Rozdział I
2017 r.
Szpitalną salę wypełniał szary półmrok na tle, którego jasną bielą odcinał się kształt męskiej sylwetki otulonej pościelą. Zbliżał się wieczór. Na łóżku leżał starszy mężczyzna wpatrzony nieruchomym wzrokiem w okno. Na jego twarzy malowała się troska i głęboka zaduma. Przejmującą ciszę przerwało lekkie skrzypniecie zawiasów. Drzwi do sali lekko się uchyliły, po czym w drzwiach ukazała się sylwetka wysokiego mężczyzny w szpitalnym kitlu. Jego uważne oczy obserwowały starszego pacjenta. Poszedł do łóżka i spojrzał na kartę informacyjną.
— Dzień dobry wujku. Jak się czujesz? — Odezwał się mężczyzna w lekarskim kitlu.
— Leszek?
— Tak, to ja wujku. Jak się dzisiaj czujesz?
— Lepiej synku, lepiej. A co u ciebie?
— W porządku wujku, ale martwię się o ciebie — powiedział Leszek siadając przy łóżku pacjenta.
— Ja już stary jestem, drogie dziecko — starszy mężczyzna odwrócił smutny wzrok i spojrzał z nostalgią w okno na zachodzące słońce — mnie już na tamten świat trzeba…
— Wujku, przestań tak mówić. Jeszcze zagramy niejedną partyjkę szachów — Leszek z serdecznością poklepał po ręce starszego mężczyznę.
— Leszek, ja muszę pomyśleć o zabezpieczeniu was po mojej śmierci… Zastanawiałem się i…
— Wujku, nie myśl o tym teraz. Na razie skupmy się na twoim zdrowiu. Są rzeczy ważne i ważniejsze. Teraz najważniejsze jest twoje zdrowie.
Starszy mężczyzna uśmiechnął się dobrotliwie do swojego gościa.
— Napisałem testament — oznajmił znienacka — postanowiłem, że mój majątek przekażę mojej jedynej wnuczce.
— Wnuczce? — Leszek był mocno zaskoczony.
— Tak.
— Ale jak to, wujku? Myślałem, że…
— Was również zabezpieczę, każdy z was dostanie ode mnie dość na godne życie.
Leszek był skonsternowany.
— Wujku, ja… Nie o to mi chodziło… Ja w zasadzie już od ciebie dostałem coś bardzo cennego. Dałeś mi przecież wykształcenie i opiekę w dzieciństwie. Niczego więcej nie oczekuję…
— Dobrze, dobrze — starszy mężczyzna uśmiechnął się dobrotliwie poklepując po kolanie swojego gościa.
Na chwilę zapadła niezręczna cisza. Leszek nie wiedział jak ma się zachować.
— Mam do ciebie prośbę Leszku. Chciałbym, żebyś odszukał moja wnuczkę… — Starszy mężczyzna zaniósł się niepokojąco brzmiącym kaszlem.
— Widzisz wujku, nie powinieneś teraz o tym myśleć. Najpierw musisz wyzdrowieć.
— Nalegam… — Starszy mężczyzna mówił z wysiłkiem.
— Dobrze, dobrze, już dobrze wujku — powiedział Leszek uspokajająco poprawiając poduszkę pacjentowi.
Władysław chwycił Leszka z rękę i patrząc mu prosto w oczy nalegał:
— Obiecaj!
— Dobrze.
— W moim pokoju, w szufladzie stolika nocnego jest taka mała, dziecięca książeczka. Oddaj ją mojej wnuczce kiedy ją odnajdziesz. Klucz do szuflady mam tu ze sobą.
Starszy mężczyzna sięgnął do szuflady szpitalnej szafki, z której wyciągnął niewielki kluczyk. Podał go swojemu towarzyszowi. Ten schował kluczyk do kieszeni i chrząknął zakłopotany.
— Gdzie mam jej szukać, wujku?
— Niestety nie wiem gdzie teraz mieszka. Powinieneś zacząć od miejsca, gdzie kiedyś mieszkałem z jej babką. Ktoś powinien coś wiedzieć… — Niepokojący, duszący kaszel nie pozwolił starszemu mężczyźnie mówić dalej.
— Wujku, zanim zajmę się twoją prośbą, najpierw musimy porozmawiać o opiekunce na stałe. Nie możesz już mieszkać sam.
— Nie mieszkam przecież sam. Nieopodal mieszkają twoi rodzice, a Stefan i Michał też są niedaleko. Michał jest cały czas w pensjonacie i widzimy się kilka razy dziennie. A i ty często do mnie zaglądasz — starszy mężczyzna mówił z trudem.
— Wujku, ja ma ciągle dyżury. Nie mogę być u ciebie tak często jak bym chciał. Moi rodzice są już starsi, sami wymagają opieki. Wujek Stefan też już jest starszy, a poza tym on ciągle siedzi w stadninie, a Michał niby jest na miejscu, ale on zarządza pensjonatem. To że do ciebie zajrzy, co jakiś czas, nie znaczy, że masz dobrą opiekę.
— Ale…
— Wujku, jesteś tutaj, bo pomyliłeś leki na serce! Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak to się mogło skończyć?
— Daj spokój Leszek! To był tylko raz. W sumie to nie wiem jak to się stało, zawsze przecież uważam…
— Wujku, to nie są żarty. Porozmawiam z mamą. Musimy poszukać ci solidnej opiekunki.
— Tak naprawdę, to twoja mama już od dawna mnie do tego namawia. Nawet już kogoś mi poleciła…
— Kto to taki?
— Arletta…
— Co? Dlaczego ona?!
— Wiesz, ona mieszka z twoimi rodzicami. Jest na miejscu. Rehabilituje mnie, więc można rozszerzyć jej zakres obowiązków.
— Wujku, nie jestem przekonany… W zasadzie to uważam, że to nie jest dobry pomysł. Wolałbym poszukać ci kogoś innego…
— Ale to będzie też z korzyścią dla ciebie… — Powiedział Władysław uśmiechając się do swojego gościa.
— Tak? A jakaż to miałaby być korzyść? — Zapytał zdumiony Leszek.
— Nie udawaj zdziwionego. Już dawno zauważyłem, że wy macie się ku sobie. Ona patrzy na ciebie tak, jakby chciała cię pożreć wzrokiem. Może i jestem stary, ale jeszcze dobrze pamiętam, o co chodzi między kobietą a mężczyzną — mrugnął porozumiewawczo starszy mężczyzna.
— Oj wujku, wujku — zaśmiał się Leszek — no dobrze, niech będzie.
Rozdział II
Drzwi szpitalnej sali otworzyły się z impetem.
— Dzień dobry. Wstajemy, wstajemy! Jak się dzisiaj czujemy? — Mocny głos obudził Władysława z popołudniowej drzemki.
Starszy mężczyzna wyrwany ze snu był trochę zdezorientowany.
— Lepiej — Władysław uniósł się nieco na rękach chcąc lepiej zobaczyć swojego gościa — lekarz mówi, że może już jutro wyjdę do domu. A co cię tu sprowadza?
— Muszę przecież sprawdzić jak się czuje mój ulubiony pacjent. Leż proszę, nie podnoś się. Musimy się troszkę wzmocnić przed wyjściem do domu. Mam tu takie urządzenie do inhalacji, to ci pomoże, będzie się ci lepiej oddychało.
— To coś nowego. Lekarz nic nie mówił o inhalacjach. A poza tym to ja jestem chory na serce, a nie na płuca — Władysław mówił głosem stłumionym przez maskę inhalacyjną.
— Ale to ci pomoże, spokojnie. Nie ściągaj maski, rozluźnij się i swobodnie oddychaj. O tak lepiej. Wdychaj głęboko… O tak… I jeszcze raz…
Starszy mężczyzna po chwili zaniósł się głuchym kaszlem.
— To mi nie pomaga! Nie chce tego! — Próbował zerwać maskę do inhalacji.
— Zaraz będzie lepiej! Nie zrywaj maski! Zaraz będzie lepiej… Ooo już jest lepiej.
Władysław jednak już nie usłyszał tego ostatniego pocieszenia. Leżał z szeroko otwartymi oczami, w których tlił się cień przerażenia pomieszanego ze zdziwieniem. Złowroga cisza, jaka panowała w szpitalnej sali była przejmująca. Oto właśnie zakończyło się czyjeś życie, czyjeś plany, marzenia i nadzieje. Ciszę tę przerwał złowrogi szept.
— I już po wszystkim. Teraz druga części planu.
— Co tu się dzieje?!
Do sali wbiegł lekarz, który po krótkiej ocenie sytuacji zaczął intensywnie reanimować pacjenta.
— Przestań — padły ciche słowa zza jego pleców, ale on nie zwracał na nie uwagi i reanimował dalej starszego mężczyznę.
— Przestań! — Padła już głośniejsza komenda — jemu już twoja pomoc nie pomoże.
Lekarz spojrzał na pacjenta.
— Co to za maska?! Ja nie zlecałem niczego takiego!
— To nic takiego. Teraz pójdziesz ładnie do swojego gabinetu i wypiszesz akt zgonu. Wpiszesz jakąś przyczynę, wiesz taką, na którą umierają najczęściej starzy ludzie.
— Nie wydaje mi się…
— To niech ci się zacznie wydawać! Bo, jeśli nie, to może cię odwiedzić kilku smutnych panów, którzy będą chcieli odebrać długi hazardowe! — Padła ostra odpowiedź — nie chcesz chyba, żeby ci połamali te wypielęgnowane paluszki?
— Rodzina przecież może zażądać sekcji zwłok… — Lekarz próbował oponować.
— Nie zażądają. Spokojnie, nie zażądają. Już ja się o to postaram.
Rozdział III
1826 r.
Wolf stał na Górze Kapturowej skąd miał doskonały widok na całą okolicę. Letni wietrzyk owiewał jego twarz osuszając płynące łzy. Ból i strach rozrywały jego serce. Chciał być sam. Nie chciał wracać do domu. Nigdy nie czuł się tu jak w domu. On, jego ojciec i mała siostra Chaja przeprowadzili się do Szczawska rok temu, zaraz po śmierci matki. Szczawsko zamieszkiwali głównie Polacy, nie mieszkało tu zbyt wielu starozakonnych. Jedynie stary Aron Abramowicz prowadził niewielką gospodę w sąsiednich Kowalach. Ojciec Wolfa prowadził mały zakład szewski. Wolf również uczył się tego zawodu.
Wolf wstał wcześnie rano. Mimo, że jeszcze panowała szarówka, ojca już nie było w chałupie.
— Pewnie poszedł do zakładu — pomyślał Wolf.
Zajrzał do siostry. Mała Chaja jeszcze smacznie spała. Chłopak poszedł do pobliskiego zakładu poszukać ojca. Wschodzące słońce zapowiadało przyjemny, pogodny poranek. Wolf przeszedł przez niewielkie podwórko, uchylił drzwi zakładu, w głębi którego zobaczył ojca mocno pochylonego nad warsztatem. Półmrok nie pozwalał chłopcu wyraźnie zobaczyć, co dokładnie robi ojciec. Wolf poczuł dziwne ukłucie niepokoju. Coś było nie tak jak należy.
— Tate? — Spytał z niepokojem w głosie.
Nie było jednak żądnej odpowiedzi ze strony ojca. Ojciec nawet się nie poruszył. Podszedł do niego ostrożnie. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do panującego tu mroku zaniepokoiła go dziwna pozycja ojca.
— Może zasnął? — Pomyślał.
Lekko dotknął ramienia ojca. Było dziwnie sztywne i zimne.
— Tate? — Poruszył mocnej ramieniem ojca, chcąc go obudzić.
Ojciec przechylił się mocno i upadł na ziemię. Nie żył. Wolf cofnął się o krok.
— To niemożliwe… — Szepnął wstrząśnięty — To nie prawda!
Chłopiec wybiegł z warsztatu przerażony. Biegł przed siebie bez celu ile sił. Zatrzymał się dopiero na Górze Kapturowej, kiedy już nie był w stanie złapać tchu. Czuł słodki posmak krwi w gardle.
Siedział tak już kilka godzin. Nie myślał o niczym, po prostu patrzył przed siebie.
Rozdział IV
Zuzanna szła powoli wypatrując krzaczków dzikich jeżyn. Matka kazała jej nazbierać cały dzbanek. Na starym grodzisku, nazywanym potocznie przez mieszkańców okolicznych wsi Kapturowem, rosło ich najwięcej. Choć było jeszcze dość wcześnie, miała już prawie cały dzbanek dorodnych, błyszczących, czarnych owoców. Stąpała ostrożnie, aby nie pokaleczyć bosych stóp przez wystające z ziemi ostre krzewy. Wyszła z niewielkiego skupiska drzew na małą polankę. Postanowiła, że resztę owoców dozbiera już w drodze do domu.
— Zdążę wrócić zanim nastanie upał — pomyślała.
Rozglądając się ostrożnie za krzakami jeżyn nagle potknęła się i upadła na ziemię rozsypując owoce.
— Co tu robisz? — Usłyszała pytanie zadane zaskoczonym tonem.
— Co ja tu robię?! A co ty tu robisz?! Czemu leżysz tu w trawie?! Czemu podłożyłeś mi nogę?! — Krzyknęła ze złością.
— Nie podłożyłem ci nogi! — Padła odpowiedź oburzonym tonem — Leżałem sobie spokojnie w trawie i to ty na mnie wlazłaś!
Rzuciła mu rozzłoszczone spojrzenie.
— Coś ty za jeden?! Czemu tu się chowasz?!
— Jestem Wolf, a ty coś za jedna?
— Wolf? Jaki znowu Wolf? — Spojrzała na rozsypane jeżyny i złość, która nieco ustąpiła, powróciła ze zdwojoną siłą.
— Jestem synem szewca Feldmarsza. Mam na imię Wolf — oznajmił już bardziej ugodowym tonem.
— A tak, matka kiedyś mówiła, że w Szczawsku jest nowy szewc — mruknęła już nieco spokojniej zbierając owoce z powrotem do dzbanka.
— Ty jesteś Zuzanna Łuszczakówna. Znam cię — powiedział Wolf pomagając wrzucać do dzbanka rozsypane owoce.
Zbierał resztkę czarnych dorodnych owoców z ziemi i wrzucał je do dzbanka Zuzanny od czasu do czasu zerkając na nią z ciekawością.
— Znasz mnie? Skąd? — Zapytała podejrzliwie unosząc głowę znad trawy, w której ciągle jeszcze leżały rozrzucone czarne, błyszczące owoce.
— Widuje cię w każdą niedzielę jak idziesz do kościoła. Mieszkam przy drodze do Wygonów — wyjaśnił czerwieniąc się lekko.
— Chodzimy całą chmarą, że też mnie dojrzałeś… — Prychnęła zdziwiona.
— Wyróżniasz się. Jesteś inna niż pozostałe dziewczęta.
— Co tu robisz? — Zawstydzona zmieniła temat.
— Chciałem pobyć sam — szepnął cicho ze łzami w oczach — tate pomarli…
— Oj… To straszne… — Powiedziała cicho ze współczuciem.
Zapadła niezręczna cisza. Zuzanna nie wiedziała co ma powiedzieć. Nie była pewna, czy ma zostać, czy też odejść i zostawić tego dziwnego chłopaka samego.
— Ja też nie mam ojca… — rzuciła smutno po chwili — będzie już ze trzy zimy jak pomarł… Sameśmy z matulą ostały…
— Ty przynajmniej masz matkę — powiedział gorzko — ja już nie mam nikogo… Poza siostrą, ale ona jest jeszcze mała…
— Chyba ją widziałam dzisiaj…
— Widziałaś?! Gdzie?!
— Szła drogą do Wygonów, w samej koszuli… To chyba była ona, nie wiem dokładnie… Taka mała…
Wolf spojrzał na Zuzannę z przerażeniem.
— Zapomniałem o niej — szepnął — muszę jej poszukać! — Niemal krzyknął zaniepokojony. Podniósł się i już miał odchodzić w pospiechu, kiedy Zuzanna krzyknęła za nim.
— Widziałam jak stary Abramowicz prowadził swoją kobyłę od kowala i zabrał twoją siostrę!
— Zabrał? — Wolf odwrócił się gwałtownie i spytał z niepokojem.
— No pewnie zobaczył ją samą i postanowił podwieźć do domu! — Pocieszyła go z troską.
— Muszę iść! — Krzyknął już z oddali mocno zaniepokojony o siostrę. Obawiał się o nią. Miał wyrzuty sumienia, że zostawił ją samą.
— Poczekaj! — Krzyknęła za nim — pomogę ci poszukać siostry!
Wolf zatrzymał się niepewnie.
— Na pewno nic jej nie jest — dodawała mu otuchy Zuzanna.
— Dobrze, że stary karczmarz się nią zaopiekował — pocieszał sam siebie.
— Musisz iść do niego. Twoja siostra na pewno jest u niego — oznajmiła zdecydowanie Zuzanna.
Karczmarz Abramowicz spoglądał na Wolfa z wyrzutem.
— Gdzie byłeś tyle czasu?! Zostawiłeś siostrę samą! Jesteś przecież dorosły! Masz już ze szesnaście roków! Powinieneś być rozsądny i mieć więcej rozumu! — Strofował zaniepokojonego chłopaka, który stał przed nim ze spuszczoną głową.
— Ja… ja… Ja nie wiedziałem co zrobić… — Wolf mówił cicho starając się z całych sił nie pokazać łez, które usilnie próbowały wydostać się z oczu. Otarł nos i oczy rękawem.
— No już, już — mruknął dobrotliwie stary Aron — moja Salcia zajęła się twoją siostrą, nic jej nie jest. Teraz trzeba zająć się twoim ojcem i wyprawić go na tamten świat jak należy.
Rozdział V
Wolf rozglądał się po izbie. Było tu ponuro i smutno. Ojca pochował już kilka tygodni temu. Nadchodziła jesień. Karczmarz Aron i jego żona zajęli się Chają. Początkowo Wolf nie chciał się zgodzić na rozstanie z siostrą. Przecież Aron i jego żona byli starzy i nie mieli dzieci. Jak mogliby opiekować się małym dzieckiem? Najpierw sam starał się prowadzić warsztat ojca i opiekować się siostrą, ale nie było to łatwe. Chaja nie rozumiała jeszcze, co tak naprawdę się stało, ciągle płakała, nie chciała jeść, aż w końcu się rozchorowała. Wolf nie radził sobie z tą sytuacją. Karczmarz Aron w końcu przekonał Wolfa, że lepiej będzie jak on i jego żona zajmą się Chają, a Wolf poprowadzi warsztat ojca. Karczmarz obiecał, że Wolf będzie mógł się widywać z siostrą, kiedy tylko będzie chciał, a kiedy już ułoży wszystkie swoje sprawy, weźmie siostrę z powrotem do siebie.
Z czasem Wolf radził sobie coraz lepiej, był całkiem dobrym szewcem. Często odwiedzał siostrę u Abramowiczów. Widać było, że Chaja czuje się u nich dobrze. Zwłaszcza miała dobry kontakt z żoną starego Arona. To z jednej strony go cieszyło, a z drugiej czuł się trochę zazdrosny.
Każdej niedzieli Wolf z uwagą obserwował z okna swojego domu drogę z Wygonów do Szczawska. Niecierpliwie czekał, aż zobaczy grupę młodych idących do kościoła. W tej grupie interesowała go jedynie Zuzanna. Lubił patrzeć na jej gładką buzię i zgrabną sylwetkę. Przypominał sobie często ich pierwsze spotkanie. Jej piękne niebieskie oczy i długi jasny warkocz, który radośnie podskakiwał na jej plecach kiedy szła ciągle tkwiły w jego pamięci. Zawsze kiedy o niej myślał, robiło mu się jakość tak lepiej, lżej. Samotność stawała się mniej dojmująca, kiedy zatapiał się w wspomnieniach o Zuzannie.
Rozdział VI
Przez kolejne lato Wolf często chodził na Kapturów. Wmawiał sobie, że chce pobyć sam, ale tak naprawdę miał cichą nadzieję, że spotka tam Zuzannę. Początkowo obserwował ją z daleka i marzył o jej pięknych oczach, które tak śmiesznie mrużyła kiedy patrzyła pod słońce. Patrzył z ukrycia jak zbiera jeżyny podśpiewując pod nosem. Któregoś dnia w końcu odważył się porozmawiać z nią. Stojąc w małym zagajniku obserwował ze szczytu, jak Zuzanna idzie ku górze powoli ścieżką od podnóża góry. Zaczął powoli schodzić ku niej udają, że nie spodziewał się tu spotkać Zuzanny. Od ich pierwszego spotkania minął prawie rok. Zuzanna wydoroślała. Widać było, że jej sylwetka zmieniła się. W jednych miejscach wysmukliła się, a w innych wręcz przeciwnie.
— Znowu zbierasz jeżyny? — Zapytał lekko kiedy zbliżył się już na tyle, aby do niej zagadnąć.
Dziewczyna spojrzała na niego zaciekawiona.
— A no zbieram, a ty co tu robisz?
— Wracam z Kowali. Miałem tam sprawę do załatwienia — skłamał — mogę ci pomóc — zaproponował spoglądając na dzbanek na jeżyny.
— Nie masz nic do roboty? — Zapytała podejrzliwie.
— Mam, ale mogę ci trochę pomóc, jeśli chcesz — zaproponował z nadzieją w głosie.
— No to chodź pomóż, skoro chcesz — zaśmiała się perliście odrzucając na plecy swój, długi jasny warkocz.
Zuzanna ukradkiem przyglądała się Wolfowi z zaciekawieniem. Podobał jej się. Był wysoki i postawny. Miał ciemne, bystre oczy. Jego mądre i przenikliwe spojrzenie powodowało, że Zuzannie robiło się ciepło na sercu. Kiedy na nią patrzył i uśmiechał się do niej czuła lekkie mrowienie w żołądku. Wyglądał poważnie, jak na swój wiek. I zawsze był dla niej taki miły. Zupełnie inaczej, niż chłopaki ze wsi. Oni tylko myśleli, żeby ożenić się z dziewczyną, której rodzice dadzą duże wiano. Zuzanna miała dopiero szesnaście lat, ale matka często mówiła, że niedługo pójdzie z mąż i szukała chętnego kandydata na męża, który jednocześnie przygarnąłby matkę swojej przyszłej żony. Obie z matką mieszkały na komornym u jednego gospodarza w Wygonach. Nie miały swojego własnego domu, ani ziemi. Utrzymywały się z pracy u zamożniejszych chłopów. Matka często martwiła się jak to będzie, kiedy Zuzannę trzeba będzie wydać za mąż, bo to przecież jakieś wiano było potrzebne, a one miały niewiele, i na wielki posag Zuza nie mogła liczyć. Matka ciągle zamartwiała się o Zuzannę. Jej córka nie mając posagu, nie miała większych szans na dobre zamążpójście. To oznaczało, że i ona sama, jak matka, nie miała szans na w miarę spokojną starość. Matka Zuzanny nie miała innych żyjących dzieci. Rodzeństwo Zuzanny pomarło zaraz po urodzeniu. Tylko ona jedna uchowała się zdrowa.
Zuza i Wolf szli razem powoli rozglądając się uważnie za słodkimi, czarnymi owocami. Dzbanek szybko napełniał się, co Wolfa nieco smuciło. Poczuł zawód kiedy Zuzanna zdecydowała, że mają już dość i powinni wracać. Czuł do niej jakieś niespotykane przyciąganie. Kiedy był w jej towarzystwie odczuwał radość i spokój. Kiedy się rozstawali, nie mógł przestać o niej myśleć. Wyobrażał sobie, co ona teraz robi, jak się czuje. Nieustannie zastanawiał się czy ona też o nim myśli. Czasem bał się swoich myśli o Zuzannie, były takie nowe. Nigdy jeszcze nie myślał tak o żadnej dziewczynie.
Schodzili powoli z Góry Kapturowej stromą, wąską ścieżką. Zuzanna szła pierwsza, stąpając ostrożnie. Za nią szedł Wolf przyglądając się z ciekawością jej zgrabnej sylwetce, zwinnym ruchom i poruszającym się w rytm jej kroków jasnym warkoczom.
Zuzanna zatrzymała się tak nagle. Zrobiła to tak gwałtownie, że Wolf wpadł na nią i omal jej nie przewrócił. Zwinnym, szybkim ruchem chwycił ją w pasie powstrzymując przed upadkiem. Poczuł ciepło jej ciała i obezwładniający zapach świeżych owoców. Przez chwilę zrobiło mu się ciemno przed oczami.
— Uważaj — mruknął zawstydzony reakcją swojego ciała na bliskość dziewczyny.
Zuza również poczuła się zawstydzona. Szybko odsunęła się od niego rumieniąc się na twarzy.
— Wolf widziałeś? — Z ulgą odwróciła uwagę od tego, co właśnie się stało, wskazując ręką na podnóże góry, gdzie ewidentnie działo się coś nietypowego.
— Co? — Zapytał oszołomny Wolf niezbyt zainteresowany tym, co działo się poza nim a Zuzanną.
— Spójrz tam — wskazała ręką.
Wolf niechętnie podążył wzrokiem za jej smukłym palcem. W oddali u podnóża góry żywiołowo kręcił się gniady, dorodny koń, grzebiąc niespokojnie nogą w ziemi. Widać było z daleka, że był wyjątkowo niespokojny.
Wolf i Zuzanna zeszli pospiesznie ze ścieżki i podążyli wśród krzewów w stronę konia. Doszli dość szybko. Nikogo jednak nie było przy koniu.
— To dworski koń — powiedział pewnie Wolf — widziałem jak syn dziedzica jeździł na nim obok mojego domu. Poznaję po białej łacie na nodze.
Wolf podszedł ostrożnie do konia i sprawnie chwycił go za uzdę. Pogłaskał zwierzę lekko po pysku starając się go uspokoić.
— Trzeba nam go odprowadzić do dworu — zdecydował pewnie.
— Zostaw mojego konia! — Usłyszeli rozkazujący głos dochodzący zza kępy niewielkich krzaków.
Wolf oddał uzdę konia Zuzannie i podszedł przezornie do miejsca skąd dobiegał głos. Rozchylił zielone gałązki zasłaniające widok i jego oczom ukazał się młody panicz z dworu leżący wśród traw z nogą w groteskowo skręconej pozycji.
— Co się patrzysz?! Pomóż mi! — Rozkazał młodzieniec podenerwowanym tonem — Jak cię wołają?! — Spytał ostro.
— Wolf.
— Jaki Wolf?
— Feldmarsz. Szewc — wyjaśnił spokojnie.
— Ty jesteś tym żydowskim szewcem, co to nasz ekonom mu buty do obstalowania posyła?
— Tak, to ja paniczu — odpowiedział chłopak spuszczając skromnie głowę.
— No ruszże się, pomóż mi! — Rozkazał młodzieniec.
Wolf podszedł powściągliwie do młodego człowieka. Pomógł mu wygodniej usiąść i uważnie obejrzał nogę.
— Złamana — orzekł z pewnością w głosie.
— Skąd wiesz? — Zapytał zaniepokojony młodzieniec.
— Mój krewny był cyrulikiem, nauczył mnie kilku rzeczy… Paniczu. Zuzia poszukaj dwóch prostych patyków, musimy usztywnić nogę — komenderował Wolf — ja zrobię z trawy powrósła do usztywnienia nogi.
Zuzanna bez słowa pobiegła szukać patyków, starając się skrupulatnie wypełnić polecenie Wolfa. Szybko uwinęła się z zadaniem i z satysfakcją podała chłopakowi znalezione grube gałązki. Z zaciekawieniem przyglądała się, jak Wolf sprawnie i pewnie zaopatrzył nogę panicza. Lubiła Wolfa, ale teraz to jej naprawdę zaimponował. Był taki mądry, wiedział jak pomóc paniczowi.
— Ja pewnie bym nie wiedziała co robić — pomyślała patrząc z podziwem na chłopaka.
Niebawem młody panicz był już zaopatrzony.
— Nie może panicz wrócić na koniu — powiedział przytomnie Wolf — Zuzanna zostanie tu z paniczem, a jak odprowadzę konia do dworu i przyprowadzę pomoc.
Wolf mocno trzymał konia idąc drogą do dworu.
— A ty skąd masz tego konia?! — Usłyszał za plecami ostre słowa — Coś za jeden? — Krzyknął na niego mężczyzna, który nadjechał na koniu od strony Szczawska.
Wolf spojrzał za siebie, zdjął czapkę i ukłonił się dziedzicowi Komornickiemu.
— Jaśnie panie znalazłem konia i syna jaśnie pana. Panicza koń poniósł i złamał nogę — powiedział odważnie, nie spuszczając ani na chwilę z wzroku z dziedzica Komornickiego.
— Przecież koń cały!
— Nie koń jaśnie panie, panicz…
— Gdzie on?
— Pod Kapturowem.
— Samego go zostawiłeś? — Ostrym głosem spytał dziedzic spoglądając groźnie na chłopaka.
— Nie jaśnie panie, pilnuje go córka wdowy po Bartłomieju.
— Jakim znowu Bartłomieju?
— starym Łuszczaku, komorniku, co to już dawno pomarł.
— Eee — zirytował się dziedzic — Stajenny! — Krzyknął — zaprzęgaj do bryczki! A ty — spojrzał na Wolfa — wskażesz drogę.
Rozdział VII
Wolf już dwie zimy służył we dworze. Po tym, jak on i Zuzanna pomogli paniczowi Bogumiłowi, dziedzic Komornicki, na prośbę syna, przyjął na służbę Wolfa jako stajennego po zmarłym Wincentym. Panicz Bogumił, który początkowo był długo unieruchomiony z powodu złamanej nogi, często korzystał z pomocy Wolfa. Wolf w zasadzie więcej czasu spędzał z paniczem Bogumiłem, niż z końmi w stajni. Bogumił tak polubił chłopaka, że nie chciał pomocy żadnego innego służącego. Chłopak był mądry i rezolutny. Coraz częściej znajdowali wspólne tematy do rozmów. Paniczowi Bogumiłowi imponowała wiedza, jaką posiadał Wolf. Chłopak, jako jeden z niewielu potrafił pisać i czytać, co było zasługą ukończenia przez niego nauki w chederze. Wolf miał wiele interesujących pomysłów, dzięki którym we dworze usprawniono różne prace przynosząc tym samym lepsze zyski. Pomysłowość Wolfa imponowała nie tylko paniczowi Bogumiłowi, ale również sam dziedzic Komornicki doceniał jego pomysły z ochotą wrażając je w życie.
Kiedy panicz wyzdrowiał i noga pozwała mu wsiadać na konia, często razem z Wolfem wybierali się na konne wycieczki. Któregoś dnia zatrzymali się na popas wśród okolicznych pól i łąk. Panicz Bogumił, zauważył, że Wolf od kilku dni chodzi jakiś taki markotny i niewiele się odzywa. Przygasła jego zwyczajowa żywiołowość. Nie podejmował rozmowy, na pytania odpowiadał krótko, bez zbędnych słów.
— Czemuś taki markotny? — Spytał panicz.
— Aaaa nic takiego… — mruknął Wolf niedbale rzucając przed siebie źdźbło trawy, które przed chwilą zerwał.
— No mówże — ponaglił panicz.
— Kłopot mam, paniczu — westchnął Wolf.
— Jakiż to kłopot? Źle ci u nas?
— Nie, we dworze dobrze, ale…
— A gadajże, no — ponaglał go zaciekawiony panicz Bogumił.
— Zuzanna, ta co to razem za mną panicza ratowała…
— No cóż z tą Zuzanną?
— Matka ją wydaje za Antoniego od Kowalików…
— I cóż z tego? Jeśli wiek ma to i za mąż iść powinna.
— Tak, ale…
— No nie. Nie mów tylko, że tyś ją chciał za żonę?
— Miłuję ją i ona mnie… — Mruknął zawstydzony chłopak grzebiąc patykiem w ziemi.
— Skąd ci to wiedzieć, że i ty jesteś jej miły?
— Często spotykaliśmy się po kryjomu. Wyznałem jej, że jest mi najmilsza, a i ona powiedziała, że czuje to samo…
— Czy to oznacza, że ona nie chce iść za tego tam Wincentego?
— Antoniego — poprawił Wolf — nie chce, ale matka jej na zdrowiu mocno podupadła i szybko wydać ją chce, choć ona dopiero lat osiemnaście skończyła. Matka opieki potrzebuje, pracować już nie może, a przecie kątem mieszka u gospodarza i boi się, że gospodarz ją wyrzuci, jak pomagać już w gospodarstwie nie będzie mogła. Matka martwi się, że na żebry przyjdzie jej iść. U córki i zięcia choćby kawałek suchego chleby by był i kąt jakiś… A Antoni od Kowalików obiecał kąt dla przyszłej teściowej…
— To na cóż czekasz? Ślijże do niej swaty! Przecież masz już wiek odpowiedni. Wikt i opierunek możesz zapewnić rodzinie, a i przyszłą teściową przecie wykarmisz. Masz przecież dach nad głową, niezgorszy dochód, fach w ręku, a i przyszłość masz zapewnioną. Przecie to stary Aron Abramowicz, co to dzieci nie ma i twoją siostrę wziął pod opiekę, obiecał byt wam zapewnić i karczmę oddać w zamian za opiekę nad nim i jego żoną jak już przyjdzie jego czas. Toż to lepszy kandydat jesteś niż ten cały Wincenty!
— Antoni…
— Zwał jak zwał! Swaty ślij i się nie zastanawiaj. Skoro dziewka jest ci przychylna…
— Tak, ale…
— No cóż, ale?!
— Ponoć już niebawem pierwsze zapowiedzi wyjść mają… Zuzanna oczy wypłakuje, za Kowalika iść nie chce, ale matki słuchać musi…
— Toć to ci mówię przecie, ślij swaty!
— Ja starozakonny jestem przecież. Zuzanna katoliczka. My ślubu wziąć nie możemy…
Bogumił zamilkł na chwilę rozważając słowa młodego chłopaka.
— A bardzoś przywiązany do wyznania swojego? — Zapytał Bogumił po chwili — tu w okolicy wielu starozakonny nie ma. A i ty już żeś się z Polakami zasymilował i jak swój żyjesz…
— Rodziny nie mam… Jedynie karczmarz Aron mi rodziną, ale on już stary i ostatnio podupadł na zdrowiu… Boję się, że sam jak palec tu zostanę z siostrą swoją.
— Toż to wiarę możesz zmienić. Chrzest Święty przyjąć możesz, a potem i w swaty do Zuzanny posłać możesz.
Wolfowi w pierwszej chwili ta myśl wydawała się absurdalna. Z czasem jednak, kiedy coraz bardziej uświadamiał sobie, że nieuchronnie zbliża się czas kiedy utraci Zuzannę na zawsze. Po wielu rozważaniach podjął decyzję, że zawalczy o tą miłość i postawi wszystko na jedną kartę. Za wstawiennictwem panicza Bogumiła, zwrócił się z tą sprawą do dziedzica Komornickiego. Ten, po wielu namowach ze strony syna, podjął się załatwienia sprawy i obiecał, że pomoże. Dziedzic pozmawiał w tej sprawie z księdzem, proboszczem oraz wójtem. Proboszcz, za namową dziedzica, obiecał nieco wstrzymać przygotowania do ślubu Zuzanny i Antoniego. Choć upierał się, że to nie łatwe, bo pierwsze zapowiedzi już wyszły. Odpowiednie jednak wsparcie finansowe kościoła oraz obietnica przychylność dziedzica w przyszłości pomogły proboszczowi podjąć właściwą decyzję, przychylną Wolfowi. Ksiądz obiecał również, że młodego Żyda, chcącego przejść na łono kościoła katolickiego, odpowiednio przygotuje do egzaminu z katechizmu.
Rozdział VIII
Letni, ciepły wietrzyk owiewał przejętą twarz Wolfa. Mocno ściskał czapkę stojąc przed bramą kościoła. Przywdział najlepsze swoje odzienie. Właśnie miało się dopełnić to, co dla niego było tak ważne. Kolejny krok do tego, aby ukochana Zuzanna została jego żoną. Dzięki wydatnej pomocy panicza Bogumiła, udało się przekonać matkę Zuzanny do zmiany planów, co do zamążpójścia jej córki. Choć nie było to łatwe. Kobieta długo nie chciała się zgodzić na wydanie córki za Wolfa. Przychylności matki Zuzanny kosztowała nieco Wolfa, ale on był gotów na wszystko, aby tylko być z ukochaną. Nie brakowało też przeszkód ze strony niedoszłego narzeczonego Zuzanny, który od momentu odrzucenia jego zalotów stał się śmiertelnym wrogiem Wolfa i Zuzanny. Nie jeden raz już odgrażał się obojgu. Kupienie przychylności matki Zuzanny i konflikt z niedoszłym narzeczonym Zuzanny były dopiero początkiem drogi. Wolf musiał bowiem spełnić warunek konieczny, aby pojąć Zuzannę za żonę. Musiał przejść na wiarę katolicką. Chłopak miał obowiązek zatem porządnie nauczyć się pacierza, katechizmu i prawd wiary katolickiej, a potem jeszcze zdać egzamin u wójta. Na początku nie szło mu najlepiej i obawiał się, że wiele czasu upłynie zanim zda egzamin. Jednak panicz Bogumił wiele mu pomógł, cierpliwie ucząc go prawd wiary katolickiej. Po zdaniu egzaminu u wójta Wolf poczuł tak wielką ulgę, że o mało nie zemdlał.
Teraz, kiedy już przeszedł tą długą i trudna drogę do szczęścia małżeńskiego z Zuzanną, stał przed kościołem, pełen nadziei na szczęśliwą przyszłość. To dziś był ten dzień, kiedy miał spełnić ostatni warunek i przyjąć chrzest święty. Chrzest miał mu otworzyć drogę do wzięcia Zuzanny za prawowitą żonę.
Chrzest Wolfa odbył się w obecności dziedzica Komornickiego, jego żony i panicza Bogumiła, którzy zostali jego chrzestnymi. Obecny był także wójt, który przyjął od Wolfa egzamin z katechizmu.
— Jakie imię chcesz otrzymać na Chrzcie Świętym? — Zapytał proboszcz groźnie przyglądając się chłopakowi.
— Łukasz — odpowiedział przejętym głosem jeszcze-Wolf.
— Jakie nazwisko chcesz otrzymać? — Zapytał ponownie proboszcz.
— Leśniewski.
Ledwie trzy miesiące minęły od chrztu Łukasza. Odczekali z Zuzanną czas jaki był potrzebny na wyjście zapowiedzi. Wszystko było gotowe do ich dalszego szczęśliwego życia. Postanowili, że rozpoczną je w sąsiednich Kowalach, poprowadzą karczmę po starym Aronie, który niedawno odszedł z tego świata. Łukasz solennie obiecał mu na łożu śmierci, że zaopiekuje się jego żoną. Zuzanna chętnie zgodziła się na to rozwiązanie. Z ochotą chciała wyprowadzić się z Wygonów, bo bała się niedoszłego narzeczonego Antka, który spoglądał na nią z coraz większą nienawiścią i nie raz wygrażał i mścił nie przebierając w słowach.
Dzisiaj nastał ten od dawna wyczekiwany dzień. Piękny sierpniowy, słoneczny dzień miał być początkiem ich wspólnego życia: jego, Zuzanny, Chai oraz matki Zuzanny. Zamieszkać miała z nimi stara Salcia, która stała się drugą matką dla Chai. Wreszcie brali upragniony ślub. Wolf dotąd samotny, miał nagle stać się głową całkiem sporej rodziny. Byli tacy szczęśliwi. Zerknął na przejętą Zuzę wystrojoną w ślubny strój. Wyglądała tak pięknie. Był taki dumny i szczęśliwy. Nie wiedział jednak, że z daleka obserwuje ich Antek, który nie mógł pogodzić się z tym, że Zuzanna odrzuciła go.
— I to dla kogo! — Myślał ze złością odrzucony konkurent do ręki Zuzanny — dla żydowskiego przybłędy! Teraz opłotkami muszę chodzić po wsi, bo ludzie sobie ze mnie dworują i stałem się pośmiewiskiem dla innych. Oj, długo im nie zapomnę tego pohańbienia!
Antek patrzył jak dwójka roześmianych i szczęśliwych nowożeńców wychodzi z kościoła. Wzbierała w nim nieopisana wściekłość.
— Obyście nie zaznali szczęścia! Oby wasi potomkowie nie doczekali szczęścia w miłości, dopóki nie zostaną zmazane moje krzywdy! — Mruczał pod nosem Antek. Długo jeszcze obserwował nowożeńców i pomstował, szepcząc pod nosem przekleństwa i złorzeczenia.
Rozdział IX
2023 r.
Promienie porannego słońca wesoło odbijały się w płatkach śniegu zalegającego na okolicznych polach. Słoneczna poświata niemal oślepiała swoim blaskiem. Sylwia szła powoli rozmyślając o swoim życiu. Była przybita. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Czas, który zawsze był dla niej magiczny i wyjątkowy. Zawsze dokładała maksimum starań, aby święta wypadły jak najlepiej. To był czas kiedy cała rodzina była razem. Codzienne problemy i obowiązki odchodziły na bok. Najważniejsze było wspólne świętowanie, długie rozmowy, nieśpieszne spacery. W tym rok jednak tak nie będzie. Jej życie rozsypało się jak domek z kart. Nieudane małżeństwo, które niedawno zakończyło się rozwodem. Jednak rany jeszcze się nie zabliźniły. Oboje z byłym już mężem doszli do porozumienia i rozstali się bez orzekania o czyjekolwiek winie. Trudno było bowiem winić którekolwiek z nich za rozpad małżeństwa. Od dawna żyli, nie z sobą, ale obok siebie. On miał swoje sprawy, ona swoje. On miał swoich znajomych, ona swoich. On miał swoją pracę, ona swoją. Ona w dużej firmie szefowała działowi PR-u, on zajmował się biznesem i polityką. On obracał się w środowisku wysoko postawionych ludzi władzy i biznesu, ona miała swoich zwykłych znajomych, którzy nie byli tak dobrze sytuowani, jak znajomi męża. On źle się czuł w gronie jej przyjaciół, a ona źle się czuła w gronie jego przyjaciół. On nigdy jej nie angażował w jej sprawy, nie tolerował jej znajomych, często uważał ich za gorszych i traktował z pogardą. Żyli tak obok siebie, bo tak było im wygodnie, bo nie chcieli sprawiać zawodu synowi. Od kiedy jednak Mateusz poszedł na studia i wyprowadził się z domu, przepaść między nimi, niepostrzeżenie, ale stale się pogłębiała. Aż w końcu przyszedł ten dzień kiedy przypadkiem zobaczyła go w samochodzie z kochanką. Całował ją tak namiętnie, tak jak nigdy nie pocałował Sylwii. Patrzył na nią tak, jak nigdy nie patrzył na Sylwię. Zobaczyła jak z czułością odgarnia kochance kosmyk włosów z twarzy patrząc jej w głęboko w oczy i uśmiechając się do niej. Ta scena wywołała w Sylwii ogromny ból. Zabolało ją to bardziej niż widok ich wspólnego pocałunku. Stała jak słup soli na chodniku i patrzyła na nich jak zahipnotyzowana. Kiedy Rafał wreszcie oderwał się od ust kochanki, zauważył ją. Nie było awantury, nie było emocji. Spokojnie uzgodnili warunki rozstania. Sylwia nie chciała płakać, nie chciała robić scen. Nie chciała, aby on widział, że ją to tak bardzo boli, że mimo wszystko jej zależy, że cierpi.
Jak co roku przed świętami wzięła krótki urlop. Co prawda nie miała już męża, ale miała ukochanego syna. Dwa tygodnie przed świętami Mateusz zadzwonił, z prośbą, aby mogli przyspieszyć święta i zrobić wigilię trochę wcześniej, niż narzucał to kalendarz. Ojciec wykupił jemu i jego dziewczynie pobyt na święta we Włoszech. Mateusz nie był zadowolony z terminu. Był między młotem, a kowadłem. Nie chciał robić przykrości ojcu, ale nie chciał też zrobić przykrości matce. Zaproponował więc to, co — w jego opinii — było salomonowym rozwiązaniem, czyli wcześniejszą wigilię tuż przed wyjazdem do Włoch. Sylwia nie wyobrażała sobie świąt bez syna, rozumiała jednak, że jest on już dorosły i nie może trzymać go uwiązanego przy swojej spódnicy. Nie chciała być jednym z tych rodziców, którzy zawłaszczają dla siebie swoje dzieci, nawet gdy są już dorosłe, nie pozwalając im żyć swoim życiem. Chciała, aby jej syn spełniał swoje marzenia, swoje, nie jej. Wiedziała też, że Rafał wykupił ten wyjazd Mateuszowi w terminie świąteczny z premedytacją. Była przekonana, że zrobił to specjalnie, aby ją zranić. Wiedział przecież, jak ważne są dla niej święta, mógł przecież wykupić wycieczkę synowi w innym czasie. To wszystko mocno ją przybiło. Święta w tym roku nie zapowiadały się na wesołe i szczęśliwe, wręcz przeciwnie miały być smutne i ponure. Niecały tydzień przez świętami została sama z psem. Jej przyjaciółka Beata, zwana przez nią pieszczotliwie Beti, zaprosiła ją na wigilię do siebie. Początkowo odmówiła, chciała być sama. Wiedziała, że spotkałaby się z życzliwością ze strony Beti i jej męża, ale nie czułaby się dobrze. Byłaby jak jakaś rzecz położona przez roztargnioną gospodynię przez pomyłkę nie na swoim miejscu. Mąż Beaty pracował za granicą. Przyjeżdżając na święta do domu na pewno chciał spędzić czas razem z żoną. Sylwia nie chciała być piątym kołem u wozu. Beata i Tomek jednak nie przyjmowali do wiadomości jej odmowy.
— Przyjeżdżam po ciebie przed południem i masz być gotowa — oznajmiła Beti tonem nieznoszącym sprzeciwu — Nie myślisz chyba, że zostawię cię samą w wigilię? Poza tym potrzebuję pomocy przy przygotowywaniu wigilii. Nie będę sama tego wszystkiego pichciła. Potrzebny mi wyrobnik kuchenny — stwierdziła kategorycznie z właściwym sobie humorem.
Sylwia nie miała siły się sprzeczać, przyjęła więc zaproszenie.
Tuż przed wigilią wybrała się na codzienny spacer z psem. Szła tak przed siebie rozmyślając o swoim życiu. Rozejrzała się wokół.
— Laki! Laki! — Krzyknęła przywołując swojego ukochanego czworonoga.
Z oddali usłyszała wesołe szczekanie. Stojąc tak po kostki w śniegu obserwowała jak biszkoptowy, kudłaty ukochany pies, biegnie do niej wesoło podkasując.
— Chodź, wracamy do domu — powiedziała głaskając czule czworonoga.
Zbliżając się do swojego domu, już z daleka zobaczyła przed bramą czarne auto, obok którego stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Zbliżyła się do nieznajomego. Nieznajomy, ubrany w jeansy i w skórzaną kurtkę podszytą futrem, spoglądał na nią uważnie niesamowicie niebieskimi oczami, które bardzo pasowały do jego, nieco przydługich, blond włosów. Laki, z ogromną ciekawością podbiegł do nieznajomego. Obwąchał go uważnie i z wyraźnym zadowoleniem zamerdał ogonem. Nieznajomy pieszczotliwie potarmosił jego długą sierść i pogłaskał go po głowie.
— Dzień dobry — odezwał się w stronę Sylwii.
— Dzień dobry — odrzekła niepewnie.
— Szukam Pani Sylwii Paterskiej-Kamińskiej. Nie wie pani gdzie mogę ją spotkać?
— Wiem — odpowiedziała Sylwia krótko zakładając za ucho niesforny kosmyk ciemnoblond włosów.
— Zdradzi mi pani tą tajemnicę?
— Ja nazywam się Sylwia Kamińska. Mogę wiedzieć z kim mam przyjemność?
— Dzień dobry, nazywam się komisarz Artur Hartmann — oznajmił mężczyzna wyciągając legitymację policyjną.
Sylwię przeszedł nieprzyjemny dreszcz.
— Czyżby coś się stało? — Pomyślała z niepokojem.
— W czym mogę panu pomóc? — Powiedział na głos, próbując ukryć narastające zaniepokojenie.
— Możemy chwilę porozmawiać gdzieś w środku? — Zapytał spoglądając z nadzieją na dom zacierając zmarznięte ręce — przebyłem długą drogę tu do pani.
— Zapraszam — odpowiedziała krótko wystukując kod do bramy.
Weszli do domu. Pierwszy jak zwykle wpadł do domu Laki otrzepując sierść z wilgoci, chlapiąc niemiłosiernie na boki topniejącym już na jego sierści śniegiem. Radośnie merdając ogonem prowadził oboje do salonu jak przystało na gospodarza domu.
— Zapraszam — powiedziała Sylwia wskazując ręką krzesło w salonie — napije się pan czegoś? — Zapytała bardziej z grzeczności, niż chęci ugoszczenie obcego mężczyzny, który zakłócał jej spokój. Dziś miała podły, nostalgiczny nastrój. Nie była w nastroju do rozmów z kimkolwiek.
— Jeśli można to poprosiłbym kawę — odpowiedział zasiadając na miejscu wskazanym przez gospodynię — przyjechałem z daleka i droga trochę dała mi w kość — tłumaczył się z przepraszającym uśmiechem.
Siedzieli oboje naprzeciw siebie przy stole przy filiżance gorącej kawy i pierniczkach, które Sylwia upiekła na wcześniejszą wigilię z Mateuszem i Martą.
— Co pana do mnie sprowadza? — Zapytała z nadzieją, że mężczyzna szybko wyjaśni o co mu chodzi i sobie pójdzie, a ona zostanie sama ze swoimi myślami.
— Przyjechałem z Bydgoszczy. W sprawie Władysława Paterskiego. Znała go pani?
— Nie — odrzekła Sylwia szczerze zdziwiona tym pytaniem.
— Na pewno? — Spytał mężczyzna bacznie jej się przyglądając.
— Na pewno — odpowiedziała stanowczo — jedyne, co mogę powiedzieć, to że tak nazywał się mój dziadek, ale ja go nigdy nie poznałam.
— A pani ojciec? Może on mógłby mi coś o nim powiedzieć…
— Mój ojciec też nigdy go nie poznał, a poza tym mój ojciec jest po wylewie, bez kontaktu. Obecnie przebywa w hospicjum.
— Przykro mi. Mogę wiedzieć dlaczego tak się stało, że ani pani, ani pani ojciec nie poznaliście nigdy pana Paterskiego?
— Zostawił moją babkę kiedy ojciec miał kilka miesięcy. Wyjechał i już nigdy nie wrócił. Nie mamy z nim nic wspólnego — stwierdziła z nutą wyczuwalnego żalu w głosie.
— A jednak z jakiegoś powodu szukała go pani — stwierdził z nutą podejrzliwości w głosie.
— A skąd pan o tym wie? — Szczerze się zdziwiła.
— Wyszło to w trakcie śledztwa, które prowadzę.
— Śledztwa? A co ja mam z wspólnego z pana śledztwem?
— Pani na razie nic, ale nazwisko pani dziadka wypłynęło w głośnej sprawie czyścicieli działek. Może pani słyszała?
— Nie, nie słyszałam — zaprzeczyła — a o co chodzi w tej sprawie?
— W wielkim skrócie mogę jedynie powiedzieć, że pewna zorganizowana grupa przestępcza wymuszała na starszych, samotnych ludziach przepisywanie ich majątków, domów, działek na podstawionych ludzi, tak zwanych słupów. Potem te działki były sprzedawane. Słup, który był najczęściej jakimś bezdomnym, albo pijaczkiem, otrzymywał niewielką dolę, a reszta szła do kieszeni przestępców.
— A co ja mam z tym wspólnego? — Zapytała ostrzej niż zamierzała.
— To właśnie próbuje ustalić — odpowiedział spokojnie.
— Czy pan mnie o coś oskarża?
— Nie, skądże znowu. Chodzi o to, że pani dziadek pasował do wzorca ofiary tych ludzi. Można nawet powiedzieć, że był łakomym kąskiem dla przestępców ze względu na dość pokaźny majątek. A to, że nie miał bliskiej rodziny, która by upomniała się o jego majątek było dodatkowym atutem dla przestępców. To znaczy tak sądziliśmy dopóki nie ustaliliśmy, że jednak miał rodzinę, która go poszukiwała, czyli panią. Na razie więc chcę się dowiedzieć dlaczego szukała pani Władysława Paterskiego, skoro, jak pani mówi, nigdy się z panią nie kontaktował i, jak sądzę, nie szukał tego kontaktu.
— Dobrze, w takim razie proszę bardzo. Opowiem panu tą dość banalną historię. Jakiś czas temu zainteresowałam się genealogią. Zaczęłam pracować nad drzewem genealogicznym mojej rodziny. Teraz jest to nieco łatwiejsze. Archiwa Państwowe digitalizują wiele swoich zbiorów. Wiele informacji można odszukać w Internecie. Od kilku lat pracowałam nad odtworzeniem historii mojej rodziny i udało mi się dotrzeć, w niektórych przypadkach, nawet do dziesiątego pokolenia. Jedyne miejsce gdzie utknęłam był ojciec mojego ojca, czyli Władysław Paterski. Nic o nim nie wiedziałam.
— Jak to możliwe? Ktoś z rodziny musiał coś o nim wiedzieć. Nie pytała pani nikogo? Przecież w rodzinie rozmawia się o przodkach.
— Nie w mojej, a przynajmniej w nie w przypadku tego przodka. Moja świętej pamięci babcia zawsze uparcie twierdziła, że jest wdową. Nigdy nie chciała powiedzieć nic więcej, nawet tego gdzie jest pochowany jej mąż. Raz twierdziła, że nie żyje, raz, że zaginął. Ojca wychowywała sama, wraz ze swoimi rodzicami. Nigdy nie wyszła drugi raz za mąż.
— Nikt nigdy nie wspomniał o nim, choćby przypadkiem?
— W rodzinie panowała dziwna zmowa milczenia. Wszyscy zachowywali się jakby on nigdy nie istniał.
— Nigdy pani o niego nie pytała?
— Pytałam, ale każdy kogo zapytałam zbywał mnie, albo mówił, że był to zły i nieodpowiedzialny lekkoduch, który zostawił żonę i maleńkie dziecko. Po czym wyjechał gdzieś na Ziemie Odzyskanie i tam niedługo potem zmarł.
— A pani ojciec?
— Ojca też pytałam, ale on też niewiele wiedział. Mówił mi, że jego matka nigdy nie chciała rozmawiać o swoim mężu, a jego ojcu. Ojciec pamiętał, że jego babcia od zawsze mówiła o swoim zięciu wyłącznie źle. Dlatego, mój ojciec, kiedy za którymś razem, usłyszał same złe słowa na jego temat, przestał pytać.
— Dlaczego więc zaczęła pani jednak szukać Władysława Paterskiego?
— Zawsze gdzieś z tyłu głowy miałam słowa jednej z ciotek, która jako jedyna, jeden, jedyny raz powiedziała o nim coś więcej. Mało tego, mówiła o nim zaskakująco dobrze. Wyjawiła mi, że był to bardzo dobry człowiek i został skrzywdzony przez rodziców mojej babki, czyli swoich teściów. To puste miejsce w moim drzewie genealogicznym męczyło mnie coraz bardziej. Chciałam wiedzieć kim jestem, kim są moi przodkowie. Dlaczego ta historia tak się skończyła? Bolało mnie, że mój ojciec wychowywał się bez swojego ojca. Zaczęłam więc pisać do urzędów stanu cywilnego, Archiwum Państwowego, szukać w Internecie, dzięki czemu najpierw uzyskałam akt ślubu moich dziadków, a wraz z nim informacje o rodzicach i dacie urodzenia mojego zaginionego dziadka. Potem udało mi się pozyskać kopię jego aktu urodzenia, w którym była adnotacja o dacie i miejscu śmierci. Tak dowiedziałam się, że dziadek nie umarł wiele lat temu, ale całkiem nie dawno. Co i tak niczego nie zmienia, bo już nie będę miała szansy dowiedzieć się niczego więcej.
Komisarz Hartmann upił łyk kawy przegryzając pierniczkiem. Przyglądał się bacznie Sylwii obserwując każdy jej ruch i wyraz twarzy. Jego głębokie, przenikliwe spojrzenie niesamowicie błękitnych oczy sprawiło, że przeszedł ją niepokojący dreszcz. Sylwia czuła się zażenowana tym, jak uważnie i badawczo przyglądał się jej komisarz.
— Może mi pan wyjaśnić skąd pan wie, że szukałam dziadka i co pana zdaniem mam wspólnego z tą aferą działkową?
— Skąd wiem, że szukała pani dziadka? — Powtórzył pytanie — Z pani wniosku o udostępnienie danych dziadka, który skierowała pani do urzędu stanu cywilnego w Bydgoszczy. Jak już pani wspominałem prowadzimy bardzo dużą, zakrojoną na szeroką skalę sprawę związaną z oszustwami i wyłudzeniami. Podczas przeszukania w jednym z mieszkań należącym do członka gangu, który rozpracowujemy, znaleźliśmy ukryty testament pani dziadka. Testament był spisany około pół roku przed jego śmiercią. Zgodnie z tym testamentem cały swój majątek, w postaci między innymi dużego pensjonatu, wielkiej stadniny koni i kilkuset hektarów ziemi pani dziadek przepisał na swoją jedyną wnuczkę, czyli panią.
— To musi być jakaś pomyłka. Jak już panu mówiłam on nigdy nie kontaktował się ani ze mną, ani z moim ojcem. Poza tym nigdy nie przyjęłabym od niego niczego.
— Dlaczego?
— Jak już mówiłam nie chciał mieć nic wspólnego ze mną, dlaczego więc ja miałabym chcieć mieć coś wspólnego z nim?
— Z doświadczenia wiem, że pewne sprawy nie zawsze są takie na jakie wyglądają.
— Dla mnie jest to jasne.
Hartmann uśmiechnął się lekko ironicznie przyglądając się Sylwii uważnie.
— Ze znalezionego przez nas testamentu wynika, że dziadek chciał pani przekazać ogromny majątek — powiedział bez pośpiechu — odrzucenie takiego spadku na pewno nie byłoby łatwe.
— Dla mnie byłoby łatwe. Zresztą, jak pewnie już pan sprawdził, na pewno zmienił zdanie bo żadnego spadku mi nie przekazał. Nie miałam więc okazji przekonać się czy odrzucenie spadku jest łatwe czy trudne.
— Owszem, sprawdziłem. Faktycznie, ostatecznie nie przekazał pani spadku, ale mam wątpliwości, czy na pewno zmienił zdanie w tej sprawie.
— Nie za bardzo rozumiem, co ma pan na myśli?
— Kiedy zaczęliśmy sprawdzać sprawę majątku pani dziadka okazało się, że przepisał on wszystko co miał obcej sobie osobie, zupełnie z nim niespokrewnionej. Zrobił to również w drodze testamentu, tym razem spisanego tuż przed śmiercią.
— Cóż, miał przecież takie prawo…
— Miał, owszem, miał, ale ja mam poważne wątpliwości czy ten testament był spisany później, niż ten który dotyczył pani. Analiza testamentu wykazała, że mógł być on sfałszowany lub spisany pod przymusem. Jeśli uda się to udowodnić to pani może być spadkobierczynią swojego dziadka i ubiegać się o obalenie tamtego testamentu.
— Nie będę się o nic ubiegać! — Oznajmiła stanowczo Sylwia — nie przyjmę niczego po człowieku, który się mnie wyparł! Majątek to nie wszystko. I nie chcę mieć nic wspólnego z tą sprawą!
— Już pani ma, chcąc nie chcąc.
Komisarz zamyślił się chwilę.
— Czy może mi pani opowiedzieć coś o pani rodzinie? Może jest coś co mogłoby mnie naprowadzić na jakieś rozwiązanie w tej sprawie?
— Mieszkam w Kowalach od urodzenia, podobnie jak mój ojciec, babka, jej rodzice i kilka pokoleń wstecz. Z tego co udało mi się ustalić również dziadek Paterski pochodził stąd, podobnie jak jego rodzice i przodkowie. Udało mi się to ustalić na podstawie aktu ślubu moich dziadków, który — jak już panu mówiłam — otrzymałam z urzędu stanu cywilnego, a to pozwoliło mi poznać dane jego rodziców, co z kolei umożliwiło mi ustalenie jego przodków na podstawie ksiąg kościelnych zdigitalizowanych i opublikowanych w Internecie — Sylwia podenerwowanym tonem wyrzucała z siebie kolejne słowa..
— Czy wiedziała pani, że dziadek już nie żyje?
— Już panu mówiłam przecież, że tak. Wiedziałam.
— Skąd? Może pani powtórzyć?
— Powiedziałam przecież przed chwilą! Wystąpiłam do archiwum państwowego o wydanie aktu urodzenia. Kiedy go otrzymałam na marginesie kościelnej księgi urodzeń widniała notatka o dacie i miejscu jego zgonu. Na tej podstawie wystąpiłam do urzędu stanu cywilnego w Bydgoszczy o wydanie aktu zgonu.
— I to się zgadza. Stąd właśnie wiem, że szukała pani swojego dziadka.
— Ok, no to wszystko jasne. A czy mogę wiedzieć, dlaczego pan uważa, że mój dziadek padł ofiarą tych przestępców?
— Już mówiłem, znaleźliśmy jego testament.
— No tak, ale to jeszcze nic nie znaczy, tak naprawdę.
— Nie, ale mamy inne poszlaki, o których na razie nie chciałbym mówić, na razie to sprawdzamy.
— Ale jakie poszlaki? Czy może pan powiedzieć cokolwiek? — Zainteresowała się Sylwia mimo wcześniejszych deklaracji, że nie chce mieć nic wspólnego ze swoim zaginionym przodkiem.
— Dostaliśmy anonimowy donos w sprawie pani dziadka. Na razie jednak nie chcę i nie mogę o tym mówić. Pozwoli pani, że się pożegnam — uciął szybo komisarz.
Hartmann odstawił pustą już filiżankę, podziękował za poczęstunek oraz informacje i zaczął zbierać się do wyjścia. Sylwia odprowadziła go do drzwi. Mężczyzna wychodząc odwrócił się jeszcze do niej i spytał:
— Czy to są wszystkie informacje jakie posiada pani na temat Władysława Paterskiego?
— Tak, to wszystko — zamierzała zamknąć drzwi za komisarzem — Chociaż…
— Tak?
— Archiwista, który przesłał mi akt urodzenia dziadka, napisał mi w mailu, że w archiwum są jeszcze dodatkowe bardzo obszerne dokumenty dotyczące moich dziadków.
— Ma pani te dokumenty?
— Nie, ale wystąpiłam już o ich udostępnienie i czekam na odpowiedź.
— Czy mógłbym prosić o ich udostępnienie kiedy je pani otrzyma?
— Nie widzę problemu, jeśli to pomoże w śledztwie…
— Dziękuję. Proszę zapisać mój numer telefonu. Bądźmy w kontakcie.
— Dobrze. Do widzenia.
— Do zobaczenia.
Sylwia patrzyła jak Hartmann idzie w kierunku bramy, a Laki wesoło skacze wokół niego odprowadzając go do wyjścia.
Rozdział X
1954 r.
Słońce chyliło się już ku zachodowi. Lipiec w tym roku był wyjątkowo pogodny i gorący.
— Będzie w tym roku urodzaj. Pogoda dopisuje — powiedział wesoło Władek rozcierając w dłoniach kłos zboża.
Maria spojrzała na niego z uśmiechem i dmuchnęła w roztarte zboże w jego dłoni. Łuski ziarna zatańczyły wesoło w powietrzu. Władek zaśmiał się z psoty Marii.
— Wracajmy lepiej do domu. Zmrok już zapada, a w domu jeszcze obrządki czekają — zarządziła zarzucając na plecy swoje długie, grube warkocze.
Władek chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie obejmując w pasie i zamykając ją w swoich objęciach.
— Ojce dadzą sobie radę sami — mruknął próbując ją pocałować.
Maria wyrwała mu się ze śmiechem.
— To, że niedługo bierzemy ślub, to nie znaczy, że możesz sobie pozwalać, a poza tym jeszcze ktoś nas zobaczy i będą plotki.
— Nikogo już nie ma na polu. Tylko my zostaliśmy — mówił ściszonym z podniecenia tonem — a plotki… Niech sobie będą i tak za niedługo będziesz moją żoną.
Władek ponownie przyciągnął Marię do siebie. Zrobił to tak mocno, że nie mogła złapać tchu. Całował ją łapczywie i namiętnie, aż pociemniało jej w oczach.
— Władek, nie… — Maria próbowała się wyswobodzić z objęć narzeczonego.
— Ciiiii — szepnął jej do ucha — Chodź tu do mnie.
Pociągnął ją ku sobie i oboje jak dłudzy wpadli w stojącą obok kopkę zboża. Zaśmiali się jednocześnie. Władek rozpiął szybko koszule, zdjął ją i pościelił Marii przyciągając ją do siebie.
— Gdzieś ty była tyle czasu? — Matka krzyknęła zdenerwowana do Marii — już całkiem ciemno jest, a roboty jeszcze kupa.
— Na polu, kopki stawiałam. Chciałam skończyć… — mruknęła Maria zawstydzona tym co się stało w drodze do domu. Na samo wspomnienie oblał ją rumieniec.
— Kolacje idź naszykuj ojcu, raz dwa — matka wydała polecenie srogim, podniesionym głosem i poszła do ogrodu zanieść kurom jedzenie, które zobaczywszy ją z głośnym gdakaniem biegły za nią aż do drewnianego koryta ustawionego pod starą jabłonią.
Maria udała się do domu szykować kolację rozmyślając o zbliżającym się ślubie z Władkiem. Miała szczęście. Władek, choć niezbyt majętny, to robotny był, zaradny i najprzystojniejszy w całych Kowalach. Nie przejmowała się tym, że Władek niewiele ma. — Oboje mamy po dwie ręce, to i wszystkiego się dorobimy — myślała w duchu — ojciec przecie najbogatszy w całej wsi, morgów ma dostatek. Choć już wywianował starszych braci i siostry to jeszcze dużo zostało do podziału między tę dwójkę, która została w domu, czyli Marię i jej brata Tadeusza. — Ojciec już starszy jest, pole na nas przepisze, podzieli na Tadka i na mnie — rozważała w duchu plany na dalsze życie. — Władek niewiele dostanie od ojców, bo biedni i wiele nie mają, ale to co dostaniemy od mojego ojca nam wystarczy — myślała.
Rozdział XI
Jesień nadchodziła powoli, lecz nieuchronnie. Ranki stały się już chłodne, a liście na drzewach mieniły się różnobarwnymi kolorami. Maria wybrała się z koszykiem na grzyby. Spacerowała po lesie już dłuższy czas. W tym roku było dużo grzybów, więc koszyk Marii napełniał się dość szybko dostojnymi prawdziwkami, brązowymi podgrzybkami i żółciutkimi kurkami.
— Na grzyby widzę się wybrałaś — Marię z zamyślenia wyrwał głos Romka Kowala.
— A no wybrałam się. Ty widzę też grzybów szukasz — odpowiedziała wesoło schylając się po kolejnego dorodnego prawdziwka.
— A no szukam, ale widzę, że mam szczęście, bom ciebie znalazł — mruknął Romek przyglądając się lubieżnie Marii.
— Dajże spokój. Głupoty prawisz — Maria odwróciła się na pięcie z zamiarem oddalenia się.
— Ejże, coś tak płocha? — Romek podskoczył do niej jednym susem i złapał ją mocno za rękę. Przyciągnął ją do siebie na siłę — od dawna mam na ciebie oko — szeptał Romek próbując pocałować Marię.
Dziewczyna wyrywała się z jego objęć i próbowała odpędzić niechcianego adoratora.
— Zostaw mnie! — Krzyknęła ze złością odpychając go z całej siły.
Zaczęła biec w kierunku drogi. Chciała jak najszybciej się oddalić z tego miejsca. Nagle potknęła się i przewróciła jak długa, rozsypując koszyk z grzybami. Zanim zdążyła się pozbierać Romek dopadł do niej i rzucił się na nią przygniatając swoim ciałem. Przycisnął ją do ziemi próbując sięgnąć ręką pod jej spódnicę.
— Nie rzucaj się tak — mruczał przyciskając ją coraz mocniej do ziemi — nie udawaj takiej świętej. Myślisz, że nie widziałem co robiłaś z Władkiem w kopce żyta? — Syczał jej do ucha — Nie wyrywaj się, bo wszystkim opowiem jakaś łatwa! A jak będziesz grzeczna, to się tylko trochę zabawimy i nic się nie stanie.
Marii pociemniało w oczach. Nie mogła złapać tchu. Ostatkiem sił podciągnęła kolano i uderzyła napastnika w krocze. Ten zawył z bólu. Maria zdołała się wyrwać z jego uścisku, wstała i zaczęła biec ile tchu w piersiach do drogi licząc, że tam ludzie na polach będą i napastnik już jej nie dopadnie. Wybiegła na drogę cała w nieładzie, z rozczochranymi włosami i rozdartym ubraniem. Zanim zdążyła poprawić ubranie i włosy od strony Wygonów furmanką nadjechał Władek.
— Stało się coś? — Zapytał z niepokojem widząc ją z potarganymi włosami i poszarpanym ubraniu.
— Nie, odpowiedziała — starając się uspokoić — na grzybach byłam i weszłam w gęste krzaki i o widzisz, potargałam ubranie — wyjaśniła poprawiając warkocz i gładząc spódnicę.
— To gdzie masz koszyk z grzybami? — Zapytał przyglądając się jej uważnie — i czemu masz takie potargane ubranie?
— Chyba… chyba widziałam wilka. Przestraszyłam się, zaczęłam uciekać, przewróciłam się i zgubiłam koszyk — wyjaśniła nie patrząc na niego i ocierając łzy płynące z oczu.
— No dobrze, już dobrze. Siadaj zawiozę cie do domu — powiedział uspokajająco Władek.
Zeskoczył z wozu, aby pomóc jej wsiąść na furmankę.
— Nie — prychnęła Maria odsuwając się, kiedy Władek chciał chwycić ją w pasie i posadzić na koźle — Sama wejdę — mruknęła.
Maria wgramoliła się niezgrabnie na furę czując ból jaki zadał jej Romek napadając na nią. Ujechali kawałek w niezręcznej ciszy. Maria nie miała ochoty na rozmowy. Niepokoiło ją, że Władek badawczo jej się przygląda.
— Eeee Maryśka, grzybki żeś zgubiła! — Usłyszeli oboje ironiczny głos Romka, który stał na brzegu lasu trzymając w ręku koszyk Marii. Władek zatrzymał konia. Zeskoczył z wozu i podszedł bez słowa do Romka powoli mierząc go wzrokiem.
— Skąd to masz?! — Zapytał ostro mierząc go wzrokiem pełnym tłumionej furii.
— Znalazłem.
— Gdzie?!
— W lesie. Widać Marysi tak strasznie się spieszyło do domu, że aż grzybki pogubiła — zwołał bezczelnie Romek patrząc lubieżnie na Marię mieląc jednocześnie w zębach źdźbło trawy.
Władek wyrwał mu z ręki koszyk i wrócił wściekły do wozu. Postawił go obok Marii.
— Chciałeś coś jeszcze powiedzieć? — Zapytał groźnie odwracając się gwałtownie do Romka.
— Nie, nic — odrzekł Romek uśmiechając się złośliwie, po czym odwrócił się i odszedł w głąb lasu pogwizdując pod nosem.
Władek z pochmurną miną wskoczył na kozła i bez słowa ruszył ponaglając konia lejcami. Całą drogę do domu oboje milczeli. Maria bała się powiedzieć Władkowi, co chciał jej zrobić Romek. Gdyby wyznała mu prawdę, mógłby go przecież nawet zabić w złości. A wtedy ona by go straciła, poszedłby jeszcze do więzienia, a ona sama by została, bez niego. Bała się o niego. Była przekonana, że ukrywając przed nim prawdę ochroni go przed zrobieniem jakiegoś głupstwa.
Rozdział XII
Maria wracała z kurnika z koszykiem pełnym dopiero co zebranych jaj. Usłyszała ciche gwizdanie. Serce podskoczyło jej z radości. To był znak, jaki miała umówiony z Władkiem. Rozejrzała się dokładnie. W szarówce dnia zobaczyła swojego ukochanego, który stał oparty o drzewo. Podeszła do niego bez pośpiechu.
— Jesteś wreszcie — powiedział z uśmiechem przyciągając ją do siebie — ckniło mi się za tobą.
Maria bez słowa przytuliła się do niego obejmując go rękami w pasie. Przy nim czuła się taka bezpieczna. Odkąd Romek napadł ją w lesie starała się nie chodzić nigdzie sama.
— Czemu jesteś smutna? — Zapytał z troską.
— Władek…
— Co? No mówże, co się takiego stało?
— Władek, ja chyba w ciąży jestem — szepnęła ze łzami w oczach.
Władek znieruchomiał. Złapał ją delikatnie za ramiona i odsunął lekko od siebie. Spojrzał na nią łagodnie i uważnie.
— Nic to, przecie za niedługo nasze wesele. Dbaj ino o siebie, żeby dzieciak zdrowy się urodził — powiedział patrząc gdzieś w dal ponad jej głową.
— Nie gniewasz się? — Spytała z przestrachem.
— O cóż miałbym się gniewać… — Powiedział głuchym głosem.
Władek bardzo chciał wierzyć Marii, kochał ją przecież, ale wiejskie plotki rozsiewane przez Romka, zaczynały mu coraz bardziej odbierać pewność siebie i wiarę w narzeczoną. Widział wszak, jak Maria nie tak dawno wybiegła z lasu rozchełstana, a za nią wyszedł zadowolony z siebie Romek. Władek już kilka razy pytał Marię, co tam się wydarzyło, ale ona uparcie twierdziła, że nic się stało, i że przestraszyła się wilka. Nie dalej jednak jak wczoraj, jego siostra przyszła w odwiedziny do rodziców, i słyszał jak mówiła do matki, że ludzie opowiadają, jakoby Maria była w ciąży, ale prawdziwy tatuś się ulotnił, więc stary Leśniewski kupił sobie zięcia i ojca dla przyszłego wnuka za obietnicę kilku mórg pola. Najbardziej go zabolało stwierdzenie, że plotka głosiła, że to Władek zgodził się być tym kupiony zięciem, bo i groszem nie śmierdzi.
Rozdział XIII
Ślub zaplanowany na Święta Bożego Narodzenia zbliżał się wielkimi krokami. Maria mierzyła sukienkę ślubną.
— Chodźże tu, pokaż no się! — Zawołała matka.
Maria wyszła do kuchni ubrana w białą sukienkę kuląc się w sobie.
— Ciasna ta suknia, cała opięta, trza ją poprawić — orzekła matka — Przytyłaś? — Zapytała uważnie przyglądając się córce — Odwróć no się — nakazała matka surowym głosem.
Matka bardzo uważnie przyglądała się córce, kiedy ta zdjęła sukienkę do poprawki.
— Maryśka ty w ciąży jesteś! — Krzyknęła matka — Ojciec! Ojciec! — Wrzeszczała matka na cały głos.
— Czegóż się tak drzesz? — Zapytał gniewnie ojciec Marii wchodząc do izby.
— Przyjrzyj no się córce! — Wrzasnęła matka z nerwami w głosie.
— A czemuż to mam się jej przyglądać? Co to ja jej nie widział? — Zapytał ojciec patrząc na Marię, która stała ze spuszczoną głową, a łzy wielkie jak grochy skapywały z jej oczy prosto na podłogę.
— Nie widzisz?!
— Co mam widzieć? — Zapytał ojciec poirytowany.
— Toć to Maryśka w ciąży jest! — Krzyknęła matka — Taki wstyd przed ludźmi! Jak ja się na oczy na wsi pokażę! Taki wstyd! — Biadoliła — Przyznaj się, zgwałcił cię!? Tylko mi nie mów, że sama na to pozwoliłaś!
— Mamo, proszę… — szepnęła cicho Maria łykając łzy.
— Mów wszystkim, że cię zgwałcił! — Wrzeszczała — Taki wstyd! Taki wstyd! Do ołtarza z brzuchem! Gdzieś się z nim gziła!?
Maria stała ze spuszczonym wzrokiem, a wielkie łzy skapywały prosto na podłogę. Czuła się skrępowana i zawstydzona. Ojciec zmierzył wzrokiem Marię od góry do dołu. Pociągnął dym z fajki. Oparł łokieć na kolanie ciągle patrząc na córkę.
— Z Władkiem zaszłaś? — Zapytał z trudno ukrywanym spokojem w głosie.
— Tak — odpowiedziała cicho Maria.
— Chociaż tyle… — Mruknął ojciec — zanim się dzieciak urodzi będziecie już po weselu.
— I co z tego? — Krzyczała matka — bo to ludzie nie umieją liczyć?
Maria poszła do drugiej izby. Czuła się strasznie upokorzona i samotna. Z kuchni nadal było słychać utyskiwania matki. Jej słowa boleśnie cięły serce Marii, jak najostrzejszy nóż. Bardzo pragnęła teraz przytulić się do Władka. Wierzyła, że on by ją pocieszył i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Tylko jemu ufała. Była pewna, że tylko on ją rozumie i ochroni.
Ojciec wziął swój skórzany kożuch, fajkę i wyszedł przed dom. Nie chciał słuchać wrzasków żony, ani patrzeć na łzy córki. Chciał chwilę pomyśleć, zastanowić się. Siedział tak już jakiś czas na ławeczce przed domem pykając fajkę i odpoczywając po pracowitym dniu. Z oddali zobaczył Władka, który zmierzał ku niemu nieco się zataczając. Kiedy młody mężczyzna zbliżył się do domu zauważył przyszłego teścia siedzącego na ławce.
— A cóż to Władek, kawalerskie opijasz? — Zapytał stary Leśniewski.
— A opijam, ale nie wiem czy dobrze robię… — Odburknął buńczucznie Władek poprawiając czapkę niecko przechyloną na bok.
— A czemuż to?
— A temu, że ludzie się ze mnie śmieją — wybuchnął wyrzucając z siebie to co dręczyło go już od dawna — Romek od Kowalów chwali się, że suchym szwagrem został!
— A czyimż to?
— A moim! — Odkrzyknął z nerwami młody człowiek.
— I ty mu wierzysz? — Spytał spokojnie stary Leśniewski pykając leniwie swoją fajkę.
— Nie uwierzyłbym, ale na własne oczy widziałem! — Alkohol dodawał Władkowi odwagi i pozwalał na coraz większą szczerość.
— Cóż takiego widziałeś chłopcze?
— Widziałem jak Maryśka z lasu wypadła cała rozchełstana, a za nią Romek zadowolony jak kot co się mleka opił. A teraz chwali się po wsi co to on z Maryśką nie robił! Wiele razy ją pytałem, co tam się stało, ale ona pary z gęby nie chce puścić. Widać od razu, że coś ukrywa! A teraz w ciąży jest i ja teraz nie mam pewności czy to moje! — Krzyczał Władek.
— Władek — powiedział spokojnie starszy człowiek — gorąca krew w tobie. Pijany jesteś, połóż się, prześpij się, jutro porozmawiamy.
Nazajutrz obaj mężczyźni usiedli na tej samej ławeczce, na której wczorajszego wieczoru siedział ojciec Marii i słuchał pretensji Władka. Długo rozmawiali, czasem spokojnie, czasem podniesionym głosem.
— Nikt jej nie zechce z bękartem, a ja nie swojego chował nie będę! Oszukała mnie! — Mówił w złości Władek.
— Skąd wiesz, że to nie twoje? — Spytał spokojnie Leśniewski.
— Nie wiem, ale też nie wiem czy moje?
— A jeśli twoje, to zostawisz dzieciaka i jego matkę na ludzkie potępienie? — Spytał starzec nie patrząc na Władka.
Władek zasępił się nic nie odpowiadając. Widać było, że targają nim wielkie emocje i niepewność.
— Władek — rzekł spokojnie stary Leśniewski — co tu będziemy gadać po próżnicy. Zapomnij o swoich wątpliwościach. Po ślubie przepisze wam 15 morgów, dorzucę trzy jałowice, dwie kobyły, grosza sypnę. Dom jest duży, murowany, najładniejszy w całej wsi, mieszkać będziecie mieli gdzie. Tadek nie długo się żeni i pójdzie na gospodarkę do Anieli. Sami tu będziecie, wszystko twoje będzie. Ty tylko dzieciaka chowaj i Maryśkę szanuj.
Władek długo milczał. Miał wątpliwości. Kochał Marię, ale czuł się zraniony plotkami i upokorzeniem, jakie go spotkało. Kiedy po raz kolejny pytał Marię o to, co się wtedy wydarzyło w lesie, ona się oburzała i zarzucała mu, że je nie wierzy. Raz nawet w złości, z płaczem, wypomniała mu, że sam zrobił jej dziecko, a teraz chce się wymigać i ją zostawić. Z jednej jednak strony nie wyobrażał sobie życia bez Marii. Z drugiej jednak strony czuł się skołowany i upokorzony tym, że ludzie myślą, że swój honor sprzedał za kawałek ziemi. Przyjęcie propozycji od starego Leśniewskiego oznaczałoby potwierdzenie plotek na jego temat i temat Marii.
— Zastanowię się — mruknął do starego Leśniewskiego. Wstał i odszedł nie oglądając się za siebie.
Maria stała schowana przy oknie z przerażeniem słuchając rozmowy między ojcem i jej przyszłym mężem. Łzy ciurkiem płynęły jej po policzkach. Żal ściskał jej serce.
— Jak on mógł przehandlować mnie za krowy i świnie? — Myślała rozżalona — to on mnie zwiódł! To jego dziecko! Nigdy go nie zdradziłam. Romek mnie napadł. Jak on mógł. Nienawidzę go. Nienawidzę…
Rozdział XIV
Maria siedziała przy piecu kołysząc na rękach malutkiego synka. Przyglądała mu się z uwagą szukając podobieństwa do jego ojca. Nucąc cichutko kołysankę myślał o swoim małżeństwie. Z całych sił starała się być dobrą żoną i matką. Z całych sił starała się zapomnieć Władkowi to, że jej nie uwierzył, że posądził ją o zdradę, że zgodził się na ślub w zamian za obiecany przez ojca majątek. Ta zadra tak mocno tkwiła w jej sercu, że nie potrafiła już zaufać swojemu mężowi. Władek z kolei — widząc, że jego żona coraz bardziej się od niego odsuwa — coraz częściej miał wątpliwości, co jej prawdomówności. Tak go to męczyło, że coraz więcej pił. Nie przychodził na noc do domu, nocując w stajni, i coraz częściej zadawał sobie pytanie czy Maria go zdradziła i czy na pewno jest ojcem Wojtka. A może syn, który niedawno im się urodził nie jest jego? Może to Romka dzieciak? Może Maria go oszukała? Romek przecież jest żonaty, nie wziąłby jej za żonę. Dlatego pewnie mnie wrobiła w dzieciaka — myślał coraz częściej z żalem. Nieporozumienia między młodymi coraz częściej zauważała stara Leśniewska, stając po stronie córki. Coraz częściej pozwalała sobie na słowne przepychanki z zięciem, najczęściej pod nieobecność męża, ponieważ ten surowo zakazał żonie wtrącania się do młodych. W końcu sytuacja stała się tak napięta, że Władek postanowił szczerze porozmawiać z żoną.
— Marysia, słuchaj, tak dalej się nie da — oznajmił spokojnie kiedy zostali sami. Twoja matka zatruwa mi życie, ty słuchasz jej, nie traktujesz mnie jak męża, ale jak jakiegoś parobka, co to tylko do pola się nadaje. Ja tu dłużej nie wytrzymam. Wyprowadźmy się do moich rodziców. Tam będzie więcej spokoju. Pomału postawimy sobie swój dom, dorobimy się…
— Mam mieszkać z twoimi rodzicami i siostrami na kupie? Gdzie? Mamy się gnieść w jednej chałupie w kilkanaście osób, kiedy tu mamy duży dom dla siebie?
— Marysiu — Władek starał się usilnie trzymać nerwy na wodzy — tam przynajmniej nikt nie będzie mnie poniżał! Ciebie też nie, gwarantuję ci to!
— Nie będzie mnie poniżał?! — Spytała ze złością — Nikt nie poniżył mnie tak jak ty!
— Co? O czym ty mówisz?
— O czym mówię? Powiem ci o czym mówię! Mówię o tym, że przehandlowałeś mnie za krowy i świnie! — Maria ze łzami w oczach w końcu powiedziała to, co od dawna ciążyło jej na sercu.
— Co?! — Władek był bardzo zaskoczony słowami Marii.
— Co, co?! Myślisz, że nie słyszałam, o czym rozmawiałeś z ojcem przed ślubem!? Myślisz, że nie słyszałam, jak się targowaliście o morgi i majątki!? Myślisz, że nie słyszałam, jak postawiłeś mnie w jednym rzędzie w krowami i świniami?!
Władek był szczerze zaskoczony zarzutami Marii. Przypomniał sobie dokładnie swoja rozmowę z teściem. Jeśli Maria ją usłyszała to rzeczywiście mogła poczuć się upokorzona. Poczuł się winny i zawstydzony. Zrozumiał, że musi jej wytłumaczyć, że nigdy by jej nie potraktował tak, jak ona przed chwilą to przedstawiła. Podszedł do niej bliżej, tak bardzo chciał ją przytulić i wytłumaczyć wszystko.
— Marysia — objął ją delikatnie i przytulił do siebie — Zrozum, byłem wtedy zły, zaskoczony propozycją twojego ojca, a jeszcze na dodatek Romek chwalił się….
— Romek, Romek! Ciągle ten Romek! Wierzysz jemu czy mnie?! — Odepchnęła go ze złością. W jej oczach zobaczył ogromy żal i rozżalenie.
— To co robiłaś z nim z lesie! — Krzyknął zezłoszczony odrzuceniem z jej strony.
— Nic nie robiłam! Zbałamuciłeś mnie, a teraz wypierasz się własnego syna! Wynoś się nie chce cie znać! Idź sobie do swojej mamusi i z nią siedź, ja cię nie chce! — Krzyczała Maria łykając gorzkie łzy.
— Marysia… — Władek chwycił ją za rękę.
— Zostaw mnie! — Wyrwała rękę z jego dłoni — Nigdy ci tego nie daruję! Nigdy, słyszysz! — Krzyczała rozgoryczona ocierając łzy.
Władek obejrzał się smutno na dom gdzie spędził prawie dwa lata — No nic, skończyło się — mruknął do siebie zarzucając na ramię tobołek ze swoimi rzeczami, które spakował po kolejnej już kłótni z żoną i teściową. Ruszył przed siebie w stronę domu swoich rodziców.
Rozdział XV
Władek od kilku miesięcy mieszkał u swoich rodziców. Marię widywał przelotnie jadąc w pole, albo w kościele. Dziecka widywał prawie wcale, chyba, że z daleka. Stara Leśniewska nie pozwalała mu odwiedzać ani żony, ani dziecka. Marii zabraniała spotykać się z nim, a jego samego, kiedy tylko przychodził, przeganiała z podwórka obrzucając go wyzwiskami i złośliwościami.
— Przecież twierdziłeś, że to nie twoje! To po co chcesz go odwiedzać?! — Rzucała w złości stara Leśniewska, kiedy próbował się spotkać z Marią i Wojtkiem.
— Tak dalej być nie może — oświadczył twardo ojciec Władka któregoś wieczoru przy kolacji — musisz coś z tym zrobić, albo w te albo we wte.
— Wiem, już to sobie obmyśliłem — odpowiedział Władek patrząc w zamyśleniu w okno.
— Co zamierzasz?
— Pojadę na Ziemie Odzyskane. Tam dają ziemie, każdemu kto chce. Założę tam gospodarstwo, zabiorę Marię i Wojtka i zamieszkamy tam z daleka od teściów. Maria przestanie się tak zachowywać, jak tylko matka przestanie ją buntować.
— Więc tak zrób, bo wstyd ludziom w oczy spojrzeć — zasmuciła się matka — a i patrzeć nie mogę na twoje zmartwienie.
Nazajutrz rano Władek udał się do wsi, gdzie mieszkała z mężem jego starsza siostra. Mieli oni tam sąsiada, którego brat wyjechał w świat. Teraz ponoć ma wielkie gospodarstwo, gdzieś na zachodzie, dobrze mu się powodzi. Helena mówiła, że ponoć tenże brat miał przyjechać do swoich rodziców i do brata w odwiedziny. Władek postanowił, że się z nim spotka i wypyta co i jak.
Zapadał już wieczór. Władek wracał od siostry Heli napełniony nadzieją, po tym co usłyszał od Witka. Witek mieszkał od kilku lat gdzieś na Kujawach i nieźle mu się powodziło. Mężczyzna wyjaśnił mu, że na Ziemie Odzyskane nie ma po co jechać. Tam na opuszczone gospodarstwa poniemieckie nie ma co liczyć, są już zasiedlone. Za to w jego wsi mieszka bogata wdowa, która szuka kogoś do pomocy. Władek z rodziną mógłby u niej zamieszkać i jakoś pomału się urządzać. Witek obiecał, że dogada z kobietą, co i jak i napisze jak najszybciej, co ustalił.
Władek z duszą na ramieniu szedł do domu Leśniewskich. Chciał powiedzieć Marii, że Witek napisał do niego, i że mogą przyjeżdżać nawet zaraz.
— Nigdzie z tobą nie pojadę! Nie będę się tułać z dzieckiem po obcych ludziach! Tu mamy dom, gospodarstwo i ojców! — Oznajmiła stanowczo Maria, kiedy Władek opowiedział jej o swoich planach.
— Marysiu — Władek próbował cierpliwie tłumaczyć i nie tracić cierpliwości — nie mogę mieszkać u twoich rodziców. Z twoją matką to nie możliwe. Nigdy się nie zgodzimy. Nie wytrzymam tych wszystkich złośliwości z jej strony. Nie usłyszałem od niej dobrego słowa od samego początku. Ona mnie nie szanuje, traktuje jak parobka, ja nie mogę tak żyć — Tłumaczył Władek.
— Chcesz to jedź, ja nie jadę — uparcie stwierdziła Maria.
— Marysiu, nie słuchaj matki. Teraz my jesteśmy rodziną, ty, aj i Wojtek. Zadbam o nas, obiecuję — tłumaczył.
Maria długo nie odpowiadała. Władek w napięciu czekał na to, co powie jego żona. W głowie Marii przelatywały sprzeczne myśli i uczucia. Miłość do Władka, ale też żal, strach przed nowym, a także słowa matki, która w najgorszych możliwy sposób wypowiadała się o jej mężu, odkąd się dowiedziała, że ojciec obiecał mu niemal całą gospodarkę. Stara Leśniewska zrobiła wszystko, aby mąż nie przepisał niczego na zięcia. Namawiała go do odwlekania spełnienia złożonej obietnicy.
— Na wnuka przepiszesz, jak dorośnie, a nie obcego będziesz wianował — sączyła mu do ucha złe podszepty.
— Nie pojadę — powiedziała Maria już nieco spokojniej, spuszczając oczy — nie pojadę — powtórzyła ze łzami w oczach — i pobiegła w stronę swojego domu, wokół którego krzątała się matka zerkająca co chwilę w stronę rozmawiających ze sobą młodych.
Władek długo bił się z myślami, co robić. Ostatecznie doszedł do wniosku, że tu w Kowalach nie ma żadnej przyszłości. Żyć z teściami się nie da. Teść mimo, że obiecał mu gospodarstwo nie dotrzymał słowa. Będąc pod po wpływem teściowej, ciągle zwlekał i zwlekał. W zasadzie to był parobkiem w swoich teściów. Dodatkowo teściowa nie mogła na niego patrzeć, buntowała Marię, która pod jej wpływem nie chciała z nim żyć. Nie pozwalała mu widywać syna. Może dlatego, że jednak nie był jego dzieckiem? Może jednak to co mówił Romek było prawdą? Na przyszłość przy swoich rodzicach też nie mógł liczyć. Sami byli biedni, a na dodatek miał dużo rodzeństwa, zwłaszcza starszych sióstr, które trzeba było wywianować przed ślubem. Dla niego nic nie zostało. Nic go tu już nie trzymało. Postanowił wyjechać.
Rozdział XVI
Władek po kilku miesiącach wrócił do Kowali. Miał nadzieję, że Maria przemyślała wszystko, zatęskniła z nim. Liczył, że jak jej powie, że ma gdzie mieszkać, ma pracę i obiecaną ziemię, to jego żona zmieni zdanie i razem wyjadą. Bał się jednak iść do Leśniewskich. Nie chciał, aby stara Leśniewska go zobaczyła i wszystko zepsuła. Chciał porozmawiać z Marią sam na sam, bez niczyjej obecności. Miał nadzieję, że wreszcie zobaczy syna. Tak bardzo za nim tęsknił. Poprosił więc swojego szwagra, który dobrze żył z Leśniewskimi, aby poszedł do nich i — w jego imieniu — namówił Marię na spotkanie. Chciał, aby zobaczyli się poza wsią, żeby nikt im nie przeszkadzał. Na miejsce spotkania wybrał Górę Kapturową, gdzie w czasie narzeczeństwa spędzali dużo czas, a właściwie to tam się w sobie zakochali. To tam Władek spotkał któregoś dnia Marię, jak zbierała jeżyny i od tego się zaczęło. Uśmiechnął się na wspomnienie spotkania, kiedy niechcący Maria rozsypała uzbierane jeżyny, a on skrupulatnie pomagał jej zebrać na nowo rozsypane owoce. To właśnie tu po raz pierwszy ją pocałował. Miał nadzieję, że to miejsce przypomni Marii jak bardzo się kochali i nadal kochają. Przynajmniej taką miał nadzieję. Nadzieję, że Maria nadal go kocha.
Władek czekał na swoją żonę już od kilku godzin, ale ona nie przychodziła.
— Może nie mogła wyjść? Może matka ją pilnuje? Może uda jej się wyrwać i zaraz przyjdzie? — Myślał z nadzieją.
Zbliżała się już północ, a Władek nadal czekał. Rozmyślając nad tym, co powie Marii usłyszał w zaroślach szelest.
— Marysia? — Spytał odwracając się gwałtownie.
— Nie — odpowiedział Janek, jego szwagier — to tylko ja.
— Byłeś? Powiedziałeś? — Pytał niecierpliwie Władek z nadzieją w głosie.
— Byłem. Powiedziałem jej, że czekasz na Kapturowie.
— I co?
— Wahała się. Był taki moment, że chyba już nawet udało mi się ją namówić, ale naszą rozmowę podsłuchała jej matka. Wyszła do mnie i powiedziała, że jej córka nigdzie nie będzie chodzić. Zapytałem Maryśkę czy też tak myśli. Na początku nic nie odrzekła, ale wystarczyło, żeby matka na nią zerknęła, kiwnęła głową i powiedziała, że nie pójdzie i uciekła do domu z płaczem. Co miałem więc tam robić. Odszedłem.
Władek usiadł na trawie załamany. Janek usiadł przy nim. Milczeli długo.
— Władek — powiedział po chwili — wydaje mi się, że nie masz co sobie głowy zawracać Maryśką. Sam widzisz, że ona matkę woli. Może już innego ma na oku. Romek nie raz mówił, że za cnotliwa to ona nie jest… Władek, tu nie masz co robić, jedź w świat. Tam masz przyszłość jakąś, a tu…
Władek długo milczał. Nadzieję w jego sercu zastąpił ogromny żal.
— Może masz rację — powiedział w końcu głuchym głosem przepełnionym bólem i rezygnacją.
— Tak sobie myślę Władek, że to może i ta klątwa nie pozwala ci żyć z Maryśką, jak mąż z żoną…
— Jaka znowu klątwa? Co ty gadasz?
— A wiesz, ludzie gadają, że dziadek starego Leśniewskiego to Żyd był, ale zakochał się w miejscowej dziewczynie, która już miała narzeczonego. A ponieważ był bogatszy do tego narzeczonego, to matka tej dziewczyny zgodziła się na ślub, ale postawiła warunek, żeby ten Żyd na polską wiarę musi przejść.
— No i co?
— No i przeszedł i przyjął nazwisko Leśniewski, ale ten narzeczony niedoszły przeklął młodych w dniu ślubu. Od tego czasu w każdym pokoleniu w ich rodzinie coś złego się dzieje. Ponoć ten Żyd długo nie pożył, a i szczęścia wiele nie zaznał, bo zmarł wcześnie, a i wielu potomków się nie doczekał, bo prawie każde dziecko jakie mu się urodziło, za niedługo umierało. Jedynie dwóch synów się dochował, którzy też długo szczęścia małżeńskiego nie zaznali.
— Skąd to wiesz?
— Babka moja opowiadała, że ojciec starego Leśniewskiego po ojcu przejął karczmę i warsztat, ale długo się tym nie nacieszył. Bogaci to oni zawsze byli, ale szczęścia w miłości i w rodzinie nie mieli. Sam wiesz, że stara Leśniewską to już trzecia żona twojego teścia. Poprzednie pomarły nie za długo po ślubie, a i dzieci sporo mu pomarło.
— Ale trzecia żona żyje i nic jej nie jest… — Powiedział ze złością Władek przypominając sobie ile teściowa krwi mu napsuła.
— Prawda to, ale czy stary Leśniewski, takie ma z nią łatwe życie? Może i majątku dużo wniosła, bo z bogatej rodziny pochodzi, ale czy to dobra kobieta? Z miłości to raczej on się z nią nie wiązał. Owdowiał, dzieci miał maleńkie, baby potrzebował do ich chowania. I mu się trafiła taka, co to i zdrowa była i dzieci zdrowych mu narodziła, ale czy on taki szczęśliwy jest?
— No nie wiem…
— Sam mówiłeś, że dobry chłop z niego, ale już stary i posłuchu u żony — hetery nie ma.
— Ale jak on był w domu, to ona nie ważyła się na mnie warczeć.
— No może i tak było, ale on stary jest i niedługo pomrze, a ona zdrowa, silna, młodsza od niego dużo, dopiero jak owdowiej to się weźmie za rządzenie, zobaczysz…
Władek długo jeszcze w nocy rozmyślał o wszystkim co się wydarzyło. Kochał Marię i Wojtka, ale nie mógł tu zostać, bo i po co? Wierzył, że Maria jeszcze się zastanowi i przyjedzie do niego. Postanowił, że na wszelki wypadek zostawi swój adres Jankowi. Może Maria kiedyś do niego napisze i się pogodzą? Z tą myślą zasnął, a nazajutrz wcześnie rano wstał, spakował się i wyjechał do niewielkiej wsi pod Bydgoszczą, gdzie czekała na niego nowa przyszłość.
Rozdział XVII
2024 r.
Zapadał już zmrok. Sylwia siedziała przed komputerem i z wypiekami na twarzy. Z zapartym tchem czytała dokumenty, które w końcu przesłało jej Archiwum Państwowe. Długo jeszcze po zapoznaniu się z aktami sprawy rozwodowej swoich dziadków nie mogła zasnąć przewracając się z boku na bok. Nie mogła uwierzyć w to, co napisał w pozwie rozwodowym adwokat jej dziadka. Nie mogła uwierzyć w zeznania świadków. Była w ogromnym szoku. Nie mogła zrozumieć, jak niechęć i złość jednej kobiety, jej prababki, mogła zniszczyć życie jej córce i zięciowi, a także wnukowi, który wychowywał się bez ojca. Dzieciak, który mieszkał na wsi, wśród zaściankowych ludzi, bez ojca, na pewno nie miał lekko. Łzy żalu pociekły Sylwii z oczu nad losem jej rodziny. Czuła się winna, że przez lata uważała dziadka za ostatniego drania. Teraz dopiero zrozumiała, jak wiele wycierpiał, i jak krzywdząca była dla niego jej opinia o nim.
Z samego rana zadzwoniła do Hartmanna.
— Dzień dobry, z tej strony Sylwia Kamińska. Jakiś czas temu był pan u mnie w sprawie mojego dziadka Władysława Paterskiego.
— Tak pamiętam.
— Prosił pan, abym się z panem skontaktowała kiedy będę miała jakieś informacje o dziadku, to znaczy o Władysławie Paterskim.
— Tak. Ma pani coś?
— Otrzymałam z Archiwum Państwowego dokumenty, z których wynika, że moi dziadkowie wzięli rozwód niedługo po wyjeździe dziadka. Ani dziadek, ani babka nie zawarli ponowie małżeństw. Do końca życia pozostali samotni. Chociaż… Moja babka na pewno nie miała nikogo, ale nie wiem czy dziadek? Mógł przecież żyć w związku nieformalnym, bez ślubu.
— To możliwe…
— Z zeznań jednego ze świadków z procesu rozwodowego wynika, że dziadek jeszcze po rozwodzie kilka razy przyjeżdżał do Kowali, i ponoć zwierzył się komuś, że mieszka z jakąś wdową i mają dziecko…
— To ważna informacja w kontekście dziedziczenia, choć z naszych ustaleń nie wynika, żeby pani dziadek miał potomków innych niż pani ojciec. Z tego co ustaliłem całe życie żył sam. Nie miał drugiej rodziny poza bliskimi przyjaciółmi.
— Skąd pan to wie?
— Spotkałem się z osobami, które go znały, i z którymi utrzymywał bliskie relacje. Zeznali oni, że mocno żałował rozłąki z synem i panią, jako swoją wnuczką.
— Według mnie to jest wątpliwe.
— Dlaczego?
— W procesie rozwodowym adwokat dziadka podnosił, że ma on wątpliwości, co do swojego ojcostwa…
— Zakwestionował, że jest ojcem pani taty?
— To trochę dziwne, bo tak zeznawał w procesie rozwodowym, który notabene w pierwszej instancji przegrał i sąd odmówił udzielenia rozwodu. Jednym z powodów było to, że mimo, iż dziadek kwestionował ojcostwo, to jednak nie zażądał testów na ojcostwo i nie szukał drogi formalnej, aby ojcostwu zaprzeczyć.
— Czyli pani dziadkowie nie otrzymali rozwodu? To mogłoby oznaczać, że do końca życia mieli wspólnotę majątkową…
— Nie, ostatecznie po kilku latach procesu w drugiej instancji sąd udzielił im rozwodu.
— Czyli oboje zgodzili się na ten rozwód?
— Nie, z zeznań dziadka i niektórych świadków wynika, że moja babka nie chciała z nim wyjechać i z nim żyć, ale z drugiej strony z jej zeznań przed sądem wynika, że nie chciała zgodzić się na rozwód.
— To bardzo dziwne. To w końcu chciała z nim być, czy nie?
— Nie wiem tego, ale sądząc po tym co przeczytałam w aktach sprawy rozwodowej — i łącząc to ze skrawkami niewielu wspomnień — wydaje mi się, że babka kochała dziadka, ale była pod wpływem swojej matki i bała się ją zostawić. Wie pan są tacy rodzice, którzy lubią wywoływać w swoich dzieciach poczucie winy… Być może moja prababka bała się, że jeśli moja babcia z ojcem wyjadą, to ona zostanie sama i nie będzie się miał kto nią zaopiekować na starość…
— Czyli myśli pani, że babka żałowała rozstania…
— Myślę, że tak. Tak sobie przypominam, sytuację, w której jeden jedyny raz powiedziała coś o dziadku. Kiedyś mój były mąż dość ostro posprzeczał się z moją matką. Nawet już nie pamiętam o co. Było to dla mnie trudne, bo dwie bliskie mi osoby były skłócone. Moja babka wtedy przyszła do mnie i powiedziała, że powinnam zawsze stać po stronie męża. Pamiętam jej słowa: „ja tak nie zrobiłam, posłuchałam rodziców i bardzo źle na tym wyszłam”.
— Tak… Cóż, czy może mi pani przesłać te dokumenty? Może uda nam się ustalić kim była ta wdowa, z którą rzekomo związał się pani dziadek. Może to będzie klucz do rozwiązania tej zagadki.
— Wyślę panu skany niebawem — obiecała Sylwia.
Sylwia coraz mocniej czuła się zaintrygowana historią swojej rodziny. Bardzo poruszyły ją losy jej dziadków. Często zastanawiała się nad tym jak łatwo jest błędnymi decyzjami zniszczyć swoje życie oraz życie swoich bliskich, a także swoich dzieci. Gdyby babka nie była tak zależna od matki i umiała podejmować własne decyzje, życie jej, jej męża i syna potoczyłoby się zupełnie inaczej. Możliwe, że życie Sylwii i też byłoby inne. Gdyby jej babka wyjechała z dziadkiem, ona najprawdopodobniej wychowywałaby się daleko stąd, być może ojciec nie poznałby matki. Być może ona nie poznałaby swojego byłego męża. Może teraz byłaby szczęśliwą żona kogoś innego.
— To niesamowite — myślała — jak nastawienie jednej osoby może zmienić losy następnych pokoleń.
Gdyby prababka była lepszą osobą, a babka bardziej samodzielna i stanowcza może małżeństwa dziadków, rodziców i samej Sylwii byłyby szczęśliwsze. Być może ojciec nie zostałby wcześnie wdowcem, a ona sama nie zostałaby rozwódką. Te rozważania oraz ciekawość historii rodziny, tak wciągnęły Sylwię, że każdą wolną chwilę spędzała na wertowaniu przepastnych zasobów archiwalnych w poszukiwaniu informacji o swojej rodzinie. Każdą nową informacją dzieliła się ze swoją najbliższą przyjaciółką Beatą. Obie bowiem mieszkały w Kowalach od urodzenia. Rodziny obu mieszkały tu od pokoleń i obie pochodziły z Leśniewskich. Nie wiedziały tylko czy są spokrewnione, ponieważ Leśniewskich w Kowalach było tak dużo, że trudno było dojść kto z kim jest spokrewniony, a kto nie. Zgłębianie meandrów genealogii doprowadziło Sylwię do zaskakujących wniosków. Wszystkie rodziny w Kowalach na którymś etapie były spokrewnione lub spowinowacone, ponieważ od wieków zawierali między sobą małżeństwa, co w niezbyt dużej społeczności musiało doprowadzić do tego, że w Kowalach mieszkała jedna wielka rodzina. Któregoś dnia Sylwia jednak odkryła coś ciekawego. Od razu postanowiła podzielić się tą informacją z przyjaciółką.
— Beti? Mam dla ciebie ciekawą wiadomość — powiedziała Sylwia podczas wspólnego spaceru.
— Tak?
— Wiesz, że od jakiegoś czasu zajęłam się genealogią.
— No wiem, dręczysz mnie opowieściami na ten temat od dawna — zaśmiała się Beti szturchając ją lekko w bok.
— No właśnie. Wyobraź sobie, że jesteśmy w jakimś sensie spokrewnione — uśmiechnęła się tajemniczo Sylwia.
— Żartujesz sobie?!
— Nie.
— No to kochana, witaj w rodzinie — zaśmiała się Beti ściskając swoją przyjaciółkę — a teraz opowiadaj dokładnie o co chodzi. Co takiego odkryłaś mały detektywie?
— Otóż wyobraź sobie — zaczęła uroczyście i tajemniczo Sylwia — że mamy wspólnego przodka. Przodek ten nazywał się Łukasz Leśniewski i był naszym wspólnym pra pra pra dziadkiem.
— No co ty? No to super! Spodziewałam się tego. W końcu obie jesteśmy z Leśniewskich.
— Dokładnie. Ty pochodzisz od jednego syna Łukasza Leśniewskiego czyli Leona, a ja od Jana.
— Zatem mogę mówić do ciebie siostro — ucieszyła się Beti.
— Tak, mów i siostro — uśmiechnęła się z zadowolenie Sylwia — cieszę się bo nigdy nie miałam rodzeństwa. Ale muszę ci coś jeszcze powiedzieć.
— Dawaj.
— Odkryłam, że Łukasz Leśniewski nie zawsze się tak nazywał.
— No coś ty, był szpiegiem, czy co?
— Nie — zaśmiała się Sylwia — był innej wiary, przyjął chrzest i nowe imię i nazwisko.
— Nie mów! Nie chcesz chyba powiedzieć, że był Żydem.
— Tak, skąd wiesz?
— Kiedyś prosiłaś mnie, abym porozmawiała z ciotką Anielą na temat historii naszej rodziny. Spytałam ją czy coś wie o losach naszej rodziny…
— I co?
— I porozmawiałam. Ciotka ma 96 lat, więc trochę pamięta. Mówiła mi, że w naszej rodzinie krążyła taka opowieść o klątwie. Ponoć nasz przodek — teraz jak się okazuje mój i twój — był Żydem, który z miłości do swojej przyszłej żony — zmienił wiarę, żeby się z nią ożenić.
— To pięknie, ale skąd się wzięła klątwa?
— Ponoć jego wybranka była już obiecana komuś innemu, i ten niedoszły narzeczony przeklął tego Łukasza i jego żonę…
— Zuzannę Łuszczakównę.
— No niech będzie, że Zuzannę.
— I co dalej?
— Dalej to ponoć ta klątwa polega na tym, że żadne małżeństwo w rodzinie Łukasza i Zuzanny nie było szczęśliwe. I ponoć klątwa zostanie zdjęta dopiero, jak ktoś z naszej rodziny ożeni się z kimś z rodziny tego odrzuconego narzeczonego.
— Nie wierzę w klątwy, ani żadne takie zabobony, ale wiesz chyba coś w tym jest — zamyśliła się Sylwia.
— Dlaczego?
— Z tego co udało mi się ustalić, to faktycznie w każdym pokoleniu małżeństwa nie trwały długo, zawsze ktoś wcześnie umierał, a jeśli już żyli dłużej to często dzieci im umierały…
— Dajże spokój — zaśmiała się Beata — w dawnych czasach zwłaszcza na wsi, ludzie byli niedożywieni, nie byli leczeni. Pewnie w niejednej rodzinie tak się działo.
— Pewnie masz rację. To jakaś głupia legenda.
— A tak przy okazji tego tematu, dowiedziałaś się coś więcej na temat twojego dziadka?
— Nie, wiem tylko tyle ile ci powiedziałam, chociaż…
— Chociaż?
— Wiesz? Chciałabym pomodlić się na jego grobie, postawić świeczkę… Czuję się winna, że przez lata myślałam o nim, w sposób na jaki nie zasługiwał. Jakoś tak bardzo mnie boli, że został tak okrutnie skrzywdzony… Szukałam w Internecie na stronach cmentarzy jego grobu, ale niestety nic nie znalazłam.
— Słuchaj, mówiłaś, że w tych aktach rozwodowych była podana nazwa miejscowości, do której wyjechał.
— Była, ale to było w latach pięćdziesiątych, od tamtego czasu mógł się przeprowadzić ze dwadzieścia razy.
— No mógł, ale też mógł tam pozostać do końca życia.
— Co mi to da? Przecież nie pojadę do tej wsi i nie będę chodzić od domu do domu i pytać o niego.
— No nie, ale przecież możesz na przykład zadzwonić do parafii. Może ksiądz go pamięta i będzie coś wiedział. W końcu zmarł całkiem niedawno, ile z osiem, dziewięć lat temu? Albo możesz zadzwonić do tego policjanta, skoro prowadzi sprawę twojego dziadka, to przecież wie gdzie mieszkał i może wie gdzie został pochowany.
— Dobry pomysł, wiesz chyba spróbuję.
— No dobra, to dawaj telefon, dzwonimy.
Sylwia wyciągnęła aparat i wybrała numer Hartmanna.
— Dobrze, że pani dzwoni — odezwał się męski głęboki głos w słuchawce — mam dla pani nowe wieści. Właśnie miałem do pani dzwonić. Ściągnęliśmy się myślami.
— Tak? A co pan dla mnie ma?
— Może najpierw pani. Ma pani jakieś nowe informacje?
— Nie, nie mam. Dzwonie tylko, aby zapytać czy wie pan gdzie mieszkał mój dziadek? Co prawda w akcie zgonu jest podana Bydgoszcz, ale dziadek wcale tam nie musiał mieszkać. Mógł tam na przykład przebywać w szpitalu.
— Tak wiem. Pani dziadek mieszkał we wsi niedaleko Bydgoszczy, prześlę pani nazwę wsi esemesem. Ale dlaczego chce pani to wiedzieć? Przecież mówiła pani, że nie chce mieć z dziadkiem nic wspólnego.
— Chciałabym odszukać jego grób.
— No cóż… Z tym mogę pani pomóc ponieważ okoliczności na jakie natrafiliśmy przy tej sprawie spowodowały, że prokurator wydał nakaz ekshumacji pani dziadka w związku z podejrzeniem, że został zamordowany.
— O Boże… Skąd takie podejrzenia?
— Jakiś czas temu otrzymaliśmy pewien anonim, w którym autor podał kilka niepokojących szczegółów. Szczegóły te potwierdziły się w toku śledztwa.
— A czy może mi pan powiedzieć jakie to były szczegóły?
— Nie mogę wszystkiego pani zdradzić, ale mogę powiedzieć, że informacje anonimowego autora naprowadziły nas na przyczynę śmierci pani dziadka. Stąd ta ekshumacja.
— Czyli po ekshumacji trzeba będzie go ponownie pochować? Tak?
— Tak. A pani jest jego jedyną rodziną, więc…
— Więc to zrobię — oświadczyła z przekonaniem Sylwia.
Sylwia pożegnała się z komisarzem Hartmannem i odłożyła słuchawkę.
— Co się stało? — Zapytała zaniepokojona Beti.
Kiedy Sylwia dokładnie jej zrelacjonowała wszystko, co powiedział jej policjant, Beata spojrzała na nią i z pewnością w głosie oświadczyła:
— Bierzemy więc urlopy i jedziemy tam. Przecież trzeba załatwić wiele formalności, aby go ponownie pochować. Skoro nie ma nikogo innego będziesz musiała zrobić to ty. Twój tata jest przecież po wylewie i nie da rady tego ogarnąć.
— Muszę jeszcze znaleźć opiekę dla Lakiego… — Sylwia zerknęła na swojego pupila biegającego wokół nich.
— Twój były mąż jest ci chyba coś winien. Zajmie się nim na pewno, już ja tego dopilnuję — postanowiła buńczucznie Beata.
Rozdział XVIII
Od kilku dni obie przyjaciółki mieszkały w małym hotelu w Bydgoszczy. Zajęte były mnóstwem formalności związanym z organizacją ponownego pogrzebu Władysława Paterskiego. Właśnie wybierały się do kościoła na mszę żałobną.
— Jak myślisz mogę iść w tej kurtce? — Beata pindrzyła się przed lustrem przymierzając kolejne części garderoby.
— Nie idziesz na rewię mody, tylko do kościoła i na cmentarz. Wyluzuj — mruknęła Sylwia przeglądając jakieś dokumenty.
— A może w tym płaszczu? — Mruknęła do siebie Beti przeglądając się w lustrze.
Sylwia przyjrzała jej się przez chwilę.
— To mój płaszcz, ja mam iść bez? — Zapytała z przekąsem.
— Masz jeszcze jeden — powiedziała Beti przyglądając się sobie w lustrze.
— Ale on jest czerwony. Nie pójdę przecież na pogrzeb w czerwonym płaszczu, zwariowałaś?
— Dlaczego nie? Przynajmniej będziesz dobrze widoczna — stwierdziła Beti poprawiając makijaż — O cholera! — Krzyknęła nagle.
Sylwia zerwała się z kanapy jak poparzona.
— Co się stało?
— Zabijesz mnie… — Chlipała Beata chowając za plecami płaszcz Sylwii.
— Co zrobiłaś?
— Nie chciałam… — Beti pokazała przyjaciółce jej płaszcz z ogromną plamą po rozlanym podkładzie — Tak jakoś mi się wylało…
— Beti… W czym ja teraz pójdę do kościoła?
— No w tym… — Beata wyciągnęła rękę, w której trzymała długi ciepły płaszcz w pięknym czerwonym kolorze.
— Będę wyglądała jak kretynka… — Mruknęła zrezygnowana Sylwia.
W kościele Sylwia starła się ukryć w najgłębszym kącie, aby nikt nie zwrócił uwagi na jej dość krzykliwy i nietypowy strój. Zaskoczyło ją jak wiele osób przyszło na mszę żałobną. Myślała, że dziadek był samotny. Ucieszył ją widok tak wielu osób. Oznaczało to, że miał wielu bliskich przyjaciół i nie był tak samotny, jak się Sylwii wydawało.
— Przynajmniej miał wokół siebie wiele osób, które musiały być mu bliskie, skoro po tylu latach przyszli jeszcze raz na pogrzeb — szepnęła do ucha Beti, która ze zrozumieniem pokiwała głową i uścisnęła dłoń przyjaciółki rzucając jej pocieszające spojrzenie.
Ksiądz, który miał za chwilę odprawić mszę żałobną, wyszedł z zakrystii i skierował się w stronę Sylwii i Beaty. W pewnym momencie, aż zatrzymał się na chwilę na widok ognistej czerwieni płaszcza Sylwii. Beti schowała twarz w kurtkę i zaczęła chichotać na widok miny księdza. Sylwia oblana rumieńcem wstydu, szturchnęła ją w bok sycząc do ucha:
— Przestań wariatko, jesteś na pogrzebie.
Beata uspokoiła się w końcu.
— Przepraszam — szepnęła ze skruszoną miną.
— Pani Sylwio, czy moglibyśmy chwilę porozmawiać na zakrystii? — Ksiądz szepnął pochylając się nad kobietą, po czym odwrócił się i udał się w stronę rzeczonej zakrystii.
Sylwia rzuciła przyjaciółce zdziwione spojrzenie.
— Chce żebyś mu dopłaciła — Beti szepnęła jej do ucha ze złośliwym uśmiechem.
— Zamknij się wariatko — syknęła Sylwia i podążyła za księdzem, który już zdążył się na szczęście na tyle oddalić, aby nie usłyszeć złośliwej uwagi Beti. Musiała przejść niemal przez cały kościół w tym cholernym czerwonym płaszczu. Próbowała przemknąć niezauważona, jednak złośliwy los miał inne plany. Idąc ze spuszczoną głową wręcz weszła na jakiegoś mężczyznę, który, jak na złość, ukrył się za filarem.
— Przepraszam — burknęła ledwo utrzymując równowagę.
— To jak przepraszam — szepnął mężczyzna podając jej rękę i pomagając utrzymać równowagę. Zerknął na jej wściekle czerwony płaszcz i uśmiechnął się od ucha do ucha. Sylwia spojrzała mu prosto w oczy i aż jej się zakręciło w głowie. Ogarnęło ją dziwne uczucie. Miała wrażenie jakby znała tego człowieka od zawsze, mimo, że dziś pierwszy raz go zobaczyła na oczy. Podziękowała mu za pomoc i zawstydzona oddaliła się jak najszybciej.
— Boże co za koszmar — pomyślała speszona podążając do zakrystii — ile razy jeszcze zrobię z siebie idiotkę?
Kiedy wreszcie udało jej się dotrzeć do celu, ksiądz przywitał ją słowami:
— Pani Sylwio, kiedy ogłosiłem w kościele, że ponownie odbędzie się pogrzeb pana Paterskiego przyszedł do mnie jeden z wiernych z pytaniem kto zamówił mszę i kto organizuje pogrzeb. Bardzo mu zależało, aby się tego dowiedzieć i skontaktować z panią.
— I co ksiądz odpowiedział?
— Obiecałem temu człowiekowi, że zapytam panią czy mogę was umówić. Więc jak?
— A mogę wiedzieć kim jest ten człowiek?
— Kiedyś pracował dla pani dziadka, a nawet się przyjaźnili.
— A czy ksiądz wie czego on chce ode mnie?
— Nie. Nie wypytywałem go o to. Więc jak? Mam go tu poprosić? Widziałem, że jest na mszy.
— Wolałaby nie teraz, jeśli to możliwe. Zostawię księdzu adres hotelu, w którym mieszkamy. Będziemy tu jeszcze dwa dni. Jeśli ten pan chce może przyjść do hotelu. Chętnie się z nim spotkam i porozmawiam.
Sylwia i Beata stały nad grobem Władysława Paterskiego. Właśnie zakończyła się msza żałobna. Ludzie zaczęli się powoli rozchodzić. Sylwia spojrzała za odchodzącym księdzem, który znikał już w bramie cmentarza. Podeszła bliżej do grobu, który pracownicy firmy pogrzebowej właśnie zamknęli. Zapaliła znicz. Nigdy nie myślała, że będzie jej to dane, a jednak los tak pokierował sprawami, że to właśnie ona ponownie pochowała dziadka. Dziadka, którego nigdy nie znała, i który wypierał się pokrewieństwa z nią i jej ojcem. Mimo to, nie wiedzieć czemu, czuła w głębi serca sympatię do tego człowieka i nie umiała mieć do niego pretensji o nic. Może dlatego, że tak bardzo bolała ją jego krzywda.
— Dużo było ludzi na pogrzebie — zagadnęła cicho Beti.
— Tak, zadziwiająco dużo, po tylu latach…
— No wiesz, może był lubiany — Beata wskazała brodą na grób — a może przyszli z ciekawości, w końcu ekshumacja i powtórny pogrzeb nie zdarzają się tu pewnie często.
— Może… — szepnęła w zadumie Sylwia.
Rozdział XIX
Obie kobiety wróciły do hotelu. Zamówiły kolację w hotelowej restauracji, po której Sylwia zamierzała się położyć. Była przygnębiona, zmęczona i trochę zła na Beti, bo to przecież przez nią, nie mogła się w pełni skupić na pogrzebie dziadka przez ten cholerny wściekle czerwony płaszcz.
— Nie masz może ochoty się przejść, zobaczyć miasto? — Zapytała Beata, kiedy obie wróciły do pokoju.
— Nie mam nastroju Beti… — Odpowiedziała Sylwia przytulając się do miękkiej poduszki.
— To ja przejdę się sama. Muszę ochłonąć po tym całym dzisiejszym dniu.
— Tylko ubierz się ciepło, jest strasznie zimno.
— Dobrze mamusiu — odpowiedziała z ironicznym uśmiechem Beti.
— Zamierzasz iść w tej cienkiej kurtce? — Spytała Sylwia patrząc jak Beata zbiera się do wyjścia.
— Noooo, a czemu nie?
— A temu, że jest naprawdę zimno, a ty się wystroiłaś jak na lato. Przeziębisz się. Weź mój płaszcz. Jest cieplejszy, ja się nigdzie nie wybieram, nie będzie mi potrzebny. I załóż moją czapkę, raz, dwa — strofowała przyjaciółkę Sylwia.
— Dobra, już dobra. Przyniosę ci za to jakieś fajne ciacho na pocieszenie — Beti pocałowała przyjaciółkę w policzek.
— Tylko tym razem uważaj na mój płaszcz. To ostatni jaki mam. Nie wysmaruj go znowu czymś — strofowała przyjaciółkę Sylwia.
Kobiety pożegnały się i Beata poszła na spacer, a Sylwia zmęczona szybko zasnęła. Obudziła się dopiero rano, kiedy pierwsze promienie słońca wpadały przez okno dając znać, że nastał już nowy, kolejny dzień. Rozespana rozejrzała się po pokoju. Przyjaciółki nigdzie nie było, nie było też płaszcza, ani butów, ani torebki.
— Może wyszła po te obiecane ciastka? — Pomyślała zaniepokojona Sylwia.
Zadzwoniła do Beti, aby upewnić się gdzie jest i czy wszystko w porządku. Ta jednak nie odbierała telefonu, mimo, że Sylwia dzwoniła już kilka razy. Pełna złych przeczuć poszła do recepcji zapytać czy ktoś nie widział jej przyjaciółki. Recepcjonistka poinformowała ją jednak, że dzisiaj nie widziała Beti.
— Nie widziałam pani przyjaciółki, widziałam tylko panią, wczoraj jak pani wychodziła.
— Ja? — Zapytała zdziwiona.
— Tak, widziałam panią wczoraj wieczorem. Poznałam po tym charakterystycznym płaszczu.
— Ach, to właśnie była Beata. Pożyczyła ode mnie ten płaszcz — wyjaśniła Sylwia.
Recepcjonistka była pewna, że przyjaciółka Sylwii nie wróciła na noc.
— Poznałabym po tym płaszczu, nigdzie się stąd nie ruszałam — zapewniła.
— Gdzie jesteś Beti? — Sylwia pytała w myślach samą siebie — Co ja mam teraz zrobić? — zastanawiała się gorączkowo.
Ostatecznie, po dłuższym zastanowieniu postanowiła zadzwonić do komisarza Artura Hartmanna, z prośba o pomoc. Hartmann był jedyną osobą w tym mieście, do której mogła się zwrócić o pomoc. Nikogo innego tu przecież nie znała. Hartmann początkowo przekonywał, że Beata mogła gdzieś zabalować, ale ostatecznie — po naleganiach Sylwia — obiecał pomóc. Tylko sobie znanymi kanałami ustalił, że w nocy do tutejszego szpitala przyjęto ciężko pobitą, nieprzytomną kobietę koło czterdziestki. Umówił Sylwię z policjantem prowadzącym sprawę, który właśnie podjeżdżał radiowozem pod hotel. Sylwia nerwowym krokiem podeszła do mundurowego.
— Dzień dobry, Sylwia Kamińska, pan jest od komisarza Hartmanna? — Spytała pełnym napięcia głosem podając rękę na powitanie mężczyźnie.
— Tak, starszy sierżant sztabowy Janusz Gajos. Pojedziemy teraz do szpitala na identyfikację — powiedział służbowym tonem policjant otwierając Sylwii drzwi do radiowozu.
Podróż do szpitala dłużyła się Sylwii niemiłosiernie. Zdawkowo odpowiadała na pytania policjanta co tu robi, po co przyjechała. Jej myśli krążyły wokół jej przyjaciółki. Modliła się w duchu, aby ta pobita kobieta to nie była Beti. Idąc szpitalnym korytarzem czuła się jak w Matrixie, to przecież niemożliwe, żeby to była Beti. — To na pewno nie jest ona — pocieszała się w duchu. Zaraz pewnie zadzwoni i powie, że się zgubiła, albo spędziła noc w jakimś klubie.
Nadzieje Sylwii okazał się jednak płonne. Od razu rozpoznała przyjaciółkę na szpitalnym łóżku. Była nieprzytomna, miała posiniaczoną twarz i zabandażowaną nogę.
— Boże… — szepnęła.
Podeszła do przyjaciółki i delikatnie pogłaskała ją po głowie.
— Po pani reakcji widzę, że to jednak pani znajoma — powiedział cicho policjant.
— Tak, to ona… Kto jej to zrobił?