraz bardziej odbierać mu pewność siebie i wiarę w narzeczoną. Widział wszak, jak Maria nie tak dawno wybiegła z lasu rozchełstana, a za nią wyszedł zadowolony z siebie Romek.
Władek już kilka razy pytał ją, co tam się wydarzyło. Ona jednak uparcie twierdziła, że nic się stało, i że przestraszyła się wilka. Nie dalej jednak jak wczoraj, jego siostra przyszła w odwiedziny do rodziców. Usłyszał, jak mówiła do matki, że ludzie opowiadają, jakoby Maria była w ciąży, ale prawdziwy tatuś się ulotnił, więc stary Leśniewski kupił sobie zięcia i ojca dla przyszłego wnuka za obietnicę kilku mórg pola. Najbardziej go zabolało stwierdzenie, że to Władek zgodził się być tym kupiony zięciem, bo i groszem nie śmierdzi. Słowa te uderzyły go niczym cios w serce, wzbudzając mieszankę gniewu, wstydu i niedowierzania.
Rozdział 14
Lata powojenne XX wieku
Ślub, zaplanowany na Święta Bożego Narodzenia, zbliżał się wielkimi krokami. Maria mierzyła sukienkę ślubną, patrząc w lustro i czując, jak serce bije jej szybciej na myśl o nadchodzącym dniu.
— Chodźże tu, pokaż no się! — Zawołała matka, marszcząc czoło.
Maria wyszła do kuchni ubrana w białą sukienkę, kuląc się w sobie i niepewnie stąpając po drewnianej podłodze.
— Ciasna ta suknia, cała opięta. Trza ją poprawić — orzekła matka.
Matka bardzo uważnie przyglądała się córce, kiedy ta drżącymi rękami ściągała sukienkę do poprawki.
— Przytyłaś? Odwróć no się — nakazała surowym głosem.
Maria posłusznie wykonała polecenie, pozwalając matce przyglądać się jej sylwetce.
— Maryśka, ty w ciąży jesteś! — Krzyknęła kobieta, a jej głos rozbrzmiał w całym domu jak gong — ojciec! Ojciec! — Wrzeszczała na cały głos.
— Czegóż się tak drzesz? — Zapytał gniewnie stary Leśniewski, wchodząc do izby.
— Przyjrzyj no się córce! — Wrzasnęła matka z nerwami w głosie.
— A czemuż to mam się jej przyglądać? Co to ja jej nie widział? — Zapytał ojciec, patrząc na Marię, która stała ze spuszczoną głową, a łzy wielkie jak grochy skapywały z jej oczu prosto na podłogę.
— Nie widzisz?!
— Co mam widzieć? — Zapytał poirytowany.
— Toć to Maryśka w ciąży jest! — Krzyknęła matka — Taki wstyd przed ludźmi! Jak ja się na oczy na wsi pokażę! Taki wstyd! — Biadoliła — przyznaj się, zgwałcił cię?! Tylko mi nie mów, że sama na to pozwoliłaś!
— Mamo, proszę… — szepnęła cicho dziewczyna, łykając łzy i czując ucisk w żołądku ze wstydu i upokorzenia.
— Mów wszystkim, że cię zgwałcił! — Wrzeszczała kobieta z surową miną — taki wstyd! Taki wstyd! Do ołtarza z brzuchem! Gdzieś się z nim gziła!?
Maria stała ze spuszczonym wzrokiem, a wielkie łzy skapywały na białą, ślubną sukienkę, którą ściskała w rękach. Ojciec zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu. Pociągnął dym z fajki. Oparł łokieć na kolanie i patrzył na córkę spokojnie, choć w jego oczach tliło się zaniepokojenie.
— Z Władkiem zaszłaś? — Zapytał z trudno ukrywanym spokojem w głosie.
— Tak — odpowiedziała cicho Maria, drżąc lekko i nie podnosząc oczu.
— Chociaż tyle… — mruknął — zanim się dzieciak urodzi, będzie już po weselu.
— I co z tego? — Krzyczała matka — bo to ludzie nie umieją liczyć?
Maria wybiegła do drugiej izby. Czuła się strasznie upokorzona i samotna, a słowa matki raniły ją niczym najostrzejszy nóż. Z kuchni nadal było słychać jej utyskiwania. Bardzo pragnęła teraz przytulić się do Władka. Wierzyła, że on by ją pocieszył i zapewnił, że wszystko będzie dobrze. Tylko jemu ufała. Była pewna, że tylko on ją rozumie i ochroni.
Ojciec wziął swój skórzany kożuch, fajkę i wyszedł przed dom. Nie chciał słuchać wrzasków żony ani patrzeć na łzy córki. Chciał chwilę pomyśleć, zastanowić się. Siedział tak już jakiś czas na ławeczce przed domem, pykając fajkę i odpoczywając po pracowitym dniu.
Z oddali zobaczył Władka, który zmierzał ku niemu, nieco się zataczając. Kiedy młody mężczyzna zbliżył się do domu, zauważył przyszłego teścia siedzącego na ławce.
— A cóż to Władek, kawalerskie opijasz? — Zapytał stary Leśniewski, uśmiechając się lekko.
— A opijam, ale nie wiem, czy dobrze robię… — odburknął buńczucznie Władek, poprawiając czapkę przechyloną nieco na bok.
— A czemuż to?
— A temu, że ludzie się ze mnie śmieją — wybuchnął, wyrzucając z siebie to, co dręczyło go już od dawna.
— A czemóż to się śmieją?
— Romek od Kowalów chwali się, że suchym szwagrem został!
— A czyimż to?
— A moim! — Odkrzyknął z nerwami młody człowiek.
— I ty mu wierzysz? — Spytał spokojnie stary Leśniewski, pykając leniwie swoją fajkę.
— Nie uwierzyłbym, ale na własne oczy widziałem! — Alkohol dodawał Władkowi odwagi i pozwalał na coraz większą szczerość.
— Cóż takiego widziałeś, chłopcze?
— Widziałem jak Maryśka z lasu wypadła cała rozchełstana, a za nią Romek zadowolony jak kot, co się mleka opił. A teraz chwali się po wsi, co to on z Maryśką nie robił! Wiele razy ją pytałem, co tam się stało, ale ona pary z gęby nie chce puścić. Widać od razu, że coś ukrywa! A teraz w ciąży jest i ja teraz nie mam pewności czy to moje! — Krzyczał rozgoryczony Władek.
— Synu — powiedział spokojnie starszy człowiek — gorąca krew w tobie. Pijany jesteś. Połóż się, prześpij się, jutro porozmawiamy.
Nazajutrz obaj mężczyźni usiedli na tej samej ławeczce, na której wczorajszego wieczoru siedział Leśniewski i słuchał pretensji Władka. Długo rozmawiali, raz spokojnie, raz podniesionym głosem.
— Nikt jej nie zechce z bękartem, a ja nie swojego chował nie będę! Oszukała mnie! — Mówił w złości Władek, zaciskając mocno pięści na kolanach.
— Skąd wiesz, że to nie twoje? — Spytał spokojnie Leśniewski, nie odrywając od niego wzroku.
— Nie wiem, ale też nie wiem, czy moje? — odrzekł cicho Władek, czując w środku gniew i rozczarowanie.
— A jeśli twoje, to zostawisz dzieciaka i jego matkę na ludzkie potępienie? — Spytał starzec, nie patrząc na Władka. Ton jego głosu był chłodny, lecz stanowczy.
Władek zasępił się, nic nie odpowiadając. Widać było, że targają nim wielkie emocje i niepewność.
— Władek — rzekł spokojnie stary Leśniewski — co tu będziemy gadać po próżnicy. Zapomnij o swoich wątpliwościach. Po ślubie przepiszę wam 15 morgów, dorzucę trzy jałowice, dwie kobyły, grosza sypnę. Dom jest duży, murowany, najładniejszy w całej wsi. Mieszkać będziecie mieli gdzie. Tadek niedługo się żeni i pójdzie na gospodarkę do Anieli. Sami tu będziecie, wszystko twoje będzie. Ty tylko dzieciaka chowaj i Maryśkę szanuj.
Władek długo milczał. Miał wątpliwości. Czuł się rozdarty. Kochał Marię, ale czuł się zraniony plotkami i upokorzeniem, jakie go spotkało. Kiedy po raz kolejny pytał Marię o to, co się wydarzyło w lesie, ona się oburzała i zarzucała mu, że jej nie wierzy. Raz nawet w złości, z płaczem, wypomniała mu, że sam zrobił jej dziecko, a teraz chce się wymigać i ją zostawić. Z jednej strony nie wyobrażał sobie życia bez Marii. Z drugiej jednak czuł się upokorzony tym, że ludzie myślą, że swój honor sprzedał za kawałek ziemi. Przyjęcie propozycji od starego Leśniewskiego oznaczałoby potwierdzenie plotek, zarówno na jego temat, jak i Marii.
— Zastanowię się — mruknął do starego Leśniewskiego, po czym wstał i odszedł, nie oglądając się za siebie.
Maria stała schowana za ścianą przy otwartym oknie. Z przerażeniem słuchała rozmowy między ojcem i jej przyszłym mężem. Łzy ciurkiem płynęły jej po policzkach. Żal i rozczarowanie ściskały jej serce.
„Jak on mógł przehandlować mnie za krowy i świnie?” — Myślała rozżalona — „to on mnie zwiódł! To jego dziecko! Nigdy go nie zdradziłam. Romek mnie napadł. Jak on mógł. Nienawidzę go. Nienawidzę…”
Rozdział 15
Lata powojenne XX wieku
Maria siedziała przy piecu, kołysząc na rękach malutkiego synka. Przyglądała mu się uważnie, szukając podobieństwa do jego ojca. Nucąc cichutko kołysankę, myślała o swoim małżeństwie. Z całych sił starała się być dobrą żoną i matką, a jednocześnie próbowała wymazać z pamięci rany zadane przez Władka. Jego brak zaufania, oskarżenia o zdradę, zgodę na ślub w zamian za majątek. Ta zadra w sercu bolała tak mocno, że nie potrafiła już zaufać mężowi.
Władek z kolei, widząc, że jego żona coraz bardziej się od niego odsuwa, coraz częściej miał wątpliwości co do jej prawdomówności. Tak bardzo go to męczyło, że coraz więcej pił. Nie przychodził na noc do domu, nocował w stajni, unikając domu. Coraz częściej zadawał sobie pytanie, czy Maria go zdradziła, czy na pewno jest ojcem Wojtka. A może syn, który niedawno im się urodził, nie jest jego? Może to Romka dzieciak? Może Maria go oszukała? Romek przecież jest żonaty, nie wziąłby jej za żonę.
„Dlatego pewnie mnie wrobiła w dzieciaka” — myślał coraz częściej z żalem.
Nieporozumienia między młodymi coraz częściej zauważała stara Leśniewska, stając po stronie córki. Coraz częściej pozwalała sobie na słowne przepychanki z zięciem, najczęściej pod nieobecność męża, ponieważ ten surowo zakazał żonie wtrącania się do młodych.
W końcu napięcie stało się nie do wytrzymania i Władek postanowił szczerze porozmawiać z żoną.
— Marysia, słuchaj, tak dalej się nie da — oznajmił spokojnie, kiedy zostali sami — twoja matka zatruwa mi życie, ty słuchasz jej. Nie traktujesz mnie jak męża, ale jak jakiegoś parobka, co to tylko do pola się nadaje. Ja tu dłużej nie wytrzymam. Wyprowadźmy się do moich rodziców. Tam będzie więcej spokoju. Pomału postawimy swój dom, dorobimy się…
— Mam mieszkać z twoimi rodzicami i siostrami na kupie? — Spytała ze złością — gdzie? Mamy się gnieść w jednej chałupie w kilkanaście osób, kiedy tu mamy duży dom dla siebie?
— Marysiu — Władek starał się usilnie trzymać nerwy na wodzy — tam przynajmniej nikt nie będzie mnie poniżał! Ciebie też nie, gwarantuję ci to!
— Nie będzie mnie poniżał?! — Krzyknęła ze łzami w oczach — nikt nie poniżył mnie tak, jak ty!
— Co? O czym ty mówisz?
— O czym mówię? Powiem ci, o czym mówię! Mówię o tym, że przehandlowałeś mnie za krowy i świnie! — Maria z goryczą w głosie wykrzyczała w końcu to, co od dawna ciążyło jej na sercu.
— Co?! — Władek był szczerze zaskoczony zarzutami żony.
— Co, co?! Myślisz, że nie słyszałam, o czym rozmawiałeś z ojcem przed ślubem!? Myślisz, że nie słyszałam, jak się targowaliście o morgi i majątki!? Myślisz, że nie słyszałam, jak postawiłeś mnie w jednym rzędzie z krowami i świniami?!
Przypomniał sobie dokładnie swoją rozmowę z teściem. Jeśli Maria ją usłyszała, to rzeczywiście mogła poczuć się upokorzona. Poczuł się winny i zawstydzony. Zrozumiał, że musi jej wytłumaczyć, że nigdy by jej nie potraktował tak, jak ona przed chwilą to przedstawiła. Podszedł do niej bliżej. Tak bardzo chciał ją przytulić i wytłumaczyć wszystko.
— Marysia — objął ją delikatnie i przytulił do siebie — zrozum, byłem wtedy zły, zaskoczony propozycją twojego ojca, a jeszcze na dodatek Romek chwalił się…
— Romek, Romek! Ciągle ten Romek! Wierzysz jemu, czy mnie?! — Odepchnęła go ze złością. W jej oczach płonął ogromny żal i rozczarowanie.
— To, co robiłaś z nim w lesie! — Krzyknął zezłoszczony odrzuceniem z jej strony.
— Nic nie robiłam! Kiedy wreszcie przestaniesz mnie oskarżać! Zbałamuciłeś mnie, a teraz wypierasz się własnego syna! Wynoś się! Nie chcę cię znać! Idź sobie do swojej mamusi i z nią siedź! Ja cię nie chcę! — Krzyczała, łykając gorzkie łzy.
— Marysia… — chwycił ją desperacko za rękę.
— Zostaw mnie! — Wyrwała rękę z jego dłoni — nigdy ci tego nie daruję! Nigdy! Słyszysz! — Krzyczała rozgoryczona, ocierając łzy.
Władek obejrzał się smutno na dom, gdzie spędził prawie dwa lata.
— No nic, skończyło się… — mruknął do siebie, zarzucając na ramię tobołek ze swoimi rzeczami, które spakował po kolejnej już kłótni z żoną i teściową.
Ruszył przed siebie w stronę domu swoich rodziców.
Rozdział 16
Lata powojenne XX wieku
Władek od kilku miesięcy mieszkał u swoich rodziców. Marię widywał przelotnie, jadąc w pole, albo w kościele. Dziecka nie widywał prawie wcale, chyba że z daleka. Stara Leśniewska nie pozwalała mu odwiedzać ani żony, ani dziecka. Córce zabraniała spotykać się z nim, a jego samego, kiedy tylko przychodził, przeganiała z podwórka, obrzucając go wyzwiskami i złośliwościami.
— Przecież mówiłeś, że to nie twoje! To po co chcesz go odwiedzać?! — Rzucała w złości stara Leśniewska, kiedy próbował się spotkać z Marią i Wojtkiem.
— Tak dalej być nie może — oświadczył twardo ojciec Władka któregoś wieczoru przy kolacji — musisz coś z tym zrobić albo w te, albo we wte.
— Wiem, już to sobie obmyśliłem — odrzekł Władek, patrząc w zamyśleniu w okno.
— Co zamierzasz?
— Pojadę na Ziemie Odzyskane. Tam dają ziemię każdemu, kto chce. Założę tam gospodarstwo, zabiorę Marię i Wojtka i zamieszkamy tam z daleka od teściów. Maria przestanie się tak zachowywać, jak tylko matka przestanie ją buntować.
— Więc tak zrób, bo wstyd ludziom w oczy spojrzeć — zasmuciła się matka — a i na twoje zmartwienie patrzeć nie mogę.
Nazajutrz rano Władek udał się do wsi, gdzie mieszkała z mężem jego starsza siostra Helena. Mieli oni tam sąsiada, którego brat wyjechał w świat. Teraz ponoć miał wielkie gospodarstwo, gdzieś na zachodzie i dobrze mu się powodziło. Helena mówiła, że ponoć tenże brat miał przyjechać do swoich rodziców w odwiedziny. Władek postanowił, że się z nim spotka i wypyta, co i jak.
Zapadał już wieczór. Władek wracał od siostry Heli napełniony nadzieją, po tym, co usłyszał od jej sąsiada Witka. Witek mieszkał od kilku lat gdzieś na Kujawach i nieźle mu się powodziło. Mężczyzna wyjaśnił mu, że na Ziemie Odzyskane nie ma po co jechać. Tam na opuszczone gospodarstwa poniemieckie nie ma co liczyć, są już zasiedlone. Za to w jego wsi mieszka bogata wdowa, która szuka kogoś do pomocy. Władek z rodziną mógłby u niej zamieszkać i jakoś pomału się urządzać. Witek obiecał, że dogada z kobietą, co i jak i napisze jak najszybciej, co ustalił.
Władek szedł do domu Leśniewskich z duszą na ramieniu. Chciał powiedzieć Marii, że Witek napisał do niego. Dał znać, że mogą przyjeżdżać nawet zaraz.
Schował się pod starym dębem w sadzie Leśniewskich. To tam ukradkiem spotykali się z Marią w czasie narzeczeństwa. Czekał niecierpliwie, aż w końcu ją zobaczył. Szła powoli. W jednym ręku trzymała koszyk na jajka, w drugim Wojtka. Zagwizdał melodyjkę, którą oboje dobrze znali.
Usłyszała.
Zatrzymała się niepewnie.
Zauważyła go, gdy wyszedł zza drzewa. Na jej widok zdjął czapkę z głowy i przygładził włosy.
Serce podskoczyło mu z radości na widok jej i Wojtka. Mimo zawahania podeszła do niego. Nieśmiało wziął syna na ręce. Na chwilę wzruszenie odebrało mu głos. Opanował się jednak i rzeczowo wyjaśnił jej swoje plany.
— Nigdzie z tobą nie pojadę! Nie będę się tułać z dzieckiem po obcych ludziach! Tu mamy dom, gospodarstwo i ojców! — Oznajmiła stanowczo Maria, odbierając Wojtka z jego ramion.
— Marysiu — Władek próbował tłumaczyć, nie tracąc cierpliwości — nie mogę mieszkać u twoich rodziców. Z twoją matką to niemożliwe. Nigdy się nie zgodzimy. Nie wytrzymam tych wszystkich złośliwości z jej strony. Nie usłyszałem od niej dobrego słowa od samego początku. Ona mnie nie szanuje, traktuje jak parobka! Ja nie mogę tak żyć.
— Chcesz, to jedź! Ja nie jadę! — Upierała się.
— Marysiu, nie słuchaj matki. Teraz my jesteśmy rodziną. Ty, ja i Wojtek. Zadbam o nas, obiecuję — tłumaczył.
Maria milczała.
On czekał w napięciu na to, co powie jego żona. Ona jednak długo nie odpowiadała.
W jej głowie przelatywały sprzeczne myśli i uczucia. Miłość do Władka, ale też żal, strach przed nowym, a także słowa matki, która w najgorszy możliwy sposób wypowiadała się o jej mężu, odkąd się dowiedziała, że ojciec obiecał mu niemal całą gospodarkę. Stara Leśniewska zrobiła wszystko, aby mąż nie przepisał niczego na zięcia. Namawiała go do odwlekania spełnienia złożonej obietnicy.
„Na wnuka przepiszesz, jak dorośnie, a nie obcego będziesz wianował” — sączyła mu do ucha złe podszepty.
Otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale nagle w oddali rozległ się ostry głos matki nawołującej kury. Maria drgnęła. Przesunęła się nieco w bok, w obawie, że matka ją zobaczy.
— Nie pojadę — oznajmiła po chwili, spuszczając oczy — nie pojadę — powtórzyła ze łzami w oczach i pobiegła w stronę swojego domu, wtulając głowę w płaczącego synka.
Władek stał jeszcze chwilę i patrzył na swoją żonę i syna, którzy oddalali się od niego coraz bardziej. Spojrzał ostatni raz na dom Leśniewskich, wokół którego krzątała się jego teściowa, zerkająca co chwilę w stronę Marii wracającej do domu.
Władek długo jeszcze stał pod starym dębem i bił się z myślami, co robić dalej. Ostatecznie doszedł do wniosku, że tu w Kowalach nie ma żadnej przyszłości. Żyć z teściami się nie da. Teść, mimo że obiecał mu gospodarstwo, nie dotrzymał słowa. Będąc pod wpływem teściowej, ciągle zwlekał i zwlekał. W zasadzie to był parobkiem w Leśniewskich. Dodatkowo teściowa nie mogła na niego patrzeć. Buntowała Marię, która pod jej wpływem nie chciała z nim żyć. Nie pozwalała mu widywać syna. Może dlatego, że jednak nie był jego dzieckiem? Może jednak to, co mówił Romek, było prawdą? Na przyszłość przy swoich rodzicach też nie mógł liczyć. Sami byli biedni, a na dodatek miał dużo rodzeństwa, zwłaszcza sióstr, które trzeba było wywianować przed ślubem. Dla niego nic nie zostało.
Nic go tu już nie trzymało.
Postanowił wyjechać.
Rozdział 17
Lata powojenne XX wieku
Władek po kilku miesiącach wrócił do Kowali. Miał nadzieję, że Maria przemyślała wszystko, że zatęskniła za nim. Liczył, że gdy powie, że ma gdzie mieszkać, ma pracę i obiecaną ziemię, jego żona zmieni zdanie i razem wyjadą.
Obawiał się jednak iść do Leśniewskich. Nie chciał, aby stara Leśniewska go zobaczyła i wszystko zepsuła. Chciał porozmawiać z Marią sam na sam, bez niczyjej obecności. Miał też nadzieję, że wreszcie zobaczy syna. Tak bardzo za nim tęsknił.
Poprosił swojego szwagra, który dobrze żył z Leśniewskimi, aby poszedł do nich i — w jego imieniu — namówił Marię na spotkanie. Chciał, aby zobaczyli się poza wsią, żeby nikt im nie przeszkadzał. Na miejsce spotkania wybrał Górę Kapturową. To tam w czasie narzeczeństwa spędzali dużo czasu. To tam Władek spotkał któregoś dnia Marię, gdy zbierała jeżyny. Od tego się zaczęło. Uśmiechnął się na wspomnienie ich spotkania, kiedy niechcący Maria rozsypała uzbierane jeżyny, a on skrupulatnie pomagał jej je zebrać. To właśnie tam po raz pierwszy ją pocałował. Tam się w sobie zakochali. Miał nadzieję, że to miejsce przypomni Marii, jak bardzo się kochali i nadal kochają. Przynajmniej taką miał nadzieję. Nadzieję, że Maria nadal go kocha.
Czekał na swoją żonę już od kilku godzin, ale ona nie przychodziła.
„Może nie mogła wyjść? Może matka jej pilnuje? Może zaraz przyjdzie…” — myślał z nadzieją.
Zbliżała się już północ, a Władek nadal czekał. Rozmyślając nad tym, co powie Marii, usłyszał w zaroślach szelest.
— Marysia? — Spytał, odwracając się gwałtownie.
— Nie — rozległ się zdecydowany głos Janka, jego szwagra — to tylko ja.
— Byłeś? — Zapytał niecierpliwie.
— Byłem. Powiedziałem jej, że czekasz na Kapturowie.
— I co?
— Wahała się. Był taki moment, że chyba już nawet udało mi się ją namówić, ale naszą rozmowę podsłuchała jej matka. Wyszła do mnie i powiedziała, że jej córka nigdzie nie będzie chodzić. Zapytałem Maryśkę, czy też tak myśli. Na początku nic nie odrzekła, ale wystarczyło, żeby matka na nią spojrzała, kiwnęła głową i odparła, że nie pójdzie i uciekła do domu z płaczem. Co miałem więc tam robić. Odszedłem.
Władek usiadł na trawie przygnębiony. Janek usiadł przy nim. Milczeli długo.
— Władek — Janek powiedział po chwili — wydaje mi się, że nie masz co sobie głowy zawracać Maryśką. Sam widzisz, że ona matkę woli. Może już innego ma na oku. Romek nie raz mówił, że za cnotliwa to ona nie jest… tu nie masz co robić. Jedź w świat. Tam masz jakąś przyszłość, a tu…
Władek nic nie odpowiedział. Nadzieję w jego sercu zastąpił ogromny żal i bolesne rozczarowanie.
— Może masz rację… — odparł w końcu głuchym głosem przepełnionym bólem i rezygnacją.
— Tak sobie myślę Władek, że to może i ta klątwa nie pozwala ci żyć z Maryśką, jak mąż z żoną…
— Jaka znowu klątwa? Co ty gadasz?
— A wiesz, ludzie gadają, że dziadek starego Leśniewskiego to Żyd był, ale zakochał się w miejscowej dziewczynie, która już miała narzeczonego. A ponieważ był bogatszy od tego narzeczonego, to matka tej dziewczyny zgodziła się na ślub, ale postawiła warunek, żeby ten Żyd na polską wiarę musi przejść.
— No i co?
— No i przeszedł i przyjął nazwisko Leśniewski. Ale ten niedoszły mąż przeklął młodych w dniu ślubu. Od tego czasu w każdym pokoleniu w ich rodzinie coś złego się dzieje. Ponoć ten Żyd długo nie pożył, a i szczęścia wiele nie zaznał, bo zmarł wcześnie, a i wielu potomków się nie doczekał, bo prawie każde dziecko, jakie mu się urodziło, za niedługo umierało. Jedynie dwóch synów się dochował, którzy też długo szczęścia małżeńskiego nie zaznali.
— Skąd to wiesz?
— Babka moja opowiadała, że ojciec starego Leśniewskiego po ojcu przejął karczmę i warsztat, ale długo się tym nie nacieszył. Bogaci to oni zawsze byli, ale szczęścia w miłości i w rodzinie nie mieli. Sam wiesz, że stara Leśniewska to już trzecia żona twojego teścia. Poprzednie pomarły nie za długo po ślubie, a i dzieci sporo mu pomarło.
— Ale trzecia żona żyje i nic jej nie jest… — powiedział ze złością Władek, przypominając sobie, ile teściowa krwi mu napsuła.
— Prawda to, ale czy stary Leśniewski, takie ma z nią łatwe życie? Może i majątku dużo wniosła, bo z bogatej rodziny pochodzi, ale czy to dobra kobieta? Z miłości to raczej on się z nią nie wiązał. Owdowiał, dzieci miał maleńkie, baby potrzebował do ich chowania. I mu się trafiła taka, co to i zdrowa była i dzieci zdrowych mu narodziła, ale czy on taki szczęśliwy jest?
— No nie wiem…
— Sam mówiłeś, że dobry chłop z niego, ale już stary i posłuchu u żony-hetery nie ma.
— Ale jak on był w domu, to ona nie ważyła się na mnie warczeć.
— No może i tak było, ale on stary jest i niedługo pomrze. A ona zdrowa, silna, młodsza od niego dużo. Dopiero gdy owdowieje, to się weźmie za rządzenie. Zobaczysz…
Władek długo jeszcze w nocy rozmyślał o wszystkim, co się wydarzyło. Kochał Marię i Wojtka, ale nie mógł tu zostać, bo i po co? Wierzył, że Maria jeszcze się zastanowi i przyjedzie do niego.
Postanowił, że na wszelki wypadek zostawi swój adres Jankowi. Może Maria kiedyś do niego napisze i się pogodzą?
Z tą myślą zasnął, a nazajutrz wcześnie rano wstał, spakował się i wyjechał do niewielkiej wsi pod Bydgoszczą, gdzie czekała na niego nowa przyszłość.
Rozdział 18
Zapadał już zmrok. Sylwia siedziała przed komputerem z wypiekami na twarzy. Z zapartym tchem czytała dokumenty, które w końcu przesłało jej Archiwum Państwowe. Długo jeszcze po zapoznaniu się z aktami sprawy rozwodowej swoich dziadków nie mogła zasnąć, przewracając się z boku na bok. Nie mogła uwierzyć w to, co napisał w pozwie rozwodowym adwokat jej dziadka. Nie mogła uwierzyć w zeznania świadków. Była w ogromnym szoku. Nie zrozumiała, jak niechęć i złość jednej kobiety, jej prababki, mogła zniszczyć życie tylu osobom. Jej babce, dziadkowi, a także jej tacie, który wychowywał się bez ojca. Dzieciak, który mieszkał na wsi, wśród zaściankowych ludzi, bez ojca, na pewno nie miał lekko.
Łzy żalu pociekły jej z oczu. Czuła mieszankę gniewu i współczucia, a także winy. Przez lata uważała dziadka za ostatniego drania. Teraz dopiero zrozumiała, jak wiele wycierpiał, i jak krzywdząca była dla niego jej opinia o nim.
Nazajutrz rano zadzwoniła do Hartmanna:
— Dzień dobry, z tej strony Sylwia Kamińska. Jakiś czas temu był pan u mnie w sprawie mojego dziadka Władysława Paterskiego.
— Tak pamiętam.
— Prosił pan, abym się z panem skontaktowała, gdy będę miała jakieś informacje o dziadku.
— Tak. Ma pani coś?
— Otrzymałam dokumenty z Archiwum Państwowego. Wynika z nich, że moi dziadkowie rozwiedli się niedługo po wyjeździe dziadka. Ani dziadek, ani babka nie zawarli ponowie małżeństw. Do końca życia pozostali samotni. Chociaż… moja babka na pewno nie miała nikogo. Ale nie wiem, czy dziadek też? Mógł przecież żyć w związku nieformalnym, bez ślubu.
— To możliwe…
— Z zeznań jednego ze świadków z procesu rozwodowego wynika, że dziadek jeszcze po rozwodzie kilka razy przyjeżdżał do Kowali, i ponoć zwierzył się komuś, że mieszka z jakąś wdową i mają dziecko…
— To ważna informacja w kontekście dziedziczenia. Choć z naszych ustaleń nie wynika, żeby pani dziadek miał dzieci inne niż pani ojciec. Z tego, co ustaliłem całe życie żył sam. Nie miał drugiej rodziny poza bliskimi przyjaciółmi.
Sylwia przygryzła wargę, próbując powstrzymać drżenie rąk.
— Skąd pan to wie?
— Spotkałem się z osobami, które go znały, i z którymi utrzymywał bliskie relacje. Zeznali, że mocno żałował rozłąki z synem, żoną i panią.
— Według mnie to jest wątpliwe.
— Dlaczego?
— W procesie rozwodowym adwokat dziadka podnosił, że ma on wątpliwości co do swojego ojcostwa…
— Zakwestionował, że jest ojcem pani taty?
— To trochę dziwne. Tak zeznawał w procesie rozwodowym, który notabene, w pierwszej instancji przegrał i sąd odmówił udzielenia rozwodu. Jednym z powodów było to, że mimo iż dziadek kwestionował ojcostwo, nie zażądał testów na ojcostwo i nie szukał drogi formalnej, aby ojcostwu zaprzeczyć.
— Czyli pani dziadkowie nie otrzymali rozwodu? To mogłoby oznaczać, że do końca życia mieli wspólnotę majątkową…
— Nie. Ostatecznie po kilku latach procesu, w drugiej instancji sąd udzielił im rozwodu.
— Czyli oboje zgodzili się na ten rozwód?
— Nie, z zeznań dziadka i niektórych świadków wynika, że moja babka nie chciała z nim wyjechać i z nim żyć. Natomiast z jej zeznań przed sądem wynika, że nie chciała zgodzić się na rozwód.
— To bardzo dziwne. To w końcu chciała z nim być, czy nie?
— Nie wiem tego, ale sądząc po tym, co przeczytałam w aktach sprawy rozwodowej — i łącząc to ze skrawkami niewielu wspomnień — wydaje mi się, że babka kochała dziadka, ale była pod wpływem swojej matki i bała się ją zostawić. Wie pan, są tacy rodzice, którzy lubią wywoływać w swoich dzieciach poczucie winy. Być może moja prababka bała się, że jeśli dziadkowie wyjadą, to ona zostanie sama i nie będzie się miał kto nią zaopiekować na starość…
— Myśli pani, że babka żałowała rozstania?
— Myślę, że tak. Tak sobie przypominam, sytuację, w której jeden, jedyny raz wspomniała coś o dziadku. Kiedyś mój były mąż dość ostro posprzeczał się z moją matką. Nawet już nie pamiętam, o co. Było to dla mnie trudne, bo dwie bliskie mi osoby były skłócone. Moja babka wtedy przyszła do mnie i powiedziała, że powinnam zawsze stać po stronie męża. Pamiętam jej słowa: „ja tak nie zrobiłam, posłuchałam rodziców i bardzo źle na tym wyszłam”.
— Tak… cóż, czy może mi pani przesłać te dokumenty? Może uda nam się ustalić kim była ta wdowa, z którą rzekomo związał się pani dziadek. Może to będzie klucz do rozwiązania tej zagadki.
— Wyślę panu skany niebawem — obiecała Sylwia.
Rozdział 19
Sylwia coraz mocniej czuła się zaintrygowana historią swojej rodziny. Bardzo poruszyły ją losy dziadków. Często zastanawiała się nad tym, jak łatwo błędnymi decyzjami można zniszczyć życie swoje, swoich bliskich, w tym dzieci.
Gdyby prababka była lepszym człowiekiem, a babka Maria bardziej samodzielna i stanowcza, może małżeństwo dziadków byłoby szczęśliwsze. Może rodzice nigdy nie zginęliby w tym strasznym wypadku. Może ten pijany kierowca nie zrujnowałby życia im, Sylwii i sobie.
Możliwe, że jej życie również wyglądałoby inaczej. Gdyby jej babka wyjechała z dziadkiem, ona najprawdopodobniej wychowywałaby się daleko stąd. Może dziś byłaby szczęśliwą żoną kogoś innego i nie skończyłaby jako rozżalona rozwódka.
„To niesamowite” — pomyślała ze ściśniętym gardłem — „jak błędy jednej osoby mogą zmienić losy następnych pokoleń”.
Te rozważania oraz ciekawość historii rodziny, tak ją wciągnęły, że każdą wolną chwilę spędzała na wertowaniu przepastnych zasobów archiwalnych w poszukiwaniu informacji o swojej rodzinie. Towarzyszyło jej przy tym dziwne poczucie misji — jakby od rozwiązania rodzinnej zagadki zależało także jej własne życie.
Każdą nową informacją dzieliła się ze swoją najbliższą przyjaciółką Beatą. Obie mieszkały w Kowalach od urodzenia. Rodziny obu żyły tu od pokoleń i obie pochodziły z Leśniewskich. Nie wiedziały jednak, czy są spokrewnione, ponieważ Leśniewskich w Kowalach było tak wielu, że trudno było dojść, kto z kim jest spokrewniony, a kto nie.
Zgłębianie meandrów genealogii doprowadziło ją do zaskakujących wniosków. Wszystkie rodziny w Kowalach na którymś etapie były spokrewnione lub spowinowacone, ponieważ od wieków zawierali między sobą małżeństwa. W niezbyt dużej społeczności musiało doprowadzić do tego, że wszyscy stali się jedną wielką rodziną.
Któregoś dnia odkryła coś wyjątkowego. Od razu postanowiła podzielić się tą informacją z przyjaciółką.
— Beti? Mam dla ciebie ciekawą wiadomość — powiedziała tajemniczo podczas wspólnego spaceru.
— Tak? — Beata zmarszczyła czoło, spodziewając się kolejnej nudnej historyjki o przodkach, którymi od jakiegoś czasu raczyła ją Sylwia.
— Wiesz, że od jakiegoś czasu zajęłam się genealogią.
— No wiem, dręczysz mnie tym od dawna — zaśmiała się, szturchając lekko przyjaciółkę.
— No właśnie. Wyobraź sobie, że jesteśmy spokrewnione — oznajmiła zagadkowo Sylwia.
— Żartujesz sobie?!
— Nie.
— No to kochana, witaj w rodzinie — Beata zaśmiała się serdecznie, przytulając mocno przyjaciółkę — a teraz opowiadaj dokładnie, o co chodzi. Co takiego odkryłaś mały detektywie?
— Otóż wyobraź, że mamy wspólnego przodka. Przodek ten nazywał się Łukasz Leśniewski i był naszym wspólnym praprapradziadkiem.
— No co ty? No to super! Chociaż wcale mnie to nie dziwi. W końcu obie jesteśmy z Leśniewskich.
— Dokładnie. Ty pochodzisz od jednego syna Łukasza Leśniewskiego, czyli Leona, a ja od Jana.
— Zatem mogę mówić do ciebie „siostro” — ucieszyła się Beti z dziecięcą radością w oczach.
— Tak, mów mi „siostro” — uśmiechnęła się z zadowoleniem Sylwia — cieszę się, bo nigdy nie miałam rodzeństwa. Ale muszę ci coś jeszcze powiedzieć.
— Dawaj.
— Odkryłam, że Łukasz Leśniewski nie zawsze się tak nazywał.
— No coś ty, był szpiegiem?
— Nie — zaśmiała się Sylwia — był innej wiary, przyjął chrzest i nowe imię i nazwisko.
— Nie mów! Nie chcesz chyba powiedzieć, że był Żydem.
— Tak, skąd wiesz?
— Pamiętasz, jak prosiłaś mnie, żebym wypytała ciotkę Anielę? Spytałam ją wtedy, czy zna jakieś rodzinne historie.
— I co?
— Ciotka, choć ma dziewięćdziesiąt sześć lat, sporo jeszcze pamięta. Mówiła, że w rodzinie krążyła opowieść o klątwie. Ponoć nasz przodek był Żydem, który z miłości do swojej przyszłej żony zmienił wiarę.
— To pięknie, ale skąd się wzięła klątwa?
— Ponoć jego wybranka była już obiecana komuś innemu i ten niedoszły mąż przeklął tego Łukasza i jego żonę…
— Zuzannę Łuszczakównę.
— No niech będzie, że Zuzannę.
— I co dalej?
— Dalej to ponoć ta klątwa polega na tym, że żadne małżeństwo w rodzinie Łukasza i Zuzanny nie było szczęśliwe. I ponoć klątwa zostanie zdjęta, dopiero kiedy ktoś z naszej rodziny ożeni się z kimś z rodziny tego odrzuconego narzeczonego.
— Nie wierzę w klątwy ani w żadne takie zabobony — Sylwia przewróciła oczami, ale po chwili spoważniała — chociaż… coś w tym może być.
— Dlaczego?
— Z tego, co udało mi się ustalić, to faktycznie w każdym pokoleniu małżeństwa nie trwały długo, zawsze ktoś wcześnie umierał, a jeśli już żyli dłużej, to często dzieci im umierały…
— Dajże spokój — zaśmiała się Beata z politowaniem — w dawnych czasach, zwłaszcza na wsi, ludzie byli niedożywieni, nie byli leczeni. Pewnie w niejednej rodzinie tak się działo.
— Pewnie masz rację. To jakaś głupia legenda.
— A tak przy okazji, dowiedziałaś się czegoś więcej na temat twojego dziadka?
— Nie, wiem tylko tyle, ile ci powiedziałam, chociaż…
— Chociaż?
— Wiesz? Chciałabym pomodlić się na jego grobie. Postawić świeczkę… czuję się winna, że przez lata myślałam o nim jak o ostatnim draniu. A on tak naprawdę został okrutnie skrzywdzony… — Sylwia otarła łzę i spuściła wzrok — szukałam jego grobu w internecie na stronach cmentarzy, ale niestety nic nie znalazłam.
— Słuchaj, mówiłaś, że w tych aktach rozwodowych była podana nazwa miejscowości, do której wyjechał.
— Była, ale to było w latach pięćdziesiątych. Od tamtego czasu mógł się przeprowadzić ze dwadzieścia razy.
— No mógł, ale też mógł tam pozostać do końca życia.
— Co mi to da? Przecież nie pojadę do tej wsi i nie będę chodzić od domu do domu, pytając o niego.
— No nie, ale przecież możesz na przykład zadzwonić do parafii. Może ksiądz go pamięta i będzie coś wiedział. W końcu zmarł całkiem niedawno, ile… z osiem, dziewięć lat temu? Albo zadzwoń do tego policjanta. Skoro prowadzi sprawę twojego dziadka, to przecież wie, gdzie mieszkał i może wie, gdzie został pochowany.
— Dobry pomysł! Wiesz, chyba spróbuję.
— No to dawaj telefon, dzwonimy! — Beata klasnęła w dłonie, jakby szykowała się do akcji specjalnej.
Sylwia wyjęła telefon i wybrała numer do Hartmanna.
— Dobrze, że pani zadzwoniła — odezwał się męski głęboki głos w słuchawce — właśnie miałem do pani dzwonić. Ściągnęliśmy się myślami. Mam dla pani nowe wieści.
— Tak? A co pan dla mnie ma?
— Może najpierw pani. Ma pani coś nowego?
— Nie, nie mam. Dzwonię, aby zapytać, czy wie pan, gdzie mieszkał mój dziadek? Co prawda w akcie zgonu jest podana Bydgoszcz, ale dziadek wcale tam nie musiał mieszkać. Mógł tam na przykład przebywać w szpitalu.
— Pani dziadek mieszkał we wsi niedaleko Bydgoszczy, prześlę pani nazwę wsi sms-em. Ale dlaczego pani o to pyta? Przecież mówiła pani, że nie chce mieć z dziadkiem nic wspólnego.
— Zmieniłam zdanie. Chciałabym odszukać jego grób. Muszę to zrobić… dla siebie.
— No cóż… z tym mogę pani pomóc, ponieważ okoliczności, na jakie natrafiliśmy przy tej sprawie, spowodowały, że prokurator wydał nakaz ekshumacji pani dziadka w związku z podejrzeniem, że został zamordowany.
Sylwii nogi ugięły się z przerażenia. Poczuła, jak serce zaczyna jej łomotać w piersi, a dłonie lekko się pocą.
— O Boże… skąd takie podejrzenia? — Jęknęła cicho.
— Jakiś czas temu otrzymaliśmy pewien anonim, w którym autor podał kilka niepokojących szczegółów. Szczegóły te potwierdziły się w toku śledztwa.
— A czy może mi pan powiedzieć, jakie to były szczegóły?
— Nie mogę wszystkiego pani zdradzić, ale mogę powiedzieć, że informacje anonimowego autora naprowadziły nas na przyczynę śmierci pani dziadka. Stąd ta ekshumacja.
— Czyli po ekshumacji trzeba będzie go ponownie pochować? Tak?
— Tak. A pani jest jego jedyną rodziną, więc…
— Więc to zrobię — oświadczyła z mocnym przekonaniem.
W głowie miała mętlik, ale jedno wiedziała na pewno — nie ucieknie już od tej historii. Los, mimo że tragiczny, dał jej szansę, aby choć w niewielkim stopniu zrehabilitować się wobec dziadka.
Pożegnała się z komisarzem Hartmannem i odłożyła słuchawkę.
— Co się stało? — Zapytała zaniepokojona Beti.
Kiedy Sylwia dokładnie jej zrelacjonowała wszystko, co powiedział policjant, Beata spojrzała na nią i z pewnością w głosie oświadczyła:
— Bierzemy więc urlopy i jedziemy tam. Przecież trzeba załatwić wiele formalności, aby go ponownie pochować. Skoro nie ma nikogo innego, będziesz musiała zrobić to ty.
— Muszę jeszcze znaleźć opiekę dla Lakiego… — Sylwia zerknęła na swojego pupila biegającego radośnie wokół nich.
— Twój były mąż jest ci chyba coś winien. Zajmie się nim na pewno. Już ja tego dopilnuję — postanowiła buńczucznie Beata.
— Dzięki, kochana. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
— Prawdopodobnie siedziała i rozpaczała z Lakim na kolanach — parsknęła Beti — ale od tego właśnie są przyjaciółki.
Rozdział 20
Od kilku dni obie przyjaciółki mieszkały w małym hotelu w Bydgoszczy. Zajęte były mnóstwem formalności związanych z organizacją ponownego pogrzebu Władysława Paterskiego. Właśnie wybierały się do kościoła na mszę żałobną i jego intencji.
Beata pindrzyła się przed lustrem, co chwilę zmieniając kolejne części garderoby.
— Jak myślisz, mogę iść w tej kurtce?
— Nie idziesz na rewię mody, tylko do kościoła i na cmentarz. Wyluzuj — mruknęła Sylwia, przeglądając nerwowo stertę dokumentów.
— A może w tym płaszczu? — Mruknęła do siebie Beti.
Sylwia przyjrzała jej się przez chwilę.
— To mój płaszcz, ja mam iść bez? — Zapytała z przekąsem.
— Masz jeszcze jeden — powiedziała Beti, przyglądając się sobie w lustrze.
— Ale on jest czerwony. Nie pójdę przecież na pogrzeb w czerwonym płaszczu, zwariowałaś?
— Dlaczego nie? Przynajmniej będziesz dobrze widoczna — stwierdziła Beata, poprawiając makijaż — O cholera! — Krzyknęła nagle.
Sylwia zerwała się z kanapy jak oparzona.
— Co się stało?
— Zabijesz mnie… — chlipnęła Beata, chowając za plecami czarny, elegancki płaszczyk.
— Co zrobiłaś?
— Nie chciałam… — pokazała przyjaciółce płaszcz z ogromną plamą po rozlanym podkładzie — tak jakoś samo mi się wylało… Sylwunia, Sylwusia, Sylwetka kochana, nie gniewaj się…
— Nie mów do mnie Sylwetka — mruknęła, patrząc groźnie na przyjaciółkę — wiesz, że nie lubię tego przezwiska.
— Oj, tam, oj, tam. To takie pieszczotliwe… — uśmiechnęła się przepraszająco.
Sylwia machnęła ręką, po czym wzięła do ręki płaszcz niemiłosiernie pomazany beżową mazią.
— Boże… w czym ja teraz pójdę do kościoła? — Jęknęła z rezygnacją.
— No w tym… — Beata wyciągnęła rękę, w której trzymała długi, ciepły płaszcz w pięknym krwiście czerwonym kolorze.
— Będę wyglądała jak kretynka… — mruknęła zdenerwowana Sylwia, obrzucając przyjaciółkę karcącym spojrzeniem.
W duchu miała ochotę wrzasnąć, ale zbyt dobrze wiedziała, że awantura nic tu już nie pomoże. Zresztą, kiedy Beti wpadła w tryb „strojenia się”, była nie do zatrzymania.
W kościele Sylwia starała się ukryć w najgłębszym kącie, aby nikt nie zwrócił uwagi na jej krzykliwy i nietypowy strój. Czuła, jak czerwony płaszcz pali ją w plecy spojrzeniami starszych parafian.
Zaskoczyło ją, jak wiele osób przyszło na mszę żałobną. Myślała, że dziadek był samotny. Ucieszył ją widok tak wielu osób. Oznaczało to, że miał wielu bliskich przyjaciół i nie był tak samotny, jak się wydawało.
— Przynajmniej miał wokół siebie wiele osób, które musiały być mu bliskie, skoro po tylu latach przyszli jeszcze raz na pogrzeb — szepnęła do ucha Beti, która ze zrozumieniem pokiwała głową i uścisnęła dłoń przyjaciółki, rzucając jej pocieszające spojrzenie.
Ksiądz, który miał za chwilę odprawić mszę żałobną, wyszedł z zakrystii i skierował się w stronę obu przyjaciółek. W pewnym momencie, aż zatrzymał się na chwilę na widok ognistej czerwieni płaszcza Sylwii. Jego brew uniosła się nieznacznie, jakby chciał zapytać „serio?”. Beata schowała twarz w kurtkę i zaczęła chichotać na widok miny duchownego.
Sylwia oblana rumieńcem wstydu szturchnęła ją w bok, sycząc do ucha:
— Przestań wariatko, jesteś na pogrzebie.
Beata uspokoiła się w końcu.
— Przepraszam — szepnęła ze skruszoną miną.
— Pani Sylwio, czy moglibyśmy chwilę porozmawiać na zakrystii? — Szepnął ksiądz, pochylając się lekko nad jej głową. Po czym odwrócił się i udał się w stronę rzeczonej zakrystii.
Sylwia rzuciła przyjaciółce zdziwione spojrzenie.
— Chce, żebyś mu dopłaciła — Beti szepnęła jej do ucha ze złośliwym uśmiechem.
— Zamknij się wariatko — syknęła i podążyła za księdzem, który już zdążył się na szczęście na tyle oddalić, aby nie usłyszeć złośliwej uwagi.
Musiała przejść niemal przez cały kościół w tym cholernym czerwonym płaszczu. Każdy krok w tym piekielnym okryciu wydawał się jej publicznym upokorzeniem. Próbowała przemknąć niezauważona, jednak złośliwy los miał inne plany. Idąc ze spuszczoną głową, wręcz weszła na jakiegoś mężczyznę, który, jak na złość, ukrył się za filarem.
— Przepraszam — burknęła, ledwo utrzymując równowagę.
— To jak przepraszam — szepnął mężczyzna, podając jej rękę i pomagając utrzymać równowagę.
Zerknął na jej wściekle czerwony płaszcz i uśmiechnął się od ucha do ucha. Sylwia spojrzała mu prosto w oczy i aż jej się zakręciło w głowie. Ogarnęło ją dziwne uczucie. Miała wrażenie, jakby znała tego człowieka od zawsze, mimo że dziś pierwszy raz go zobaczyła na oczy. Podziękowała mu za pomoc i zawstydzona, ze spuszczoną głową i czerwona jak burak, oddaliła się w pośpiechu.
„Boże co za koszmar” — pomyślała zażenowana, podążając do zakrystii — „ile razy jeszcze zrobię z siebie idiotkę?”.
Kiedy wreszcie udało jej się dotrzeć do celu, ksiądz przywitał ją słowami:
— Pani Sylwio, kiedy ogłosiłem w kościele, że ponownie odbędzie się pogrzeb pana Paterskiego, przyszedł do mnie jeden z wiernych z pytaniem, kto zamówił mszę i kto organizuje pogrzeb. Kiedy mu powiedziałem, że to wnuczka pana Władysław, bardzo mu zależało, aby się tego dowiedzieć i skontaktować z panią.
— I co ksiądz odpowiedział?
— Obiecałem temu człowiekowi, że zapytam panią, czy mogę was umówić. Więc jak?
— A mogę wiedzieć, kim jest ten człowiek?
— Kiedyś pracował dla pani dziadka, a nawet się przyjaźnili.
— A czy ksiądz wie, czego on chce ode mnie?
— Nie. Nie wypytywałem go o to. Więc jak? Mam go tu poprosić? Widziałem, że jest na mszy.
— Wolałaby nie teraz, jeśli to możliwe. Zostawię księdzu adres hotelu, w którym mieszkamy. Będziemy tu jeszcze dwa dni. Jeśli ten pan chce może przyjść do hotelu. Chętnie się z nim spotkam i porozmawiam.
Rozdział 21
Dwie przyjaciółki stały nad grobem Władysława Paterskiego. Chłodny wiatr rozwiewał im włosy, a zapach świeżej ziemi i wosku ze zniczy drażnił nozdrza.
Właśnie zakończyła się msza żałobna. Ludzie zaczęli się powoli rozchodzić. Sylwia spojrzała za odchodzącym księdzem, który znikał już w bramie cmentarza. Podeszła bliżej do grobu, który pracownicy firmy pogrzebowej właśnie zamykali. Ostatni raz spojrzała na urnę z prochami. Zapaliła znicz. Płomień zamigotał lekko, jakby niepewny, czy ma tu prawo płonąć.
Nigdy nie myślała, że będzie jej to dane, a jednak los tak pokierował sprawami, że to właśnie ona ponownie pochowała dziadka. Dziadka, którego nigdy nie znała. Dziadka, który wypierał się pokrewieństwa z nią i jej ojcem.
Mimo to, choć sama nie potrafiła tego wyjaśnić, w głębi serca czuła do niego jakąś dziwną, upartą sympatię. Nie potrafiła się gniewać, nawet jeśli powinna. Może dlatego, że intuicja podpowiadała jej, iż jego życie nie było proste. Może dlatego, że każda odrzucająca dłoń kryje w sobie kiedyś odrzucone serce. A może dlatego, że tak bardzo bolała ją jego krzywda — ta, o której niewiele wiedziała, a która mimo to przesiąkała jej duszę.
Sylwia stała w tym głupim w czerwonym płaszczu, który zbyt mocno kontrastował z bladą szarością cmentarza. Wiatr bawił się pasmem jej włosów, wplątując je w ramię przyjaciółki. Czuła, jak chłód powoli wpełza jej pod ubranie, ale nie chciała się poruszyć. Każdy krok wydawał się bluźnierstwem wobec ciszy tego miejsca.
— Dużo było ludzi na pogrzebie — zagadnęła cicho Beti, wsuwając dłonie w kieszenie płaszcza i zerkając kątem oka na przyjaciółkę.
— Tak, zadziwiająco dużo… po tylu latach… — odparła zamyślona, jakby wciąż była zdziwiona widokiem tłumu przy grobie człowieka, który do tej pory był dla niej tylko nazwiskiem.
— No wiesz… może był lubiany — Beata wzruszyła ramionami i wskazała brodą na grób — a może przyszli z ciekawości. W końcu ekshumacja i powtórny pogrzeb nie zdarzają się pewnie często.
— Może… — szepnęła w zadumie Sylwia — albo może po prostu każdy z nas potrzebuje kiedyś pożegnać duchy z przeszłości…
— Nawet jeśli pojawiają się we wściekle czerwonym płaszczu… — mruknęła Beti.
Sylwia uśmiechnęła się blado.
Przez chwilę obie milczały. Ciszę przerywało tylko, dochodzące gdzieś z oddali, ciche trzaskanie zniczy i stukot grabek o ziemię, gdzieś daleko między alejkami. Wiatr szarpał wstążki przy wieńcach, niosąc zapach wosku spalającego się w zniczach.
Sylwia poczuła, że przyjaciółka lekko szturcha ją w ramię.
— Sylwetka… wiesz co? — Mruknęła — gdyby twój dziadek zobaczył, że stoi tu jego wnuczka, w tym odlotowym czerwonym wdzianku, pewnie spadłby z nieba z wrażenia i ponownie umarłby ze śmiechu.
— Zamknij się, wariatko — Sylwia roześmiała się przez łzy, szybko ocierając oczy chusteczką — i nie mów do mnie Sylwetka, Betka.
— Nie mów do mnie Betka, Sylwetka — odbiła natychmiast piłeczkę, szturchając ją łokciem z zawadiackim uśmiechem.
— Oj tam, oj tam. Daj spokój, Betka-Skarpetka — przekomarzała się Sylwia, próbując ukryć wzruszenie.
Roześmiały się obie jednocześnie. Śmiech zabrzmiał zaskakująco głośno wśród nagrobków. Ten dźwięk, nieco chrapliwy od łez i zmęczenia, rozlał się po cmentarzu jak coś nieprzyzwoicie żywego. Jak coś, co jest nie na miejscu, a jednak bardzo potrzebne. Jak oddech po zbyt długim zanurzeniu w przeszłości. W ciszy, która po nim zapadła, Sylwia poczuła, jak coś w niej się rozluźnia. Jakby wreszcie mogła zrzucić niewidzialny ciężar. Spojrzała na grób i pomyślała, że może właśnie tak wygląda początek przebaczenia.
Ruszyły w drogę powrotną, kierując się do bramy cmentarza. Beti szła pół kroku z przodu, z rękami w kieszeniach, stukając obcasami o asfaltową alejkę.
— Wiesz co? — rzuciła nagle przez ramię — ty to masz szczęście. Gdyby mnie ktoś kazał grzebać w rodzinnych tajemnicach, pewnie odkryłabym, że jestem spokrewniona z lokalnym rzeźnikiem albo grabarzem. A ty? Proszę bardzo, dramat, tajemnica, ekshumacja. Jak z serialu.
Sylwia przewróciła oczami.
— Daj spokój. Wolałabym, żeby to był tylko serial. Przynajmniej można by wyłączyć odcinek, kiedy robi się za ciężko.
— Albo przewinąć scenę z pogrzebem — dodała Beti z uśmiechem — no, chyba że to ta scena, w której pojawiasz się ty, w czerwonym płaszczu.
— Daj już spokój z tym płaszczem… — Sylwia zatrzymała się i spojrzała na swoją przyjaciółkę z lekkim niepokojem w oczach — Beti… żałuję, że go nie poznałam. Ale teraz, kiedy patrzyłam na ten grób, czułam… nie wiem… jakby on wcale nie odszedł. Jakby czegoś jeszcze ode mnie chciał. Brzmi to idiotycznie, wiem, ale…
— Brzmi jak klasyczny objaw: za dużo kawy, za mało snu — stwierdziła Beata z troską w oczach i objęła przyjaciółkę ramieniem w pocieszającym geście.
Rozdział 22
Obie kobiety, wyczerpane emocjonalnie po pogrzebie, wróciły do hotelu. Zamówiły kolację w hotelowej restauracji, jednak nawet aromatyczne dania nie były w stanie poprawić Sylwii humoru. Po posiłku zamierzała się położyć. Była przygnębiona, zmęczona i trochę zła na Beti, bo to przecież przez nią nie mogła w pełni skupić się na pogrzebie dziadka. Ten cholerny, wściekle czerwony płaszcz przyciągał spojrzenia wszystkich i wybijał ją z równowagi.
— Nie masz może ochoty się przejść, zobaczyć miasto? — Zapytała Beata, kiedy obie wróciły do pokoju.
— Nie mam nastroju… — odpowiedziała, przytulając się mocniej do miękkiej poduszki, jakby chciała się w niej schować przed całym światem.
— To ja przejdę się sama. Muszę ochłonąć po tym całym dzisiejszym dniu.
— Tylko ubierz się ciepło, bo jest strasznie zimno.
— Dobrze mamusiu — mruknęła z ironicznym uśmiechem Beti.
— Zamierzasz iść w tej cienkiej kurtce? — Spytała z niedowierzaniem, patrząc jak przyjaciółka zbiera się do wyjścia.
— Noooo, a czemu nie?
— A temu, że jest naprawdę zimno, a ty się wystroiłaś jak na lato. Przeziębisz się. Weź mój płaszcz. Jest cieplejszy. Ja się nigdzie nie wybieram, nie będzie mi potrzebny. I załóż moją czapkę, raz, dwa — strofowała przyjaciółkę, brzmiąc jak rozdrażniona starsza siostra.
— Dobra, już dobra. Przyniosę ci za to jakieś fajne ciacho na pocieszenie — Beti cmoknęła ją w policzek, zaciskając mocniej pasek czerwonego płaszcza.
Sylwia, dla żartu, osunęła jej czapkę na oczy, uśmiechając się przy tym lekko.
— Tylko tym razem uważaj na mój płaszcz. To ostatni, jaki mam. Nie wysmaruj go znowu czymś tłustym — strofowała przyjaciółkę z nutą żartu w głosie.
Kobiety pożegnały się. Beata poszła na spacer, a Sylwia, wykończona emocjami, szybko zapadła w głęboki sen.
Obudziła się dopiero rano, kiedy pierwsze promienie słońca wpadały przez okno, dając znać, że nastał już nowy, kolejny dzień. Rozespana rozejrzała się po pokoju. Serce zabiło jej mocniej z niepokoju. Beti nigdzie nie było. Nie było też płaszcza ani butów, ani torebki.
„Może wyszła po te obiecane ciastka?” — Pomyślała zaniepokojona, starając się nie wpadać w panikę.
Zadzwoniła do przyjaciółki, aby upewnić się, gdzie jest i czy wszystko w porządku. Telefon jednak uparcie milczał. Próbowała jeszcze kilka razy. Bez skutku. Niepokój, który początkowo był tylko cieniem w jej głowie, teraz rozrósł się do rozmiarów lodowatego ucisku w żołądku.
Pełna złych przeczuć poszła do recepcji zapytać, czy ktoś nie widział jej przyjaciółki. Recepcjonistka uparcie twierdziła, że Beti nigdzie nie wychodziła.
— Nie widziałam pani przyjaciółki. Wczoraj widziałam tylko panią. Wychodziła pani wieczorem.
— Ja? — Zapytała zdziwiona.
— Tak. Poznałam po tym charakterystycznym płaszczu.
— Ach, to właśnie była Beata. Pożyczyła ode mnie ten płaszcz — wyjaśniła szybko, czując, jak serce zaczyna jej bić coraz szybciej.
Recepcjonistka była pewna, że Beti nie wróciła na noc.
— Na pewno bym ją zauważyła. Ten płaszcz trudno przeoczyć — zapewniła.
„Gdzie jesteś?” — Sylwia pytała w myślach przyjaciółkę z narastającym niepokojem.
„Co ja mam teraz zrobić?” — zastanawiała się gorączkowo, chodząc nerwowo w tę i z powrotem.
Ostatecznie, po dłuższym zastanowieniu postanowiła zadzwonić do Artura Hartmanna z prośbą o radę, co robić w tej sytuacji. Komisarz był jedyną osobą w tym mieście, do której mogła się zwrócić o pomoc. Nikogo innego tu przecież nie znała.
Policjant początkowo przekonywał, że Beata mogła gdzieś zabalować, ale ostatecznie — po naleganiach Sylwii — obiecał pomóc. Tylko sobie znanymi kanałami ustalił, że w nocy do tutejszego szpitala przyjęto ciężko pobitą, nieprzytomną kobietę koło czterdziestki.
Umówił Sylwię z policjantem prowadzącym sprawę, który właśnie podjeżdżał radiowozem pod hotel. Podeszła do niego szybkim, nerwowym krokiem, czując, że kolana lekko się pod nią uginają z emocji.
— Dzień dobry, Sylwia Kamińska, pan jest od komisarza Hartmanna? — Spytała pełnym napięcia głosem, podając rękę na powitanie mężczyźnie.
— Tak, starszy sierżant sztabowy Janusz Gajos. Pojedziemy teraz do szpitala na identyfikację — oznajmił chłodnym, służbowym tonem, otwierając jej drzwi do radiowozu.
Podróż do szpitala ciągnęła się w nieskończoność. Sylwia zdawkowo odpowiadała na pytania policjanta o cel pobytu w mieście. Jej myśli krążyły wokół przyjaciółki. Każdy mijany budynek zdawał się patrzeć na nią z niemym wyrzutem. Nie powinna zostawiać Beti samej. Powinna iść z nią.
„To na pewno nie jest ona” — powtarzała sobie jak mantrę — „zaraz zadzwoni, powie, że się zgubiła albo spędziła noc w jakimś klubie”.
Idąc szpitalnym korytarzem, czuła się jak w Matrixie.
„To przecież niemożliwe, żeby to była Beti. To na pewno nie jest ona” — powtarzała w myślach raz za razem.
Nadzieje Sylwii okazały się jednak płonne. Gdy tylko weszła do sali, nogi ugięły się pod nią. Od razu rozpoznała przyjaciółkę na szpitalnym łóżku. Była nieprzytomna, miała posiniaczoną twarz i zabandażowaną nogę.
— Boże… — wyszeptała, a łzy napłynęły jej do oczu.
Podeszła bliżej i delikatnie pogłaskała ją po głowie.
— Po pani reakcji widzę, że to jednak pani znajoma — powiedział cicho policjant.
— Tak, to ona… kto jej to zrobił?
— Jeszcze nie wiemy. Ktoś ją znalazł na jednej z ulic i zadzwonił na sto dwanaście. Możliwe, że uratował ją charakterystyczny czerwony płaszcz. Rzucał się w oczy. Być może to on sprawił, że ktoś w ogóle ją zauważył. Gdyby poleżała tam dłużej, nie wiadomo, jak by się to skończyło.
— Jak na ironię to ja ją zmusiłam, żeby go założyła… — powiedziała ze smutkiem Sylwia.
— Proszę się nie martwić. Znajdziemy tego, kto to zrobił, a pani przyjaciółka na pewno wyzdrowieje.
— Dziękuję — szepnęła z wdzięcznością, ściskając bezwładną dłoń Beaty.
Do sali szpitalnej wszedł lekarz. Wysoki, przystojny mężczyzna o łagodnym uśmiechu i ciepłych, śmiejących się oczach, które od razu wzbudzały zaufanie.
— Dzień dobry — przywitał się z obojgiem spokojnym tonem.
— Pani z rodziny? — Zapytał, zwracając się do Sylwii.
Odwróciła się przodem do lekarza i natychmiast oblała się rumieńcem. Nagle zrobiło się jej gorąco. To był ten sam mężczyzna, na którego wpadła wczoraj w kościele. Patrzył na nią tymi samymi roześmianymi oczami, które wtedy ją tak zbiły z tropu.
„Boże, oby mnie nie poznał” — błagała w myślach.
— Dzień dobry, tak, to znaczy nie… — wyjąkała, wbijając wzrok w ścianę.
— To tak, czy nie? — Zapytał z rozbawieniem, unosząc lekko brwi.
— Nazywam się Sylwia Kamińska, Beti… to znaczy Beata Lipska jest moją kuzynką — uznała, że może tak powiedzieć, skoro okryła niedawno ich wspólnego przodka.
— Panie doktorze — wtrącił się policjant, przerywając jej męczarnie — jaki jest stan pacjentki? Kiedy będę mógł z nią porozmawiać?
— Nieprędko, niestety. Jak pan widzi, pacjentka jest nieprzytomna, ma obrażenia wewnętrzne i poważnie uszkodzoną nogę. Zaraz zabieramy ją na operację. W tej chwili nie mogę panu powiedzieć, kiedy będzie w kontakcie.
Sylwia zbladła, czując, że ziemia usuwa jej się spod nóg. Każde słowo lekarza wbijało się w jej głowę jak gwóźdź. Strach, który jeszcze chwilę temu był ledwie cieniem, teraz rozrósł się w panikę.
Lekarz zauważył jej przestraszoną minę. Podszedł bliżej i delikatnie położył dłoń na jej ramieniu. Jego dotyk był ciepły i uspokajający.
— Proszę się nie martwić — powiedział łagodnie, patrząc jej prosto w oczy — obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby pacjentka z tego wyszła.
— Dziękuję — wyszeptała ledwie słyszalnie, czując, jak w oczach zaczynają zbierać się łzy.
„Boże chyba mnie nie poznał” — pomyślała z ulgą — „chociaż tyle dobrego w tym całym nieszczęściu”.
Lekarz odwrócił się i powoli zamierzał wyjść. W jego ruchach było coś, co zdradzało wewnętrzną walkę — jakby nie wszystko zostało powiedziane. Zatrzymał się w drzwiach, jakby sobie o czymś przypomniał.
— Pięknie pani wyglądała wczoraj w tym czerwonym płaszczu — oznajmił, próbując ukryć rozbawienie, które zatańczyło w kącikach jego ust — on musi być wyjątkowy, bo uratował też życie pani przyjaciółki.
Sylwia była tak zaskoczona, że nie potrafiła wydusić z siebie ani słowa. Poczuła, jak jej policzki zaczynają płonąć. Najpierw delikatnym ciepłem, potem gorącem zdradzającym całe jej zakłopotanie.
— To… to tylko płaszcz — wyjąkała w końcu — choć może rzeczywiście ma jakąś magiczną moc, bo ciągle czuje się przez niego zakłopotana.
— A nie powinna pani, bo jest pani w nim do twarzy — odparł lekarz z lekkim uśmiechem i wyszedł, nie czekając na odpowiedź.
„No, to by było na tyle, w kwestii robienia z siebie idiotki” — pomyślała zawstydzona do granic możliwości.
Wpatrywała się jeszcze chwilę w zamknięte drzwi, jakby miały zaraz otworzyć się ponownie i dać jej szansę na uratowanie resztek godności.
„Brawo, Sylwia. Naprawdę mistrzowskie wystąpienie” — pomyślała z przekąsem.
Rozdział 23
Sylwia cały dzień spędziła w szpitalu, czekając na wynik operacji Beti. Była zdruzgotana jej stanem. Czuła się winna.
„Nie powinnam była jej tu ciągnąć” — pomyślała z goryczą.
Na szczęście lekarzom udało się zażegnać największe niebezpieczeństwo grożące Beacie. Postanowiła, że zostanie w Bydgoszczy, dopóki przyjaciółka nie dojdzie do siebie.
W międzyczasie, czekając na wynik operacji, zdążyła już sobie załatwić dłuższy urlop.
„W końcu wykorzystam te niezliczone tygodnie zaległego urlopu. Szkoda tylko, że z tak smutnego powodu…” — pomyślała ze ściśniętym sercem.
Skontaktowała się z Tomkiem, mężem Beaty, który pracował teraz na kontrakcie w Norwegii. Obiecała mu, że zajmie się Beatą i będzie go informować na bieżąco o jej stanie.
Te wszystkie czynności dawały jej choć trochę poczucia, że może coś zrobić, coś więcej niż tylko siedzieć w poczekalni i bezradnie liczyć godziny.
Wróciła w końcu do hotelu po długim dniu w szpitalu. Czuła się jak balonik, z którego uciekło powietrze. Właśnie szła do recepcji, aby przedłużyć pobyt w hotelu. Po załatwieniu formalności recepcjonista poinformował ją, że pytał o nią starszy mężczyzna.
— O, to właśnie ten pan, który stoi przed hotelem — recepcjonista wskazał dłonią na szklaną ścianę hotelu, za którą widać było wszystko, co działo się na zewnątrz.
Sylwia skierowała swój wzrok w kierunku, który wskazał recepcjonista. Zobaczyła starszego, wysokiego mężczyznę, który wyglądał na grubo po siedemdziesiątce. Sylwetkę miał jednak prostą i sprężystą. Twarz przyjemną i dobrotliwą. Tylko w oczach widać było jakiś głęboki smutek.
— Dzień dobry, podobno mnie pan szukał? — Zwróciła się do niego, wychodząc z hotelu jemu naprzeciw.
Mężczyzna spojrzał na nią, mierząc ją wzrokiem powoli od stóp do głów, jakby próbował odnaleźć w jej rysach kogoś, kogo znał dawno temu.
— Podobna jesteś dziecko do Władka, podobna — powiedział ciepłym, dobrodusznym tonem.
— Mogę wiedzieć, z kim mam przyjemność? — Odparła, starając się zignorować tę uwagę.
— Nazywam się Stefan Kulig. Znałem twojego dziadka, to znaczy pani dziadka…
— Może być „twojego” — uśmiechnęła się lekko, chcąc dodać rozmowie odrobiny swobody.
Oboje weszli do środka. Usiedli na miękkich kanapach w hotelowym holu.
— Mogę wiedzieć, skąd pan znał mojego dziadka?
— Od małego pracowałem dla niego. Razem rozwijaliśmy jego stadninę. Dbałem o jego konie… i o niego.
— Rozumiem. Jak mnie pan tu znalazł?
— Ksiądz mi powiedział.
— Czyli to pan o mnie pytał u księdza?
— Tak. Jak się dowiedziałem, że ktoś organizuje pogrzeb Władka, to od razu się domyśliłem, że to musisz być ty.
— Domyślny pan jest — stwierdziła z przekąsem.
— To nie było trudne. Był u nas niedawno taki policjant i pytał o różne rzeczy na temat Władka. To on mi zdradził, że będzie ekshumacja i że powiadomili krewnych Władka. A Władek nie miał żadnych krewnych poza tobą.
— Po co pan mnie szukał? — Spytała, chcąc jak najszybciej zrozumieć sens tej niespodziewanej wizyty.
— Chciałem wywiązać się z obietnicy danej Władkowi…
— Obietnicy?
— Obiecałem mu, że wszystko wyjaśnię zarówno tobie, jak i twojemu ojcu.
— No to trochę się pan spóźnił — odparła chłodno — bo mój ojciec nie żyje. Trochę długo zajęło panu dotrzymanie tej obietnicy…
Mężczyzna zmieszał się. Cień winy przeszedł mu po twarzy. Widać było, że zabolała go ta uwaga.
— Wiele razy próbowałem, ale… ciągle coś stało na przeszkodzie — spuścił wzrok.
— Co zatem chce mi pan wyjaśniać? — Zapytała rzeczowo, chcąc jak najszybciej skończyć to spotkanie.
Czuła, jak rośnie w niej zniecierpliwienie. Po dniu pełnym stresu ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, były rodzinne wspominki.
— Chcę ci opowiedzieć o Władku, o tym, jak przeżywał to, że nie może być razem z wami.
— Wątpię — odparła sarkastycznie — miał kilkadziesiąt lat, żeby coś z tym zrobić. Nie zrobił — więc chyba nie przeżywał aż tak bardzo.
— Wiele razy próbował. Najpierw próbował przekonać twoją babcię, żeby wrócili do siebie. On kochał ją do końca życia. Nigdy się ponownie nie ożenił.
— To jeszcze nic nie znaczy. Z dokumentów rozwodowych moich dziadków wiem, że mieszkał z jakąś wdową — w jej głosie pobrzmiewał gorzki sarkazm.
— Tak, kiedy tu przyjechał, musiał się gdzieś zachylić. Zamieszkał u niej. On potrzebował domu i pracy, a ona pomocy przy ogromnym gospodarstwie.
— A potem się zakochali i żyli długo i szczęśliwie — dokończyła z wyraźną nutą ironii w głosie.
— Nie. Ona ciężko zachorowała i zmarła, a całe swoje gospodarstwo przepisała mu w testamencie.
— Nie miała nikogo bliskiego? Ponoć mieli ze sobą dziecko?
— Jej mąż zginął pod koniec wojny, a córka… miała córkę, ale ona zaginęła. To nie była córka Władka. Lilianna, bo tak miała na imię, urodziła się na długo przed jego przyjazdem tutaj. On tak naprawdę nigdy nie poznał tego dziecka. Zanim tu się sprowadził, Lilianki już tu nie było. Zaginęła.
— Zaginęła? Jak to się stało?
— Jeszcze przed przyjazdem Władka Marianna ciężko zachorowała. Przez wiele dni była nieprzytomna. Lilianna była maleńka, miała ze trzy lata. Były same, nie miał się kto zająć dzieckiem. Sąsiadka Marianny wraz z sołtysem uradzili, że wyślą dziecko do jej teściów, gdzieś pod Augustów. Teść Marianny był wojskowym. Później jednak, gdy Marianna doszła do siebie, teściowie nie chcieli oddać jej córki.
— To przykre — zasmuciła się Sylwia, spuszczając wzrok — mam nadzieję, że udało jej się w końcu odzyskać córkę? — Powiedziała już łagodniejszym tonem. Irytacja spowodowana zmęczeniem i stresem nagle gdzieś uleciała.
— Niestety nie.
— Dlaczego?