E-book
17.64
drukowana A5
43.27
Napiętnowani

Bezpłatny fragment - Napiętnowani


4.7
Objętość:
220 str.
ISBN:
978-83-8369-488-7
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 43.27

Napiętnowani

Maja Winkler

Rozdział I

2017 r.

W szpitalnej sali panował półmrok. Zbliżał się wieczór. Na łóżku leżał starszy mężczyzna wpatrzony nieruchomym wzrokiem w okno. Drzwi do sali lekko się uchyliły.

— Dzień dobry wujku — powiedział wysoki mężczyzna w lekarskim kitlu.

— Leszek?

— Tak, to ja wujku. Jak się dzisiaj czujesz?

— Lepiej synku, lepiej. A co u ciebie?

— W porządku wujku, ale martwię się o ciebie.

— Ja już stary jestem — starszy mężczyzna odwrócił wzrok i spojrzał z nostalgią w okno na zachodzące słońce — mnie już na tamten świat trzeba…

— Wujku, przestań, jeszcze zagramy nie jedną partyjkę szachów — Leszek poklepał po ręce starszego mężczyznę.

— Leszek, ja muszę pomyśleć o zabezpieczeniu was po mojej śmierci… Zastanawiałem się i… napisałem testament. Postanowiłem, że mój majątek przekażę mojej jedynej wnuczce, ale was również zabezpieczę, każdy z was dostanie ode mnie dość na godne życie.

— Wujku, ja już od ciebie dostałem coś bardzo cennego, dałeś mi wykształcenie i opiekę w dzieciństwie. Niczego więcej nie oczekuję.

— Dobrze, dobrze — starszy mężczyzna uśmiechnął się poklepując po kolanie swojego gościa — mam do ciebie prośbę Leszku — powiedział po chwili. — Chciałbym, żebyś odszukał moja wnuczkę… — starszy mężczyzna zniósł się kaszlem.

— Widzisz wujku, nie powinieneś teraz o tym myśleć, najpierw musisz wyzdrowieć.

— Nalegam…

— Dobrze, dobrze, już dobrze wujku.

— W moim pokoju, w szufladzie stolika nocnego jest taka mała, dziecięca książeczka, oddaj ją mojej wnuczce kiedy ją odnajdziesz. Klucz do szuflady mam tu ze sobą.

Starszy mężczyzna sięgnął do szuflady szpitalnej szafki, z której wyciągnął niewielki kluczyk. Podał go swojemu towarzyszowi. Ten schował kluczyk do kieszeni i chrząknął zakłopotany.

— Wujku, porozmawiajmy o opiekunce na stałe, nie możesz już mieszkać sam.

— Nie mieszkam przecież sam, nieopodal mieszkają twoi rodzice, a Stefan i Michał też są niedaleko. Michał jest cały czas w pensjonacie i widzimy się kilka razy dziennie. A i ty często do mnie zaglądasz.

— Wujku, ja ma ciągle dyżury, nie mogę być u ciebie tak często jak bym chciał. Moi rodzice są już starsi, sami wymagają opieki, wujek Stefan ciągle siedzi w stadninie, a Michał jest na miejscu, ale on zarządza pensjonatem, to że do ciebie zajrzy co jakiś czas nie znaczy, że masz dobrą opiekę.

— Ale…

— Wujku, jesteś tutaj bo pomyliłeś leki na serce, czy ty wiesz jak to się mogło skończyć?

— To był tylko raz, a w sumie to nie wiem jak to się stało, zawsze uważam…

— Wujku, porozmawiam z mamą, musimy poszukać ci opiekunki.

— W sumie to twoja mam już od dawna mnie do tego namawia i nawet już kogoś mi poleciła…

— Kto to taki?

— Arletta…

— Co? Dlaczego ona?

— Wiesz ona mieszka z twoimi rodzicami, jest na miejscu, rehabilituje mnie więc można rozszerzyć jej zakres obowiązków.

— Wujku, nie jestem pewien, wolałbym poszukać ci kogoś innego…

— Ale to będzie też z korzyścią dla ciebie — powiedział Władysław uśmiechając się do swojego towarzysza.

— Tak? A jakaż to miała by być korzyść? — zapytał zdumiony Leszek.

— Już dawno zauważyłem, że wy macie się ku sobie. Ona patrzy na ciebie tak, jakby chciała cię pożreć wzrokiem. Może i jestem stary, ale nie głupi — mrugnął porozumiewawczo starszy mężczyzna.

— Oj wujku, wujku — uśmiechnął się Leszek — no dobrze, niech będzie.

Rozdział II

Drzwi szpitalnej sali otworzyły się z impetem.

— Dzień dobry panie Władysławie. Jak się pan dzisiaj czuje?

— Lepiej — powiedział starszy mężczyzna unosząc się na rękach — Lekarz mówi, że może już jutro wyjdę do domu. A co cię tu sprowadza?

— Muszę przecież sprawdzić jak się pan czuje. Proszę leżeć, żeby mógł pan wrócić do domu musimy pana troszkę podleczyć. Mam tu takie urządzenie do inhalacji, to panu pomoże, będzie się panu lepiej oddychało.

— To coś nowego. Lekarz nic nie mówił o inhalacjach. A poza tym to ja jestem chory na serce, a nie na płuca.

— Ale to panu pomoże, spokojnie. Proszę założyć tą maskę do inhalacji i się rozluźnić. O tak lepiej, a teraz proszę wdychać… O tak… I jeszcze raz…

Starszy mężczyzna po chwili zaniósł się kaszlem.

— To mi nie pomaga! Nie chce tego!

— Zaraz będzie lepiej, proszę nie zrywać maski! Zaraz będzie lepiej… Ooo już jest lepiej.

Władysław jednak już nie usłyszał tego ostatniego pocieszenia. Leżał z szeroko otwartymi oczami, w których tliło się jeszcze przerażenie. Cisza, jaka panowała w szpitalnej sali, była przejmująca. Oto zakończyło się czyjeś życie, czyjeś plany, marzenia i nadzieje. Ciszę tę przerwał złowrogi szept — I już po wszystkim. Teraz druga części planu.

— Co tu się dzieje?

Do sali wbiegł lekarz, który po krótkiej ocenie sytuacji zaczął reanimować pacjenta.

— Przestań — padły ciche słowa zza jego pleców, ale on nie zwracał na nie uwagi i reanimował dalej starszego mężczyznę.

— Przestań! — Padła już głośniejsza komenda — jemu już twoja pomoc nie pomoże.

Lekarz spojrzał na pacjenta.

— Co to za maska? Ja nie zlecałem niczego takiego.

— To nic takiego. Teraz pójdziesz ładnie do swojego gabinetu i wypiszesz akt zgonu. Wpiszesz jakąś przyczynę, wiesz taką, na którą umierają najczęściej starzy ludzie.

— Nie wydaje mi się…

— To niech ci się zacznie wydawać, bo może cie odwiedzić kilku smutnych panów, którzy będą chcieli odebrać długi hazardowe — padła ostra odpowiedź — Nie chcesz chyba, żeby ci połamali te wypielęgnowane paluszki.

— Rodzina przecież może zażądać sekcji zwłok… — lekarz próbował oponować.

— Nie zażądają, spokojnie, nie zażądają, już ja się o to postaram.

Rozdział III

1826 r.

Wolf stał na Górze Kapturowej skąd miał doskonały widok na całą okolicę. Letni wietrzyk owiewał jego twarz osuszając płynące łzy. Chciał byś sam. Nie chciał wracać do domu. Nie czuł się tu jak w domu. On, jego ojciec i mała siostra Chaja przeprowadzili się do Szczawska rok temu, zaraz po śmierci matki. Ojciec prowadził mały zakład szewski. Wolf również uczył się tego zawodu. Szczawsko zamieszkiwali głównie Polacy, nie mieszkało tu zbyt wielu starozakonnych. Jedynie stary Aron Abramowicz prowadził niewielką gospodę w sąsiednich Kowalach.

Wolf wstał wcześnie rano, ojca już nie było w chałupie. Pewnie poszedł do zakładu — pomyślał Wolf. Mała Chaja jeszcze smacznie spała. Chłopak poszedł do pobliskiej zakładu szukać ojca. Wschodzące słońce zapowiadało przyjemny, pogodny poranek. Wolf przeszedł przez niewielkie podwórko, uchylił drzwi zakładu, w głębi którego zobaczył ojca mocno pochylonego nad warsztatem. Półmrok nie pozwalał chłopcu wyraźnie zobaczyć, co dokładnie robi ojciec. Wolf poczuł dziwne ukłucie niepokoju. Coś było nie tak, jak należy.

— Tate? — powiedział z niepokojem w głosie. Nie było jednak odpowiedzi ze strony ojca. Podszedł do niego ostrożnie. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do panującego tu mroku zaniepokoiła go dziwna pozycja ojca. Zbliżył się do niego ostrożnie. Może zasnął — pomyślał. Lekko dotknął ramienia ojca. Było dziwnie sztywne i zimne. Ojciec przechylił się mocno i upadł na ziemię. Nie żył. Wolf cofnął się o krok. To niemożliwe — szepnął — to nie prawda. Chłopiec wybiegł z warsztatu przerażony. Biegł przed siebie ile sił. Zatrzymał się dopiero na Górze Kapturowej kiedy już nie był w stanie złapać powietrza, czuł posmak krwi w gardle.

Siedział tak już kilka godzin, nie myślał o niczym, po prostu patrzył przed siebie.

Rozdział IV

Zuzanna szła powoli wypatrując krzaczków dzikich jeżyn. Matka kazała jej nazbierać cały dzbanek. Na starym grodzisku nazywanym potocznie przez mieszkańców okolicznych wsi Kapturowem rosło ich najwięcej. Choć było jeszcze dość wcześnie miała już prawie cały dzbanek dorodnych, błyszczących, czarnych owoców. Stąpała ostrożnie, aby nie pokaleczyć bosych stóp przez wystające z ziemi ostre krzewy. Wyszła z niewielkiego skupiska drzew na małą polanę. Postanowiła, że resztę owoców dozbiera w drodze do domu. Zdążę wrócić zanim nastanie upał — pomyślała. Rozglądając się ostrożnie za krzakami jeżyn nagle potknęła się i upadła na ziemię rozsypując owoce.

— Co tu robisz? — usłyszała pytanie zadane zdziwionym tonem.

— Co ja tu robię? A co ty tu robisz? Czemu podłożyłeś mi nogę? — krzyknęła ze złością.

— Nie podłożyłem ci nogi — padła odpowiedź oburzonym tonem — siedziałem sobie i to ty na mnie wlazłaś!

Spojrzała na niego ze złością.

— Coś ty za jeden? Czemu tu się chowasz?

— Jestem Wolf, a ty coś za jedna?

— Wolf? Jaki znowu Wolf? — spojrzała na rozsypane jeżyny i złość, która nieco ustąpiła, powróciła ze zdwojoną siłą.

— Jestem synem szewca Feldmarsza. Mam na imię Wolf — powiedział cicho już bardziej ugodowym tonem.

— A tak, matka kiedyś mówiła, że w Szczawsku jest nowy szewc — powiedziała już nieco spokojniej.

— Ty jesteś Zuzanna Łuszczakówna, znam cię — powiedział Wolf.

— Znasz mnie? Skąd? — zapytała podejrzliwie.

— Widuje cię w każdą niedzielę jak idziesz do kościoła. Mieszkam przy drodze do Wygonów — wyjaśnił czerwieniąc się.

— Chodzimy całą chmarą, że też mnie dojrzałeś… — odpowiedziała zdziwiona.

— Wyróżniasz się, jesteś inna niż pozostałe dziewczęta.

— Co tu robisz? — spytała podejrzliwie.

— Chciałem być sam — odpowiedział cicho ze łzami w oczach — Tate pomarli…

— Ojj… to straszne… — powiedziała cicho.

Zapadła niezręczna cisza. Zuzanna nie wiedziała co ma powiedzieć, nie wiedział czy ma zostać czy odejść.

— Ja też nie mam ojca — powiedziała smutno po chwili — będzie już ze trzy zimy jak pomarł… sameśmy z matulą ostały…

— To przynajmniej masz matkę, ja już nie mam nikogo… poza siostrą, ale ona jest jeszcze mała…

— Chyba ją widziałam dzisiaj…

— Widziałaś? Gdzie?

— Szła drogą do Wygonów, w samej koszuli… to chyba była ona, nie wiem dokładnie… taka mała…

Wolf spojrzał na Zuzannę z przerażeniem — zapomniałem o niej — szepnął — muszę jej poszukać — postanowił.

— Widziałam jak stary Abramowicz prowadził swoją kobyłę od kowala i zabrał twoją siostrę.

— Zabrał? — Wolf spytał z niepokojem.

— No pewnie zobaczył ją samą i postanowił podwieść do domu — powiedziała pocieszającym tonem.

— Muszę iść — powiedział Wolf.

— Poczekaj, pomóż mi pozbierać jeżyny, a ja ci pomogę poszukać siostry.

Wolf kiwnął głową bez przekonania. Obawiał się o siostrę, miał wyrzuty sumienia, że zostawił ją samą. Dobrze, że stary karczmarz się nią zaopiekował — pomyślał z ulgą — na pewno nic jej nie jest — pocieszał się w myślach. Muszę szybko iść po siostrę — postanowił zbierając czarne dorodne owoce z ziemi i wrzucając je do dzbanka Zuzanny.


Karczmarz Abramowicz spojrzał na Wolfa z wyrzutem — gdzie byłeś tyle czasu? Zostawiłeś siostrę samą! Jesteś przecież dorosły, masz już ze szesnaście roków, powinieneś być rozsądny i mieć więcej rozumu.

— Ja… ja… ja nie wiedziałem co zrobić… — Wolf spuścił głowę starając się z całych sił nie pokazać łez, które usilnie próbowały wydostać się z oczu. Otarł nos i oczy rękawem.

— No już, już — mruknął dobrotliwie stary Aron — moja Salcia zajęła się twoją siostrą, nic jej nie jest. Teraz trzeba zająć się twoim ojcem i wyprawić go na tamten świat jak należy.

Rozdział V

Wolf rozglądał się po izbie. Było tu ponuro i smutno. Ojca pochował już kilka tygodni temu. Nadchodziła jesień. Karczmarz Aron i jego żona zajęli się Chają. Początkowo Wolf nie chciał się zgodzić. Przecież Aron i jego żona byli starzy i nie mieli dzieci. Jak mogliby opiekować się małym dzieckiem? Najpierw sam starał się prowadzić warsztat ojca i opiekować się siostrą, ale nie było to łatwe. Chaja nie rozumiała jeszcze co tak naprawdę się stało, ciągle płakała, aż w końcu się rozchorowała. Wolf nie radził sobie z tą sytuacją. Karczmarz w końcu przekonał Wolfa, że lepiej będzie jak on i jego żona zajmą się Chają, a Wolf poprowadzi warsztat ojca. Karczmarz obiecał, że Wolf będzie mógł się widywać z siostrą kiedy tylko będzie chciał, a kiedy już ułoży wszystkie swoje sprawy, weźmie siostrę z powrotem do siebie.

Z czasem Wolf radził sobie coraz lepiej, był całkiem dobrym szewcem, często odwiedzał siostrę u Abramowiczów. Widać było, że Chaja czuje się u nich dobrze.

Każdej niedzieli Wolf obserwował z okna swojego domu drogę z Wygonów do Szczawska, którędy Zuzanna wraz z innymi chodziła do kościoła. Lubił patrzeć na jej gładką buzię i zgrabną sylwetkę. Przypominał sobie często ich pierwsze spotkanie, jej piękne niebieskie oczy i długi jasny warkocz, który radośnie podskakiwał na jej plecach kiedy szła. Zawsze kiedy o niej myślał robiło mu się jakość tak lepiej, lżej. Samotność stawała się mniej dojmująca, kiedy zatapiał się w wspomnieniach o Zuzannie.

Rozdział VI

Przez kolejne lato Wolf często chodził na Kapturów w nadziei, że spotka tam Zuzannę. Początkowo obserwował ją z daleka i marzył o jej pięknych oczach, które tak śmiesznie mrużyła kiedy patrzyła pod słońce. Patrzył z ukrycia jak zbiera jeżyny podśpiewując pod nosem. Którego dnia odważył się w końcu porozmawiać z nią. Stojąc w małym zagajniku obserwował z góry jak Zuzanna idzie powoli ścieżką u podnóża góry. Zaczął powoli schodzić ku niej.

— Znowu zbierasz jeżyny? — zapytał lekko kiedy zbliżył się już na tyle, aby do niej zagadnąć.

Zuzanna spojrzała na niego zaciekawiona.

— A no zbieram, a ty co tu robisz?

— Wracam z Kowali, miałem tam sprawę do załatwienia — skłamał — mogę ci pomóc — zaproponował.

— Nie masz nic do roboty?

— Mam, ale mogę ci trochę pomóc.

— No to chodź pomóż, skoro chcesz — zaśmiała się perliście odrzucając na plecy swój, długi jasny warkocz.

Zuzanna ukradkiem przyglądała się Wolfowi z zaciekawieniem. Podobał jej się. Był wysoki i postawny, wyglądał poważnie jak na swój wiek. Miał takie mądre i przenikliwe oczy. I zawsze był dla niej miły. Zupełnie inaczej, niż chłopaki ze wsi. Oni tylko myśleli, żeby ożenić się z dziewczyną, której rodzice dadzą duże wiano. Zuzanna miała dopiero szesnaście lat, ale matka często mówiła, że niedługo pójdzie z mąż i szukała chętnego kandydata na męża, który jednocześnie przygarnąłby matkę swojej przyszłej żony. Obie z matką mieszkały na komornym u jednego gospodarza w Wygonach. Nie miały swojego domu, ani ziemi. Utrzymywały się z pracy u zamożniejszych chłopów. Matka często martwiła się jak to będzie, kiedy Zuzannę trzeba będzie wydać za mąż, bo to przecież jakieś wiano było potrzebne, a one miały niewiele, i na wielkie wiano Zuzanna nie mogła liczyć.

Szli razem powoli. Dzbanek szybko napełniał się czarnymi owocami. Wolf poczuł zawód kiedy Zuzanna powiedziała, że mają już dość i powinni wracać. Czuł do niej jakieś dziwne przyciąganie. Kiedy był w jej towarzystwie czuł radość i spokój. Kiedy się rozstawali ciągle o niej myślał, wyobrażał sobie co ona teraz robi, jak się czuje, zastanawiał się czy o nim myśli. Czasem bał się swoich myśli o Zuzannie, były takie nowe, nigdy jeszcze nie myślał tak o żadnej dziewczynie.

Schodzili powoli z Góry Kapturowej stromą, wąską ścieżką. Zuzanna szła pierwsza, za nią szedł Wolf przyglądając się jej zgrabnej sylwetce, zwinnym ruchom i poruszającym się w rytm jej kroków jasnym warkoczom.

Zuzanna zatrzymała się tak nagle, że Wolf wpadł na nią i omal jej nie przewrócił. Zwinnym ruchem chwycił ją powstrzymując przed upadkiem. Poczuł ciepło jej ciała i obezwładniający zapach świeżych owoców. Przez chwilę zrobiło mu się ciemno przed oczami.

— Uważaj — mruknął zawstydzony reakcją swojego ciała na bliskość Zuzanny.

— Wolf widziałeś?

— Co?

— Spójrz tam — wskazała ręką.

Wolf podążył wzrokiem za jej smukłym palcem. W oddali u podnóża góry niespokojnie kręcił się gniady, dorodny koń, grzebiąc nogą w ziemi. Widać, że nie był spokojny.

Wolf i Zuzanna zeszli ze ścieżki i podążyli wśród krzewów w stronę konia. Doszli dość szybko. Nikogo jednak nie było przy koniu.

— To dworski koń — powiedział Wolf — widziałem jak syn dziedzica jeździł na nim obok mojego domu, poznaję po białej łacie na nodze.

Wolf podszedł ostrożnie do konia i chwycił go za uzdę, pogłaskał go lekko po pysku stając się go uspokoić.

— Trzeba nam go odprowadzić do dworu — powiedział.

— Zostaw mojego konia! — Usłyszeli słaby głos zza kępy niewielkich krzaków.

Wolf oddał uzdę konia Zuzannie i podszedł ostrożnie do miejsca skąd dobiegał głos. Rozchylił zielone gałązki zasłaniające widok i jego oczom ukazał się ukazał się młody panicz z dworu leżący wśród traw z nogą w dziwnie skręconej pozycji.

— Co się patrzysz? Pomóż mi — rozkazał młodzieniec — Jak cię wołają? — spytał ostro.

— Wolf.

— Jaki Wolf?

— Feldmarsz. Szewc — wyjaśnił.

— Ty jesteś tym żydowskim szewcem, co to nasz ekonom mu buty do obstalowania posyła?

— Tak, to ja paniczu — odpowiedział chłopak spuszczając głowę.

— No ruszże się, pomóż mi! — rozkazał młodzieniec.

Wolf podszedł ostrożnie do młodego człowieka, pomógł mu wygodniej usiąść i obejrzał nogę.

— Złamana — powiedział pewnie.

— Skąd wiesz? — zapytał młodzieniec.

— Mój krewny był cyrulikiem, nauczył mnie kilku rzeczy… Zuzia poszukaj dwóch prostych patyków, musimy usztywnić nogę — komenderował Wolf — ja zrobię z trawy powrósła do związania nogi.

Zuzanna szybko uwinęła się z zadaniem. Z zaciekawieniem przyglądała się jak Wolf sprawnie zaopatrzył nogę panicza. Lubiła Wolfa, ale teraz to jej naprawdę zaimponował, był taki mądry, wiedział jak pomóc paniczowi. — Ja pewnie bym nie wiedziała co robić — pomyślała.

Niebawem młody panicz był już zaopatrzony.

— Nie może panicz wrócić na koniu — powiedział przytomnie Wolf — Zuzanna zostanie tu z paniczem, a jak odprowadzę konia do dworu i przyprowadzę pomoc.

Rozdział VII

Wolf mocno trzymał konia idąc drogą do dworu.

— A ty skąd masz tego konia?! — Usłyszał za plecami ostre słowa — Coś za jeden?

Wolf spojrzał za siebie, zdjął czapkę i ukłonił się dziedzicowi Komornickiemu, który nadjechał na koniu od strony Szczawska.

— Jaśnie panie znalazłem konia i syna jaśnie pana. Panicza koń poniósł i złamał nogę — powiedział spuszczając wzrok.

— Przecież koń cały!

— Nie koń jaśnie panie, panicz…

— Gdzie on?

— Pod Kapturowem.

— Samego go zostawiłeś? — ostrym głosem spytał dziedzic.

— Nie jaśnie panie, pilnuje go córka wdowy po Bartłomieju.

— Jakim znowu Bartłomieju?

— starym Łuszczaku, komorniku, co to już dawno pomarł.

— Eee — zirytował się dziedzic — Stajenny! — krzyknął — zaprzęgaj do bryczki! A ty — spojrzał na Wolfa — wskażesz drogę.


Wolf już dwie zimy służył we dworze. Po tym, jak on i Zuzanna pomogli paniczowi Bogumiłowi, dziedzic Komornicki — na prośbę syna — przyjął na służbę Wolfa jako stajennego po zmarłym Wincentym. Panicz Bogumił, który początkowo był długo unieruchomiony z powodu złamanej nogi, często korzystał z pomocy Wolfa. Wolf w zasadzie więcej czasu spędzał z paniczem Bogumiłem niż z końmi w stajni. Bogumił tak polubił chłopaka, że nie chciał pomocy żadnego innego służącego. Chłopak był mądry i rezolutny. Coraz częściej znajdowali wspólne tematy do rozmów. Paniczowi Bogumiłowi imponowała wiedza jaką posiadał chłopak, jako jeden z niewielu potrafił pisać i czytać, co było zasługą ukończenia przez niego nauki w chederze. Wolf miał wiele pomysłów, dzięki którym we dworze usprawniono różne prace przynosząc tym samym lepsze zyski. Pomysłowość Wolfa doceniał sam dziedzic Komornicki.

Kiedy panicz wyzdrowiał i noga pozwała mu wsiąść na konia często razem z Wolfem wybierali się na konne wycieczki. Któregoś dnia zatrzymali się na popas wśród okolicznych pól i łąk.

— Czemuś taki markotny? — spytał panicz Bogumił, widząc, że Wolf od kilku dniu chodzi jakiś taki markotny i niewiele się odzywa.

— Aaaa nic takiego… — mruknął Wolf rzucając przed siebie źdźbło trawy, które przed chwilą zerwał.

— No mówże — ponaglił panicz.

— Kłopot mam paniczu — westchnął Wolf.

— Jakiż to kłopot? Źle ci u nas?

— Nie, we dworze dobrze, ale…

— A gadajże no.

— Zuzanna, ta co to razem za mną panicza ratowała…

— No cóż z nią?

— Matka ją wydaje za Antoniego od Kowalików…

— I cóż z tego, jeśli wiek ma to i za mąż iść powinna.

— Tak, ale…

— No nie, nie mów tylko, że tyś ją chciał za żonę?

— Miłuję ją i ona mnie…

— Skąd ci to wiedzieć?

— Często spotykaliśmy się po kryjomu, wyznałem jej, że jest mi najmilsza, a i ona powiedziała, że czuje to samo…

— Czy to znaczy, że ona nie chce iść za tego tam Wincentego?

— Antoniego — poprawił Wolf — nie chce, ale matka jej na zdrowiu mocno podupadła i szybko wydać ją chce, choć ona dopiero lat osiemnaście skończyła, bo opieki potrzebuje, pracować już nie może, a przecie kątem mieszka u gospodarza, i boi się, że gospodarz ją wyrzuci jak pomagać nie będzie w gospodarstwie i na żebry przyjdzie jej iść. U córki i zięcia choćby kawałek suchego chleby by był i kąt jakiś…

— To ślijże do niej swaty, na cóż czekasz. Przecież masz już wiek odpowiedni, wikt i opierunek możesz zapewnić rodzinie, masz przecież dach nad głową, niezgorszy dochód, fach w ręku, a i przyszłość masz zapewnioną. Przecie to stary Aron Abramowicz, co to dzieci nie ma i twoją siostrę wziął pod opiekę obiecał byt wam zapewnić i karczmę oddać w zamian za opiekę nad nim i jego żoną jak już przyjdzie jego czas.

— Tak, ale…

— No cóż ale!

— Ponoć już niebawem pierwsze zapowiedzi wyjść mają… Zuzanna oczy wypłakuje, za Kowalika iść nie chce, ale matki słuchać musi…

— Toć to ci mówię przecie, ślij swaty!

— Ja starozakonny jestem przecież, a Zuzanna katoliczka, my ślubu wziąć nie możemy…

— A bardzoś przywiązany do wyznania swojego? Tu w okolicy wielu starozakonny nie ma. A i ty już żeś się z Polakami zasymilował i jak swój żyjesz…

— Rodziny nie mam, jedynie karczmarz Aron mi rodziną, ale on już stary i ostatnio podupadł na zdrowiu i boję się, że sam jak palec tu zostanę z siostrą swoją.

— Toż to wiarę możesz zmieć, Chrzest Święty przyjąć możesz, a potem i w swaty do Zuzanny posłać możesz.

Wolfowi w pierwszej chwili ta myśl wydawała się absurdalna. Z czasem jednak, kiedy coraz bardziej uświadamiał sobie, że nieuchronnie zbliża się czas kiedy utraci Zuzannę na zawsze, podjął decyzję, że zawalczy o tą miłość i postawi wszystko na jedną kartę. Za wstawiennictwem panicza Bogumiła, zwrócił się z tą sprawą do dziedzica Komornickiego. Ten po wielu namowach ze strony syna podjął się sprawy i obiecał, że pomoże. Rozmawiał w tej sprawie z księdzem proboszczem oraz wójtem. Proboszcz, za namową dziedzica, obiecał nieco wstrzymać przygotowania do ślubu Zuzanny i Antoniego. Choć upierał się, że to nie łatwe, bo pierwsze zapowiedzi już wyszły. Odpowiednie wsparcie finansowe kościoła oraz obietnica przychylność dziedzica w przyszłości jednak pomogły proboszczowi podjąć odpowiednią decyzję. Ksiądz obiecał również, że młodego Żyda, chcącego przejść na łono kościoła katolickiego, odpowiednio przygotuje do egzaminu z katechizmu.

Rozdział VIII

Letni, ciepły wietrzyk owiewał twarz Wolfa. Mocno ściskał czapkę stojąc przed bramą kościoła. Przywdział najlepsze swoje odzienie. Właśnie miało się dopełnić to, co dla niego było tak ważne. Kolejny krok do tego, aby Zuzanna została jego żoną. Dzięki wydatnej pomocy panicza Bogumiła udało się przekonać matkę Zuzanny do zmiany planów, co do zamążpójścia jej córki. Choć nie było to łatwe. Kobieta długo nie chciała się zgodzić na wydanie córki za Wolfa. Przychylności matki Zuzanny kosztowała nieco Wolfa, ale on był gotów na wszystko, aby tylko być z ukochaną. Nie brakowało też przeszkód ze strony niedoszłego narzeczonego Zuzanny, który od momentu odrzucenia jego zalotów stał się śmiertelnym wrogiem Wolfa i Zuzanny. Nie jeden raz już odgrażał się obojgu. Kupienie przychylności matki Zuzanny i konflikt z niedoszłym narzeczonym Zuzanny były dopiero początkiem drogi. Wolf musiał bowiem spełnić warunek konieczny, aby pojąć Zuzannę za żonę. Musiał przejść na wiarę katolicką. Chłopak musiał zatem nauczyć się pacierza, katechizmu i prawd wiary katolickiej, a potem zdać egzamin u wójta. Na początku nie szło mu najlepiej i obawiał się, że wiele czasu upłynie zanim zda egzamin. Jednak panicz Bogumił wiele mu pomógł, cierpliwie ucząc go praw wiary katolickiej. Po zdaniu egzaminu poczuł tak wielką ulgę, że o mało nie zemdlał.

Teraz, kiedy już przeszedł długą drogę do szczęścia z Zuzanną, stał przed kościołem, pełen nadziei na szczęśliwą przyszłość, gdzie miał przyjąć chrzest święty, który otworzyć miał mu drogę do wzięcia Zuzanny za prawowitą żonę. Chrzest Wolfa odbył się w obecności dziedzica Komornickiego, jego żony i panicza Bogumiła, którzy zostali jego chrzestnymi. Obecny był także wójt, który przyjął od Wolfa egzamin z katechizmu.

— Jakie imię chcesz otrzymać na Chrzcie Świętym? — zapytał proboszcz.

— Łukasz.

— Jakie nazwisko chcesz otrzymać? — zapytał ponownie proboszcz.

— Leśniewski.


Ledwie trzy miesiące minęły od chrztu Łukasza. Odczekali z Zuzanną czas jaki był potrzebny na wyjście zapowiedzi. Wszystko było gotowe do ich dalszego szczęśliwego życia. Postanowili, że rozpoczną je w sąsiednich Kowalach, poprowadzą karczmę po starym Aronie, który niedawno odszedł z tego świata. Łukasz obiecał mu na łożu śmierci zaopiekować się jego żoną. Zuzanna chciała wyprowadzić się z Wygonów, bo bała się niedoszłego narzeczonego Antka, który spoglądał na nią z coraz większą nienawiścią i nie raz wygrażał i mścił.

Dzisiaj nastał ten od dawna wyczekiwany dzień. Piękny sierpniowy, słoneczny dzień miał być początkiem ich wspólnego życia: jego, Zuzanny, Chai oraz matki Zuzanny. Zamieszkać miała z nimi stara Salcia, która stała się drugą matką dla Chai.

Wreszcie brali upragniony ślub. Byli tacy szczęśliwi. Nie wiedzieli jednak, że z daleka obserwuje ich Antek, który nie mógł pogodzić się z tym, że Zuzanna odrzuciła go.

— I to dla kogo — myślał ze złością — dla żydowskiego przybłędy, i teraz opłotkami muszę chodzić po wsi bo ludzie sobie ze mnie dworują i stałem się pośmiewiskiem dla innych. Oj długo im nie zapomnę tego pohańbienia.

Antek patrzył jak dwójka nowożeńców wychodzi z kościoła, wzbierała w nim nieopisana wściekłość — Obyście nie zaznali szczęścia, oby wasi potomkowie nie doczekali szczęścia w miłości, dopóki nie zmazane zostaną moje krzywdy — mruczał pod nosem Antek. Długo jeszcze obserwował nowożeńców i pomstował szepcząc pod nosem przekleństwa i złorzeczenia.

Rozdział IX

2023 r.

Promienie porannego słońca odbijały się w płatkach śniegu zalegającego na okolicznych polach. Słoneczna poświata niemal oślepiała. Sylwia szła powoli rozmyślając. Była przybita. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, czas, który zawsze był dla niej magiczny. Zawsze dokładała maksimum starań, aby święta wypadły jak najlepiej. W tym rok jednak tak nie będzie. Jej życie rozsypało się jak domek z kart. Nieudane małżeństwo, które niedawno zakończyło się rozwodem, ale rany jeszcze się nie zabliźniły. Oboje z byłym już mężem doszli do porozumienia i rozstali się bez orzekania o czyjekolwiek winie. Trudno było bowiem winić którekolwiek z nich za rozpad małżeństwa. Od dawna żyli nie z sobą, ale obok siebie, on miał swoje sprawy, ona swoje, on swoich znajomych, ona swoich, on miła swoją pracę, ona swoją w dużej firmie gdzie szefowała działowi PR-u. On nigdy jej nie angażował w swoje sprawy, nie tolerował jej znajomych, uważał ich za gorszych. On obracał się w środowisku wysoko postawionych ludzi władzy i biznesu, ona miała swoich zwykłych znajomych, którzy nie byli tak dobrze sytuowani, jak znajomi męża. On źle się czuł w gronie jej przyjaciół, a ona źle się czuła w gronie jego przyjaciół. Żyli tak obok siebie, bo tak było im wygodnie, bo nie chcieli sprawiać zawodu synowi. Od kiedy jednak Mateusz poszedł na studia i wyprowadził się z domu przepaść między nimi stale się pogłębiała. Aż w końcu przyszedł ten dzień kiedy przypadkiem zobaczyła go w samochodzie z kochanką. Całował ją tak namiętnie, tak jak nigdy nie pocałował Sylwii. Patrzył na nią, tak, jak nigdy nie patrzył na Sylwię. Zobaczyła jak z czułością odgarnia kochance kosmyk włosów z twarzy patrząc jej w głęboko w oczy i uśmiechając się do niej. Ta scena wywołała w Sylwii ogromny ból. Zabolało ją to bardziej niż widok ich wspólnego pocałunku. Stała jak słup soli na chodniku i patrzyła na nich jak zahipnotyzowana. Kiedy Rafał wrzeszczcie oderwał się od ust kochanki, zauważył ją. Nie było awantury, nie było emocji. Spokojnie uzgodnili warunki rozstania. Sylwia nie chciała płakać, robić scen, nie chciała, aby on widział, że ją to tak bardzo boli, że mimo wszystko jej zależy, że cierpi.

Jak co roku przed świętami wzięła krótki ur lop. Co prawda nie miała już męża, ale miała ukochanego syna. Dwa tygodnie przed świętami Mateusz zadzwonił, z prośbą, aby mogli przyspieszyć święta i zrobić wigilię trochę wcześniej niż narzucał to kalendarz. Ojciec wykupił jemu i jego dziewczynie pobyt na święta we Włoszech. Mateusz nie był zadowolony z terminu, był między młotem a kowadłem. Nie chciał robić przykrości ojcu, ale nie chciał też zrobić przykrości matce. Zaproponował więc to, co — w jego opinii — było salomonowym rozwiązaniem, czyli wcześniejszą wigilię tuż przed wyjazdem do Włoch. Sylwia nie wyobrażała sobie świąt bez syna, rozumiała jednak, że jest on już dorosły i nie może trzymać go uwiązanego przy swojej spódnicy. Nie chciała być jednym z tych rodziców, którzy zawłaszczają dla siebie swoje dzieci, nawet gdy są już dorosłe, nie pozwalając im żyć swoim życiem. Chciała, aby jej syn spełniał swoje marzenia, swoje nie jej. Wiedziała też, że Rafał wykupił ten wyjazd Mateuszowi w terminie świąteczny z premedytacją, że zrobił to specjalnie, aby ją zranić. Wiedział przecież jak ważne są dla niej święta, mógł wykupić wycieczkę synowi w innym czasie. To wszystko mocno ją przybiło. Święta w tym roku nie zapowiadały się na wesołe i szczęśliwe. Niecały tydzień przez świętami została sama z psem. Jej przyjaciółka Beti zaprosiła ją na wigilię do siebie. Początkowo odmówiła, chciała być sama. Wiedziała, że spotkałaby się z życzliwością ze strony Beti i jej męża, ale nie czułaby się dobrze, byłaby jak jakaś rzecz położona przez roztargnioną gospodynię przez pomyłkę nie na swoim miejscu. Mąż Beti pracował za granicą. Przyjeżdżając na święta do domu na pewno chciał spędzić czas razem z żoną. Sylwia nie chciała być trzecim kołem u wozu. Beti i Tomek jednak nie przyjmowali do wiadomości odmowy.

— Przyjeżdżam po ciebie przed południem i masz być gotowa. Nie myślisz chyba, że zostawię cię samą w wigilię. Poza tym potrzebuje pomocy przy przygotowywaniu wigilii, nie będę sama tego wszystkiego pichciła — stwierdziła kategorycznie.

Sylwia nie miała siły się sprzeczać, przyjęła więc zaproszenie.


Tuż przed wigilią wybrała się na codzienny spacer z psem. Szła tak przed siebie rozmyślając o swoim życiu. Rozejrzała się wokół.

— Laki! Laki! — krzyknęła przywołując swojego ukochanego czworonoga.

Z oddali usłyszała wesołe szczekanie. Stojąc tak po kostki w śniegu obserwowała jak biszkoptowy, kudłaty pies biegnie do niej wesoło podkasując.

— Chodź, wracamy do domu — powiedziała głaskając czule czworonoga.

Zbliżając się do swojego domu już z daleka zobaczyła przed bramą czarne auto, obok którego stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Zbliżyła się do nieznajomego. Nieznajomy, ubrany w jeansy i w skórzaną kurtkę podszytą futrem, spoglądał na nią głęboko niebieskimi oczami, które bardzo pasowały do jego, nieco przydługich, blond włosów. Laki, z ogromną ciekawością podbiegł do nieznajomego, obwąchał go uważnie i z wyraźnym zadowoleniem zamerdał ogonem. Nieznajomy pieszczotliwie potarmosił jego długą sieć i pogłaskał go po głowie.

— Dzień dobry — odezwał się w stronę Sylwii.

— Dzień dobry — odpowiedziała niepewnie.

— Szukam Pani Sylwii Paterskiej-Kamińskiej. Nie wie pani gdzie mogę ją spotkać?

— Wiem — odpowiedziała Sylwia krótko zakładając za ucho niesforny kosmyk ciemnoblond włosów.

— Zdradzi mi pani tą tajemnicę?

— Ja nazywam się Sylwia Kamińska. Mogę wiedzieć z kim mam przyjemność?

— Dzień dobry, nazywam się komisarz Artur Hartmann — odpowiedział mężczyzna wyciągając legitymację policyjną.

Sylwię przeszedł nieprzyjemny dreszcz. — Czyżby coś się stało? — Pomyślała z niepokojem.

— W czym mogę panu pomóc? — Odpowiedziała ukrywają narastający niepokój.

— Możemy chwilę porozmawiać gdzieś w środku? — Zapytał spoglądając na dom — Przebyłem długą drogę tu do pani.

— Zapraszam — odpowiedziała krótko wystukując kod do bramy.

Weszli do domu. Pierwszy jak zwykle wpadł do domu Laki otrzepując sierść z wilgoci, chlapiąc niemiłosiernie na boki topniejącym już na jego sierści śniegiem. Radośnie merdając ogonem prowadził oboje do salonu jak przystało na gospodarza domu.

— Zapraszam — powiedział Sylwia wskazując ręką krzesło w salonie — Napije się pan czegoś? — Zapytała bardziej z grzeczności, niż chęci ugoszczenie obcego mężczyzny. Dziś miała podły, nostalgiczny nastrój. Nie była w nastroju do rozmów z kimkolwiek.

— Jeśli można to poprosiłbym kawę — odpowiedział zacierając zziębnięte ręce. Przyjechałem z daleka i droga trochę dała mi trochę w kość — powiedział uśmiechając się.

Siedzieli oboje naprzeciw siebie przy stole przy filiżance gorącej kawy i pierniczkach, które Sylwia upiekła na wcześniejszą wigilię z Mateuszem i Martą.

— Co pana do mnie sprowadza? — zapytała z nadzieją, że mężczyzna szybko wyjaśni o co mu chodzi i sobie pójdzie, a ona zostanie sama ze swoimi myślami.

— Przyjechałem z Bydgoszczy. W sprawie Władysława Paterskiego. Znała go pani?

— Nie — odpowiedziała Sylwia szczerze zdziwiona tym pytaniem.

— Na pewno? — Spytał mężczyzna bacznie jej się przyglądając.

— Na pewno — odpowiedziała stanowczo — jedyne, co mogę powiedzieć, to że tak nazywał się mój dziadek, ale ja go nigdy nie poznałam.

— A pani ojciec? Może on mógłby mi coś o nim powiedzieć…

— Mój ojciec też nigdy go nie poznał, a poza tym mój ojciec jest po wylewie, bez kontaktu. Obecnie przebywa w hospicjum.

— Przykro mi. Mogę wiedzieć dlaczego tak się stało, że ani pani, ani pani ojciec nie poznaliście pana Paterskiego?

— Zostawił moją babkę kiedy ojciec miał kilka miesięcy, wyjechał i już nigdy nie wrócił. Nie mamy z nim nic wspólnego — stwierdziła z nutą wyczuwalnego żalu w głosie.

— A jednak z jakiegoś powodu szukała go pani — stwierdził z nutą podejrzliwości w głosie.

— A skąd pan o tym wie? — Spytała szczerze zdziwiona.

— Wyszło to w trakcie śledztwa, które prowadzę.

— Śledztwa? A co ja mam z tym wspólnego z pana śledztwem?

— Pani na razie nic, ale nazwisko pani dziadka wypłynęło w głośnej sprawie czyścicieli działek. Może pani słyszała?

— Nie, nie słyszałam — zaprzeczyła — a o co chodzi w tej sprawie?

— W wielkim skrócie mogę jedynie powiedzieć, że pewna zorganizowana grupa przestępcza wymuszała na starszych, samotnych ludziach przepisywanie ich majątków, domów, działek na podstawionych ludzi, tak zwanych słupów. Potem te działki były sprzedawane. Słup, który był najczęściej jakimś bezdomnym, albo pijaczkiem, otrzymywał niewielką dolę, a reszta szła do kieszeni przestępców.

— A co ja mam z tym wspólnego? — zapytała ostrzej niż zamierzała.

— To właśnie próbuje ustalić — odpowiedział spokojnie.

— Czy pan mnie o coś oskarża?

— Nie, skądże znowu. Chodzi o to, że pani dziadek pasował do wzorca ofiary tych ludzi, a nawet można powiedzieć, że był łakomym kąskiem dla przestępców ze względu na dość pokaźny majątek i to, że nie miał bliskiej rodziny, która by upomniała się o jego majątek. To znaczy tak sądziliśmy dopóki nie ustaliliśmy, że jednak ma rodzinę, która go poszukiwała, czyli panią. Na razie więc chcę się dowiedzieć dlaczego szukała pani Władysława Paterskiego, skoro — jak pani mówi — nigdy się z panią nie kontaktował i — jak sądzę nie szukał tego kontaktu.

— Dobrze, w takim razie proszę bardzo, opowiem panu tą dość banalną historię. Jakiś czas temu zainteresowałam się genealogią. Zaczęłam pracować nad drzewem genealogicznym mojej rodziny. Teraz jest to nieco łatwiejsze. Archiwa Państwowe digitalizują wiele swoich zbiorów, wiele informacji można odszukać w Internecie. Od kilku lat pracowałam nad odtworzeniem historii mojej rodziny i udało mi się dotrzeć nawet do dziesiątego pokolenia. Jedyne miejsce gdzie utknęłam był ojciec mojego ojca, czyli Władysław Paterski. Nic o nim nie wiedziałam.

— Jak to możliwe? Przecież w rodzinie rozmawia się o przodkach.

— Nie w mojej, a przynajmniej w nie w przypadku tego przodka. Moja świętej pamięci babcia zawsze uparcie twierdziła, że jest wdową. Nigdy nie chciała powiedzieć nic więcej, nawet tego gdzie jest pochowany jej świętej pamięci mąż. Raz twierdziła, że nie żyje, raz, że zaginął. Ojca wychowywała sama, wraz ze swoimi rodzicami, nigdy nie wyszła drugi raz za mąż.

— Nikt nigdy nie wspomniał o nim, choćby przypadkiem?

— W rodzinie panowała dziwna zmowa milczenia. Wszyscy zachowywali się jakby on nigdy nie istniał.

— Nigdy pani o niego nie pytała?

— Pytałam, ale każdy kogo zapytałam zbywał mnie, albo mówił, że był to zły i nieodpowiedzialny lekkoduch, który zostawił żonę i maleńkie dziecko wyjechał gdzieś na Ziemie Odzyskanie i tam niedługo potem zmarł.

— A pani ojciec?

— Ojca też pytałam, ale on też niewiele wiedział, mówił, że jego matka nigdy nie chciała rozmawiać o swoim mężu, a jego ojcu. A babcia mojego ojca mówiła o swoim zięciu wyłącznie źle. Dlatego, mój ojciec, kiedy za którymś razem, usłyszał same złe słowa na jego temat, przestał pytać.

— Dlaczego więc zaczęła pani jednak szukać Władysława Paterskiego?

— Zawsze gdzieś z tyłu głowy miałam słowa jednej z ciotek, która jako jedyna, jeden, jedyny raz powiedziała o nim coś więcej. Mało tego, mówiła o nim dobrze. Powiedziała, że był to bardzo dobry człowiek i został skrzywdzony przez rodziców mojej babki, czyli swoich teściów. To puste miejsce w moim drzewie genealogicznym męczyło mnie coraz bardziej. Chciałam wiedzieć kim jestem, kim są moi przodkowie, dlaczego ta historia tak się skończyła? Dlaczego mój ojciec wychowywał się bez ojca. Zaczęłam więc pisać do urzędów stanu cywilnego, Archiwum Państwowego, szukać w Internecie, dzięki czemu najpierw uzyskałam akt ślubu moich dziadków, a wraz z nim informacje o jego rodzicach i dacie urodzenia. Potem udało mi się pozyskać kopię jego akcie urodzenia, w którym była adnotacja o dacie i miejscu śmierci. Tak dowiedziałam się, że dziadek nie umarł wiele lat temu, ale całkiem nie dawno. Co i tak niczego nie zmienia, bo już nie będę miała szansy dowiedzieć się niczego więcej.

Komisarz Hartmann upił łyk kawy przegryzając pierniczkiem. Przyglądał się bacznie Sylwii obserwując każdy jej ruch i wyraz twarzy. Jego głębokie, przenikliwe spojrzenie niesamowicie błękitnych oczy sprawiło, że przeszedł ją dziwny dreszcz. Sylwia czuła się zażenowana tym, jak uważnie przyglądał się jej komisarz.

— Może mi pan wyjaśnić skąd pan wie, że szukałam dziadka i co pana zdaniem mam wspólnego z tą aferą działkową?

— Skąd wiem, że szukała pani dziadka? — powtórzył pytanie — Z pani wniosku o udostępnienie danych dziadka, który skierowała pani do urzędu stanu cywilnego w Bydgoszczy. Jak już pani wspominałem prowadzimy bardzo dużą, zakrojoną na szeroką skalę sprawę związaną z oszustwami i wyłudzeniami. Podczas przeszukania w jednym z mieszkań należącym do członka gangu, który rozpracowujemy znaleźliśmy testament pani dziadka, spisany około pół roku przed jego śmiercią, zgodnie z którym cały swój majątek w postaci miedzy innymi dużego pensjonatu, wielkiej stadniny koni i kilkuset hektarów ziemi przepisuje na swoją jedyną wnuczkę, czyli panią.

— To musi być jakaś pomyłka. Jak już panu mówiłam on nigdy się ze mną nie kontaktował, ani z moim ojcem. Poza tym nigdy nie przyjęłaby od niego niczego.

— Dlaczego?

— Jak już mówiłam nie chciał mieć nic wspólnego ze mną, dlaczego więc ja miałbym chcieć mieść coś wspólnego z nim?

— Z doświadczenia wiem, że pewne sprawy nie zawsze są takie na jakie wyglądają.

— Dla mnie jest to jasne.

Hartmann uśmiechnął się lekko przyglądając się Sylwii uważnie.

— Ze znalezionego przez nas testamentu wynika, że dziadek chciał pani przekazać ogromny majątek — powiedział powoli — odrzucenie takiego spadku na pewno nie byłoby łatwe.

— Dla mnie byłoby łatwe. Zresztą, jak pewnie już pan sprawdził, zmienił zdanie bo żadnego spadku mi nie przekazał. Nie miałam więc okazji przekonać się czy odrzucenie spadku jest łatwe czy trudne.

— Owszem, sprawdziłem. Faktycznie, ostatecznie nie przekazał pani spadku, ale mam wątpliwości, czy na pewno zmienił zdanie w tej sprawie.

— A to dlaczego?

— Kiedy zaczęliśmy sprawdzać sprawę majątku pani dziadka okazało się, że przepisał on wszystko co miał obcej sobie osobie również w drodze testamentu, tym razem spisanego tuż przed śmiercią.

— Cóż, miał przecież takie prawo…

— Miał, owszem, miał, ale mamy wątpliwości czy testament ten był spisany później, niż ten który dotyczył pani. Analiza testamentu wykazała, że mógł być on sfałszowany lub spisany pod przymusem. Jeśli uda się to udowodnić to pani może być spadkobierczynią i ubiegać się o obalenie tamtego testamentu.

— Nie będę się o nic ubiegać. Nie przyjmę niczego po człowieku, który się mnie wyparł. Majątek to nie wszystko. I nie chcę mieć nic wspólnego z tą sprawą

— Już pani ma, chcąc nie chcąc.

Komisarz zamyślił się chwilę.

— Czy może mi pani opowiedzieć coś o pani rodzinie, może jest coś o mogłoby mnie naprowadzić na jakieś rozwiązanie w tej sprawie.

— Mieszkam w Kowalach od urodzenia, podobnie jak mój ojciec, babka, jej rodzice i kilka pokoleń wstecz. Z tego co udało mi się ustalić również dziadek Paterski pochodził stąd, podobnie jak jego rodzice i przodkowie. Udało mi się to ustalić na podstawie aktu ślubu moich dziadków, który — jak już panu mówiłam — otrzymałam z urzędu stanu cywilnego, a to pozwoliło mi poznać dane jego rodziców, co z kolei umożliwiło mi ustalenie jego przodków na podstawie ksiąg kościelnych zdigitalizowanych i opublikowanych w Internecie.

— Czy wiedziała pani, że dziadek już nie żyje?

— Już panu mówiłam przecież, że tak. Wiedziałam.

— Skąd? Może pani powtórzyć?

— Wystąpiłam do archiwum państwowego o wydanie aktu urodzenia. Kiedy go otrzymałam na marginesie kościelnej księgi urodzeń widniała notatka o dacie i miejscu jego zgonu. Na tej podstawie wystąpiłam do urzędu stanu cywilnego w Bydgoszczy o wydanie aktu zgonu.

— I to się zgadza, stąd właśnie wiem, że szukała pani swojego dziadka.

— Ok, no to wszystko jasne. A czy mogę wiedzieć, dlaczego pan uważa, że mój dziadek padł ofiarą tych przestępców?

— Już mówiłem, znaleźliśmy jego testament.

— No tak, ale to jeszcze nic nie znaczy, tak naprawdę.

— Nie, ale mamy inne poszlaki, o których na razie nie chciałbym mówić, na razie to sprawdzamy.

Hartmann odstawił filiżankę, podziękował za poczęstunek i informacje i zaczął zbierać się do wyjścia. Sylwia odprowadziła go do drzwi. Mężczyzna wychodząc odwrócił się jeszcze do niej i spytał:

— Czy to są wszystkie informacje jakie posiada pani na temat Władysława Paterskiego?

— Tak, to wszystko — zamierzała zamknąć drzwi za komisarzem — Chociaż..

— Tak?

— Archiwista, który przesłał mi akt urodzenia dziadka, napisał, że

w archiwum są jeszcze dodatkowe bardzo obszerne dokumenty dotyczące moich dziadków.

— Ma pani te dokumenty?

— Nie, ale wystąpiłam o ich udostępnienie i czekam na odpowiedź.

— Czy mógłbym prosić o ich udostępnienie kiedy je pani otrzyma?

— Nie widzę problemu, jeśli to pomoże w śledztwie…

— Dziękuję. Proszę zapisać mój numer telefonu. Bądźmy w kontakcie.

— Dobrze. Do widzenia.

— Do zobaczenia.

Sylwia patrzyła jak Hartmann idzie w kierunku bramy, a Laki wesoło skacze wokół niego.

Rozdział X

1954 r.

Słońce chyliło się już ku zachodowi. Lipiec w tym roku był wyjątkowo pogodny.

— Będzie w tym roku urodzaj. Pogoda dopisuje — powiedział wesoło Władek.

Maria spojrzała na niego z uśmiechem.

— Wracajmy lepiej do domu. Zmrok już zapada, a w domu jeszcze obrządki czekają — powiedziała zarzucając na plecy swoje długie, grube warkocze.

Władek chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie.

— Ojce dadzą sobie radę sami — mruknął.

Chwycił ją mocno w pasie i pocałował w usta. Maria wyrwała mu się ze śmiechem.

— To, że niedługo bierzemy ślub, to nie znaczy, że możesz sobie pozwalać, a poza tym jeszcze ktoś nas zobaczy i będą plotki.

— Nikogo już nie ma na polu, tylko my zostaliśmy. A plotki… niech sobie będą i tak niedługo będziesz moją żoną.

Władek ponownie przyciągnął Marię do siebie. Zrobił to tak mocno, że nie mogła złapać tchu. Całował ją łapczywie i namiętnie, aż pociemniało jej w oczach.

— Władek, nie…

— Ciiiii — szepnął jej do ucha — Chodź tu do mnie.

Pociągnął ją ku sobie i oboje jak dłudzy wpadli w stojącą obok kopkę zboża. Zaśmiali się jednocześnie. Władek rozpiął szybko koszule, zdjął ją i pościelił Marii przyciągając ją do siebie.


— Gdzieś ty była tyle czasu? — Matka krzyknęła zdenerwowana do Marii — już całkiem ciemno jest, a roboty jeszcze kupa.

— Na polu, kopki stawiałam. Chciałam skończyć… — mruknęła Maria zawstydzona tym co się stało w drodze do domu. Na samo wspomnienie oblał ją rumieniec.

— Kolacje idź naszykuj ojcu, raz dwa — podniesionym głosem polecenie wydała matka i poszła do ogrodu zanieść kurom jedzenie, które zobaczywszy ją z głośnym gdakaniem biegły za nią aż do drewnianego koryta ustawionego pod starą jabłonią.

Maria udała się do domu szykować kolację rozmyślając o zbliżającym się ślubie z Władkiem. Miała szczęście. Władek, choć niezbyt majętny, to robotny był, zaradny i najprzystojniejszy w całych Kowalach. Nie przejmowała się tym, że Władek niewiele ma. Oboje mamy po dwie ręce to i wszystkiego się dorobimy — myślała w duchu. Ojciec przecie najbogatszy w całej wsi, morgów ma dostatek. Choć już wywianował starszych braci i siostry to jeszcze dużo zostało do podziału między tę dwójkę, która została w domu. Ojciec już starszy jest, pole na nas przepisze, podzieli na Tadka i mnie — rozważała w duchu. Władek niewiele dostanie od ojców, bo biedni i wiele nie mają, ale to dostaniemy nam wystarczy — myślała.

Rozdział XI

Jesień już nadchodziła powoli. Maria wybrała się koszykiem na grzyby. Spacerowała już dłuższy czas po lesie. W tym roku było dużo grzybów, więc koszyk Marii napełniał się dość szybko dostojnymi prawdziwkami, brązowymi podgrzybkami i żółciutkimi kurkami.

— Na grzyby widzę się wybrałaś — Marię z zamyślenia wyrwał głos Romka Kowala.

— A no wybrałam się, ty widzę też grzybów szukasz — odpowiedziała wesoło schylając się po kolejnego dorodnego prawdziwka.

— A no szukam, ale widzę, że mam szczęście bom ciebie znalazł — powiedział Romek przyglądając się lubieżnie Marii.

— Dajże spokój, głupoty prawisz — Maria odwróciła się na pięcie z zamiarem oddalenia się.

— Ejże, coś tak płocha? — Romek podskoczył do niej jednym susem i złapał ją mocno za rękę. Przyciągnął ją do siebie na siłę.

— Od dawna mam na ciebie oko — szeptał Romek próbując pocałować Marię.

Dziewczyna wyrywała się z jego objęć i próbowała odepchnąć niechcianego adoratora.

— Zostaw mnie! — Krzyknęła odpychając go z całej siły.

Zaczęła biec w kierunku drogi, chciała jak najszybciej się oddalić z tego miejsca. Nagle potknęła się i przewróciła rozsypując koszyk z grzybami. Zanim zdążyła się pozbierać Romek dopadł do niej i rzucił się na nią próbują sięgnąć ręką pod jej spódnicę.

— Nie rzucaj się tak — mruczał przyciskając ją swoim ciałem do ziemi — nie udawaj takiej świętej, myślisz, że nie widziałem co robiłaś z Władkiem w kopce żyta? — Syczał jej do ucha — Nie ruszaj się bo wszystkim opowiem jakaś łatwa. A jak będziesz grzeczna, to się tylko trochę zabawimy i nic się nie stanie.

Marii pociemniało w oczach. Ostatkiem sił podciągnęła kolano i uderzyła napastnika w krocze. Ten skulił się z bólu. Maria zdołała się wyrwać z jego uścisku, wstała i zaczęła biec ile tchu w piersiach do drogi licząc, że tam ludzie na polach będą i napastnik już jej nie dopadnie. Wybiegła na drogę cała w nieładzie. Zanim zdążyła poprawić ubranie i włosy od strony Wygonów nadjechał Władek furmanką.

— Stało się coś? Zapytał z niepokojem widząc ją z potarganymi włosami i poszarpanym ubraniu.

— Nie, odpowiedziała — starając się uspokoić — na grzybach byłam — wyjaśniła poprawiając warkocz i gładząc spódnicę.

— To gdzie masz koszyk z grzybami? — zapytał przyglądając się jej uważnie — i czemu ma takie potargane ubranie?

— Chyba… chyba widziałam wilka, przestraszyłam się, zaczęłam uciekać, przewróciłam się i zgubiłam koszyk — wyjaśniła nie patrząc na niego i ocierając łzy płynące z oczu.

— No dobrze, już dobrze, siadaj zawiozę cie do domu — powiedział uspokajająco Władek.

Zeskoczył z wozu, aby pomóc jej wsiąść na furmankę.

— Nie — powiedziała Maria odsuwając się, kiedy Władek chciał chwycić ją w pasie i posadzić na koźle — Sama wejdę — mruknęła.

Maria wgramoliła się niezgrabnie na furę czując ból jaki zadał jej Romek napadając na nią. Ujechali kawałek w ciszy. Maria nie miała ochoty na rozmowy.

— Eeee Maryśka, grzybki żeś zgubiła! — usłyszeli oboje ironiczny głos Romka, który stał na brzegu lasu trzymając w ręku koszyk Marii. Władek zatrzymał konia. Zeskoczył z wozu i podszedł do Romka powoli mierząc go wzrokiem.

— Skąd to masz? — zapytał ostro.

— Znalazłem.

— Gdzie?

— W lesie. Widać Marysi strasznie się spieszyło do domu, że aż grzybki pogubiła — powiedział Romek patrząc lubieżnie na Marię mieląc w zębach źdźbło trawy.

Władek wyrwał mu z ręki koszyk i wrócił do wozu. Postawił go obok Marii.

— Chciałeś coś jeszcze powiedzieć? — zapytał groźnie odwracając się gwałtownie do Romka.

— Nie, nic — powiedział Romek uśmiechając się złośliwie odszedł w głąb lasu.

Władek wskoczył na kozła i bez słowa ruszył ponaglając konia lejcami. Całą drogę do domu oboje milczeli. Maria bała się powiedzieć Władkowi, co chciał jej zrobić Romek. Gdyby powiedziała mu prawdę, myłby go zabić nawet w złości. A wtedy ona by go straciła, poszedł by jeszcze do wiezienia, a ona sama by została, bez niego.

Rozdział XII

Maria wracała z ogrodu z koszykiem pełnym dopiero co zebranych jaj. Usłyszała ciche gwizdanie, znak jaki miała umówiony z Władkiem. Rozejrzała się dokładnie. W szarówce dnia zobaczyła swojego ukochanego, który stał oparty o drzewo. Podeszła do niego powoli.

— Jesteś wreszcie — powiedział z uśmiechem przyciągając ją do siebie — ckniło mi się za tobą.

Maria bez słowa przytuliła się do niego obejmując go rękami w pasie. Przy nim czuła się taka bezpieczna. Odkąd Romek napadł ją w lesie starała się nie chodzić nigdzie sama.

— Czemu jesteś smutna? — Zapytał.

— Władek…

— Co? No mówże, co się takiego stało?

— Władek, ja chyba w ciąży jestem — powiedziała ze łzami w oczach.

Władek znieruchomiał. Złapał ją delikatnie za ramiona i odsunął lekko od siebie. Spojrzał na nią łagodnie.

— Nic to, przecie za niedługo nasze wesele. Dbaj ino o siebie, żeby dzieciak zdrowy się urodził — powiedział patrząc gdzieś ponad jej głową.

— Nie gniewasz się? — Spytała z przestrachem.

— O cóż miałbym się gniewać… — zapytał głuchym głosem.

Władek bardzo chciał wierzyć Marii, kochał ją, ale wiejskie plotki rozsiewane przez Romka, zaczynały mu coraz bardziej odbierać pewność siebie. Widział przecież, jak Maria nie tak dawno wybiegła z lasu, a za nią wyszedł zadowolony z siebie Romek. Władek już kilka razy pytał Marię, co tam się wydarzyło, ale ona uparcie twierdziła, że nic się stało i że przestraszyła się wilka. Nie dalej jednak jak wczoraj, jego siostra przyszła w odwiedziny do rodziców, i słyszał jak mówiła do matki, że ludzie opowiadają, jakoby Maria była w ciąży, ale prawdziwy tatuś się ulotnił, więc stary Leśniewski kupił sobie zięcia i ojca dla przyszłego wnuka za obietnicę kilku mórg pola. Najbardziej go zabolało stwierdzenie, że plotka głosiła, że to Władek zgodził się być tym kupiony zięciem, bo i groszem nie śmierdzi.

Rozdział XIII

Ślub zaplanowany na Święta Bożego Narodzenia zbliżał się wielkimi krokami. Maria mierzyła sukienkę ślubną.

— Chodźże tu, pokaż no się — zawołała matka.

Maria wyszła do kuchni ubrana w białą sukienkę kuląc się w sobie.

— Ciasna ta suknia, cała opięta, trza ją poprawić — orzekła matka — Przytyłaś? — zapytała uważnie przyglądając się córce. — Odwróć no się — nakazała matka surowy głosem.

Matka uważnie przyglądała się córce, kiedy ta zdjęła sukienkę do poprawki.

— Maryśka ty w ciąży jesteś! — Krzyknęła matka — Ojciec! Ojciec! — Wrzeszczała matka na cały głos.

— Czegóż się tak drzesz? — Zapytał gniewnie ojciec Marii wchodząc do izby.

— Przyjrzyj no się córce! — Wrzasnęła matka.

— A czemuż to mam się jej przyglądać? Co to ja jej nie widział? — zapytał ojciec patrząc na Marię, która stała ze spuszczoną głową, a łzy jak groch skapywały z jej oczy prosto na podłogę.

— Nie widzisz?

— Co mam widzieć? — Zapytał ojciec poirytowany.

— Toć to Maryśka w ciąży jest! — krzyknęła matka — Taki wstyd przed ludźmi! Jak ja się na oczy na wsi pokażę! Taki wstyd! — biadoliła — Przyznaj się, zgwałcił cię!? Tylko mi nie mów, że sama na to pozwoliłaś!

— Mamo, proszę… — szepnęła cicho Maria łykając łzy.

— Mów wszystkim, że cię zgwałcił! — wrzeszczała — Taki wstyd! Taki wstyd! Do ołtarza z brzuchem! Gdzieś się z nim gziła!

Maria stała ze spuszczonym wzrokiem, a wielkie łzy skapywały prosto na podłogę.

Ojciec zmierzył wzrokiem Marię od góry do dołu. Pociągnął dym z fajki. Oparł łokieć na kolanie ciągle patrząc na córkę.

— Z Władkiem zaszłaś? — zapytał z ukrywanym spokojem.

— Tak — odpowiedziała cicho Maria.

— Chociaż tyle… mruknął ojciec — zanim się dzieciak urodzi będziecie już po weselu.

— I co z tego? — krzyczała matka — bo to ludzie nie umieją liczyć?

Maria poszła zdjąć suknię. Czuła się strasznie upokorzona i samotna.


Ojciec wziął swój skórzany kożuch, fajkę i wyszedł przed dom. Nie chciał słuchać wrzasków żony, ani patrzeć na łzy córki. Chciał chwilę pomyśleć, zastanowić się. Siedział tak już jakiś czas na ławeczce przed domem pykając fajkę i odpoczywając po pracowitym dniu. Z oddali zobaczył Władka, który zmierzał ku niemu nieco się zataczając. Kiedy zbliżył się do domu zauważył przyszłego teścia siedzącego na ławce.

— A cóż to Władek, kawalerskie opijasz? — Zapytał ojciec Marii.

— A opijam, ale nie wiem czy dobrze robię… — odburknął buńczucznie Władek.

— A czemuż to?

— A temu, że ludzie się ze mnie śmieją. Romek od Kowalów chwali się, że suchym szwagrem został?

— A czyimż to?

— A moim! — Odkrzyknął z nerwami młody człowiek.

— I ty mu wierzysz?

— Nie uwierzyłbym, ale na własne oczy widziałem?

— Co widziałeś?

— Widziałem jak Maryśka z lasu wypadła cała rozchełstana, a za nią Romek zadowolony jak kot co się mleka opił. A teraz chwali się po wsi co to on z Maryśką nie robił. A Maryśka w ciąży jest i ja teraz nie mam pewności czy to moje! — Krzyczał Władek.

— Władek — powiedział spokojnie starszy człowiek — gorąca krew w tobie, pijany jesteś, połóż się, prześpij się, jutro porozmawiamy.


Nazajutrz obaj mężczyźni usiedli na tej samej ławeczce, na której wczorajszego wieczoru siedział ociec Marii. Długo rozmawiali, czasem spokojnie, czasem podniesionym głosem.

— Nikt jej nie zechce z bękartem, a ja nie swojego chował nie będę. Oszukała mnie — mówił w złości Władek.

— Skąd wiesz, że to nie twoje? — spytał spokojnie starzec.

— Nie wiem, ale też nie wiem czy moje?

— A jeśli twoje to zostawisz dzieciaka i jego matkę na ludzkie potępienie? — Spytał starzec nie patrząc na Władka.

Władek zasępił się nic nie odpowiadając.

— Władek — powiedział stary Leśniewski — co to będziemy gadać po próżnicy. Zapomnij o swoich wątpliwościach. Po ślubie przepisze wam 15 morgów, dorzucę trzy jałowice, dwie kobyły, grosza sypnę. Dom jest duży, murowany, najładniejszy w całej wsi, mieszkać będziecie mieli gdzie. Tadek nie długo się żeni i pójdzie na gospodarkę do Anieli. Sami tu będziecie, wszystko twoje będzie.

Władek długo milczał. Miał wątpliwości. Kochał Marię, ale czuł się zraniony plotkami i upokorzeniem, jakie go spotkało. Kiedy pytał Marię o to co się wtedy stało w lesie, ona się oburzała, że je nie wierzy. Raz nawet w złości, z płaczem wypomniała mu, że sam zrobił jej dziecko, a teraz chce się wymigać i ją zostawić. Czuł się skołowany i upokorzony tym, że ludzie myślą, że swój honor sprzedał za kawałek ziemi. Z drugiej jednak strony nie wyobrażał sobie życia bez Marii. Przyjęcie propozycji od starego Leśniewskiego oznaczałoby potwierdzenie plotek na jego temat.

— Zastanowię się — mruknął do starego Leśniewskiego. Wstał i odszedł nie oglądając się za siebie.

Maria stała schowana przy oknie z przerażeniem słuchając rozmowy między ojcem i jej przyszłym mężem. Łzy płynęły jej po policzku.

— Jak on mógł przehandlować mnie za krowy i świnie — myślała rozżalona. To on mnie zwiódł, to jego dziecko, nigdy go nie zdradziłam. Romek mnie napadł. Jak on mógł. Nienawidzę go. Nienawidzę…

Rozdział XIV

Maria starała się z całych sił być dobrą żoną i matką. Z całych sił starała się zapomnieć Władkowi to, że jej nie uwierzył, że posądził ją o zdradę, że zgodził się na ślub w zamian za obiecany przez ojca majątek. Ta zadra tak mocno tkwiła w jej sercu, że nie potrafiła już zaufać Władkowi. Władek z kolei — widząc, że jego żona coraz bardziej się od niego odsuwa — coraz częściej miał wątpliwości co jej prawdomówności. Tak go to męczyło, że coraz więcej pił, nie przychodził na noc do domu, nocując w stajni, i coraz częściej zadawał sobie pytanie czy Maria go nie zdradziła. A może syn, który niedawno im się urodził nie jest jego. Może to Romka dzieciak. Może Maria go oszukała. Romek przecież jest żonaty, nie wziął by jej za żonę. Dlatego pewnie mnie wrobiła w dzieciaka — myślał coraz częściej. Nieporozumienia między młodymi coraz częściej zauważała stara Leśniewska, stając po stronie córki. Coraz częściej pozwalała sobie na słowne przepychanki z zięciem, najczęściej pod nieobecność męża, ponieważ ten zakazał żonie wtrącania się do młodych. W końcu sytuacja stała się tak napięta, że Władek postanowił szczerze porozmawiać z żoną.

— Marysia, słuchaj, tak dalej się nie da — powiedział spokojnie kiedy zostali sami. Twoja matka zatruwa mi życie, ty słuchasz jej, nie traktujesz mnie jak męża, ale jak jakiegoś parobka, co to tylko do pola się nadaje. Ja tu dłużej nie wytrzymam. Wyprowadźmy się do moich rodziców. Tam będzie więcej spokoju. Pomału postawimy sobie swój dom, dorobimy się…

— Mam mieszkać z twoimi rodzicami i siostrami na kupie? Gdzie? Mamy się gnieść w jednej chałupie w kilkanaście osób kiedy tu mamy duży dom?

— Marysiu tam przynajmniej nikt nie będzie mnie poniżał, ciebie też nie, gwarantuję ci to.

— Nie będzie mnie poniżał? — spytała ze złością — Nikt nie poniżył mnie tak jak ty!

— Co? O czym ty mówisz?

— Przehandlowałeś mnie za krowy i świnie… — powiedziała cicho Maria ze łzami w oczach.

— Co?

— Co, co? Myślisz, że nie słyszałam o czym rozmawiałeś z ojcem przed ślubem!?

— Marysia, byłem zły, zaskoczony propozycją twojego ojca, a jeszcze na dodatek Romek chwalił się….

— Romek, Romek! Ciągle ten Romek! Wierzysz jemu czy mnie?! — W jej oczach zobaczył ogromy żal i złość.

— To co robiłaś z nim z lesie! — Krzyknął zezłoszczony.

— Nic nie robiłam! Zbałamuciłeś mnie, a teraz wypierasz się własnego syna! Wynoś się nie chce cie znać! Idź sobie do swojej mamusi i z nią siedź, ja cię nie chce! — Krzyczała Maria łykając gorzkie łzy.

— Marysia… — powiedział Władek chwytając ją z dłoń.

— Zostaw mnie — wyrwał rękę z jego dłoni — Nigdy ci tego nie daruję! Nigdy słyszysz! — krzyczała przez łzy.


Władek obejrzał się smutno na dom gdzie spędził prawie dwa lata. — No nic, skończyło się — powiedział do siebie zarzucając na ramię tobołek ze swoimi rzeczami, które spakował po kolejnej już kłótni z żoną i teściową. Ruszył przed siebie w stronę domu swoich rodziców.

Rozdział XV

Władek od kilku miesięcy mieszkał u swoich rodziców. Marię widywał przelotnie jadąc w pole, albo w kościele. Dziecka nie pozwalała mu odwiedzać — Przecież twierdziłeś, że to nie twoje, to po co chcesz je odwiedzać — rzucała w złości stara Leśniewska zabraniając Marii spotykania się z Władkiem.

— Tak dalej być nie może — powiedział ojciec Władka któregoś wieczoru przy kolacji — musisz coś z tym zrobić, albo w te albo we wte.

— Wiem, już to sobie obmyśliłem.

— Co zamierzasz?

— Pojadę na Ziemie Odzyskane, tam dają ziemie, każdemu kto chce. Założę tam gospodarstwo, zabiorę Marię i Wojtka i zamieszkamy tam z daleka od teściów. Maria przestanie się tak zachowywać, jak tylko matka przestanie ją buntować.

— Więc tak zrób, bo wstyd ludziom w oczy spojrzeć — powiedziała matka — a i patrzeć nie mogę na twoje zmartwienie.

Nazajutrz rano Władek udał się do wsi gdzie mieszkała z mężem jego siostra. Mieli oni tam sąsiada, którego brat wyjechał w świat, teraz ponoć ma wielkie gospodarstwo gdzieś na zachodzie, dobrze mu się powodzi. Helena mówiła, że ponoć tenże brat miał przyjechać do swoich rodziców i do brata w odwiedziny. Postanowił, że go wypyta co i jak.


Zapadał już wieczór. Władek wracał napełniony nadzieją po tym co usłyszał od Witka, który mieszkał od kilku lat gdzieś na Kujawach i nieźle mu się powodziło. Witek wyjaśnił mu, że na Ziemie odzyskane nie ma co jechać. Tam na opuszczone gospodarstwa poniemieckie nie ma co liczyć, są już zasiedlone. Za to w jego wsi mieszka bogata wdowa, która szuka kogoś do pomocy. Władek z rodziną mógłby u niej zamieszkać i jakoś pomału się urządzać. Witek obiecał, że dogada z kobietą, co i jak i napisze jak najszybciej, co ustalił.


Władek z duszą na ramieniu szedł do domu Leśniewskich. Chciał powiedzieć Marii, że Witek napisał i mogą przyjeżdżać nawet zaraz.

— Nigdzie z tobą nie pojadę, nie będę się tułać z dzieckiem po obcych ludziach. Tu mamy dom, gospodarstwo i ojców — powiedział stanowczo Maria, kiedy Władek opowiedział jej o swoich planach.

— Marysiu, nie mogę mieszkać u twoich rodziców, z twoją matką to nie możliwe. Nigdy się nie zgodzimy. Nie wytrzymam tych wszystkich złośliwości z jej strony. Nie usłyszałem od niej dobrego słowa od samego początku. Ona mnie nie szanuje, traktuje jak parobka, ja nie mogę tak żyć! — Tłumaczył Władek.

— Chcesz to jedź, ja nie jadę — uparcie stwierdziła Maria.

— Marysiu nie słuchaj matki, teraz my jesteśmy rodziną, zadbam o nas, obiecuję — tłumaczył.

Maria długo nie odpowiadała. W jej głowie przelatywały sprzeczne myśli i uczucia, miłość do Władka, ale też żal, strach przed nowym, a także słowa matki, która w najgorszych możliwy sposób wypowiadała się o jej mężu, odkąd się dowiedziała, że ojciec obiecał mu niemal całą gospodarkę. Stara Leśniewska zrobiła wszystko, aby mąż nie przepisał niczego na zięcia. Namawiała go do odwlekania spełnienia złożonej obietnicy — Na wnuka przepiszesz, jak dorośnie, a nie obcego będziesz wianował — sączyła mu do ucha złe podszepty.

— Nie pojadę — powiedziała Maria już nieco spokojniej, spuszczając oczy — nie pojadę — powtórzyła ze łzami w oczach — i pobiegła w stronę swojego domu, wokół którego krzątała się matka zerkająca co chwilę w stronę rozmawiających ze sobą młodych.


Władek długo bił się z myślami, co robić. Ostatecznie doszedł do wniosku, że tu w Kowalach nie ma żadnej przyszłości. Żyć z teściami się nie da. Teść mimo, że obiecał mu gospodarstwo nie dotrzymał słowa po wpływem teściowej, ciągle zwlekał i zwlekał. W zasadzie to był parobkiem w swoich teściów. Dodatkowo teściowa nie mogła na niego patrzeć, buntowała Marię, która pod jej wpływem nie chciała z nim żyć. Nie pozwalała mu widywać syna. Może dlatego, że jednak nie był jego dzieckiem? Może jednak Romek coś wiedział? Na przyszłość przy swoich rodzicach też nie mógł liczyć. Sami byli biedni, a na dodatek miał dużo rodzeństwa, zwłaszcza starszych sióstr, które trzeba było wywianować przed ślubem. Dla niego nic nie zostało. Nic go tu już nie trzymało. Postanowił wyjechać.

Rozdział XVI

Władek po kilku miesiącach wrócił do Kowali. Miał nadzieję, że Maria przemyślała wszystko, zatęskniła z nim. Liczył, że jak jej powie, że ma gdzie mieszkać, ma pracę i obiecaną ziemię to jego żona zmieni zdanie i razem wyjadą. Bał się jednak iść do Leśniewskich, nie chciał, aby stara Leśniewska go zobaczyła i wszystko zepsuła. Chciał porozmawiać z Marią sam na sam, bez niczyjej obecności. Miał nadzieję, że zobaczy syna. Poprosił więc swojego szwagra, który dobrze żył z Leśniewskimi, aby poszedł do nich i — w jego imieniu — namówił Marię na spotkanie. Chciał, aby zobaczyli się poza wsią, żeby nikt im nie przeszkadzał. Na miejsce spotkania wybrał Górę Kapturową, gdzie w czasie narzeczeństwa spędzali dużo czas, w właściwie to tam się w sobie zakochali. To tam Władek spotkał któregoś dnia Marię jak zbierała jeżyny i od tego się zaczęło. Miał nadzieję, że to miejsce przypomni Marii jak bardzo się kochali i nadal kochają.

Władek czekał na Marię już od kilku godzin, ale ona nie przychodziła. Może nie mogła wyjść? Może matka ją pilnuje? Może uda jej się wyrwać i zaraz przyjdzie — myślał z nadzieją. Zbliżała się już północ, a Władek nadal czekał. Rozmyślając nad tym co powie Marii usłyszał w zaroślach szelest.

— Marysia? — spytał odwracając się gwałtownie.

— Nie — odpowiedział Janek, jego szwagier — to tylko ja.

— Byłeś? Powiedziałeś? — pytał niecierpliwie Władek.

— Byłem. Powiedziałem jej, że czekasz na Kapturowie.

— I co?

— Wahała się, był taki moment, że chyba już nawet udało mi się ją namówić, ale naszą rozmowę podsłuchała jej matka. Wyszła do mnie i powiedziała, że jej córka nigdzie nie będzie chodzić. Zapytałem Maryśkę czy też tak myśli. Na początku nic nie odpowiedziała, ale wystarczyło, żeby matka na nią spojrzała kiwnęła głową, że nie pójdzie i uciekła do domu z płaczem. Co miałem więc tam robić. Odszedłem.

Władek usiadł na trawie załamany. Janek usiadł przy nim. Milczeli długo.

— Władek — powiedział po chwili — wydaje mi się, że nie masz co sobie głowy zawracać Maryśką. Sam widzisz, że ona matkę woli. Może już innego ma na oku. Romek nie raz mówił, że za cnotliwa to ona nie jest… Władek, tu nie masz co robić, jedź w świat, tam masz przyszłość jakąś, a tu…

Władek długo milczał.

— Może masz rację — powiedział w końcu głuchym głosem przepełnionym bólem i rezygnacją.

— Tak sobie myślę Władek, że to może i tak klątwa nie pozwala ci żyć z Maryśką, jak mąż z żoną…

— Jaka znowu klątwa? Co ty gadasz?

— A wiesz, ludzie gadają, że dziadek starego Leśniewskiego to Żyd był, ale zakochał się w miejscowej dziewczynie, która już miała narzeczonego.

A ponieważ był bogatszy do tego narzeczonego to matka tej dziewczyny zgodziła się na ślub, ale postawiła warunek, żeby ten Żyd na polską wiarę przeszedł.

— No i co?

— No i przeszedł i przyjął nazwisko Leśniewski, ale ten narzeczony niedoszły przeklął młodych w dniu ślubu. Od tego czasu w każdym pokoleniu w ich rodzinie coś złego się dzieje. Ponoć ten Żyd długo nie pożył, a szczęścia wiele nie zaznał, bo zmarł wcześnie, a i wielu potomków się nie doczekał, bo prawie każde dziecko jakie mu się urodziło, za niedługo umierało. Jedynie dwóch synów się dochował, którzy też długo szczęścia małżeńskiego nie zaznali.

— Skąd to wiesz?

— Babka moja opowiadała, że ojciec starego Leśniewskiego po ojcu przejął karczmę i warsztat, ale długo się tym nie nacieszył. Bogaci to oni zawsze byli, ale szczęścia w miłości i w rodzinie nie mieli. Sam wiesz, że stara Leśniewską to już trzecia żona twojego teścia. Poprzednie pomarły nie za długo po ślubie, a i dzieci sporo mu pomarło.

— Ale trzecia żona żyje i nic jej nie jest… — powiedział ze złością Władek przypominając sobie ile teściowa krwi mu napsuła.

— Prawda to, ale czy stary Leśniewski, takie ma z nią łatwe życie? Może i majątku dużo wniosła, bo z bogatej rodziny pochodzi, ale czy to dobra kobieta? Z miłości to raczej on się z nią nie wiązał. Owdowiał, dzieci miał maleńkie, baby potrzebował do ich chowania. I mu się trafiła taka co to i zdrowa była i dzieci zdrowych mu narodziła, ale czy on taki szczęśliwy jest?

— No nie wiem…

— Sam mówiłeś, że dobry chłop z niego, ale już stary i posłuchu u żony — hetery nie ma.

— Ale jak on był w domu to ona nie ważyła się na mnie warczeć.

— No może i tak było, ale on stary jest i niedługo pomrze, a ona zdrowa, silna, młodsza od niego dużo, dopiero jak owdowiej to się weźmie za rządzenie, zobaczysz…


Władek długo jeszcze w nocy rozmyślał o wszystkim co się wydarzyło. Kochał Marię i Wojtka, ale nie mógł tu zostać, bo i po co? Wierzył, że Maria jeszcze się zastanowi i przyjedzie do niego. Postanowił, że na wszelki wypadek zostawi swój adres Jankowi, może Maria kiedyś do niego napisze i się pogodzą. Z tą myślą zasnął, a nazajutrz wcześnie rano wstał spakował się i wyjechał do niewielkiej wsi pod Bydgoszczą, gdzie czekała na niego nowa przyszłość.

Rozdział XVII

2024 r.

Zapadał już zmrok. Sylwia siedziała przed komputerem i z wypiekami na twarzy czytała dokumenty, które w końcu przesłało jej Archiwum Państwowe. Długo jeszcze po zapoznaniu się z aktami sprawy rozwodowej swoich dziadków nie mogła zasnąć przewracając się z boku na bok. Nie mogła uwierzyć w to co napisał w pozwie rozwodowym adwokat jej dziadka, nie mogła uwierzyć w zeznania świadków. Była w szoku. Nie mogła zrozumieć, jak niechęć i złość jednej kobiety, jej prababki, mogła zniszczyć życie jej córce i zięciowi, a także wnukowi, który wychowywał się bez ojca. Dzieciak, który mieszkał na wsi, wśród zaściankowych ludzi, bez ojca na pewno nie miał lekko. Łzy żalu pociekły Sylwii z oczu nad losem jej rodziny. Czuła się winna, że przez lata uważała dziadka za ostatniego drania. Teraz dopiero zrozumiała, jak wiele wycierpiał.

Rano zadzwoniła do Hartmanna.

— Dzień dobry, z tej strony Sylwia Kamińska. Jakiś czas temu był pan u mnie w sprawie mojego dziadka Władysława Paterskiego.

— Tak pamiętam.

— Prosił pan, abym się skontaktowała kiedy będę miała jakieś informacje o dziadku.

— Tak. Ma pani coś?

— Otrzymałam z Archiwum Państwowego dokumenty, z których wynika, że moi dziadkowie wzięli rozwód niedługo po wyjeździe dziadka. Ani dziadek, ani babka nie zawarli ponowie małżeństw; do końca życia pozostali samotni. Chociaż… moja babka nie miała nikogo, ale czy dziadek? Mógł przecież żyć w związku nieformalnym, bez ślubu.

— To możliwe…

— Z zeznań jednego ze świadków z procesu rozwodowego wynika, że dziadek jeszcze po rozwodzie kilka razy przyjeżdżał do Kowali, i ponoć zwierzył się komuś, że mieszka z jakąś wdową i mają dziecko…

— To ważna informacja w kontekście dziedziczenia, choć z naszych ustaleń nie wynika, żeby pani dziadek miał potomków innych niż pani ojciec. Z tego co ustaliłem całe życie żył sam. Nie miał drugiej rodziny poza bliskimi przyjaciółmi.

— Skąd pan to wie?

— Spotkałem się z osobami, które go znały i z którymi utrzymywał bliskie relacje. Zeznali oni, że żałował rozłąki z synem i panią, jako swoją wnuczką.

— Według mnie to jest wątpliwe.

— Dlaczego?

— W procesie rozwodowym adwokat dziadka podnosił, że ma on wątpliwości co do swojego ojcostwa…

— Zakwestionował, że jest ojcem pani taty?

— To trochę dziwne, bo tak zeznawał w procesie rozwodowym, który notabene w pierwszej instancji przegrał i sąd odmówił udzielenia rozwodu. Jednym z powodów było to, że mimo, iż dziadek kwestionował ojcostwo, to jednak nie zażądał testów na ojcostwo i nie szukał drogi formalnej, aby ojcostwu zaprzeczyć.

— Czyli pani dziadkowie nie otrzymali rozwodu? To mogłoby oznaczać, że do końca życia mieli wspólnotę majątkową…

— Nie, ostatecznie po kilku latach procesu w drugiej instancji sąd udzielił rozwodu.

— Czyli oboje zgodzili się na ten rozwód?

— Nie, z zeznań dziadka i niektórych świadków wynika, że moja babka nie chciała z nim wyjechać i z nim żyć, a z drugiej strony z jej zeznań przed sądem wynika, że nie chciała zgodzić się na rozwód.

— To dziwne, to w końcu chciała z nim być, czy nie?

— Nie wiem tego, ale sądząc po tym co przeczytałam w aktach sprawy rozwodowej — i łącząc to ze skrawkami niewielu wspomnień — wydaje mi się, że babka kochała dziadka, ale była pod wpływem swojej matki i bała się ją zostawić. Wie pan są tacy rodzice, którzy lubią wywoływać w swoich dzieciach poczucie winy… Być może moja prababka bała się, że jeśli moja babcia z ojcem wyjadą, to ona zostanie sama i nie będzie się miał kto nią zaopiekować na starość…

— Czyli myśli pani, że babka żałowała rozstania…

— Myślę, że tak. Tak sobie przypominam, sytuację, w której jeden jedyny raz powiedziała coś o dziadku. Kiedyś mój były mąż dość ostro posprzeczał się z moją matką. Nawet już nie pamiętam o co. Było to dla mnie trudne, bo dwie bliskie mi osoby były skłócone. Moja baka wtedy przyszła do mnie i powiedziała, że powinna zawsze stać po stronie męża. Powiedziała „ja tak nie robiłam, słuchałam rodziców i bardzo źle na tym wyszłam”.

— Tak… cóż, czy może mi pani przesłać te dokumenty? Może uda nam się ustalić kim była ta wdowa, z którą rzekomo związał się pani dziadek, może to będzie klucz do rozwiązania tej zagadki.

— Wyślę panu skany niebawem — obiecała Sylwia.


Sylwia coraz mocniej czuła się zaintrygowana historią swojej rodziny. Bardzo poruszyły ją losy jej dziadków. Często zastanawiała się nad tym jak łatwo jest błędnymi decyzjami zniszczyć swoje życie oraz życie swoich dzieci. Gdyby babka nie była tak zależna od matki i umiała podejmować własne decyzje, życie jej, jej męża i syna potoczyłoby się zupełnie inaczej. Możliwe, że życie Sylwii i też byłoby inne. Gdyby jej babka wyjechała z dziadkiem, ona najprawdopodobniej wychowywałaby się daleko stąd, być może ojciec nie poznałby matki. Być może ona nie poznałaby swojego byłego męża, może teraz byłaby szczęśliwą żona kogoś innego. To niesamowite — myślała — jak nastawienie jednej osoby może zmienić losy następnych pokoleń. Gdyby prababka była lepszą osobą, a babka bardziej samodzielna i stanowcza może małżeństwa jej ojca i jej samej byłyby szczęśliwsze. Być może ojciec nie zostałby wcześnie wdowcem, a ona sama rozwódką. Te rozważania oraz ciekawość historii rodziny tak wciągnęły Sylwię, że każdą wolną chwilę spędzała na wertowaniu przepastnych zasobów archiwalnych w poszukiwaniu informacji o swojej rodzinie. Każdą nową informacją dzieliła się z Beti. Obie bowiem mieszkały w Kowalach od urodzenia, rodziny obu mieszkały tu od pokoleń i obie pochodziły z Leśniewskich. Nie wiedziały tylko czy są spokrewnione, ponieważ Leśniewskich w Kowalach było tak dużo, że trudno było dojść kto z kim jest spokrewniony, a kto nie. Zgłębianie meandrów genealogii doprowadziło Sylwię do zaskakujących wniosków. Wszystkie rodziny w Kowalach na którymś etapie były spokrewnione lub spowinowacone, ponieważ od wieków zawierali ze sobą małżeństwa, co w niezbyt dużej społeczności musiało doprowadzić do tego, że w Kowalach mieszkała jedna wielka rodzina. Któregoś dnia Sylwia jednak odkryła coś ciekawego.

— Beti? Mam dla ciebie ciekawą wiadomość- powiedziała Sylwia podczas spaceru z przyjaciółką.

— Tak?

— Wiesz, że od jakiegoś czasu zajęłam się genealogią.

— No wiem, dręczysz mnie opowieściami na ten temat od dawna — zaśmiała się Beti.

— No właśnie, wyobraź sobie, że jesteśmy w jakimś sensie spokrewnione — uśmiechnęła się tajemniczo Sylwia.

— Żartujesz sobie?

— Nie.

— No to kochana witaj w rodzinie — zaśmiała się Beti ściskając swoją przyjaciółkę — a teraz opowiadaj.

— Otóż wyobraź sobie — zaczęła uroczyście i tajemniczo Sylwia — że mamy wspólnego przodka. Przodek ten nazywał się Łukasz Leśniewski i był naszym wspólnym pra pra pra dziadkiem.

— No co ty? No to super!

— Ty pochodzisz od jego syna Leona, a ja od Jana.

— Czyli mogę mówić do ciebie siostro — zaśmiała się Beti.

— Tak, mów i siostro — uśmiechnęła się z zadowolenie Sylwia — Cieszę się bo nigdy nie miałam rodzeństwa. Ale muszę ci coś jeszcze powiedzieć.

— Dawaj.

— Odkryłam, że Łukasz Leśniewski nie zawsze się tak nazywał.

— No coś ty, był szpiegiem, czy co?

— Nie — zaśmiała się Sylwia — był innej wiary, przyjął chrzest i nowe imię i nazwisko.

— Nie mów! Nie chcesz chyba powiedzieć, że był Żydem.

— Tak, skąd wiesz?

— Kiedyś prosiłaś mnie, abym porozmawiała z ciotką Anielą czy coś pamięta o losach naszej rodziny…

— I co?

— I porozmawiałam. Ciotka ma 96 lat, więc trochę pamięta. Mówiła mi, że w naszej rodzinie krążyła taka opowieść o klątwie. Ponoć nasz przodek — teraz jak się okazuje mój i twój — był Żydem, który z miłości do swojej przyszłej żony — zmienił wiarę żeby się z nią ożenić.

— To pięknie, ale skąd klątwa się wzięła?

— Ponoć jego wybranka była już obiecana komuś innemu, i ten niedoszły narzeczony przeklął tego Łukasza i jego żonę…

— Zuzannę Łuszczakównę.

— No niech będzie, że Zuzannę.

— I co dalej?

— Dalej to ponoć ta klątwa polega na tym, że żadne małżeństwo w rodzinie Łukasza i Zuzanny nie było szczęśliwe. I ponoć klątwa zostanie zdjęta dopiero, jak ktoś z naszej rodziny ożeni się z kimś z rodziny tego odrzuconego narzeczonego.

— Nie wierzę w klątwy, ani żadne takie zabobony, ale wiesz chyba coś w tym jest — zamyśliła się Sylwia.

— Dlaczego?

— Z tego co udało mi się ustalić to faktycznie w każdym pokoleniu małżeństwa nie trwały długo, zawsze ktoś wcześnie umierał, a jeśli już żyli dłużej to często dzieci im umierały…

— Dajże spokój, w dawnych czasach zwłaszcza na wsi, ludzie byli niedożywieni, nie leczeni, pewnie w niejednej rodzinie tak się działo.

— Pewnie masz rację, to jakaś głupia legenda.

— A tak przy okazji tego tematu, dowiedziałaś się coś więcej na temat twojego dziadka?

— Nie, wiem tylko tyle ile ci powiedziałam, chociaż… Wiesz? Chciałabym pomodlić się na jego grobie, postawić świeczkę… czuję się winna, ze przez lata myślałam o nim w sposób na jaki nie zasługiwał. Jakoś tak boli mnie bardzo, że został tak okrutnie skrzywdzony… Szukałam w Internecie na stronach cmentarzy jego grobu, ale niestety nic nie znalazłam.

— Słuchaj, mówiłaś, że w tych aktach rozwodowych była podana nazwa miejscowości, do której wyjechał.

— Była, ale to było w latach pięćdziesiątych, od tamtego czasu mógł się przeprowadzić ze dwadzieścia razy.

— No mógł, ale też mógł tam pozostać do końca życia.

— Co mi to da? Przecież nie pojadę do tej wsi i nie będę chodzić od domu do domu i pytać o niego.

— No nie, ale przecież możesz na przykład zadzwonić do parafii, może ksiądz go pamięta i będzie coś wiedział, w końcu zmarł całkiem niedawno, ile z osiem — dziewięć lat temu? Albo możesz zadzwonić do tego policjanta, skoro prowadzi sprawę twojego dziadka to przecież wie gdzie mieszkał.

— Dobry pomysł, wiesz chyba spróbuję.

— No dobra, to dawaj telefon, dzwonimy.


Sylwia wyciągnęła aparat i wybrała numer Hartmanna.

— Dobrze, że pani dzwoni — odezwał się męski głęboki głos w słuchawce — mam dla pani wieści. Właśnie miałem do pani dzwonić. Ściągnęliśmy się myślami.

— Tak? A co pan ma dla mnie?

— Może najpierw pani, ma pani jakieś nowe informacje?

— Nie, nie mam, dzwonie tylko, aby zapytać czy wie pan gdzie mieszkał mój dziadek? Co prawda w akcie zgonu jest podana Bydgoszcz, ale dziadek wcale tam nie musiał mieszkać, mógł tam na przykład przebywać w szpitalu.

— Tak wiem. Pani dziadek mieszkał we wsi niedaleko Bydgoszczy, prześle pani nazwę wsi esemesem. Ale dlaczego chce pani to wiedzieć? Przecież mówiła pani, że nie chce mieć z dziadkiem nic wspólnego.

— Chciałabym odszukać jego grób.

— No cóż… z tym mogę pani pomóc ponieważ okoliczności na jakie natrafiliśmy przy tej sprawie spowodowały, że prokurator wydał nakaz ekshumacji pani dziadka w związku z podejrzeniem, że został zamordowany.

— O Boże… Skąd takie podejrzenia?

— Jakiś czas temu otrzymaliśmy pewien anonim, w którym autor podał kilka niepokojących szczegółów, które potwierdziły się w toku śledztwa.

— A czy może mi pan powiedzieć jakie to były szczegóły?

— Nie mogę wszystkiego pani zdradzić, ale mogę powiedzieć, ze informacje anonimowego autora naprowadziły nas na przyczynę śmierci pani dziadka. Stąd ta ekshumacja.

— Czyli po ekshumacji trzeba będzie go ponownie pochować? Tak?

— Tak. A pani jest jego jedyną rodziną, więc…

— Więc to zrobię — powiedziała z przekonaniem Sylwia.


Sylwia pożegnała się z komisarzem Hartmannem i odłożyła słuchawkę.

— Co się stał? — zapytała zaniepokojona Beti.

Kiedy Sylwia jej wyjaśniła co powiedział jej policjant Beti spojrzała na nią z pewności a w głosie — bierzemy więc urlopy i jedziemy tam — przecież trzeba załatwić wiele formalności, aby go ponownie pochować. Skoro nie ma nikogo innego będziesz musiała zrobić to ty. Twój tata jest przecież po wylewie i nie da rady tego ogarnąć.

— Muszę jeszcze znaleźć opiekę dla Lakiego…

— Twój były mąż jest ci chyba coś winien, zajmie się nim na pewno, już ja tego dopilnuję — powiedziała buńczucznie Beti.

Rozdział XVIII

Od kilku dni obie przyjaciółki mieszkały w hotelu w Bygdoszczy. Zajęte były mnóstwem formalności związanym z organizacją ponownego pogrzebu Władysława Paterskiego. Właśnie wybierały się do kościoła na mszę żałobną.

— Jak myślisz mogę iść w tej kurtce? — Beti pindrzyła się przed lustrem przymierzając kolejne części garderoby.

— Nie idziesz na rewię mody, tylko do kościoła i na cmentarz. Wyluzuj — mruknęła Sylwia przeglądając jakieś dokumenty.

— A może w tym płaszczu?

Sylwia przyjrzała jej się przez chwilę.

— To mój płaszcz, ja mam iść bez? — zapytała z przekąsem.

— Masz jeszcze jeden — powiedziała Beti przyglądając się sobie w lustrze.

— Ale on jest czerwony, nie pójdę na pogrzeb w czerwonym płaszczu, zwariowałaś?

— Dlaczego nie? Przynajmniej będziesz widoczna… — stwierdziła Beti poprawiając makijaż — O cholera! — Krzyknęła nagle.

Sylwia zerwała się z kanapy jak poparzona. — Co się stało?

— Zabijesz mnie… — chlipała Beti.

— Co zrobiłaś?

— Nie chciałam… Beti pokazała przyjaciółce jej płaszcz z ogromną plamą po rozlanym podkładzie — Tak jakoś mi się wylało…

— Beti… w czym ja teraz pójdę do kościoła?

— No w tym… — Beti wyciągnęła rękę, w której trzymała długi ciepły płaszcz w pięknym czerwonym kolorze.

— Będę wyglądała jak kretynka… mruknęła zrezygnowana Sylwia.


W kościele Sylwia starła się ukryć w najgłębszym kącie, aby nikt nie zwrócił uwagi na jej dość krzykliwy strój. Zaskoczyło ją jak wiele osób przyszło na mszę żałobną. Myślała, że dziadek był samotny. Ucieszył ją ten widok.

— Przynajmniej miał wokół siebie wiele osób, które musiały być mu bliskie, skoro po tylu latach przyszli jeszcze raz na pogrzeb.

Ksiądz, który miał za chwilę odprawić mszę żałobną wyszedł z zakrystii i skierował się w stronę Sylwii i Beti. W pewnym momencie, aż zatrzymał się na chwilę na widok ognistej czerwieni płaszcza Sylwii. Beti schowała twarz w kurtkę i zaczęła chichotać na widok miny księdza.

Sylwia szturchnęła ją w bok sycząc do ucha — przestań wariatko, jesteś na pogrzebie.

Beti uspokoiła się w końcu — przepraszam — szepnęła.

— Pani Sylwio, czy moglibyśmy chwilę porozmawiać na zakrystii?

Sylwia nieco zdziwiona spojrzała na Beti.

— Chce żebyś mu dopłaciła –Beti szepnęła jej do ucha z uśmiechem.

— Zamknij się wariatko — syknęła Sylwia i podążyła za księdzem, który już zdążył się na szczęście na tyle oddalić, aby nie usłyszeć złośliwej uwagi Beti. Musiała przejść niemal przez cały kościół w tym cholernym czerwonym płaszczu. Próbowała przemknąć niezauważona, jednak złośliwy los miał inne plany. Idąc ze spuszczona głową wręcz weszła na jakiegoś mężczyznę, który jak na złość ukrył się za filarem.

— Przepraszam — burknęła ledwo utrzymując równowagę.

— To jak przepraszam — szepnął mężczyzna podając jej rękę i pomagając utrzymać równowagę. Spojrzał jej głęboko w oczy i uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Boże co za koszmar — pomyślała Sylwia podążając do zakrystii — ile razy jeszcze zrobię z siebie idiotkę?

Kiedy wreszcie udało jej się dotrzeć do celu, ksiądz przywitał ją słowami:

— Pani Sylwio, kiedy ogłosiłem w kościele, że ponownie odbędzie się pogrzeb pana Paterskiego przyszedł do mnie jeden z wiernych z pytaniem kto zamówił mszę i kto organizuje pogrzeb. Bardzo mu zależało, aby się tego dowiedzieć.

— I co ksiądz odpowiedział?

— Powiedziałem temu człowiekowi, że zapytam panią czy mogę was umówić. Więc jak?

— A mogę wiedzieć kim jest ten człowiek?

— Kiedyś pracował dla pani dziadka, a nawet się przyjaźnili.

— A czy ksiądz wie czego on chce ode mnie?

— Nie, nie wypytywałem go o to. Więc jak? Mam go tu poprosić, bo widziałem, że jest na mszy?

— Wolałaby nie teraz, jeśli to możliwe. Zostawię księdzu adres hotelu, w którym mieszkamy. Będziemy tu jeszcze dwa dni. Jeśli chce może przyjść do hotelu.


Sylwia i Beti stały nad grobem Władysława Paterskiego. Właśnie zakończyła się msza żałobna. Ludzie zaczęli się rozchodzić. Sylwia spojrzała za odchodzącym księdzem, który znikał już w bramie cmentarza. Podeszła do grobu, który pracownicy firmy pogrzebowej właśnie zamknęli. Zapaliła znicz. Nigdy nie myślała, że będzie jej to dane, a jednak los tak pokierował sprawami, że to właśnie ona ponownie pochowała dziadka. Dziadka, którego nigdy nie znała i który wypierał się pokrewieństwa z nią i jej ojcem. Mimo to czuła w głębi serca sympatię do tego człowieka i nie umiała mieć do niego pretensji o nic. Może dlatego, że tak bardzo bolała ją jego krzywda.

— Dużo było ludzi na pogrzebie — zagadnęła Beti.

— Tak, zadziwiająco dużo, po tylu latach…

— No wiesz, może był lubiany — Beti wskazała brodą na grób — a może przyszli z ciekawości, w końcu ekshumacja i powtórny pogrzeb nie zdarzają się tu pewnie często.

— Może… — szepnęła Sylwia.

Rozdział XIX

Obie kobiety wróciły do hotelu. Zamówiły kolację w hotelowej restauracji, po której Sylwia zamierzała się położyć. Była przygnębiona, zmęczona i trochę zła na Beti, bo to przecież przez nią nie mogła się w pełni skupić na pogrzebie dziadka przez ten cholerny czerwony płaszcz.

— Nie masz może ochoty się przejść, zobaczyć miasto? — zapytała Beti, kiedy obie wróciły do pokoju.

— Nie mam nastroju Beti… — odpowiedziała Sylwia przytulając się do miękkiej poduszki.

— To ja przejdę się sama, muszę ochłonąć po tym całym dzisiejszym dniu.

— Tylko ubierz się ciepło, jest strasznie zimno.

— Dobrze mamusiu — odpowiedziała z uśmiechem Beti.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 43.27