PROLOG — NARODZINY AGENCJI
Richard Gravesend stał przy panoramicznym oknie swojego gabinetu na setnym piętrze wieży TEX Corp, w sercu Strefy Korporacyjnej Warszawy. Za szybą, 31 grudnia 2088 roku, miasto wirowało w szaleństwie noworocznej nocy: ulewny deszcz smagał neonowe wieżowce, tworząc rzeki rtęci na holograficznych bilbordach, a gęsta mgła zamarznięta w syntetycznym szronie tłumiła odległe eksplozje petard i strzały z nielegalnych karabinów impulsowych. W kanionach ulic poniżej Warszawa tętniła neonowym życiem — gangi Żelaznych Wilków i Cieni z Pruszkowa toczyły uliczne potyczki o terytoria, podczas gdy drony prywatnych sił bezpieczeństwa Vortex Security patrolujące niebo rzucały ostrzegawcze snopy laserów, nieświadome, że rzeczywistość jest znacznie kruchsza niż sugerowałyby to wskaźniki giełdowe.
Gravesend zaciągnął się syntetycznym cygarem, jedynym luksusem w erze, gdzie prawdziwy tytoń dawno ustąpił miejsca chemicznym podróbkom. Spojrzał w dal, gdzie horyzont Strefy Korporacyjnej ginął w burzowych chmurach naładowanych jonami. Czas jest tak nieprzewidywalny — pomyślał — że nawet największe korporacje jak nasza TEX Corp czy rywale z NeoVortex nie mogły przewidzieć, jak jeden kryzys sprzed jedenastu lat runie lawiną, niszcząc monopole i budząc paramilitarne agencje z cienia. W jego umyśle migały obrazy tamtego chaosu: ataki hybrydowych gangów na konwoje dostaw, sabotaże nomadzkich klanów Pustelników z Mazowsza i niekończące się wojny korporacyjne, które zmusiły radę nadzorczą do desperackich kroków. Teraz, z Czarnym Funduszem w garści, mógł stworzyć własną agencję — bezwzględną machinę kontrwywiadowczą z agentami w pancerzach z nanokompozytów, gotowymi eliminować zagrożenia, zanim te dosięgną szczytów władzy.
— Komputer — rzucił chłodno. — Uruchom protokół Genesis. Autoryzacja: Gravesend.
Monitor na biurku zafalował. Deszcz za oknem nasilił się, bębniąc o pancerną szybę jak werbel apokalipsy. Zamiast standardowego interfejsu korporacyjnego pojawiło się czarne tło z jedną, pulsującą linijką złotych znaków: Time eXpansion Xodus — In Time We Trust. To był ten moment. Oficjalne narodziny Agencji. Oficjalne uruchomienie Czarnego Funduszu, o którym rada nadzorcza TEX Corp nie miała pojęcia. Gravesend wiedział, że musi działać szybko. Wszystko zmieniło się jedenaście lat temu — i ta noc, pod osłoną sylwestrowego pandemonium, miała to przypieczętować.
ROK 2077
Laboratorium Chronos, pół mili pod ziemią, w tajnych podziemiach Strefy Korporacyjnej Warszawy, gdzie rzeczywistość technologiczna przekraczała granice ludzkiego pojmowania. Kronos stał naprzeciw prototypowej kapsuły transferowej MK-I, zwanej przez techników Kolebką. Jego twarz odbijała się w chłodnej, chromowanej powierzchni maszyny — ostre, niemal drapieżne rysy, gęste czarne włosy i oczy jak wycięte z lodowatego szkła. Był kwintesencją inżynierii genetycznej i szczytowym osiągnięciem treningu bojowego — pierwszym i miażdżącym granice natury eksperymentem. Miał być jedyny.
— Jesteś pewien? — zapytała Anna Schadow, stojąc przy konsoli. Jej spojrzenie przeszywało jak stal. W białym kitlu przypominającym zbroję była czymś więcej niż asystentką — była jego genetycznym odbiciem, rezultatem błędu w manipulacjach czasoprzestrzennych, który uczynił ich jednością rozbitą na dwa byty. Ona była nie tylko jego cieniem, ale żywym dowodem paradoksalnego zapętlenia chronologii, gdzie Kronos stał się swoim własnym ojcem i matką.
— Włączaj — rozkazał Kronos, wchodząc do kapsuły. — Czas nie lubi czekać.
Kapsuła zawyła, a czas wokół niej gwałtownie się skurczył, jakby rzeczywistość dostała ataku paniki. Monitory eksplodowały kaskadą błędów: Critical Failure, Temporal Loop Detected, Biological entity unstable. Anna patrzyła z przerażeniem, jak ciało Kronosa zaczęło się dosłownie rozmywać w czasie, najpierw tracąc dłoń, potem tors, aż wreszcie jego krzyk uciszyła ogłuszająca cisza. Nie rozpadł się, lecz rozsypał w cale czasu, pozostawiając po sobie jedynie energetyczne echo — i Annę, kotwicę w teraźniejszości. W tym podziemnym laboratorium, będącym kuźnią nowych czasów, każdy eksperyment był igraniem z dwiema stronami medalu: nauką i szaleństwem.
Ta scena stała się początkiem łańcucha wydarzeń, które doprowadziły do powstania Agencji Gravesenda w 2088 roku, gdzie nieprzewidywalność czasu i zimna aura korporacyjnych zmagań tworzyły bezlitosne tło dla walki o przyszłość Warszawy. W miarę jak ekstremalne warunki pogodowe — mróz, przelotne burze i gęste, syntetyczne mgły oświetlane rozbłyskami neonów — zatapiały miasto, w cieniu korporacyjnego szaleństwa i bezwzględnych gangów zrodziła się potrzeba taktyk wyprzedzających czas.
ROK 2088 — POWRÓT DO GABINETU GRAVESENDA
Richard Gravesend stał przy panoramicznym oknie, strzepując popiół na mahoniowy blat, podczas gdy za szybą sylwestrowa burza szalała z pełną mocą. Syntetyczny deszcz mieszał się z kwaśnym śniegiem, tworząc toksyczne kałuże w neonowych kanionach, gdzie drony Vortex Security przecinały mgłę laserowymi smugami, a odległe strzały gangów Żelaznych Wilków dudniły jak grom. Czas jest nieprzewidywalny jak ta cholerna pogoda — pomyślał. Jedna anomalia, i całe imperium TEX Corp może runąć, tak jak runęło jedenaście lat temu, gdy kryzysy temporalne pochłonęły miliardy.
Jego wzrok powędrował do holograficznego ekranu, gdzie migał pilny e-mail z tajnego serwera Chronos Labs: „URGENT: Anna Schadow zniknęła z ochrony SZKA. Brak śladów walki. Kamery zarejestrowały jedynie falę distortion — wygląda, jakby się rozpłynęła w czasie. Sygnatura pasuje do Kronosa. Aktywować protokół kotwicy? — Podpis: Echo-7”.
— Raport o statusie obiektu Zero — zażądał Gravesend, jego głos przecinał szum wentylatorów jak nóż.
Głos sztucznej inteligencji był beznamiętny:
— Obiekt rozproszony. Sygnatura temporalna: fragmentaryczna. Ostatnia znana lokalizacja: 2077-12-31. Status bytu: wielowymiarowy, niestabilny. Powiązanie z Anną Schadow: potwierdzone, ale niestabilne po dzisiejszej anomalii.
— Zgubił się w czasie — mruknął Gravesend, zaciągając się. — Ale nie zginął. Anna wciąż go czuje, choć teraz sama dryfuje na krawędzi. Potrzebujemy jej, zanim gangi Cieni z Pruszkowa lub nomadzi Pustelników z Mazowsza wyczują słabość TEX Corp. Eksperyment pochłonął miliardy, ale nie zamierzam spisywać go na straty. Potrzebuję zespołu — ludzi, którzy oszukali czas, jak ci nomadzi przetrwali burze jonowe.
— Komputer, aktywuj protokół rekrutacji Niedobitek. Skanuj linie czasowe. Szukaj anomalii. Szukaj tych, którzy oszukali śmierć. I zlokalizuj Schadow — dodaj ją do puli.
— Skanowanie zakończone. Wykryto sześciu potencjalnych kandydatów, w tym Annę Schadow — status: niestabilny, ale zakotwiczony. Wyświetlam profile.
Na holograficznym ekranie zamigotały twarze wyrwane z chaosu epok, otoczone aurą burzowych chmur i neonowych błysków warszawskich ulic.
KANDYDAT 1: PIOTR SZELIGA (aka RONIN)
Warszawa, Ursynów, 1999. Haker-buntownik, samouk. Przeżył wybuch grzejnika i starcie z gangsterami w Lesie Kabackim. Talent do kodów rzeczywistości. Status: Gotowy do pobrania.
KANDYDAT 2: GALDER GRASSFIORD
Norwegia, Fiordy Północy, 2240. Wojownik post-apo, przetrwał temporalną burzę śnieżną. Brutalna siła, instynkt łowcy. Status: Oczekuje w strefie zero.
KANDYDAT 3: CZARNY KOT (MUFLON)
Dublin, 1884. Złodziej-morderca, rozpłynął się we mgle w szczelinie czasowej. Bezwzględny cień. Status: Zabezpieczony.
KANDYDAT 4: RUDI GORCY
Edynburg, 1902. Mistrz semtexu i runicznej magii. Zniknął w eksplozji rozrywającej rzeczywistość. Status: Stabilny.
KANDYDAT 5: MARIE (ELIZABETH BUDHANI)
Marsylia, 2014. Lekarka-szaman w zamku-klinice. Wciągnięta przez falę uderzeniową podczas sztormu. Wiedza o ciele i duchu. Status: Zlokalizowana.
KANDYDAT 6: ANNA SCHADOW
Laboratorium Chronos, 2077. Genetyczne odbicie Kronosa, kotwica temporalna. Rozpłynęła się dziś — sygnatura aktywna. Status: Niestabilny, ale lojalny.
Gravesend przyjrzał się profilom, czując chłód burzy za oknem, gdzie kwaśny deszcz bębnił o pancerną szybę wieży TEX Corp, a neonowe błyski z ulic Strefy Korporacyjnej odbijały się w kałużach jak rozbite temporalne szczeliny. Szósty zawsze był kluczem — pomyślał. Kronos rozbity w czasie, a Anna… jej zniknięcie z ochrony SZKA to nie przypadek, tylko echo tego samego paradoksu. Idealnie nieprzewidywalni, jak ta noc w Warszawie, gdzie gangi Żelaznych Wilków czają się w mgłach.
Odwrócił się do konsolety, aktywując połączenie z główną asystentką TEX Corp — Eriką Voss, chłodną profesjonalistką monitorującą Czarny Fundusz z niższych poziomów wieży. Jej hologram migotał na skraju ekranu jak widmo lojalności w burzowej nocy.
— Eriko, słuchasz? — rzucił ostro, strzepując popiół. — Schadow odpłynęła, jak przewidywałem. Przygotuj produkcję nanokombinezonów z funduszu off-book. Pełna ochrona przed paradoksami: powłoki temporalne, adaptacyjne nanity, integracja z implantami. Uruchom linie montażowe natychmiast, jak tylko agenci się pojawią — Ronin, Galder, Czarny Kot, Rudi, Marie. Żadnych opóźnień. Czas to nasza broń, a oni będą jej ostrzem.
— Rozumiem, panie Gravesend — odparła Erika Voss beznamiętnie przez głośnik, jej hologram stabilizując się z precyzją maszyny, oczy błyszczące danymi z podziemnych fabryk. — Protokoły aktywne. Produkcja ruszy po pierwszej anomalii rekrutacyjnej. Środki z Czarnego Funduszu przelane. Czy wysłać sondy po Schadow? Jej sygnatura wciąż pulsuje w sieci.
Gravesend skinął głową, gasząc cygaro w kałuży deszczu na parapecie. Niech dryfuje — pomyślał. Jej rola nadejdzie, gdy Kronos zawoła. Z hologramem Eriki wciąż wiszącym w powietrzu spojrzał na fajerwerki rozświetlające toksyczne niebo nad Warszawą — nowy rok, nowa agencja, polowanie rozpoczęte.
ROZDZIAŁ 1: PIERWSZY
Warszawa, grudzień 1999. Miasto balansuje na krawędzi Nowego Roku — i czegoś jeszcze nieznanego. Millennium bug to temat dnia, a echo cyfrowej rewolucji pobrzmiewa w witrynach restauracji i banków wzdłuż ulicy Dereniowej. Tu, w pulsującym centrum południowej Warszawy, życie kręci się wokół KFC, gdzie aromat pieczonych kurczaków przyciąga do rampy załadunkowej na tyłach, a ciężarówki suną przez śnieg. Po drugiej stronie ulicy migoczą czerwone parasole Pizza Hut, loga Banku PKO i nowoczesnego Citibanku. Ich światła rozświetlają grudniową noc.
Nad tym wszystkim, ponad światłami, czai się stary kościół — samotny strażnik Imielina, wyglądający, jakby znał tajemnice niedostępne zwykłym ludziom. Tuż pod nim, przy wejściu na Dereniową, lśni nowa stacja metra Imielin. Wieczorami przepełniona ludźmi w podróży, dramatycznie kontrastuje z uśpionymi ulicami tej części miasta.
Zimowa Warszawa
Zima w Warszawie pokazuje swoje surowe oblicze. Wiatr szarpie brudne zwały śniegu, zaspy przykrywają chodniki i krawężniki. Śnieg na jezdni połyskuje w świetle latarni, a cienka warstwa lodu sprawia, że każdy krok może skończyć się upadkiem. Przyroda jest tu symboliczna — kilka bezlistnych drzew chwieje się pod naporem mroźnego powietrza, a ich cienie rysują się na śniegu zagarnianym przez samochody. W oddali, na Hawajskiej, czerwienią się koguty karetki; stamtąd dobiega dudnienie basów. Ten dźwięk — na przekór logice zimy — dociera aż na Hirszfelda.
Niebo nad miastem przypominało ciężką, granatową zasłonę — masywną i nieprzepuszczalną, napiętą nisko nad dachami budynków. Gwiazdy już dawno skryły się za grubymi warstwami śnieżnych chmur, tylko gdzieniegdzie, na wysokości bloków i starych kościelnych wież, przesuwały się blade, elektryczne błyski: światła samolotów, satelity, a czasem coś dziwniejszego — pojedynczy zimowy błysk niczym tajemniczy zwiadowca Nowego Roku.
Blade światło księżyca ledwo prześlizgiwało się przez mleczną mgłę, z trudem odcinając dachy, krzyże i wysokie anteny. Czasem z górnej krawędzi chmur rozlewał się srebrzysty połysk, innym razem migały dołem kolorowe przebłyski reflektorów karetek, świateł ulicznych, a nawet świątecznych iluminacji. Cała rzeczywistość zdawała się napięta jak struna, gotowa eksplodować — lub przemknąć w nieznane — wraz z najlżejszym powiewem zmian.
Mróz czuć było wszędzie: ciągnął po nogawkach, szczypał w policzki, skrzypiał pod butami. Para unosiła się przy każdym oddechu, zamieniając rozmowę w świetlistą, ulotną chmurkę.
Jedynym kontrastem dla tej zimowej szarzyzny były zapachy niesione od strony mieszkań i ulicznych kuchni. Gdzieniegdzie w ostrych podmuchach wiatru wyczuć można było słodkawy, przypalony aromat bigosu — ktoś zostawił za długo garnek na kuchence, a dym z otwartej okiennicy roznosił tę nutę przez blokowisko. Z innego okna unosił się korzenny, ciepły zapach pierniczków, ledwie przykryty dymem z palonych w piwnicach resztek drewna i gazet.
W tej miejskiej zimie, wśród zapachów domowych porażek i drobnych świątecznych zwycięstw, pod tym niebem zawieszonym pomiędzy wiecznością a nadchodzącą zmianą, wszystko mogło się wydarzyć.
Pokój Ronina
Pokój Piotra Szeligi, parter w bloku na warszawskim Ursynowie — skromny, cztery na pięć metrów, ze skrzypiącą drewnianą podłogą i wszędzie rozstawionymi figurkami G.I. Joe i Transformers. Na ścianie wisiał stary plecak z pentagramem i symbolem Beliala, pamiątka dawnych lat w rebelianckiej skórze.
Największą dumą Piotra była półka tuż nad komputerem, gdzie stało kompendium wiedzy każdego początkującego, a potem coraz bardziej zaawansowanego hakera, programisty i człowieka ery cyfrowej: Basic, Turbo Pascal, C++, Windows Bible, Secret Service, kilkanaście numerów kultowego Bajtka i Top Secretów, „Tajemnice Atari”, „Python dla opornych”, „Pierwsze kroki w Linuxie”, „Hakowanie — czy to legalne?”, „Łamanie kodu, dostęp do baz danych”, a także filozoficzno-technologiczne tomy: „Sztuczna inteligencja — fantastyka czy przyszłość?”. Lubił, kiedy rzędy tych grzbietów kładły się cieniami na biurku o poranku, jakby pilnowały całej jego technologicznej codzienności.
Pod półką, na biurku, stał niemal zabytkowy, ale wciąż żywy Compaq Presario 4840 — komputer z naklejką „DVD & Multimedia”, centrum wszelkich wielkich i małych nocnych bitew w Ultima Online. Na ekranie rozciągała się panorama zamku, a Wilk, czyli Ronin, jawił się w samym sercu przygody: dziś rezydował w Minoc, a na górze ekranu widać było rolki zielonego tekstu czatu, gdzie właśnie spotykał się z przestępczym przyjacielem — Butcherem. Jego kumpel, choć mieszkał na Śląsku, dzień w dzień „siadali” na ławie tu, pod wirtualnym murkiem miasta, dyskutując o sprawach tak codziennych, jak i niebezpiecznych. Wszystko to pod czujnym okiem Valarów — adminów i mistrzów gry, którzy pozwalali na ten osobny świat tuż obok realu.
Obok Compaqa, na brzegu biurka, stał niewielki, 12-calowy Alienware, prawdziwy skarb wygrany po ciężkiej aukcji na eBayu. To cudeńko było podpięte do sieci kablowej od Aster City, a Piotr używał go do prawdziwie cybernetycznych rajdów po świecie. Na ekranie Alienware’a pulsowało niebieskie okno PowerShella — linijki kodu szybkiego jak błyskawica, czasem crypto, czasem batch, czasem własne narzędzia hakujące. Ten system i ten sprzęt były dla Piotra synonimem marzeń: tu przenikał „drugą stronę”, tropił zero-jedynkowe tajemnice, łamał szyfry, testował zabezpieczenia.
Bo na co dzień Piotr funkcjonował jako poprawny obywatel i korpoludek. Ale czasami sprawy Ronina wymagały działania poza systemem — wtedy gasł monitor Compaqa, cicho klikała myszka od Alienware’a, a w oknie PowerShella rozbłyskiwały linijki kodu, które mogłyby przyprawić dowolnego informatyka o przyspieszone bicie serca.
Cień obserwatora
Od kilku dni Piotr nie był w stanie pozbyć się wrażenia, że coś — lub ktoś — go nieustannie obserwuje. Patrząc wstecz, wyraźnie spostrzegał, że od trzech ostatnich nocy czuł się coraz bardziej osaczony. Zbiegiem okoliczności, w każdej chwili, kiedy załatwiał coś nieco mniej legalnego, to dziwne uczucie stawało się niemal nieznośne. Jako doświadczony haker przemierzał infostradę chroniony najlepszym VPN-em i programami maskującymi jego cyfrowe ślady, ale w prawdziwym świecie nigdy nie tracił czujności. Zwłaszcza wtedy, gdy odbierał przesyłkę z zamówioną Smith & Wesson czy kolejne paczki amunicji.
Przyswajanie angielskiego, później płynne wyćwiczenie niemieckiego — wszystko po to, by zakupy za granicą przebiegały niemal legalnie. Mimo technicznej przezorności, po ostatniej transakcji w Piotrze zaczęła narastać obawa, że ktoś monitoruje jego ruchy. Nie potrafił się wyzbyć obrazu mężczyzny w czarnym, znoszonym płaszczu, kapeluszu, z papierosem w ustach, który pojawiał się niepokojąco często w jego otoczeniu. To nie był typowy „cień”, nie chodziło o śledzenie — ale zbiegiem okoliczności postać zawsze była gdzieś blisko.
Najbardziej dała się we znaki noc, tuż przed tym, jak grzejnik niemal go zabił. Piotr był niemal pewny, że ktoś przemknął przez jego mieszkanie i zniknął za balkonowym oknem. Innym razem siedział przy komputerze, prowadził Wilka przez brytyjskie wzgórza w Ultimie, a jednocześnie — kątem oka — zobaczył kogoś za oknem. Nim się obrócił, postać zniknęła, a Piotr, niemal odruchowo, zamknął w pośpiechu żaluzje. Dziwność tej sytuacji dopełniło jeszcze więcej: nagle w przedpokoju pękła żarówka, a Piotr był pewny, że ktoś przeszedł przez korytarz, mimo że drzwi i okna były zamknięte na głucho.
Obraz tej sylwetki — w płaszczu, z papierosem i kapeluszem — nie dawał mu spokoju nawet w nocy, przez co ostatnio nie sypiał prawie wcale. Do tego wszystkiego dostał jeszcze zlecenie na odebranie elektroniki z podziemnej transakcji; uprzedzono go, że handlarz może być uzbrojony, a Piotr musiał zadbać o każdy szczegół — od odpowiedniego sprzętu po szybki plan wyjścia awaryjnego.
Trzy nieprzespane noce odbiły swoje piętno: dwa dni temu spadło radio, wczoraj niemal został skasowany przez żeliwny grzejnik; dziś czuł, jak niepokój krąży pod skórą. W powietrzu wyraźnie wisiało coś trudnego do nazwania — pewność, że wydarzy się coś, na co w żadnym podręczniku nie znajdzie odpowiedzi.
Ostatnia sesja w Arkadii
Zanim jednak wyruszy odebrać paczkę, Piotr postanowił złapać chwilę relaksu na serwerze StrefyCienia w Arkadii. Ileż można godzinami próbować przebić się przez kolejny firewall — głowa aż pulsowała od kolejnych prób i szyfrów. W Arkadii, chociaż wirtualnie, można było odetchnąć, wejść do starej tawerny, poklikać z dawnymi znajomymi od hacku i tych, co pamiętają jeszcze pierwsze legendy tekstowych RPG.
Zresztą, jeśli wszystko pójdzie po jego myśli i transakcja się powiedzie, będzie wreszcie mógł wymienić procesor w swoim Alienware na nowocześniejszy model. To zdecydowanie przyspieszy pracę nad kolejnym włamem — szybciej łamać klucze, łatwiej testować exploity, bezzwłocznie kraść kolejne sekundy w nocnym wyścigu umysłów.
Wilk (Ronin) właśnie wykuwa magiczny miecz, gdy na czacie pojawia się Butcher, wojownik w czarnej zbroi.
Butcher: „Wilk, nie śpisz jeszcze? Znowu dłubiesz przy tych klingach? Może przydasz się na rajd na Shadowlords?”
Wilk: „Raczej nie dziś, Butcher. Dziwnie się tu czuję — jakby rzeczywistość traciła stabilność. Dziś miałem wypadek — grzejnik z łazienki prawie mnie zabił…”
Butcher: „Heh, pech. Nawet mag-kowal potrzebuje czasem odpocząć. Ale Wilku — nawet rzemieślnik może zostać bohaterem. W realu też przydałyby mi się dwa miecze…”
Wilk: „Może… W grze przynajmniej wiadomo, kto jest wrogiem. W realu coraz trudniej odróżnić jedno od drugiego.”
Butcher: „Tylko ty potrafisz kuć zbroje z mithrylu tak szybko, że nawet shadow lordom robi się gorąco pod zadkiem. Czasem sobie myślę, że nie chciałbym być już criminal… ale tak ciężko uczciwie zarobić, jak nooby same się proszą o łomot.”
Wilk: „Cóż, taka praca. Dobrze cię mieć po stronie teamu, Butcher.”
Butcher: „Jakby co — możesz na mnie liczyć, Wilku. Nawet w walce z demonami codzienności…”
Wilk (Ronin) uśmiecha się pod nosem — humor Butchera zawsze go rozbawia.
Wilk: „Muszę lecieć, kopię rudę.”
Butcher: „Jak zawsze stary, idź po swoje!”
Wilk: „Odmeldowuję się z kopalni — trzymaj się!”
Butcher: „Czekam na nowe zbroje. I wracaj cały!”
Wyłącza monitor. Przez okno patrzy na Dereniową: pusta i cicha, ale ta cisza jest czujna, zwiastuje burzę. W KFC opuszczone rolety, rampy załadunkowe ciche, neonowe loga banków odcinają się na śniegu. Nad metrem kołyszą się cienie ostatnich pasażerów, a światła kościoła toną w mglistym blasku — jakby pilnowały granicy czegoś więcej.
Przygotowania
Ronin bierze swój znoszony plecak, pod ramoneskę chowa Smith & Wesson, a na plecy zakłada kaburę z Berettą. Przegląda jeszcze graty — Alienware’a zabiera ze sobą na wszelki wypadek, może się przydać, żeby na miejscu sprawdzić jakąś sekwencję kodu albo potwierdzić hasło dostępu. Bateria naładowana — dam radę w razie czego.
Z mieszkania wychodzi dyskretnie przez drugą klatkę schodową, a potem, zanim ruszy na spotkanie, schodzi do piwnicy. Ostrożności nigdy za wiele. Dla dodatkowego efektu w mieszkaniu zostawia otwartą tackę z CD na komputerze — do tego przypina kręcącą się kartkę na żaluzji, by delikatnie ruszała się w świetle. Może to wystarczy, by zmylić ewentualnego obserwatora, sprawiając wrażenie, że ktoś cały czas jest w środku.
Spotkanie zaplanowane jest na Kabatach — przy torach kolejki, za popularnymi Kazurami. Tam znajduje się stary nasyp, niewielkie jeziorko zalewowe, a kawałek dalej zwalone drzewo „Piorunek” i otwarte pole. Miejsce umówione: wejście do lasu przy nasypie kolejowym, z widokiem na słynną Kazury Mountain — ulubione miejsce skaterów i BMX-owców, gdzie czasem latają nawet na latawcach. Ale nie w grudniową noc — teraz pola i drzewa pogrążone są w lodowatej ciszy.
Ronin opuszcza swój blok i bocznymi uliczkami Hirszfelda przemyka w stronę Kazur. Po drodze sprawdza oba pistolety, z tyłu obok portfela dokłada jeszcze dodatkowy magazynek. Nóż bojowy chowa w holwi glanów. Ciemne okulary chronią go przed ostrym światłem latarni odbitym od śniegu. Jest cholernie zimno, ale to akurat dobra wiadomość dla elektroniki — sprzęt działa lepiej w chłodzie.
Przy budowie nowego bloku błyskają światła przypadkowego samochodu — Ronin wybiera bezpieczniejsze obejście, woląc nie wpaść nikomu pod oczy. Na polanie, pełnej starych drzew, wąska ścieżka prowadzi go w stronę nasypu. Tam wyraźnie widzi dwóch typów palących papierosy i czekających, widać to nawet po ich ruchach. Jeden z nich nerwowo zerka na telefon.
Piotr zastanawia się jeszcze przez moment, czy powinien wejść od frontu i się odkryć. Słyszał, że ta grupa powiązana jest z gangiem ściągniętym z USA — z początku było legalnie, a dziś ich towar pozyskiwany i sprzedawany jest zdecydowanie poza prawem. Niejeden kurier czy kierowca tira kończył przez to w szpitalu.
Ściskając mocniej pasek plecaka, Piotr rusza przez śnieg, gotów na wszystko, co może wydarzyć się tej zimnej, grudniowej nocy.
Transakcja
Dwaj mężczyźni stojący pod zwalonym drzewem mierzą Ronina nieufnym wzrokiem. Papieros rozżarza się czerwoną kulką w ciemności.
— Czekaliśmy, aż ktoś od was w końcu ruszy tyłek — rzuca wyższy, łysy z kilkudniowym zarostem. — Imię Kamil. To nie jest tania zabawka, wiesz?
Drugi, spłoszony facet w kraciastej kurtce — Jacek — wyciąga z plecaka niewielką paczkę, ale niechętnie podaje ją do ręki.
— Szef mówił, że płatność miała być większa. Robimy na dwa razy tyle. Kurs się zmienił.
Ronin mierzy ich wzrokiem, nie okazując żadnych nerwów.
— Umowa była jasna: gotówka za elektronikę — teraz. Nie zamierzam płacić więcej, bo wasz szef nie ogarnia cennika. Przemyślcie dobrze — albo rozliczamy się po staremu, albo będę musiał zadzwonić do waszego dostawcy i wyjaśnić, że próbujecie rozgrywać własne gierki.
Kamil spluwa w śnieg, zgrywając twardego:
— Nie strasz, bo można się zdziwić.
— Ty też możesz się zdziwić, kiedy twój kontakt usłyszy, co próbowaliście mi wcisnąć. Nie po to jeżdżę po okolicy, żeby bawić się w przepychanki.
Jacek staje bliżej, podnosi rękę z paczką:
— Dobra, nie podoba mi się ten klimat. Rozliczamy się. Ale następnym razem, Ronin, przynosisz podwójną gotówkę albo dzwonimy do centrali.
Ronin bez słowa sięga po paczkę, odlicza pieniądze i rzuca je na rękaw Kamila.
— Jedziemy według umowy albo każdy z nas będzie miał po tym wieczorze z kim porozmawiać. Wasz wybór.
Z tonu Ronina wynika jasno, że nie zamierza pozwolić się zastraszyć — i choć transakcja przebiega z napięciem, finalnie sprzedawcy cofają się, pozwalając odejść w milczeniu przez śnieg pokryty cieniami grudniowej nocy.
Walka
Atmosfera przy nasypie staje się coraz bardziej gęsta. Ronin właśnie kończy wymianę pieniędzy z Kamilem i Jackiem, gdy nagle zza drzew wychodzi trzeci mężczyzna — nieco starszy, z podniesionym pistoletem, twarz ukryta w cieniu kaptura.
— No, no, w samą porę. Myśleliście, że nikt nie zauważy tej waszej zabawy? — mówi obcym, pełnym pogardy tonem.
Wszyscy błyskawicznie się napinają. Ronin dobywa Smith & Wessona spod ramoneski, ale gdy tylko próbuje oddać strzał, mroźny ślizg na śniegu sprawia, że broń wyślizguje mu się z dłoni i upada. Ronin błyskawicznie pada na kolano, wyciąga nóż bojowy z cholewy glana i ciska nim w napastnika. Ostrze z sykiem wbija się w ramię nieznajomego, który odruchowo oddaje strzał — kula rani Kamila, który z głośnym przekleństwem pada obok zwalonego drzewa.
Jacek, przekonany, że Ronin i napastnik są w zmowie, wyjmuje ukrytą w kurtce maczetę i rzuca się na Piotra. Ronin, mając ułamek sekundy, wykonuje fikołek w bok, chwyta Berettę z pleców. Broń rozgrzana od ciała leży pewnie w dłoni; obraca się i mierzy prosto w Jacka. Ten hamuje gwałtownie, widząc w nosie swojej twarzy wielką lufę, po czym Ronin oddaje strzał — Jacek pada w śnieg, ostrze maczety upada obok.
Prześladowca z pistoletem wciąż przeklina, krwią plamiąc śnieg, i próbuje dorwać się do paczki, którą Ronin ściska pod pachą. W tym momencie Ronin sięga po leżący w pobliżu pniak i z całej siły ciska nim w napastnika. Ten upada, a Ronin orientuje się, że po strzale magazynek z Beretty wyleciał na bok i broń stała się zupełnie bezużyteczna — pozostała tylko zimna stal, śnieg i adrenalina rozgrzewająca powietrze wokoło.
Napastnik, mimo rany w barku, rzuca się na Ronina z furią. Piotr czuje nagły przypływ adrenaliny, blokuje pierwszy cios, przeciwnik trafia pięścią w jego przedramię — Ronin łapie go za przegub i błyskawicie przestawia atak pod siebie. Rozlega się chrupot — złamany nos napastnika pęka, krew sika na śnieg.
W tym momencie wracają wspomnienia ze studenckiego szkolenia z samoobrony: ułamek sekundy i Piotr chwyta przeciwnika w twardy nelson, kolanem wbija mu się w kręgosłup, aż ten sapie z bólu. Napastnik nie daje za wygraną, z furią celuje głową prosto w twarz Ronina — nos Piotra eksploduje bólem, ciemnieje mu przed oczami. Zaciska zęby, blokuje wrzask i w tej samej chwili wbija palce dłoni głęboko w raniony bark przeciwnika, szarpiąc ranę i jednocześnie podstawiając nogę. Napastnik bezwładnie leci do tyłu, z głośnym trzaskiem uderzając karkiem o stary głaz przy ognisku. Kiedy tylko jego ciało opada, przez nasyp przechodzi głuchy stuk — ofiara nieruchomieje.
Zmasakrowany, brudny od śniegu i własnej krwi, Piotr, jak przystało na rasowego gracza, wypuszcza z siebie wiązankę przekleństw pod nosem. Drżącymi rękami przeszukuje powalonego. W wewnętrznej kieszeni płaszcza znajduje plastikową legitymację.
— Ku… — Sapie, czytając: „UOP” — Urząd Ochrony Państwa.
Ułamek zawahania. Potem zimna kalkulacja — Ronin puszcza legitymację, z odrazą spycha ciało napastnika do pobliskiego jeziorka zalewowego. Niech czas robi swoje — mruczy pod nosem. Do plecaka zbiera elektronikę, Alienware’a, gotówkę i magazynek.
Rusza w stronę lasu, nie oglądając się za siebie. Z oddali dobiegają jeszcze jęki rannego Kamila, ale Piotr nie zamierza się zatrzymywać. Teraz najważniejsze jest jak najszybciej wrócić do mieszkania — bo jeśli ten typ był faktycznie z UOP-u, Ronin może mieć znacznie większe problemy, niż do tej pory przypuszczał.
Wiadomość z przyszłości
Zimny wiatr szarpał czapkę i ramoneskę Piotra, gdy coraz szybciej oddalał się od nasypu i krwawych śladów przy starym ognisku. Trzymał plecak mocno, w palcach jeszcze pulsował ból po kontakcie z kłodą i własnym nosem. Uliczki przy polanie, potem przebieg przez zaśnieżone ścieżki Lasu Kabackiego; tylko echo połamanych gałęzi i podmuchów mrozu przypominały mu, jak blisko był dzisiejszej granicy.
Ścieżka prowadziła go z dala od miejsca walki; przez chwilę był jeszcze gotów na pogoń, ale nikt go nie ścigał. Z każdą minutą coraz bardziej liczyło się tylko jedno: wrócić do mieszkania, zamknąć się od środka, sprawdzić elektronikę, opatrzyć ranę… i przede wszystkim przemyśleć, czy UOP rzeczywiście wpadł mu na trop, czy był to tylko pechowy zbieg okoliczności.
Jeszcze zanim dotarł do pierwszej latarni na skraju lasu, jego telefon zawibrował w kieszeni tak gwałtownie, że Piotr niemal go upuścił. Zatrzymał się na moment, odruchowo odsunął się pod cień drzewa; ręka zadrżała, gdy wyciągnął komórkę. SMS — zakodowany, pulsujący jak ostrzeżenie:
„CZASOPRZESTRZEŃ WZNOWIONA. PROJEKT FUTURES PAST AKTYWNY. JESTEŚ PIERWSZYM. RONIN — PRZYGOTUJ SIĘ NA NIE-MOŻLIWE.”
Krótka wiadomość, a jednak serce Piotra zaczęło bić szybciej — nie przez strach, lecz przez irracjonalne, znajome napięcie. Instynkt analityka i łowcy zadrżał: oto punkt zwrotny. Każda komórka ciała brodziła jeszcze w stresie konfrontacji, ale rozum już wiedział: zaraz trzeba zacząć nową partię, do której nie można się przygotować w klasyczny sposób.
Otulił się mocniej ramoneską, przyspieszył kroku i ruszył w stronę najbliższej cywilizacji. W tej chwili świat wokół migotał już inaczej — światła miasta wydawały się bardziej jaskrawe, każdy bruk pachniał mroźnym grudniem i czymś niespokojnym, a cień za plecami zaczynał rosnąć. Może to tylko adrenalina po walce, a może… coś naprawdę się zmieniło.
Teraz najważniejsze było dotrzeć w bezpieczne miejsce, nim nie-możliwe stanie się codziennością.
Powrót
Powrót przez nocny Ursynów trwał dłużej niż zwykle. Piotr z każdym krokiem oddalał się od nasypu i coraz bardziej niknących wrzasków Kamila. Przemykał przez zaspane podwórka, unikał rozproszonych świateł latarni, wracał bocznymi alejkami Hirszfelda i Dereniowej. Śnieg chrzęścił pod butami, w powietrzu unosił się zapach dymu z nocnych ognisk i lekko przypalonych obiadowych resztek. Gdzieś w tle wciąż dochodziły basy z Hawajskiej, przecinane krótkimi, nerwowymi sygnałami karetki. Mroźny grudniowy wiatr smagał policzki, a jego chłód pobudzał umysł do analizy każdego detalu — każdy krok mógł przecież zmienić wszystko.
Wreszcie, tuż przed świtem, Piotr przekroczył znajomy próg swojego mieszkania. Zamknął ciężkie drzwi, na chwilę oparł się o nie plecami, czując, jak napięcie z dzikiej nocy powoli odpływa. Przeszedł przez skrzypiącą podłogę do łazienki — tam ostrożnie obmył twarz i nos, po czym zlustrował rany. Szybko i sprawnie je opatrzył, korzystając z apteczki przypiętej do spodu szafy. Dopiero wtedy sprawdził zawartość plecaka: elektronika — cała, paczka — sucha, Alienware i amunicja — tam, gdzie być powinny. Ostrze, które jeszcze godzinę wcześniej ratowało mu życie, odłożył ostrożnie na bok.
Podszedł do lustra i spojrzał w swoje odbicie: zmęczona, podkrążona twarz, lekki zarost, ostre rysy, spojrzenie pełne lodowatej koncentracji. Oczy tylko błyszczały żywo, odbijając blade grudniowe światło znad miasta. Zaschnieta krew i siniaki — część z tego zniknie po prysznicu.
Działał rutynowo — najpierw prysznic, potem trzeba zająć się SMS-em.
Piotr wszedł do łazienki, zmył z siebie resztki śniegu, krew i stres pod gorącym prysznicem. Szybko i sprawnie opatrzył ranę na ręce, przykleił plaster na nos, a potem wrócił do pokoju, gdzie rozłożył ekwipunek: sprawdził broń, amunicję i wyciągnął Alienware’a z plecaka.
Ku swojej uldze komputer działał bez zarzutu. Rozkręcił obudowę, wymienił procesor na nowocześniejszy model z paczki, dołożył kość RAM-u i uruchomił system, obserwując, jak maszyna nabiera tempa.
Wciągnął się w kilka technicznych testów, wcisnął ostatnią śrubkę — a potem, bez dłuższego wahania, narzucił kurtkę i ponownie wyszedł w noc. Musiał odnaleźć tego, kto wysłał mu tajemniczą wiadomość.
Schował Smith & Wesson do kabury pod ramoneską, Berettę za pas, miecz bastard do pochwy na plecach. Przesunął się po pokoju, rozciągając zmęczone barki i poprawiając kaburę. W myślach wciąż krążył stary żart: „Rosjanin na bal z nożem, Amerykanin na Harleyu z automatem, a Ronin? Ten zawsze idzie na całość — S&W, miecz i własna wola. Lubi mieć wybór.” Może był w tym cień goryczy, ale też nuta dumy.
Na koniec zerknął na zegar Compaqa. 3:33 — trzy trójki, magiczna liczba dla wtajemniczonych i ludzi przesądnych. W podświadomości Piotr czuł, że gdzieś w cieniu czai się ukryte 666, czekające na swój ruch jak uparty cień pod klatką schodową.
Wycieńczony, a jednocześnie czujny bardziej niż kiedykolwiek, dopiął kurtkę i przez chwilę patrzył przez okno na ciemną Dereniową. Między zasypanymi śniegiem chodnikami, bursztynowym blaskiem latarni i wirującymi gdzieś dalej cieniami wiedział, że tej grudniowej nocy rzeczywistość stała się bardziej niebezpieczna niż kiedykolwiek wcześniej — i że każdy jego kolejny krok może być wejściem do zupełnie nowego rozdziału, na który nic nie mogło go przygotować.
I wtedy — widzi go.
Jaguar
Jaguar. Granatowo-czarny, lśniący klasyk z szybami tak ciemnymi, że światło latarni ślizga się po nich niczym mgła po grudniowym śniegu. Ten samochód nie powinien tu stać; Piotr intuicyjnie czuje, że to więcej niż zbieg okoliczności — raczej wyraźny znak. Wnętrze: wykończenia na miarę przyszłości, dyskretna dotykowa konsola, wygodne, głęboko osadzone fotele. Zbliża się ostrożnie — silnik zaczyna miękko pomrukiwać, a drzwi otwierają się same, jakby to właśnie na niego czekały.
Piotr wsiada do środka, czując jedynie chłód i narastającą, elektryczną ciszę. Dalekie, elektroniczne basy docierają gdzieś z miasta, ale tu, w kabinie, wszystko zamiera. Gdy naciska klamkę, drzwi zatrzaskują się, a świat wokół zanika w nagłym rozbłysku bieli.
Transfer
Kiedy Piotr odzyskuje świadomość, jest już w zupełnie innym miejscu — pustym, niemal bezczasowym pomieszczeniu. Trudno określić, ile upłynęło czasu — minuty, godziny, wszystko straciło znaczenie. Szum wentylacji przemyka nad głową, wiatraki kręcą się z jednostajnym pomrukiem; z podgrzanych układów unosi się metaliczny zapach ozonu i kurzu, do którego dodaje się dziwnie świeża nuta — powiew nowego świata.
Rzeczywistość jest rozmazana, jak przez matową szybę. Granice pokoju falują, światło błyska niespodziewanie z różnych stron — czasem są to tylko ulotne sygnały, jakby rzeczywistość konsekwentnie wymykała się spod kontroli. Z kącika oka Piotr widzi barwne smugi monitorów, tańczące po ścianach i podłodze, splatające się z własną przeszłością.
Jest sam, pogrążony w tłumionej, nierealnej jasności. Pokój balansuje na granicy świtu i nocy. Wokół niego — dziesiątki, może setki monitorów, każdy wyświetla inny obraz: kadry z kamer, nieznane miasta, korytarze, twarze, szybkie ruchy i nagłe zatrzymania. Na jednym z nich Piotr patrzy na siebie — plecak, ramoneska, marsz Dereniową. Jest to jak urywek własnego życia poskładany przez cudze ręce.
Migoczące kontrolki pulsują subtelnie. Nie do końca wie, czy klęczy, czy leży na gładkiej podłodze; ręce drżą, a serce wali mocno. W oddali słychać metaliczny stuk obcasów, uderzający o blaszane płyty i pogłębiający poczucie osaczenia. Nikogo nie widzi, ale wyraźnie czuje obecność.
Gdy próbuje unieść głowę, rozlewa się ból w karku, przypominający mu o każdej bezsennej nocy. Obraz zaczyna się klarować: podświetlona gablota pokazuje czarny, syntetyczny strój — wygląda bardziej jak kombinezon astronauty niż codzienna odzież. W następnej chwili Piotr uświadamia sobie, że ma go na sobie — nowy, obcy, a jednocześnie doskonale dopasowany.
Obce, elastyczne buty, broń schowana pod ramoneską, miecz u pasa pod materiałem, na nadgarstku dziwny zegarek z cyferblatem błyskający kaskadą symboli przy każdym ruchu dłoni.
Narodziny Ronina
Czas płynie niespiesznie, głowa pulsuje bólem i dezorientacją. Na jednym z głównych monitorów Ronin widzi siebie: kadr z wyjścia z bloku, Jaguar przy metrze, grudniowy lód pod butami, śnieg, światło rozmazane w cieniach. Przez świetliste smugi na podłodze Piotr rozumie, że właśnie teraz zaczyna się prawdziwa gra.
To granica. Prawdziwy początek.
Nie jest już tylko Piotrem Szeligą z codzienności. Teraz — Ronin, pierwszy wywołany z cienia przez Przyszłość i Przeszłość. Człowiek rozdroża, w którym tej grudniowej nocy wszystko mogło zacząć się na nowo.
ROZDZIAŁ 2: POCZĄTEK W CZASIE
Ścieżka Galdera Grassfiordu
Nocna burza szalała nad norweskimi fiordami. Śnieg wściekle smagał stoki, na których, przyparci do skał, czaili się ludzie. Wiatr szarpał kożuchy, wilgotne futrzane kaptury i grube peleryny — jego świst drgał w szczelinach lodu, niosąc zapach soli, popiołu i krwi. Płatki śniegu topniały od gorącej pary buchającej z ust wojowników; każdy oddech znaczył powietrze solą i trwogą. To był świat, w którym poranek można było powitać lub zginąć ledwie po świcie.
Galder Grassfiord — twardy jak nordyckie klify, silny, wysoki, o oczach koloru polodowcowego jeziora, twarzy z blizną nad lewym łukiem brwiowym i kilkudniowym zaroście. Na nogach nosił solidne, futrzane buty łowcy, obszyte miękką skórą łosia i wyściełane wilczym futrem — jego stopy znały mróz, ale od lat nie poczuły więcej niż ukłucie zimna.
W dzieciństwie Galder rósł szybciej niż inni chłopcy; ramiona miał mocne jak wiosła do łodzi, a spojrzenie czujne — odbijało migotanie ognia z oddalonego obozu. Ojciec nauczył go pracy, siły, przewidywania. Matka dała upór i twardą lojalność wobec klanu. Jego rysy były ostre, szczęka zacięta, usta wąskie. Był młody, ale w oczach miał cień tych, którzy zbyt wcześnie musieli dorosnąć.
Wycie wiatru niosło echo bitew — gdzieś poniżej paliły się ruiny wioski, ślady po zbrojnych sąsiadach. Ogień lizał szczyty domostw i smużył dym w niebo, gdzie zorza polarna rozrywała granatową ciemność dziwnym, trudnym do opisania światłem.
Galder zaciągnął kaptur na roztargane, ściągnięte w kucyk włosy i oblizał spierzchnięte usta. Ręka ścisnęła rękojeść topora — jego pierwszego, dziecięcego oręża, a teraz, w pełnej gotowości, symbolu walki z losem. Szron osiadał na skórzanym pasie — z lewej miecz, z prawej nóż z kości.
U stóp miał kamienie pokryte rozbitą skorupą śniegu, resztki popiołu wichura przeganiała ku morzu. Każdy krok wymagał ostrożności — lodowa pustka czyhała tuż pod stopami, a upadek mógł być ostateczny. Zimno wdzierało się do szpiku — dłonie sztywniały, ale adrenalina rozgrzewała je bardziej niż ogień w niedopalonych domach.
Towarzysze broni
Obok Galdera przykucnął Sigurd, zwinny, pogodny młody wojownik. Choć w walce nie ustępował Galderowi zbyt często, to jeszcze lepiej radził sobie we flircie. Ich oddział czaił się przy skałach, spoglądając na łunę palonych dachów w dolinie.
Sigurd wyciągnął spod płaszcza metalową manierkę i pociągnął łyk zimnego piwa.
— Ugh, Galder, bracie… Zamiast tego śnieżnego piekła wolałbym być pod grubą kołdrą, z Huldrą u boku i dzbanem grogu pod ręką. — Mrugnął porozumiewawczo, wycierając usta. — Mówię ci, żadna walka, nawet z najlepszym mieczem, nie daje tyle ciepła co kobiece ramiona i gorzała.
Galder uśmiechnął się pod nosem.
— Życie łowcy, Sigurdzie. Najpierw zimno, potem walka… a ciepło bywa tylko wspomnieniem pomiędzy kolejnymi wyprawami. — Spojrzał z tęsknotą w dolinę, gdzie dymy unosiły się ponad słomiane dachy.
— Eee, Galder, zamiast tego pozwolę się ogrzać wspomnieniem Ingrid. Jak wrócimy, puszczę jej tę moją nową balladę i może w końcu przestanę spać sam.
Galder klepnął towarzysza w ramię.
— Dobra ballada nie zastąpi dłoni na biodrze kobiety, Sigurdzie, a najlepszy grog nie rozgrzeje tak jak jej oddech na szyi… Ale mów to głośniej — od razu cieplej w tej nocnej śnieżycy. Odwaga przyjdzie, gdy będzie trzeba.
Chłopaki parsknęli śmiechem, a śnieg, jakby rozumiejąc żart, chwilowo osłabł.
Wilgotna noc, szept fiordów, szorstkie poczucie humoru — oto prawdziwe życie na skraju świata. Ale gdzieś tam, ponad tym zimowym światem, czaiło się już coś, co zamieni zwykłe nordyckie życie Galdera w przygodę, o której będą śpiewać pieśni.
W oparach zlodowaciałego powietrza płynęły szepty przodków, nordyckie imiona bogów i zmarłych braci. Galder czuł, że jeszcze dziś — zanim zgaśnie zorza — będzie musiał zmierzyć się ze światem, który ani trochę nie chce go oszczędzić.
Pierwsza anomalia
W pewnym momencie, wśród śnieżycy i cienia, zalśniły tajemnicze światła. Zorzę rozdzierał nagły, nienaturalnie biały błysk. Przez moment wydawało się Galderowi, że nie jest tu sam — gdzieś w zaspach czai się coś więcej niż człowiek.
Może to tylko zmęczenie, głód, nadmiar wysiłku. Może…
Potem, nim zdążył cokolwiek zrobić, niebo nad fiordem przeciął kształt: geometryczna, jasna smuga, ostra jak wzrok bogów patrzących z Asgardu. A może to słońce na chwilę przebiło się przez chmury i zamieniło śnieg w morze diamentów? Jedno wiedział — świat się zmienia, a jego rola w tej historii dopiero się zaczyna…
Galder z Sigurdem ruszyli ostrożnie w stronę ruin wioski — śnieg sypał coraz drobniej, a wyrzuty popiołu wirowały wokół ich butów. Przez dłuższą chwilę panowała tylko cisza przerywana oddechami ludzi i dalekim pohukiwaniem sów, aż nagle Sigurd zatrzymał się, spoglądając z niepokojem na niebo.
— Ej, Galder… widziałeś to? Ten błysk… tam, nad tamtym wzgórzem, wyglądał jak… nie wiem… jakby jakieś światło stukało prosto w śnieg.
Galder instynktownie ścisnął broń mocniej.
— Tu niebo bywa dziwne, ale takiej zorzy nie widziałem. Może bogowie się nudzili albo ktoś zapalił nowy ogień — rzucił, choć w głębi czuł, że to coś więcej niż natura.
Nagle otoczenie zaczęło się lekko rozmywać — kontury domów traciły ostrość, śnieg wirował w nienaturalnych figurach, a nocne cienie na moment wydłużyły się ponad miarę. Mroźny wiatr poniósł dziwny, metaliczny trzask, do którego zbliżał się dźwięk jakby mechanicznego zegara. Na własne oczy Galder widział przez sekundę, że cień jego ramienia odbił się w śniegu w miejscu, gdzie nie powinno być światła.
W tym momencie, tuż przed ich oczami, śnieg nagle zamarł — jakby ktoś zatrzymał świat na ułamek sekundy. Galder widział krople wody zawieszone w powietrzu, iskry ognia z paleniska, które nie opadały na drewno, lecz pozostawały na swoim miejscu; nawet oddech Sigurda stanął w pół drogi do ust.
I wtedy usłyszeli cichy, pulsujący dźwięk niczym najdelikatniejsze stuknięcie stali o stal. Znaleźli się w epicentrum anomalii, nieświadomi, że przez kilka sekund byli obserwowani z miejsca, które nie należało już do ich epoki.
Galder jak zahipnotyzowany podszedł kilka kroków, a w oddali — w śniegu, na granicy światła zorzy — zamajaczył kształt, jakby zarys postaci otulonej błyszczącym płaszczem. Nie było czuć wiatru, nie było dźwięku. Przez ułamek sekundy poczuł, że coś go obserwuje, rejestruje i ocenia — coś, co widzi w nim więcej niż łowcę z norweskiego fiordu.
Świat powrócił nagle do normy, dźwięki odbiły się echem, a Sigurd z niedowierzaniem pokiwał głową.
— Galder… poważnie… to była czarna magia, czy bogowie zamierzają dziś napisać pieśń o nas i naszej zimnej dupie?
Galder nie odpowiedział, bo wciąż czuł we wnętrzu szum, który nie był z tego wiatru ani tej ziemi. Może to początek opowieści, która nie zakończy się tylko kolejną zimą.
I wtedy, w ciszy, nieświadomie, Galder stał się obserwowanym — pierwszym kandydatem do misji, która zmieni bieg dziejów.
Nordycki humor
Galder, Sigurd i Ormar klęczeli przy skałach, śledząc ruchy mgły i cienie ognisk w dolinie, ale myśli coraz częściej uciekały poza zimowy krajobraz.
Sigurd, choć zwykle lepszy w gadce niż w toporze, próbował rozgrzewać atmosferę żartem.
— Mówię wam… Gdyby wybór był prosty, to zamiast tej cholernej burzy posiedziałbym cały tydzień w izbie Ingrid. Widzieć, jak rozpuszcza warkocz, nalać grogu i zapomnieć, że coś w tym świecie jest zimne.
Galder parsknął śmiechem, poprawiając futro na ramionach.
— Z Ingrid to jeszcze pół biedy. Z moją Solveig to musisz mieć nerwy ze stali — zanim rozgrzewa, musi człowiek przejść test pytań o rybę, cebulę, serek i ile drewna w piecu. Ale fakt, jej uśmiech jest jak pierwszy łyk grogu po powrocie z polowania.
W tym momencie odezwał się Ormar, najstarszy z trójki, mistrz płaskiego humoru.
— Eh, chłopcy! Zanim tu przyszliśmy, miałem noc jak z pieśni — wiecie, ta łóżkowa przygoda z Synneve. Jeszcze piec się tlił, ona miała tylko lnianą koszulę i tak się wyginała, że do rana myślałem, iż mnie nogi nie doniosą do łodzi! Teraz co nas czeka — mróz, wilgoć i to przeklęte uczucie w ścięgnach, że porządnej rozgrzewki nie doznam, aż wrócę.
Sigurd prychnął.
— Hop! Lepiej dostać odmarzniętą stopę niż poparzone serce. Synneve to ta, co śpiewała podczas wesela i stół przewróciła przy pierwszym toaście?
— Nie mniej, nie więcej — odpowiedział Ormar z dumą. — Zawsze warto ryzykować, bo lepsza noc w łóżku z diablicą niż miesiąc pod starym futrem!
Galder roześmiał się, dołączając.
— Tak się bawią łowcy fiordów: jedna noga w śniegu, druga w zachwycie, a myśli w ciepłym sianie. Za to powinni pieśni pisać, nie tylko o wojnie!
Sigurd pociągnął łyk z manierki, podając ją dalej.
— Bracia, obiecajmy sobie, że jak to wszystko minie, pierwszy wieczór schodzimy do karczmy i każda opowieść łóżkowa jest płacona grogiem. I zero milczenia o tym, kto pierwszy wypadnie z izby.
Ormar pokiwał głową, śmiejąc się rubasznie.
— Słowo nordyckie, panowie. Ale zanim wrócimy, trzeba przeżyć noc, a tu mróz nie rozumie śmiechu.
Na chwilę między mężczyznami zapanowała rozgrzewająca atmosfera, a śnieg — wbrew logice — wydawał się sypać trochę łagodniej, bo nawet północ zna wagę dobrego dowcipu.
Transfer temporalny
Nagle, gdy śmiech trzech myśliwych cichł w mroźnym powietrzu, coś zmieniło się w samym sercu nocy. Na moment zapadła absolutna cisza — tak gęsta i dziwna, że nawet fiord, wiatr i krakanie wron na gałęzi stały się nienaturalnie odległe. Galder jeszcze trzymał manierkę, gdy od strony zasp, gdzie światło zorzy najjaśniej tańczyło po śniegu, zauważyli niezwykły ruch.
Najpierw dostrzegli drżenie w powietrzu — puls, który sprawił, że Sigurd spiął ramiona i nerwowo położył dłoń na rękojeści topora. Ormar miał jeszcze jeden rubaszny żart na końcu języka, ale zgubił go, kiedy nagle śnieg wokół nich rozświetlił się kanciastą, dziwną poświatą; taką, jakiej nikt z nich jeszcze nie widział.
Błysk był jasny, lecz zimny — obcy, zupełnie nie z tego świata. Potem uświadomili sobie, że niebo i ziemia zadrżały. Przestrzeń wokół rozciągała się, kładła na nich jak ciężka, niewidzialna pokrywa lodu. Wszystko zwolniło: oddech stawał się powolny, dźwięk śmiechu dogasał jak płomień, a serce biło ciężko i miarowo — galopem, który słychać było chyba aż w trzewiach ziemi.
Wtedy nagle, tuż przed nimi, wykwitło coś na kształt prześwitującego portalu: tafla powietrza zafalowała błękitnym światłem. Na ułamek sekundy widzieli własne odbicia w jakby płynnej tafli lodu. W centrum błysku, wśród śniegu, kształt jakby wycięty z innego świata — humanoidalna sylwetka w połyskliwym, nowoczesnym kombinezonie, twarz za maską pozbawioną cech, tylko oczy za ciemnymi szkłami… patrzyły na nich bez emocji.
Sigurd przełknął ślinę, a Ormar odruchowo schował manierkę za pazuchę.
— Galder… co to… bogowie? To zjawa? — wyszeptał, głos nagle brzmiący bardziej jak modlitwa niż pytanie.
Galder miał wrażenie, jakby śnił. Czuł pulsowanie w skroniach i ten sam ból w ścięgnach, który zwykle oznaczał, że przesadził z grogiem — ale tu nie było grogu, była tylko lodowata pewność, że żaden ze znanych im światów nie tłumaczy tego, co właśnie widzieli.
Kolejne zjawisko — jakby echo wystrzału tuż przy uchu — i powietrze dosłownie zafalowało nad fiordem, mrożąc im ruchy i myśli. Błysk, który pojawił się w portalu, na kilka sekund oświetlił całą dolinę dziesiątkami nierealnych cieni. Na śniegu, zaraz obok butów Galdera, zmaterializował się migający, lśniący znacznik. Przypadkowo (lub zgodnie z tym, co wybrali bogowie) to jego cień był najdłuższy i najjaśniejszy.
— Coś mnie ciągnie… — wyszeptał, czując wewnętrzne szarpnięcie w stronę portalu.
Sigurd próbował go chwycić za ramię, Ormar zamarł w półruchu. Jednak Galder już stawiał krok naprzód; wokół jego postaci skrzyły się geometryczne błyski, powietrze iskrzyło cząstkami światła tak jasnego, że na moment wszyscy trzej musieli zasłonić oczy.
I wtedy czas ruszył. Galder zniknął w rozbłysku, a Sigurd i Ormar zostali w śniegu, wpatrzeni w miejsce, gdzie jeszcze chwilę wcześniej był ich towarzysz.
A w oddali, ponad norweskimi górami, zorza polarna zatańczyła kolejny wers pieśni, w tej samej chwili w dwóch rzeczywistościach.
Przebudzenie
Galder poczuł najpierw nieważkość, zimno, a potem nagły przypływ gorąca — jakby przez chwilę skakał między skute lodem fiordy i rozpalone wielkie ognisko. Otaczała go biel, rozszczepiona setkami cieni. Czuł, jakby śnił, lecz każdy mięsień pulsował bólem, a każdy bodziec był zbyt wyraźny na sen.
Otworzył oczy: świat był zamazany, obraz falował, łamał się w odbiciach lśniących tub i ekranów. Pod nim rozciągała się idealnie gładka podłoga — nie kamień, nie lód, lecz coś nienaturalnie miękkiego, sprężystego, lekko lepkawego w dotyku.
Próbował wstać, ale mięśnie odmówiły posłuszeństwa — nogi jak z ołowiu, głowa ciężka jak po całonocnej libacji. W uszach szum, wyższy i obcy, co chwilę przerywany serią kliknięć i stukaniem, zupełnie innym niż dźwięki fiordu. Oczy walczyły o ostrość — tylko migające światła monitorów przebijały się przez zamglenie źrenic. Wynurzały się z nich dziesiątki obrazów i klatek, przesuwających się hologramów, niektóre wyraźne, inne jak ze snu.
Wokół czuł zapach podgrzanych przewodów, ozonu i, o dziwo, czegoś w rodzaju świeżej żywicy. Poczuł chłód na czole — spływał mu pot mimo arcyzimna. Na ręce zobaczył pasek dziwnego urządzenia. Zamiast swojego zwyczajnego skórzanego rzemyka czy ojcowskiej bransolety była to metaliczna, bezbarwna obręcz z rozmazaną, podświetloną tarczą. Gdy tylko poruszył dłonią, eksplodowało światło cyferblatu, przerywając ból w głowie oślepiającą falą.
Galder zamrugał, próbując złożyć obraz rzeczywistości ze świecących punktów, gdy nagle o parę kroków od niego coś się poruszyło. Z półmroku wyłoniła się wysoka postać — ubrana w jednolity, czarny kombinezon, bez szwów i bez oznaczeń. Twarz była prawie niewidoczna, ukryta za przyciemnianą maską, przez którą bił tylko pusty, lustrzany błysk.
Usłyszał szum i krótki komunikat — nie był pewien, czy w języku ojczystym, czy wprost w głowie:
— Galder Grassfiord. Myślisz, że jesteś jeszcze wśród swoich. Ale już nie wrócisz do tej samej zimy. Przekroczyłeś granicę.
Spróbował coś odpowiedzieć, ale z gardła wydobyło się tylko zachrypnięte, dzikie parsknięcie — jakby odruch łowcy broniącego się przed nieznanym przeciwnikiem.
Podłoga zalśniła światłem. Kątem oka ujrzał na jednym z ekranów własną postać, rozmytą w cyfrowym, falującym kadrze — zobaczył siebie z góry, jak wychodził na śnieżną pustynię, z toporem przy pasie, butami łowcy, spojrzeniem wilka.
Wtedy obraz podskoczył: na drugim monitorze zobaczył inne sylwetki, inne światy — ogień, wioskę, latarnie, kształty maszyn bez koni, ludzi w dziwnej odzieży i kobietę, której uśmiech rozgrzewał kadr na chwilę. I rozbłysk zorzy polarnej, tę samą, która chwilę wcześniej była rzeczywistością.
Głos powrócił, teraz wyraźniej:
— To dopiero początek. Podróż dopiero się zaczyna.
Zgasły światła. Ból w głowie na chwilę przygasł. Galder wziął głęboki wdech, instynktownie wyczuwając, że każda następna sekunda będzie inna niż wszystko, co znał do tej pory.
Przed nim pojawiły się drzwi, które wcześniej nie istniały. Za nimi czekał ktoś, kto miał zadecydować o jego nowym losie.
Strażnik Linii
Drzwi rozsunęły się bezszelestnie, a za nimi panował półmrok ledwo rozpraszany pulsującymi ekranami, jakby samo światło nie docierało tu w całości z normalnego świata. Galder czuł przepastną pustkę — i coś jeszcze, obecność wyczuloną na każdy jego ruch.
Wszedł, przyglądając się ścianom pełnym ekranów, z których każdy pokazywał inne miejsce i czas: drewniane domy płonącej osady, fiordy w letnim zachodzie, ulice zupełnie mu nieznane, twarze ludzi ubranych w dziwaczne stroje i komunikaty w językach, których nigdy nie słyszał. Przez moment widział nawet siebie, jak w zwolnionym tempie przechodzi przez śnieżne załomy, potem nagle obraz rozmywał się w cyfrowych szumach.
Pośrodku pomieszczenia czekała postać — sylwetka szczupła, poruszająca się z mechaniczną gracją. Twarz pozostawała ukryta, głos stłumiony jakby echem z wnętrza czaszki Galdera.
— Jesteś Galder Grassfiord z północnego krańca fiordów. Syn Halmara, wojownik, myśliwy. — Głos nie brzmiał wrogo, a jednak w każdej głosce czuł się dystans. — Świat, z którego pochodzisz, trwa — z twoją legendą lub bez niej. Zostałeś wybrany do zadania o randze przekraczającej twoje plemię, czasy i rozumienie bogów.
Galder, spięty i gotowy do ataku, ledwie przytakiwał głową, próbując przywrócić jasność myśli.
— Kim jesteś? — wymamrotał, a głos zabrzmiał ochryple, jakby przez warstwy śniegu.
Postać wykonała ruch dłonią — w powietrzu pojawiły się dziesiątki ekranów hologramowych, na których Galder widział: wirujące planety, komnatę jasną jak dzień, ludzi walczących wśród płomieni i obcych, metalicznych machin.
— Jestem Strażnikiem Linii. Możesz myśleć o mnie jak o wysłańcu tych, którzy potrafią czytać czas i węzły jego zdarzeń. Potrzebujemy wojownika, który potrafi przetrwać, nawet gdy wszystko wokół każe padać na kolana. — Zawiesił głos, a światła prześlizgnęły się po podłodze i ciele Galdera. — Realia, w których się znalazłeś, różnią się od wszystkiego, co do tej pory znałeś. Za tymi drzwiami, w sali obrad, jest twoja nowa drużyna.
Pauza była długa i przejmująca. Galder czuł, jak coś w jego wnętrzu drży — pierwiastek przygody, strach i nieznana dotąd motywacja.
— Jeśli odmówisz, wrócisz — na własnych warunkach, ale ślad, jaki zostawisz w dawnym świecie, rozmyje się w śniegu. Jeśli wybierzesz zadanie, poznasz możliwości, które przewyższają pieśni twojego rodu.
Galder spojrzał w bok, szukając ukojenia w znajomym chłodzie, ale zamiast tego czuł tylko pulsowanie nieznanych sił.
W końcu skinął głową:
— Jeśli pieśń mego rodu naprawdę ma być śpiewana dalej, nie będę tym, który jej przerwie.
Strażnik Linii lekko się ukłonił.
— Ruszaj. Czekają na ciebie Przyszłość i Przeszłość.
Drzwi zniknęły: Galder, z pulsującym sercem, wszedł do największej przygody swojego życia.
Pierwsze spotkanie
Galder niepewnie przekracza próg chłodno oświetlonej sali, lecz zanim jeszcze zdąży zrobić pierwszy krok w głąb, napotyka spojrzenie Pierwszego. Przez krótką chwilę między obcymi mężczyznami przeskakuje wyczuwalne spięcie — nerwowy impuls, który sprawia, że obaj odruchowo mierzą siebie wzrokiem, oceniając potencjalnego przeciwnika. Instynktownie napinają mięśnie, gotowi do działania, bo wiedzą, że najlepszą obroną jest atak.
W tym samym momencie za Galderem pojawia się Strażnik — nie materializuje się jednak fizycznie, lecz rozświetla przestrzeń hologramem tak realistycznym, że niemal czuć jego obecność, choć można przez niego zobaczyć ściany sali. Dla Galdera wygląda momentami bardziej jak duch niż technologia.
Pierwszy, czując obcą obecność przy boku i za plecami, przesuwa spokojnie dłoń pod kurtkę, sprawdzając, czy S&W nadal znajduje się na swoim miejscu — nie po to, by od razu wyciągać broń, lecz by zyskać odrobinę pewności siebie na tej nowej, nieznanej arenie.
ROZDZIAŁ 3: ŚCIEŻKA ZŁODZIEJA
Czarny Kot (Muflon)
Dublin, 1884
Nocna mgła snuje się nad rzeką Liffey, wypełniając powietrze ciężkim, wilgotnym oddechem. Deszcz zaczyna od nieśmiałych kropel, które przenikają przez filcowe czapki dokerów, by chwilę później stać się ulewą — cała skóra miasta, brukowane uliczki i parapety ślizgają się, błyszcząc od gazowego blasku latarń. Gdzieś w oddali koła bryczki chlupią w kałużach, ludzie skuleni pod parasolami przeklinają paskudną pogodę, a obcy pies wyje do księżyca zza stacji kolejowej.
Miasto żyje swoim rytmem: w pubie przy Temple Bar rozbrzmiewa głos starego barda, który — mimo chrypliwego gardła i kilku szklanek whiskey na koncie — wbija refren tak mocno w gęstniejącą noc, że słychać go aż po drugi brzeg rzeki:
Oh, my fair and gentle Molly,
On a Dublin night like this,
When the rain falls down on cobbles,
I’ll remember her sweet kiss.
Wilgoć wchodzi w buty, mgła rozmywa cienie, a w powietrzu tłoczy się zapach torfu, świeżych ryb i nerwowych końskich oddechów czekających przy wozach. Czarne dachy budynków połyskują w świetle lamp, mężczyzna drzemie na ławce pod kocem, kobieta modli się pod kościołem.
Dalej, pomiędzy pijanymi śpiewami i przekleństwami, toczy się życie: upadła moneta, krople whiskey na stole, rozbite szkło, pisk dziewczyny bawiącej się z karczmarzem. Deszcz łaskocze plecy ludzi wracających z fabryki, a mgła zamyka uliczki na amen — tylko najodważniejsi zapuszczają się dalej, tam gdzie podzielono losy miasta na strefy niepokoju i pokusy.
W takim świecie Kot wtopił się w tłum jak cień. Wychodząc z mokrych zaułków, czuł, jak wodna kurtyna oddziela go od reszty rzeczywistości; z każdą kroplą, z każdym podmuchem szarego wiatru oddawał miastu kawałek siebie. Jego ruchy były ciche, rozlane w deszczowym szepcie, a serce — choć przepełnione namiętnością — doskonale wiedziało, jak korzystać ze wszystkich sekretów, jakie oferuje irlandzka, wilgotna noc.
Dublin tej nocy był żywy nie tylko przez grzech i zbrodnię — ale przez tę mgłę krążącą nad Liffey, przez pieśń o Molly biegnącą z pubu i przez melancholię deszczu, która sprawiała, że nawet najtwardszy drab mógł na chwilę zapomnieć o swoich grzechach.
Namiętność i przemoc
W pościeli nad warsztatem zegarmistrza napierają na siebie dwa spocone ciała. Palce splatają się na biodrach, paznokcie Muflona zostawiają ślady na plecach Marty, żony lokalnego strażnika. Jej włosy lepko przyklejają się do jego twarzy. Szepta w jękach, gryzie go w ramię, jej uda przylegają do niego z tęsknotą ostatniego spotkania.
— Kiedy znów wrócisz? — sapie, raz jeszcze wciągając go w głąb.
— Wracam, kiedy zegary dają mi noc, Marto. A dziś, kochana, nie zostawię na tobie tchu… — parsknął wprost w jej usta, przesuwając językiem po obojczyku aż do linii biustu. Jęki, języki, gorączkowe ruchy. Ich miłość była szybka, płytka, drapieżna — nie było dla niej żadnych świętości. Kiedy wszystko ucichało, ich ciała jeszcze długo pulsowały, a cichy chichot Marty i łapczywy szept Kota mieszał się z oddechem Irlandii.
Wymknął się z łóżka, zostawiając jej pocałunek na poduszce. Był kotem — nie żałował żadnego grzechu, zwłaszcza jeśli cudza żona była wystarczająco nienasycona. W głowie miał nadal wspomnienie siniaków, które kochający mąż jej zostawił przed wyjściem na miasto wraz ze swoim kolegą. Tępy drań ma dziś patrol przy cmentarzu, najprawdopodobniej będę musiał pocieszyć Martę.
Miasto wciągnęło go w swoje chłodne, poranne urojenia. Przeniknął przez zaułek za warsztatem, idąc w stronę cmentarza, gdzie mgła była najgęstsza. Tam, między krzyżami, czekali na niego dwaj strażnicy. Liczyli, że będzie tamtędy przechodził — to najkrótsza droga z bogatej dzielnicy rozciągającej się za południowym murem cmentarza. Rozpoznali go po sylwetce, jeden z nich — ciężki, brodaty, z błyskiem pałki w dłoni — był mężem Marty. Tej samej, od której właśnie wyszedł Kot.
— Ty pieprzony szczurze! — wrzasnął, zbliżając się z kolegą. Tacy odważni we dwóch.
Muflon nawet się nie zatrzymał, z kpiącym uśmieszkiem wyciągnął z rękawa sztylet i umieścił go pewnie w dłoni — cienki, idealny do filetowania i otwierania uporczywych zamków.
— Długa noc, panowie. Jeden z was już dziś się nie zmęczy drogą do domu. Stary cmentarz blisko, nie będzie trzeba daleko was nosić! — Grabarze na pewno będą mi wdzięczni za ułatwienie i skrócenie ich dnia pracy.
— Ty śmieciu, moja żona… — ryknął strażnik, lecz zanim pałka zdążyła opaść, Kot już wykonał zwierzęcy unik. Pierwsze ostrze błysnęło w świetle latarni, przecinając gardło napastnika — krew rozlała się na mokry piasek, a oddech stał się nieruchomy. Drugi sztylet, który przy lekkim przysiadzie wyrwał z buta, świsnął w kierunku drugiego draba.
Próbował uciec niczym szczur, ale sztylet wbity pod kolanem skutecznie mu to utrudnił. Nim zdążył się podnieść, Kot dogonił go przy murze z omszałym napisem. Jedno płynne cięcie otworzyło mu szerokie gardło, a krew chlusnęła wprost na bruk. Dłoń ześlizgnęła się z sztyletu, umiejscawiając go ponownie pod pachą. Strażnik padł bez słowa. Drugi sztylet wrócił do buta.
Kot stał nad ciałami chwilę, ciężko oddychając, patrząc w głąb cienia.
— Już po wszystkim, Marto — powiedział cicho. — Nie będzie cię już bił i poniżał. Czasami dobrze jest być złym.
Szybko odszedł, niknąc między nagrobkami. Brukowe uliczki prowadziły go z powrotem. Jeszcze tylko szybki powrót do warsztatu pełnego zegarów i trybików, głęboki łyk ciemnej whiskey na rozedrganą dłoń, i wiedział, że długo nie usłyszy żadnego bicia zegara, zanim świat nie zacznie walić się znów. Krew sączyła się z uszkodzonego nadgarstka — cholerne okna. Ale przewinął szybko jedwabnym szalem, polał whisky — zagoi się jak zawsze.
Rozdarcie czasu
I wtedy — zupełnie niespodziewanie — czas się rozerwał.
Zanim stało się coś niemożliwego, fala wspomnień przemknęła przez głowę Muflona. Smak potu i szampana podczas tamtej roboty w rezydencji na Fitzwilliam Square, gdy wcisnął się w szafę, uciekając przed spóźnionym lokajem i rozgrzaną do czerwoności służącą. Jej dłoń sunąca po szyi, gorący oddech na uchu, rozpięta spódnica, ciało napierające biodrami z łakomą śmiałością kobiety, która wreszcie dostała to, czego chciała. Uda oplatające go i trzymające w ciasnym uścisku, jakby świat miał się skończyć, nim wrócą odgłosy sypialnianego korytarza. Tylko szelest tiulu i tłumione jęki rozbijane o zapach lawendowego płynu do płukania, śmiech dziewczyny, w którym była dzikość i radość z grzechu pośród aksamitnego mroku.
Myśli Kot, jak potem przesłuchiwano go na placu, jak bolały rozcięte usta i puchła ręka — jak nawet wtedy czuł w palcach zapach jej skóry i skrytego w szafie łóżkowego ciepła.
Ból w głowie, szum, jakby zdalny młot rozbijał mu czaszkę. Kołatanie serca i ten sam dreszcz co kiedyś na granicy życia i śmierci. Głosy ucichły, światło zgęstniało jak mleko. Trybiki stanęły w miejscu, tykanie uciszyło się w głowie.
Usłyszał tylko metaliczny śmiech, echo czyjegoś głosu:
— Czas przerywa swoje nici, Muflonie. Jesteś potrzebny gdzie indziej.
Ostatni raz spojrzał na zakrwawioną dłoń, własne odbicie w rozbitej latarni, na usta Marty, których smak — dziki jak whiskey i grzech — zostanie z nim nawet po drugiej stronie czasoprzestrzeni. Potem — tylko błysk, przeszywający ból i ciemność dłuższa niż cała dotychczasowa noc.
ROZDZIAŁ 5: KREW I WYBUCH
Rudi Gorący
Edynburg, 1902
Szkocka zima przenikała do kości — wilgoć i chłód nie znały litości nawet dla tych, którzy poukładali na sobie trzy warstwy wełny. Mgła oplatała kamienne fasady Royal Mile jak blady, duszący cień. W zaułkach Starego Miasta smród kanałów mieszał się z gnilnymi warzywami i stęchłymi śmieciami zalegającymi wokół śliskiego bruku, mokrego od ulew i rozlanej whisky.
Na Cowgate błoto i bruk były nie do odróżnienia. Z fabryki przy Leith niosły się zgrzytliwe odgłosy tłoków, gwizdy pary, a ciężkie wozy parowe huczały, rozcinając wilgotny wiatr. Nad Marchmont nocny łomot młotów w kociołach zamieniał powietrze w drgającą, metaliczną ścianę, przebijaną sykiem gorącej whisky i przemysłowym szeptem miasta.
Na West Port wiatr z Morza Północnego wciskał się pod zniszczone dachy, wypełniając poddasza brudnym, duszącym powietrzem. Tam, pod ścianami z szarego granitu, snuły się cienie — dziwki, robotnicy, marynarze. W parku, przy zatłoczonym rynsztoku, rozbrzmiewał zwierzęcy szept mężczyzny, który pospiesznie spółkował z kobietą pod okryciem bluszczu.
W wąskim zaułku, gdzie światło gazowej latarni zlewało się z ciemnością, dwóch ludzi spadało na ziemię; bosy złodziej szarpał napastnika za płaszcz, żebrał o tlen, a drugi bez wahania wbił mu pod skórę ostrą kosę, by zgasić śmiech tej nocy.
Kobiety w oknach o przytłumionym świetle chowały twarze za szalami, ich oczy śledziły cienie przechodniów — w Edynburgu nie każda noc kończyła się bezpiecznym powrotem.
Na Grassmarket pijani marynarze, ryk klaksonów i przekleństwa odbijały się od starych murów. Pod pubem woń palonej whisky, gnijącej cebuli i ciał krytych pod gazetami mieszała się z odorem węglowego dymu. Wiatr wył między kapeluszami, zrywał tabliczki i wyciągał echo z pustych gardzieli kanalizacji.
Canongate — śliski bruk, mokry blask latarń nocnych. Przemysł nie spał; fabryczne okna rzucały blade światło na przechodniów omijających bramy z głęboko wbitymi w kieszenie dłońmi.
A w dzielnicy portowej, wśród magazynów z whisky i węglem, przez szpary w deskach słychać było chrapliwe jęki ciał splątanych w dzikiej miłosnej walce. Stłumiony śmiech, pchnięcia, mokre oddechy i skamlenie kobiety zlały się z rytmem pracy fabryk oraz rykami statków, tworząc ścieżkę dźwiękową Edynburga tej nocy — miasta, gdzie łaska, grzech, krew i pożądanie mieszały się łatwiej niż whisky z deszczem.
Połykacz Prochu
To tutaj, w cieniu Old Town, Rudi Gorący — zwany też Połykaczem Prochu — obracał się jak diabeł we własnej kuchni. Nie był zwykłym Szkotem, choć zielone oczy — chłodne jak szmaragdy — i mocna, ruda broda spleciona w grube warkoczyki nadawały mu wygląd górala z najstarszego klanu. Sylwetkę miał zylastą, muskularną, ciało młode lecz całe w bliznach, dłonie spracowane i finezyjne — warte więcej niż niejedna bomba kieszonkowa w mrocznych zaułkach Edynburga. Czarny płaszcz, pas ze srebrnymi klamrami i runami, a przy biodrze stary motylkowy topór: dziedzictwo przodków, narzędzie zemsty i legend.
Rudi wsunął dłoń do kieszeni i wyjął zmiętą, krótką notatkę — ledwie kilka linijek, ale wystarczały, by uruchomić lawinę myśli.
Susane Yorhienshire — rudo-brązowe włosy, zielone oczy ze złośliwym, złotym połyskiem, smukła sylwetka, czerwone, pełne usta, od których trudno oderwać wzrok. „Zrobiła niewłaściwy ruch na szachownicy handlowej, utrudniła życie konkurencji, pożałuje tego, gorąco…”
Rudi uśmiechnął się pod brodą, palcem popukał w notatkę, wzrok zaciążył na rubryce z adresami kuchni. Kobieta była znana ze swego temperamentu, finezji i gotowania tak ostrego jak jej biznesowe decyzje. Wiedział, że tu nie wystarczy zwykła eliminacja — musiało to być subtelne, jak przypadek: wybuch ognia w kuchni, nieszczęsne zetknięcie się z rozlanym alkoholem, dym idący przez przewód kominowy.
Wyobraził sobie Susane: stojącą w półmroku, jej włosy w kolorze kasztana i miedzi spadające na rozgrzane policzki, zielone oczy szeroko otwarte, czerwone usta rozchylone w krzyku, smukła sylwetka wśród płomieni — i ten moment, gdy ogień łapczywie zaczyna pożerać nie tylko jej plany, ale całą przeszłość.
Rudi wyciągnął z torby fiolkę z płynnym semtexem, drugi mały pakiet plastikowego zapalnika, kilka run wypisanych kciukiem na skorupie ściany. Znał się na tym — nie pierwszy raz sprawił, by konkurentka „zniknęła” tak, że nici śledztwa prowadziły wyłącznie do nieszczęśliwego przypadku i pecha. Przypadek, który okazywał się niewiarygodnie skuteczny tam, gdzie udział magii był równie istotny co technika.
W głowie dźwięczał mu echo dawnych klątw:
— Pożałuje gorąco — zapewnił cicho, czytając raz jeszcze adres i planując precyzyjne wejście.
Po ulicy przebiegli ludzie, ktoś spadł w błoto pod ścianą magazynu, z oddali co chwilę rozlegały się śmiech, jęki i mokre uderzenia ciał. U podnóża Edynburga, w zapachu whisky i spalonego torfu, los Susane Yorhienshire właśnie został przypieczętowany.
Nie stronił od plastiku ani semtexu — dla niego eksplozje były tym, czym dla innych poezja. Był mistrzem materiałów wybuchowych, specjalistą od każdej formy destrukcji — w imieniu własnym, IRA i tych, którzy płacili nie tylko złotem, ale czasem i duszą. Mówili, że znał formuły przeklętych ładunków, które nie tylko rozrywały mury, lecz rzucały cienie śmierci na całe miasta. Czarne rytuały, zaklęcia szeptane w językach starszych niż whisky — to były jego prawdziwe zabawki.
Kobiety ustawicznie lgnęły do niego — a on, widząc to, uśmiechał się kącikiem ust i pozwalał przesuwać im dłonie po warkoczykach brody, wplatać palce we wstążki przetykające rudy zarost, całować miejsce pod uchem, gdzie pulsowało życie i troszką śmierci. Niekiedy to kończyło się gorączkowymi pocałunkami pod dachem pubu, niekiedy — krwawą jatką; nie każda spotkana wychodziła z tej gry żywa, a czasem była po prostu rozszarpana, czy to przez wybuch, czy przez jego dziką, niemal obłąkańczą siłę miłości i nienawiści.
Pod Zielonym Skrztem
W pubie „Pod Zielonym Skrztem” gwar tłumił każdy sekret i każdy szept. Rudi, z pozoru mechanik z nocnej zmiany, siada na wysokim stołku, zamawiając whisky z rumem. Jego dłonie czarne od smaru, nerwowe spojrzenie i broda w ciasno plecionych warkoczach dodają mu charakteru kogoś, kto zna niejedno podziemne przejście.
Obok niego Susane — barwna barmanka na drugiej zmianie. Rudo-brązowe włosy niesfornie opadają jej na ramiona, zielone oczy błyszczą zuchwale, czerwień ust rozświetla zmęczoną twarz. Nie jest tu nowa, ale zna każdą plotkę, każdą historię z pubu lepiej niż właściciel.
— Z fabryki? — rzuca Susane, wykręcając szklankę w dłoniach.
— Mechanik. Thomas & Sons — odpowiada Rudi bez zawahania. — Nocna zmiana, zima w rurach, smar pod paznokciami.
— Ja tu od rana do rana, czasem nawet nie wiem, czy świt wraca, czy noc nie chce odejść. Pub pełen klientów, trochę historii i garść nieprzyjemnych niespodzianek. Taki nasz Edynburg, co?
Rozmowa płynie spokojnie, przerywana tylko żartami i drobnymi zmyślonymi epizodami.
— Bywają tu tacy, co wracają po bójce, by zapomnieć, ale nikt nie zapomina zbyt szybko. — Uśmiecha się Susane.
— Fabryka to też walka — raz z metalem, raz z własnym strachem. — Szeroki gest Rudiego zdradza siłę i żylastą pewność siebie.
W pewnym momencie w gwarze i muzyce coś się zmienia — jakby cichy podszept przesunął się w powietrzu. Zaklęcie, niewidzialne dla postronnych, przyspiesza bicie serca Susane, jej ręka drży, a spojrzenie staje się zarazem miękkie i niebezpieczne.
— Chyba… — zaczyna cicho, zbliżając usta do jego ucha — chyba musisz zobaczyć, jak wygląda prawdziwa noc w Edynburgu, Rudi. Moje mieszkanie jest tuż nad barem. Jeśli masz ochotę na coś więcej niż napój…
Rudi, ulegając jej magnetyzmowi, podnosi się bez słowa. Ich ruchy są już zsynchronizowane, gesty pełne podskórnej magii. Susane prowadzi go przez wąski korytarzyk, na schody, gdzie obija się echo jej podszeptu i cichych zaklęć. Gdy zamykają drzwi jej mieszkania, oboje wiedzą, że ich spotkanie jest nie tyle efektem zwyczajnej rozmowy, co subtelnej magii — odwiecznego przyciągania, które tej nocy zamieni Edynburg w miejsce płomiennej, niebezpiecznej namiętności.
Ognista śmierć
Noc w mieszkaniu Susane była gęsta od namiętności i dusznego powietrza. Ich ciała wpadły na siebie z nagłością wygłodniałych zwierząt — Rudi unosił ją ponad podłogę, ich uda splatały się w niepowstrzymanym rytmie, mięśnie napięte jak struny. Jej paznokcie ryły po szerokich ramionach, włosy oblepiały mu twarz, a usta traciły oddech w desperackiej chęci bliskości. Rozgrzane, zlane potem, przyciskali się do ścian, do zwęglonego drewna, do gorącej pościeli.
Susane, udręczona rozkoszą, szepnęła z zaciśniętym gardłem:
— Jeszcze… jeszcze…
Rudi podtrzymywał ją mocno, a poruszenia były coraz bardziej brutalne, nieludzkie, graniczące z ekstazą. W głębi jej ciała już czuła, jak coś narasta — nie tylko napływające szczytowanie, lecz falująca, pradawna furia.
W samym momencie ich spełnienia Rudi wsunął głęboko w jej sparaliżowane palce zimną fiolkę semtexu, zaczynając cicho inkantację. Słowa lawy, starej czarnej magii, rozbrzmiewały pomiędzy jękami i krzykami, ich energia oplatała ją od środka. Z każdą sekundą ciało Susane drżało coraz mocniej, już nie mogąc puścić fiolki — pożądanie i magia splatały się w jeden, przerażający węzeł. Jej tętnice pulsowały jak płonąca żyła, a ogień rozrywał wnętrze — stare przekleństwo Szkotów pełzło przez jej trzewia.
Rudi nie zatrzymał się, wpatrując jej w oczy, które zasnuła mleczna mgła. Wiedziała, że tym razem nie będzie przebaczenia. Chwile upływały w mrocznej ekstazie. Gdy Rudi podniósł się ze spopielonego ciała, mgła już wypełniała zadymione mieszkanie, a palce Susane, otępiałe, rozluźniły się wokół fiolki.
Silny podmuch wiatru z otwartego okna rozniósł popioły po pokoju — a w ułamku sekundy nastąpił wybuch. Fala ognia rozszarpała ściany, wstrząsnęła całą kamienicą i korytarzem pubu. Z dachu naprzeciw Rudi obserwował spokojnie swoje dzieło; na twarzy pojawił się lekki, niknący w cieniu uśmiech. Po chwili zniknął w mroku ulicy, zostawiając po sobie zapach siarki, popiół i strzępy magii, które będą szeptać po Edynburgu jeszcze długo po jej śmierci.
Transfer
Rudi szedł przez ciemne, wyboiste ulice Edynburga, otulony mgłą, która wciskała się pod kołnierz jego długiego płaszcza. Powietrze było ciężkie od dymu i starego węgla, a w oddali rozlegał się nawracający dźwięk parowych syren. Przez moment czuł się jak cień w świecie tłoczących się duchów.
Właśnie wtedy, gdy echo wybuchu po Susane dopiero gasło w jego uchu, rozległ się nowy, o wiele potężniejszy, nieplanowany detonacyjny huk. Fala uderzeniowa przeszła przez miasto, podniosła wrzawę, a w odpowiedzi rozległy się policyjne syreny, syki parowych czajników i panika ludzi. Rudi zatrzymał się w zaułku, pod blaszanym napisem starej fabryki — czuł, jak napięcie ulic zmienia się w coś podszytego czymś znacznie głębszym niż zwykły strach.
W świetle gazowej latarni dostrzegł sylwetkę — postać skrytą pod czarnym, wojskowym płaszczem, z wyraźnie zarysowanym kołnierzem. Mężczyzna stał nieruchomo, z rękami w kieszeniach, spojrzeniem jakby wprost przez mgłę. W oczach Rudiego obudziło się coś starego, znajomego — przez sekundę miał wrażenie, że kiedyś już widział tę twarz, na granicy magii i śmierci, może w sennym fragmencie dzieciństwa, może na przemysłowych rubieżach Glasgow albo w gorączkowej wizji z lat minionych.
Rudi zaczął zbliżać się, ignorując krzyk syren i skowyty rozbitej ulicy. Każdy krok wchodził głębiej w mrok, a postać w płaszczu wojskowym nie poruszała się nawet o milimetr. Wokół świsty wiatru ścinały brzeg płaszcza, a mgła unosiła się, odsłaniając coraz mniej realny świat.
Wtedy świat Edynburga załamał się.
Ulica zadrżała, latarnie pękły w cichym trzasku, wszystko wokół zatrzymało się w półruchu — dźwięk ulic, syren i tłumu zapadł się pod powierzchnię świata. Rudi poczuł, jak jego oczy płoną lawą, jak stare klątwy pod skórą zaczynają wykręcać każdy nerw. Czuł ciężar metalu swojego topora, gorycz magii, zapach siarki i lawendy. Kroki, które miał zrobić, już nie należały do niego.
Przestrzeń wokół zaczęła falować, wszystko zwolniło jak na scenie teatralnej — postać w płaszczu spojrzała mu w oczy, usta rozchyliły się w cichym, niepokojącym uśmiechu. Rudi wiedział, że nie ma wyjścia.
Wtedy rzeczywistość pękła.
Miasto zadrżało — latarnia porwana wiatrem pękła z głuchym trzaskiem, bruk zafalował jak gęsta magma. Przez ułamek sekundy świat wydawał się wycięty z cienia: cisza tak absolutna, że nawet echo syren ucichło w nicości.
Tuż przed Rudim powietrze zgęstniało, zawirowało, pojawiła się przejrzysta szrama w przestrzeni, migocząca jak płynne szkło. Mgła zwijała się wokół niej w spiralę, wciągając światło i mrok; fragment miasta za szramą rozmył się na szarym tle, jakby z innego wymiaru.
Postać w płaszczu ruszyła w głąb rozdarcia, nie patrząc już na Rudiego. Słowa nie padły, tylko spojrzenie — twarde, przeszywające — mówiło wszystko.
Rudi, napierany przez niewidzialną siłę, poczuł, jak ziemia znika pod stopami. Metal jego topora zawibrował, magiczne klątwy ścisnęły mu gardło. Przestrzeń wokół przechodziła w pulsującą otchłań; z każdą chwilą czuł, że nie należy już do Edynburga ani do żadnej z nocy, które przeżył.
To było przejście — chłodna, twarda granica. Przez moment widział fragmenty innych światów: rozmyte sylwetki, cienie, świetliste wątki, echo szeptów, pulsujące jak bicie serca.
Potem drzwi, wyrzeźbione z mroku i światła, otworzyły się: wejście do pomieszczenia, gdzie budzi się każdy z członków drużyny. Tam ściany tętniły niepojętą energią, powietrze trzaskało napięciem, a czas zdawał się trwać tylko na chwilę dłużej, by dokończyć transfer.
Rudi przekroczył próg, czując, że nadchodzi coś wielkiego.
Za plecami odgłosy Edynburga zgasły na zawsze.
Nowy świat
Rudi, jeszcze nie do końca świadomy, gdzie się znalazł, mrużył oczy, z trudem przyzwyczajając się do jaskrawego światła. Powietrze było inne — przesycone statycznym drżeniem i niezrozumiałym smrodem ozonu. Wokół niego tkwiły dziwne, prostokątne ramy na ścianach — każda z nich wyglądała jak okno, ale zamiast widoku za szybą pulsowały w nich obrazy: ruchome, nierealne, ostre i zamglone zarazem.
Przez jedną z tych ruchomych tafli „szkła” Rudi zobaczył… siebie. Szok był całkowity: patrzył na własną postać idącą przez ciemną, mokrą ulicę Edynburga, tak wyraźnie, jakby okno prowadziło dokładnie wstecz, do kilku chwil wcześniej, kiedy szedł do drzwi „Pod Zielonym Skrztem”. Widział każdy swój gest, nawet blask deszczu na ramieniu — tylko coś w ruchu światła i cieni wydawało się niepojęcie obce.
Nie znał takich obrazów, nie rozumiał tego miejsca. „Okna”, które nie wpuszczały powietrza ani światła dnia — przeciwnie, wysysały z niego przytomność, mąciły wzrok i umysł. Rozmasował powieki i próbował oswoić widziane cuda, choć szumiało mu w głowie jak po bardzo złej whisky. Dłonie sprawdzał nerwowo, pewien tylko, że to już nie Edynburg — i nie żadne znane mu okno do rzeczywistości.
Przebudzenie
Gdy Rudi odpływał w ciemność, czuł, jakby noc o tysiącu godzin zalegała mu na powiekach; zmęczenie rozlewało się w każdym mięśniu, głębokie jak po nieprzespanych tygodniach. Kiedy w końcu otworzył oczy, przez dłuższą chwilę nie był pewien, czy śni, czy naprawdę się obudził.
Pierwsze, co zobaczył, to „okna”, które nie wpuszczały światła dnia — lecz w ich taflach tańczyły ruchome sceny: uliczki Edynburga, nieznane twarze, jakieś odległe, nierealne miejsca. Z jednej strony wyraźnie dostrzegał siebie sprzed kilku chwil, z drugiej migotali ludzie, których nigdy nie znał. Obrazy powiewały, trzepotały w powietrzu jak chorągwie snu.
Na stoliku obok łóżka leżało jego ubranie: złożone w idealny wojskowy kostek, każdy rudy włos z brody zostawił ślad na kołnierzu. Kilka ładunków — wyglądały znajomo, ale były opakowane, jakby przez innego mistrza wybuchów; jego ukochany topór spoczywał w klasycznej, skórzanej pochwie na pasek. Obok niego para butów — zdecydowanie nie jego, ale mogłyby być: wytrzymałe, szerokie, gotowe na zimową noc.
W kącie stały stalowe, kute drzwi — lekko uchylone, zza nich dochodziły stłumione głosy, nakładane na siebie szeptem i echem. Całość pomieszczenia przesycała dziwna, pulsująca energia, jakby miejsce było bardziej stacją niż domem. Stół, funkcjonalny, przetarty, pośrodku pokoju sugerował naradę lub wymianę tajemnic.
Spojrzał na swój strój — już nie zwykłe, zabrudzone ubrania z Edynburga, lecz dziwna „piżama” z ciemno-czerwonego materiału, podszyta nutami granatu i czerni. Był obcym we własnej skórze; wszystko, co znał, poddane nowym regułom.
Próba magii
Rudi, z przyzwyczajenia, zaczął szeptać inkantacje zabezpieczające, by ochronić się przed ewentualnym atakiem. Ale słowa wybrzmiewały, jakby pod wodą — runy wypalane na powietrzu bledły niemal natychmiast, ich kształty traciły blask, a magia zdawała się tak ulotna jak senny dym.
Gdzie ja jestem? — myśli tłoczyły się pod czaszką, pulsując gorączkową niepewnością i wstydem przed własną bezsilnością. Wstał, wciągnął buty, przypiął topór do pasa. Zebrał się w sobie — zaczął powoli, ostrożnie podchodzić do lekko uchylonych, stalowych drzwi, skąd dochodziły już coraz wyraźniejsze głosy.
Za tymi drzwiami czekał nowy świat — i być może inni, równie zagubieni jak on.
ROZDZIAŁ 6: AGATA ROSENRAUM AKA BAST
Nocne polowanie
Wieczór był lepki, miasto pulsowało nad Wisłą życiem, a Bast pozwoliła, by cienie morwy zatańczyły na jej ramionach. Za plecami niosło się dudnienie muzyki i śmiechy, gdy czwórka mężczyzn zaczęła ją okrążać.
Największy z nich, Damian, rozchełstany i nakręcony, wyciągnął w jej stronę pigułkę.
— Mała, chcesz pójść wyżej? Ekstazy, w gratisie z najlepszym towarzystwem… — wycedził, ocierając się o nią ciałem.
Uśmiechnęła się leniwie, udając uległość.
— Dolejesz trochę piwa? — zamruczała.
— Oczywiście, kociaku, wszystko dla ciebie! — Damian nachylił się, podając jej butelkę.
Zamiast połknąć tabletkę, Bast jednym, szybkim ruchem wsadziła ją Damianowi do ust i zalała piwem, dławiąc go pół żartem, pół serio.
— Przełknij, skarbie. Nie każdy dzień da się tak przeżyć.
Pozwoliła przyciągnąć się bliżej, kolanem muskając jego uda, paznokciami przesuwając po guziku spodni. Damian czuł narastające podniecenie, które przerodziło się w zaskoczenie, gdy jej dłoń z krystalicznymi, tytanowymi pazurami rozcięła bok jego spodni, a potem śmiałe kopnięcie w krocze wywołało dziki, rozedrgany jęk. Jego ręce zadrżały, a spojrzenie zamglił pulsujący ból.
— Co do…?! — sapnął przez skurczone gardło.
Bast uśmiechnęła się uwodzicielsko.
— Ciii, miało być ciekawie… — zamruczała nisko, nachylając się tak blisko, że czuł jej gorący oddech na policzku. Pazury śmignęły po skórze jego klatki piersiowej, zostawiając krwawy wzór — przecięły materiał koszuli i ciało, z każdym ruchem coraz głębiej.
Jeden z kumpli podszedł bliżej, rozemocjonowany:
— Dawaj ją tu, pokaż nam, jak robią to rude!
Drugi cofnął się, zbladł, szepcząc do trzeciego:
— Zobacz, stary, ona się z nim bawi jak kot z myszą.
— E tam, co, ty się cykasz? Chodźcie, lepiej znajdźmy normalną dziewczynę w pubie, a nie czarownicę — mruknął trzeci, wycofując się wyraźnie przerażony. Pozostali, widząc co się dzieje, wahali się, ale dreszcz grozy był silniejszy od ciekawości. Dla dwóch pub stał się nagle bezpiecznym azylem.
Zemsta
Bast trzymała Damiana pod sobą jak sukub, słodko szepcząc:
— Podoba ci się, prawda? Może zanim znikniesz we mgle…
W jednej dłoni mocno ścisnęła jego podbródek, drugą pieszczotliwym, okrutnie wolnym ruchem przeciągnęła pazurami przez dolne partie brzucha — krew już sączyła się do spodni, ból mieszał się z przyjemnością, a lęk przełamywał podniecenie.
Damian, dusząc się między rozkoszą a przerażeniem, patrzył na nią błagalnie, próbując się wywinąć, ale ona tylko śmiała się cicho, muskając krawędź jego ucha językiem.
— Lepiej zapamiętaj każdy centymetr mojego ciała… — wyszeptała. — To ostatnie, czego dotkniesz, zanim Wisła cię ukołysze.
Jeszcze jeden ruch — Bast przesunęła opuszkami palców po członku Damiana. Ten drgnął, napiął się odruchowo, patrząc jej głęboko w oczy ze strachem i pożądaniem. Bast uśmiechnęła się kpiąco, po czym precyzyjnym, szybkim pchnięciem tytanowych pazurów przebiła jego mosznę. Krew trysnęła gwałtownie, malując szkarłatne wzory na udach. Z gardła napastnika wyrwał się dziki, zwierzęcy wrzask, który zaraz przeszedł w ochrypłe harczenie i płacz pełen bólu oraz upokorzenia.
Bast nie skończyła na jednym ciosie. Okręciła się nad nim miękko, półnagie ciało przyciskała jego tors do zimnych kamieni nabrzeża. Jej dłonie, zakończone twardymi, tytanowymi pazurami, błądziły po jego koszuli — drapała, chwytała, pieściła i kaleczyła naraz. Usta Bast pogryzły jego szyję, każdy dotyk wywoływał jęk albo drżenie bólu przeplatanego rozpaczą.
— Chciałeś poznać bestię, prawda? — wyszeptała prosto do jego ucha, muskając językiem krew, która spływała po jego policzku. Przeciągała palcem po zwiotczałym członku, prowokując kolejne skurcze, aż nagle wbiła pazury w jego biodro, zostawiając krwawe rozcięcie.
Damian próbował się wyrwać, ale był już tylko rozedrganym, częściowo zwiotczałym manekinem w jej władzy. Stali nad stromym, kamienistym nabrzeżem Wisły, dwa metry nad nurtem wody. Cienie starej morwy przecinały księżycowy promień, który padał na ich sylwetki.
Bast przytuliła go najmocniej niczym kochanka po upojnej nocy. Pozwoliła mu poczuć przez ostatnią chwilę jej ciepło, dotykała jednocześnie jego czoła. Damian, jak ptak z rozłożonymi ramionami, zleciał wprost w ciemny nurt rzeki, puszczony po spadzistym kamienistym zboczu. Nim jego głowa zniknęła w odmętach, Bast puściła do niego oko i posłała ostatni całus — pocałunek śmierci.
— To był twój najpiękniejszy wieczór… — wyszeptała z drapieżnym uśmiechem.
Delikatne chlipnięcie i bulgotanie szybko ucichły, a Bast, przeczesując włosy, zauważyła, że jej karmazynowe pasma lśnią dziś lekko bordowym odcieniem.
Odwróciła się, znikając w gęstych cieniach starego miasta, gdzie wśród zrujnowanych murów i kocich bruków można usłyszeć cichy pomruk Jaguara, który od dawna czeka na drugą bestię nocnej Warszawy.
Pułapka
Bast szła wzdłuż opustoszałego brzegu, jej kocie ruchy tłumiły echa mokrego bruku. Dopiero co zostawiła za sobą cień i krew pewnego zbyt bezczelnego typa, który próbował odurzyć nieznajomą nad Wisłą. Jeszcze czuła pod skórą gorączkę zwycięskiej nocy i gorzki posmak adrenaliny.
W zaułku, gdzie latarnia rzucała ostry cień na krzywy chodnik, stał ciemny Jaguar. Samochód wyglądał na porzucony: uchylona szyba po stronie kierowcy, kluczyki kusząco pobłyskiwały w stacyjce. Coś w niej drgnęło — czyżby łut szczęścia po trudnej nocy?
Rozejrzała się, instynkt samozachowawczy szeptał, by uważać. Ale Bast była zmęczona, zmoczona nocą i w tej chwili bardziej ciekawa niż ostrożna. Bez wahania podeszła i wślizgnęła się do wnętrza. Usadowiła się wygodnie za kierownicą, już miała przekręcić kluczyk, gdy samochód zadziałał sam. Drzwi zatrzasnęły się z głuchym, ostatecznym kliknięciem.
— Co do…? — Bast rzuciła się do klamki, ale szyba już sunęła w górę.
Wnętrze natychmiast rozbłysło pulsującym zimnym światłem. Na dashboardzie mignęła feeria geometrycznych symboli, których nigdy dotąd nie widziała; ekrany zamigotały błękitną poświatą. Bast poczuła, jak automatycznie wypuszcza ostatnie powietrze. Z nawiewów na desce rozdzielczej popłynął ciężki, słodki gaz. Wyciągnęła rękę po omacku, próbując otworzyć drzwi, wybić cokolwiek, ale palce odmawiały posłuszeństwa.
Głowa stawała się coraz cięższa. Próbowała jeszcze wypowiedzieć słowo ochronnego zaklęcia, ale język plątał się bezwładnie. Instynkt ostrzegał ją ostatni raz, że stało się coś nieodwracalnego — ale już było za późno. Jej powieki opadły i nim zapadła w ciemność, dostrzegła, jak stacyjka wciąga iskrę nie z tego świata, a wokół pełga astralny rozbłysk.
Jaguar ruszył sam, niknąc we mgle i świetle ulicy, a Bast przepadła w oparach snu i transferu — gotowa na nowy rozdział opowieści, który właśnie miał się rozpocząć.
Przebudzenie
Nad Bast sunęła mgła snu, ciężka jak ołów. Kiedy się wybudziła, jej powieki opadły na chwilę — obraz, którym próbowała objąć rzeczywistość, był rozmyty i nierealny.
Otaczała ją sala monitorów pulsujących zimną poświatą; na ekranach migotały wirujące rozbłyski, geometryczne wzory i fragmenty obcych miast. Bast mrużyła oczy, próbując skupić się na pojedynczych detalach, ale jej wzrok był zamglony i nie mógł odczytać wszystkich symboli. Kształty rozlewały się w świetle, kody tańczyły jak zjawy.
Najbliższy monitor przykuł jej uwagę — na ekranie pojawił się obraz morwy nad Wisłą, tak realistyczny i rzeczywisty, jakby za szybą krył się jej stary świat. Właśnie tam Bast zobaczyła siebie, stojącą obok pnia drzewa, wspartą o chropowatą korę, w tej samej pozie, w jakiej zostawiła rzeczywistość przed wejściem do Jaguara.
Do jej ekranowego sobowtóra podchodziły roztańczone cienie, sylwetki o rozmytych twarzach, machające puszkami i butelkami piwa w roześmianych, obleśnych gestach. Ich głosy — prześwietlone, zniekształcone, ale rozpoznawalne — niosły się z głośników szumem, podniesieniem, echem dawnych ulic.
W sali wyczuwalny był ciężar stali i nowoczesności — pod ścianą stały wielkie, lekko uchylone stalowe drzwi, zza których dobiegał gwar coraz głośniejszych głosów. Słychać było męski śmiech, szybkie kroki, urywki rozmów, jakby ktoś szykował się na kolejne spotkanie albo naradę.
Bast odruchowo wyprostowała się, dotknęła zimnej tafli ekranu przed sobą i usłyszała charakterystyczne, elektroniczne kliknięcie. Jej wzrok, niewyraźny i zamglony, próbował jeszcze opanować strzępy nowej rzeczywistości, ale czuła, że los po raz kolejny porywa ją w największy z możliwych tańców.
W głębi stalowych drzwi czekała ciemność i nowe głosy — a Bast wiedziała, że gdy przekroczy ten próg, już nic nie będzie takie jak kiedyś.
Ekwipunek
Gdy zamglone obrazy powoli zaczęły się wyostrzać, Bast poczuła przypływ znajomego trzeźwienia. Oczy odzyskiwały ostrość, światło monitorów nie raziło już tak boleśnie. Mimowolnie powędrowała wzrokiem w bok — i zamarła.
Tuż obok, na niskiej ławie przy monitorach, leżało jej ubranie, złożone z precyzją, której sama nie pamiętała. Czarna jedwabna suknia połyskiwała miękko w zimnym świetle, obok niej leżał pas ze wszystkimi sztyletami, starannie przymocowanymi w odpowiednich przegrodach. Na oparciu krzesła przewieszono kurtkę, w której kieszeniach Bast wyczuła zestaw do pilowania paznokci i ulubioną zapalniczkę. Przy bucie leżały wysokie, ciężkie buty do kolan — nieco usztywnione, gotowe zarówno do tańca, jak i walki.
Zginając się w kolanach, ujrzała jeszcze bieliznę: misternie ułożoną, koronkową, z metką Triumph — dokładnie taką, jaką nosiła na specjalne okazje. Była tu cała jej tożsamość, każda broń i rekwizyt życia między światem magii, przemocy i nocnych przygód.
Z oddali wciąż dobiegały głosy zza stalowych drzwi. Bast zebrała swoje rzeczy i — już pewna siebie, z pazurami gotowymi na każdy obrót wydarzeń — ruszyła w stronę nowego świata, świadoma własnej siły i mroku, w którym zawsze czuła się najlepiej.
Szmaragdowy kombinezon
Jedno, co natychmiast zwróciło uwagę Bast po odzyskaniu pełnej świadomości, to fakt, że ubrania leżą obok niej — a ona, wbrew wszelkim zasadom logiki „porwania”, nie była naga. Przez moment, rozgarniając włosy z oczu, przyglądała się temu, co ma na sobie.
Był to strój osobliwy: czarno-zielona, lekko połyskująca piżama w odcieniu szmaragdu, przypominająca odzież termiczną, ale jednocześnie zaskakująco inna. Bardziej kombinezon niż standardowy strój narciarski. Materiał okazał się miękki i przyjemny jak bawełna, a równocześnie Bast wyczuła w kluczowych miejscach specyficzne usztywnienia — jakby materiał chronił ją przed uderzeniami czy zimnem.
Zamyśliła się na chwilę — przebierać się w swoje ciuchy, z całą zbroją sztyletów, podwiązką i koronką „na szczęście”? A może wystarczy tylko narzucić ulubioną kurtkę, wsunąć ciężkie, wysokie buty i ruszyć w nieznane, korzystając z tego praktycznego wynalazku?
Zakładanie bielizny pod ten strój termiczny wydawało się nie tylko zbędne, ale nawet trochę kłopotliwe. Bast z lekkim, drapieżnym uśmiechem potraktowała więc szmaragdowy kombinezon jako prezent od losu lub nowego opiekuna. Jeszcze raz sprawdziła elastyczność tkaniny ruchem rozciągającym ramiona, po czym wsunęła stopy w buty i narzuciła sobie kurtkę, umieszczając sztylety na odpowiednich miejscach.
Zawahała się na moment, spoglądając jeszcze na swoje ulubione rzeczy ułożone przy monitorze — z pozoru znajome, a jednak tu, w tej sterylnej sali, wydawały się reliktem innego życia.
Próg nowego świata
Pewnym krokiem ruszyła w stronę stalowych drzwi. W powietrzu unosił się niepokój — Bast nie mogła pozbyć się wrażenia, że wszystko tu jest inne, nie na miejscu. Po raz pierwszy od wielu lat nie czuła pod palcami pulsującej sieci astralu, nie wyczuwała obecności duchów ani subtelnych wibracji świata ukrytego poza realnym planem.
Była dziwnie samotna, jakby odcięta od wszystkiego, co zawsze dodawało jej mocy i pewności siebie. Czy to przez ten środek, który pozbawił ją przytomności w samochodzie? A może właśnie tutaj, w nowym miejscu, wszystkimi zmysłami musiała liczyć tylko na siebie?
Złapała za klamkę. Wzięła głęboki, ostrożny oddech — gotowa na wszystko, świadoma, że każda następna sekunda może przynieść kolejną zagadkę… lub kolejne niebezpieczeństwo.
Za żelaznymi drzwiami czekał nowy rozdział, a Bast była gotowa go otworzyć.
Rozdział 7
Elizabeth Budhani aka Marie „MedicCover”
Marsylia, 1984
Medyczna świętość i jej cień
W długich korytarzach Szpitala Świętego Łukasza, gdzie echo dziecięcych krzyków mieszało się z wyjem rozgrzanych do czerwoności ambulansów, wszyscy znali to imię. Elizabeth Budhani — chuda jak cień, o włosach ściętych tuż przy szyi, zbyt przejęta losem świata, by zajmować się błahostkami dnia codziennego. Wiedziano o niej niewiele, a jeszcze mniej rozumiano — poza tym, że kiedy pojawiała się przy łóżku chorego, choroba zwykle ustępowała szybciej, niż pozwalała na to logika. Rodowita Marsylianka, choć jej akcent przesiąkł już językiem maghrebskich portów i śródziemnomorskiego zgiełku, a jej twarz — o ostrych, niemal geometrycznych rysach i orzechowych oczach — przypominała figurę z finezyjnej porcelany. Ale nikt nie próbowałby jej rozbić. Zbyt wielu widziało, jak pewną ręką zszywa rany w wojennych szpitalach, jak odgaduje z pulsacji tętnic sekrety ciała, jak od niechcenia odsuwa zasłonę między życiem a śmiercią.
Niewiele osób znało też drugie imię — Marie. Nosiła je dla tych, których ratowała z drugiej strony granicy: dla uchodźców uchylających się od świateł cywilizacji, dla rannych partyzantów w górach, dla dzieci chorych na febrę bez nadziei na lek. Nocami, gdy nie mogła spać, rysowała na surowych kaflach apteki krąg — sigil, znak zakazany, ale skuteczny. Jej palce były delikatne, zawsze chłodne, ale potrafiły jednym ruchem przywrócić życie… lub je odebrać, jeśli ktoś podnosił rękę na jej pacjentów. Chemia była jej drugą naturą — potrafiła stworzyć bezwonny eliksir, który utuliłby olbrzyma, i antytoksynę zdolną wydobyć z krawędzi śmierci.
Była błyskotliwa, niezmiennie opanowana nawet podczas operacji bez narkozy, rozgryzająca ludzką fałszywość i lęk z takim samym spokojem, z jakim rozcinała bandaż czy zasuwała zamek tornistra pełnego ziół i ampułek. Prawdziwa lekarka bez granic: kroczyła wszędzie tam, gdzie inni bali się wejść; niezależna — i gotowa w każdej chwili walczyć, jeśli wymagała tego obrona życia. Magia natury była dla niej tylko kolejnym narzędziem — nie religią. Znała jej prawa i odczytywała je w zwierciadle nocnego nieba, w liniach na dłoni i śladach krwi.
Nosiła przy sobie srebrny zegarek — pamiątkę po matce, także czarownicy — i zawsze wiedziała, kiedy nadszedł czas działać. Nie była zjawiskowa — chyba że ktoś spojrzał na nią tak, jak patrzy się na siłę wyższą. Dla jednych była porcelanową rzeźbą, dla innych ostrzem, które nie zawaha się zadać cięcia tam, gdzie zawiodą wszystkie słowa.
I dokładnie tego wieczoru — pośród miejskiego chaosu, pod szpitalnym neonem i w cieniu nocy — zacząć miał się nowy etap jej podróży.
Portowa sprawiedliwość
Późny wieczór, portowa dzielnica Marsylii. Marie wracała z interwencji w ośrodku dla uchodźców, gdy jej uwagę przykuł hałas dobiegający z magazynu przy nabrzeżu — szloch dziecka i szorstkie okrzyki dorosłych. Zamiast zawołać pomoc, weszła sama — bezszelestnie, korzystając z zakamarków i swojej znajomości układów portowych.
W środku zastała klasyczną scenę transakcji: kilku przemytników, dwóch brutalnych dilerów i szef całej operacji — chudy, blady mężczyzna z oczami zimnymi jak żyletki. Na podłodze leżał nastolatek w przedawkowaniu, obok starsza kobieta klęczała z dzieckiem. W powietrzu czuć było słodkawo-metaliczny zapach ostatnio rozprowadzanego „wyrobu”.
Marie weszła bez strachu, jej porcelanowa twarz nie zdradzała emocji. Przestępcy, przyzwyczajeni do brutalnych rozgrywek, najpierw przyjęli jej obecność z drwiącym uśmiechem, sądząc, że to zagubiona lekarka lub narkomanka. Pozwoliła im mówić. Kilkoma gestami, jeszcze zanim ruszyła do działania, oceniła ich stan zdrowia, drobne rany, notując to, co mogła wykorzystać.
Zamiast awantury, zamiast krzyku — Marie sięgnęła do swojej torby, gdzie zawsze nosiła zestaw fiolek i ziół.
— Przeszliście już wiele bójek, prawda? — zapytała spokojnie. — Pewnie myślicie, że nie da się was ruszyć, że trucizna czy nóż, a nawet kula, nie zrobi wam krzywdy.
Śmiali się. W ich głosach pobrzmiewała buta i głód dominacji.
Marie wyciągnęła flakon z bezbarwnym płynem i, nie zatrzymując się, rozpryskała jego zawartość na dłonie przemytników, niby w geście mimowolnym — makijaż, perfumy… Pachniało miętą, zupełnie nieszkodliwie. Gdyby ktoś zwrócił uwagę, zobaczyłby także jej szept, kilka obcych słów zaklęcia ochronnego.
W ciągu kwadransa przestępcy zaczęli się trząść. Najpierw usłyszeli szum w uszach, potem ich mięśnie zdrętwiały, wzrok pokryły cienie — Marie podała „antidotum”, oczywiście tylko tym dwóm, którzy poszli z nią na współpracę i obiecali ujawnić całą siatkę.
Reszta — po prostu zasnęła: środki farmakologiczne i zioła Marie działały szybko, bezpiecznie, lecz z jedną rzeczą niemożliwą do odwrócenia — od tego dnia przestępcy fizycznie nie byli już w stanie odczuwać euforii przy zażyciu żadnej używki, ich ciało odrzucało każdą próbę narkotyzowania się czy innych przestępczych rozkoszy. Ich „zysk” zamienił się w wieczne cierpienie spokoju — niezdolność do dominacji, osłabienie wewnętrzne wywołane czymś, co tylko Marie potrafiła wywołać, a czego nikt nie mógł odwrócić.
Zadała im więc „karę absolutną”: trwałą zmianę biochemii mózgu i ciała — bez śladu przemocy, broni czy hałasu. Przestali stanowić zagrożenie, bo nawet gdyby chcieli wrócić do starego życia, nie byli już zdolni przekroczyć własnej niewidzialnej granicy. Do końca — nawet nie wiedzieli, co się wydarzyło.
Marie wyszła równie spokojnie, jak przyszła, zabierając z sobą uratowanych i przekazując miejscowej policji dowody oraz dwa „odmienione” pionki gotowe do zeznań. Dla świata była lekarką bez granic — dla przestępców: klątwą skuteczniejszą niż kula.
Noc Piekła
Szpital Świętego Łukasza w Marsylii był jak organizm starszy od swoich murów — pulsował wspomnieniami bólu, żalu i klątw, o których szeptano tylko wśród personelu. W wilgotnych korytarzach unosił się zapach eteru i starych modlitw, a ci, którzy pracowali tu zbyt długo, mówili, że czasem słyszą oddechy tych, których nigdy nie udało się uratować. Marie, jako lekarka, czuła ciężar tego miejsca w każdej kropli krwi, którą musiała przelać; Emilie, jako pielęgniarka, wyczuwała coś w powietrzu — coś, co chłodziło jej dłonie, gdy dotykała pacjentów.
Tamtej nocy, gdy brudne światło sali zabiegowej drżało jak zmęczony płomień, ciszę przeciął dźwięk, którego nie sposób było przypisać żadnej maszynie ani ludzkiemu głosowi. Zło, które dotąd kryło się w cieniu, miało właśnie przybrać kształt — twarz, ciało i imię, które obie kobiety zapamiętają na zawsze.
Marie wróciła po trudnym dyżurze, niesiona instynktem i przeczuciem, które nie pozwalało jej spocząć. Wcisnęła się do pokoju, gdzie znalazła Emilie — otumanioną, słabą, ciało drżało pod ostrzem bezwzględnego cierpienia. Żołnierz, zupełnie nieznający litości, brutalnie ją penetrował, trzymając swoje ciało jak narzędzie bezwzględnej siły. Narzędzia chirurgiczne, zimne i nieubłagane, raniły jej ciało, potęgowały ból, a ona mimo oszołomienia desperacko próbowała się bronić — walczyła każdą cząstką siebie, szarpała się, wyrywała, choć jej siły powoli gasły.
Żołnierz, silny i nieubłagany, z każdego ruchu czerpał groteskową satysfakcję, jego ciało naciskało na biodra Emilie w rytmie bezwzględnej dominacji, wymuszając na niej momenty rozdarte między cierpieniem a niedającą się opanować ekstazą. Jej oddech stawał się urywany, gwałtowny — przerywany cichymi, łamiącymi się jękami, które niosły zarówno ulgę, jak i rozpacz. Ta mieszanka emocji, sprzecznych i rozdzierających, wypełniała całe pomieszczenie ciężkim, prawie namacalnym napięciem.
W tej sytuacji, dramatycznej i pełnej sprzeczności, pojawiła się Marie — niesiona nie tylko instynktem ratowniczym, ale i głębokim rozdarciem serca. W jej oczach odbijał się strach, gniew i twarda determinacja, by przerwać piekło, które rozgrywało się przed nią, i uwolnić Emilie z objęć koszmaru. Cały ten moment wiązał w sobie kulminację bólu, walki i desperacji, pozostając przejmująco sugestywnym świadectwem siły, która rodzi się tylko w najtrudniejszych chwilach.
Trucizna i walka
Marie walczyła nie tylko z agresją żołnierza, ale i z trucizną, która powoli zatruwała jej wnętrze. Czuła, jak wątroba żółknie, niosąc ze sobą gorycz rozkładu, a ogień w nerkach rozprzestrzeniał się, wywołując palący ból, który przenikał każdy mięsień i kość. Mdła słodycz trucizny spowalniała każdy oddech, aż jej ciało stawało się ciężkie niczym ołów, a myśli przesłaniała mgła. Oparła się o zimną, twardą ścianę, słysząc obrzydliwy jęk napastnika, który nadal dręczył Emilie — a jej własny umysł wciąż powtarzał jedno wezwanie: „Natychmiast zaprzestań, bo spotka cię los gorszy od śmierci.”
W głębi siebie Marie czuła, jak trucizna walczy z jej determinacją i siłą woli. Każdy jej ruch był wysiłkiem ponad ludzkie możliwości, a jednak nie dała się złamać. Jej spojrzenie, choć zamglone, przeszywało powietrze ostrym, nieugiętym gniewem, który wznosił się ponad ból i osłabienie. Żołnierz, choć silny i brutalny, ani nie wiedział, ani nie mógł pojąć, czym grozi jego bezczelność — bo Marie była nie tylko ofiarą, ale i strażniczką własnej mocy, strażniczką przeznaczenia jego upadku.
„Odstąp teraz” — wyszeptała, a jej głos, choć słaby, miał w sobie groźbę wyższej sprawiedliwości. „Jeśli tego nie zrobisz, spotka cię coś gorszego niż śmierć. Nie jestem tu, by tylko umierać, jestem tu, by cię zatrzymać.” W tym momencie pomieszczenie wypełniły echa jej determinacji, mocniejsze niż trucizna i strach, bo była świadoma, że mimo wszystko ma w sobie siłę, która narodzi się jeszcze raz — mocniejsza i nieprzejednana.
Żołnierz niechętnie spojrzał przez ramię na słaniającą się Marie.
— Oooo, doktorka przyszła dołączyć. Będziesz następna, ta tu już nie sprawia mi przyjemności.
Zmęczona i błagająca o siłę, Marie rzuciła się do walki, czerpiąc ostatki energii z głębi swojego wyczerpanego ciała i umysłu. Jej ruchy były szybkie, precyzyjne i brutalne, pełne esencji krav magi — systemu walki opartego na naturalnych odruchach i maksymalnej skuteczności. Każdy cios, każdy chwyt był improwizowany, łącząc techniki uderzeń i dźwigni, które miały zneutralizować przeciwnika tak szybko, jak to możliwe. Pomimo skrajnego zmęczenia Marie zachowywała zimną krew, walcząc z żołnierzem, który był silny, ale też nieuważny wobec determinacji swojej przeciwniczki.
W kilku błyskawicznych chwilach zdołała przełamać jego balans, dźwigając go i rzucając z siłą prosto na posadzkę. Żołnierz upadł, rozlewając kałużę krwi, która zaczęła powoli krzepnąć — świadectwo brutalności ich konfrontacji. Marie ciężko dyszała, czuła każdy mięsień napięty do granic wytrzymałości. Z trudem znalazła siłę, by sięgnąć po ampułki adrenaliny i antidotum — jedno, by przywrócić sobie jasność umysłu, drugie, by zwalczyć skutki zatrucia. Podając sobie zastrzyki, czuła, jak życie powoli zaczyna wracać do jej ciała, dając nadzieję na przetrwanie i dalszą walkę o sprawiedliwość.
Kara absolutna
Zainfekowany żołnierz leżał na posadzce, a jego umysł staczał się w chaotyczne, bezkresne piekła. Halucynacje, które wzbudziła w nim magia Marie, przemieniły go w gnijącego potwora własnej rozpaczy i strachu. Widział ją, przemieniającą się w krwawą czarownicę, której palce zmieniały się w stonogi wpełzające do jego gardła, rozszarpujące wnętrzności. W jego wizjach Emilie puchła i rosła, rozrywając jego ciało pazurami, rozciągając wnętrze jego trzewi po zimnej podłodze. Każdy moment był dla niego torturą — ból splatał się z momentami przerażającej ekstazy, a jego ciało drżało, niszczone przez orgazm bólu i bezustanny, rwący oddech.
Tymczasem Marie, sama walcząca z demonami trucizny zatruwającej jej ciało, prowadziła rytuał zemsty siłą woli i rodowej magii. Każde słowo jej mantry było wrzaskiem kobiet, które cierpiały przed wiekami, a które teraz przemawiały przez nią dniem i nocą. Emilie, choć w półprzytomności, czuła, jak ból miesza się ze wstydem, jednak pod opiekuńczymi dłońmi Marie wracała powoli do życia i świadomości.
Marie nie spuściła wzroku z zaklętego w chaosie żołnierza, który stał się więźniem własnych koszmarów. W jej duszy rozgrywała się walka o ocalenie nie tylko siebie, ale i tych, którym nikt inny nie mógł pomóc. Wreszcie, z trudem odnajdując ostatki sił, podniosła się nad nim, jej głos był niczym ostrze lodu:
— Zapomnij o tym, że możesz mnie złamać. Twoja przyszłość to mrok gorszy niż śmierć, jeśli odważysz się jeszcze raz sięgnąć po przemoc.
Ten wzrok, nasycony mocą i determinacją, zadał mu ostateczny cios — ciało żołnierza pozostało na ziemi, w kałuży własnej krwi i strachu, z umysłem zamkniętym w chaosie, z którego nie mógł już uciec.
Tak w rytmie bólu, zemsty i magii rodziła się nowa siła, gotowa stawić czoła nie tylko przeciwnościom fizycznym, lecz i tym najgłębszym demonom ludzkiego ducha.
Wieczna agonia
Żołnierz umierał powoli, a tortury psychiczne halucynacji rozdzierały go na kawałki w agonii trwającej godzinami. Jego umysł stawał się pułapką własnych koszmarów, gdzie widział siebie pochłanianego przez własne ciało, tonącego w zalewie krwi, bezsilnie doświadczającego gwałtu zadawanego przez armie upiornych ofiar oraz rozszarpywanego brutalnymi cieniami. Te wizje były ekwiwalentem najgłębszego udręczenia, typowego dla zespołu stresu pourazowego, który owładnął jego psychiką w dojmujący i nieodwracalny sposób. Taka trauma psychiczna, wywołana zarówno przez fizyczne cierpienie, jak i psychiczne tortury, wykraczała poza ból ciała, rozmywając granice między rzeczywistością a makabrą wyobraźni, prowadząc do rozpaczy niemającej końca.
Zespołowi temu towarzyszyły mimowolne retrospekcje, koszmary i poczucie bezsilności, które potęgowały psychiczne cierpienie żołnierza, tworząc jego wewnętrzne piekło — jak własne zjadanie siebie, czy tonące w krwi zmysły, wszystko to będące symbolicznym wyrazem rozkładu ducha pod ciężarem przeżytej traumy. W takim stanie umysł rekonstruuje i powtarza obrazy przemocy, które stają się równie realne, jak faktyczne doznania fizyczne, a psychika zostaje rozdarta na strzępy przez nieustające, okrutne wizje.
To, co widział i czuł ów żołnierz w agonii, to stłumiona, lecz żywa manifestacja cierpienia wojny, w której granica między prawdą a złudzeniem rozpływała się, a śmierć stawała się nie tylko procesem fizycznym, ale także okrutną walką duszy o wyzwolenie z piekielnego majaczenia.
Przemiana
Marie, przesiąknięta traumą tamtej nocy, nie była już tą samą kobietą, którą znał świat — nie była już świętą lekarką o delikatnych dłoniach i pełną współczucia duszą. Stała się legendą utkaną ze strzępów bólu i krwi, mroczną istotą, której serce biło w rytmie ludzkiego cierpienia i żądzy zemsty. Jej umysł, niczym ciasna, nieprzenikniona twierdza, skumulował wszystkie prawdy o rozdarciu ciała i duszy, o bezdennej otchłani bólu, który potrafi zamienić światło w cień, a nadzieję w pragnienie sprawiedliwości.
W niej żyło echo krzyków tych, których los przeszył ostrzem cierpienia, a siła jej ducha była jak czarna rzeka, głęboka i nieubłagana, nieskończenie plącząca się w labiryntach pamięci, traum i nieodwracalnych wspomnień. Marie nie znała już litości, tylko zrozumienie twarde jak stal — ona była świadkiem prawdy, która łamała i jednocześnie kształtowała na nowo to, co ludzkie. Dla niej każdy ból miał imię, a każda łza była jak zaschnięta krew — bolesna, pamiętna, nie do wymazania.
Tak przemieniona, jak niczym nieposkromiony żywioł, niosła ze sobą świadomość, że życie i śmierć to nierozłączne oddechy, a człowiek potrafi przetrwać, nawet kiedy cały świat wali się w gruzy. Jej silny umysł był twierdzą i narzędziem jednocześnie — ostrzem zdolnym tkwić w ciemnościach bezlitośnie, ale i latarnią rzucającą światło na mroczne zakamarki ludzkiej duszy, gdzie rodzą się prawdy nienazwane, a pamięć pamięta wszystko, nawet to, co chcielibyśmy zapomnieć.
Marie uosabiała siłę zadawnioną w skale traumy — nieugiętą, pełną mocy i tajemnicy, niezłomną w obliczu cierpienia, a jednak refleksyjną, świadomą ceny, jaką przyszło jej zapłacić za poznanie ciemnej strony ludzkiego losu. Stała się symbolem przetrwania, ale też przypomnieniem, że w każdym z nas drzemie siła, by nosić ciężar prawd, które boli znać, ale trzeba znać.
Na korytarzu, gdy w końcu wynieśli ich z tej sali, wiedziały, że ta noc wróci do nich niejednokrotnie. Ale przetrwały tam, gdzie żadna modlitwa nie miała już znaczenia. W ich oczach — światło ocaleń i cień piekła.
Renault z czasów wojny
Po wyjściu ze szpitala Emilie i Marie rozeszły się — Emilie udała się do swojego schronienia, by odnaleźć choć odrobinę spokoju, a Marie potrzebowała chwili samotności, by uporządkować myśli i stawić czoła temu, co wydarzyło się w nocy. Kroczyła powoli wzdłuż murów marsylskiego zamku, gdzie nagle natknęła się na stojący tam stary Renault, jakby wydarty czasowi z samych lat drugiej wojny światowej. Mimo że był rok 1984, samochód wyglądał dokładnie tak, jak te, które widziała na wielokrotnie oglądanych zdjęciach z bitwy pod Verdun.
Zbliżyła się i dotknęła blachy pojazdu. W tym momencie przed jej oczami eksplodowały obrazy — żywe sceny walki, gdzie żołnierze ścierali się z niemieckimi oddziałami, jakby wszystko to działo się tu i teraz, a ona sama była tego świadkiem. Wizje trwały chwilę, po czym nagle znikły, a ona z zamglonym wzrokiem znalazła się w dużym pomieszczeniu rozświetlonym dziesiątkami monitorów. Jej ubrania, które miała jeszcze przed chwilą na sobie, leżały obok, starannie złożone, a ona miała na sobie biały narciarski strój — coś w rodzaju bielizny narciarskiej. Nie wiedziała, gdzie się znajduje.
Na jednym z ekranów zobaczyła siebie, prowadzącą Emilie, która była okryta oprzepasaną krwią prześcieradłem, a na jej twarzy malował się głęboki ból. Całą scenę otaczał gęsty mrok, a ostatnim, co dostrzegła, były wielkie, stalowe drzwi i odgłosy rozmów rozbrzmiewające zza nich.
Rozdział 6 — Sala międzyczasowa
Korekta gramatyczna i stylistyczna. Dialogi pozostawione bez zmian.
Sala wyglądała jak skrzyżowanie bunkra dowodzenia z kaplicą poświęconą czasowi. Podłoga z ciemnego, matowego metalu pochłaniała światło, jakby pragnęła wymazać każdy ślad, jaki tu kiedyś pozostawił człowiek. Ściany porastały rzędy monitorów różnych rozmiarów, od wąskich, pionowych paneli po masywne ekrany ścienne. Wyświetlały jednocześnie białe noce nad fiordami, roztańczone neony Warszawy 2088, mgły nad Dublinem i czerwone zachody nad Marsylią. Obrazy płynnie się zmieniały, czasem nakładając się na siebie, jakby sama sala nie mogła zdecydować, która epoka jest „właściwa”.
Pomiędzy ekranami pulsowały kolumny danych — zielone, bursztynowe i białe ciągi cyfr, wykresów i fal, przypominające zapis EKG rzeczywistości. Niektóre monitory zestawiono po trzy, tworząc panoramiczne widoki, inne skupiały się na szczegółach: przebłysku klingi w norweskiej burzy, zbliżeniu numeru bocznego radzieckiej ciężarówki, migotaniu okien w wieży TEX Corp. Z sufitu zwisały projektory przypominające stalowe stalaktyty, rzucające na stół i twarze ostrą, zimną poświatę.
Powietrze drżało cicho od szumu wentylatorów i niskiego pomruku serwerów ukrytych za ścianami; gdzieś w tle słychać było regularne, niemal sercowe piknięcia — odliczanie nieznanych nikomu indykatorów czasu. Atmosfera była gęsta, ciężka, naelektryzowana — jak w sekundzie tuż przed burzą, gdy włosy na karku stają dęba, choć nikt jeszcze nie widzi błyskawicy.
Pośrodku sali znajdował się owalny stół z przezroczystego tworzywa, pod którego powierzchnią płynęły złotawe linie — schematy linii czasowych, migające niczym żywe arterie. Przy każdym przesunięciu wykresu na ściennym ekranie linie pod blatem reagowały, rozgałęziając się lub łącząc, jakby stół był fizycznym modelem wszechświata w wersji testowej.
Drzwi otwierały się kolejno, zgodnie z logiką znaną tylko Agencji.
Jako pierwszy wszedł Ronin — w ramonesce, z mieczem bastardem przewieszonym przez plecy i czarnym zegarkiem z futurystyczną tarczą na nadgarstku. Rozejrzał się krótko, rejestrując wszystko, jak system monitoringu: wyjścia, kamery, martwe strefy i kąty niedostępne dla potencjalnego snajpera. Zatrzymał wzrok na każdym ekranie, jakby instynktownie oceniał opóźnienia obrazu, szukał błędów w transmisji albo śladów cudzej ingerencji. Przez ułamek sekundy odbicie jego twarzy pojawiło się w jednym z bocznych monitorów — zgarbiona sylwetka, ciemne włosy, zimne spojrzenie — po czym zniknęło, przykryte przez panoramę fiordu.
Usiadł tak, by widzieć drzwi i większość ekranów. Krzesło odsunął minimalnie, pod takim kątem, który pozwalał mu jednym ruchem wstać, sięgnąć po miecz lub broń, jeśli powitanie nie byłoby tym, za co je uważał. Przesunął kciukiem po tarczy zegarka, jakby upewniając się, że to, co pokazuje, rzeczywiście należy do tej chwili, a nie do którejś z alternatywnych. W ciszy, która zapadła po jego wejściu, słychać było tylko szelest jego oddechu w zbyt dużej przestrzeni i monotonne, metaliczne tło maszyn, które jakby same go obserwowały.
— Nieźle… — mruknął, kącik ust drgnął mu w czymś pomiędzy uznaniem a nieufnością. — Jak serwerownia po udanym włamaniu, tylko nie widzę, kto trzyma roota. Za dużo ekranów, zero widocznych jednostek centralnych i ani jednej konsoli, na której mógłbym sprawdzić, do czego naprawdę jestem zalogowany.
Przesunął wzrokiem po monitorach jeszcze raz, tym razem jak po wynikach skanu otwartych portów. Większość ekranów nie wyświetlała ciągłego obrazu, tylko zatrzymane w jednym punkcie klatki — migawki z różnych miejsc świata. Kawałek zasypanej śniegiem ulicy w Warszawie, plac gdzieś w Lizbonie, skrzyżowanie w Nowym Jorku; inne miasta, inne pory dnia, ale jeden wspólny motyw. W każdym kadrze, czasem wyraźnie na pierwszym planie, czasem ledwie konturowo w tle, pojawiała się ta sama sylwetka — jakby ktoś wkleił ją w rzeczywistość nieco z boku, lecz tak, by wtopiła się w tło, jeśli nie wiesz, czego szukasz.
Na kilku monitorach w oczy rzucała się też długa, jasna smuga włosów — dziewczyna w ciemnej parce, z czarnym psem u nogi, jak na zwyczajnym spacerze. Tyle że jej wzrok nie ślizgał się po otoczeniu jak u kogoś, kto wyprowadza psa. Był utkwiony dokładnie w punkt, w którym stał teraz Ronin; spojrzenie z zamrożonego kadru szło prosto „przez” kamerę, jakby każdy z tych kadrów był osobnym oknem, za którym widzi więcej niż powinna.
Katalogował to automatycznie: potencjalne wektory ataku, miejsca, gdzie obraz mógł być podmieniony, gdzie ktoś mógł zaszyć backdoora albo komunikat tylko dla tych, którzy potrafią go odczytać. Usiadł odruchowo tak, jak robił to zawsze przy podejrzanych zleceniach: plecami możliwie blisko ściany, krzesło lekko pod kątem, by jednym ruchem móc wstać, sięgnąć po broń i mieć jednocześnie drzwi oraz większość „interfejsów” sali w polu widzenia. Ani centymetra ruchu więcej, niż było konieczne — jakby optymalizował nie tylko kod, ale i pozycję w przypadku nagłego, bardzo fizycznego „incydentu bezpieczeństwa”.
Kolejnym był Galder. Wszedł ciężkim, sprężystym krokiem człowieka, który całe życie spędził na skałach, nie na gładkiej podłodze. Futrzany kaptur zastąpił teraz czarny, dopasowany kombinezon Agencji, ale w oczach miał glacjalne zimno fiordów — spojrzenie kogoś, kto bardziej ufał kamieniowi pod stopą niż jakimkolwiek maszynom nad głową.
Na moment zatrzymał się w progu, marszcząc brwi. Ilość ekranów, świateł i migoczących wykresów była dla niego czymś obcym, prawie zbędnym — jakby ktoś próbował zasłonić prawdziwy świat warstwą ruchomych obrazów. A jednak, gdy pozwolił oczom przesunąć się po monitorach, dostrzegł pewną prawidłowość. Na kilku ekranach zobaczył znajome linie horyzontu: skaliste wybrzeża, wąskie przesmyki między klifami, zarysy gór nad zlodowaciałymi fiordami. Rozpoznawał te miejsca aż za dobrze — tereny, które przemierzał wielokrotnie, ścieżki, na których polował, walczył i ginęli jego ludzie. Tylko że w każdym z tych ujęć było coś „nie tak”: inny układ chmur, przesunięta linia brzegu, obcy cień w tle.
Na jednym kadrze ognisko, które kiedyś sam rozpalał, teraz było zgaszone; na innym skała, którą pamiętał jako gładką, miała pęknięcie biegnące przez całą ścianę. Wszystko wyglądało znajomo i obco jednocześnie, jak echo świata, który znał, ale już do niego nie należał.
Odruchowo przesunął spojrzenie po sali — natychmiast dostrzegł mężczyznę siedzącego tak, jak siada ktoś, kto spodziewa się kłopotów. Ramoneska, miecz na plecach, krzesło ustawione pod kątem, oczy czujne; Galder wyczuł w nim od razu wojownika, tylko zamiast topora miał kabel i kod. Ten człowiek lustrował jego wejście równie dokładnie, jak on oceniał teraz całą salę: od sposobu, w jaki Ronin trzymał rękę na oparciu krzesła, po minimalne napięcie ramion.
„Wie, skąd może przyjść cios” — przemknęło Galderowi przez myśl. — „Dobrze. Lepiej mieć takiego plecami do tej całej technologicznej magii niż kolejnego ślepca zapatrzonego w światła.”
Zrobił dwa kroki, ciężkie, pewne, jakby testował wytrzymałość podłogi. Powietrze było inne niż w fiordach — pachniało ozonem, metalem i czymś, co kojarzyło mu się z burzą zamkniętą w pułapce. Dla niego wszystkie te ekrany były przesadą, ozdobą szamana, który boi się stanąć boso na ziemi. A jednak widok dobrze znanych krajobrazów poszatkowanych na fragmenty uświadamiał mu, że ktoś bawi się tutaj nie tylko przestrzenią, ale i samym losem.
— Za dużo obrazków, za mało prawdziwego nieba — mruknął w końcu, bardziej do siebie niż do reszty, po czym na głos, już wyraźnie: — Galder Grassfiord. Jeśli to wszystko ma sens, to zaraz ktoś nam go wyjaśni. A jeśli nie — zawsze można wrócić do prostszych rozwiązań.
— Galder Grassfiord — przedstawił się. — U mnie biesiada zaczyna się od ostrza, nie od logów.
Przez chwilę przyglądał się Roninowi uważniej, jakby ważył każde jego słowo.
— I widzę, że ktoś tu zadbał, żebyśmy umieli się dogadać — dodał wolniej. — Twoje słowa szeleszczą inaczej, niż powinny, jak obcy wiatr nad fiordem, ale w mojej głowie brzmią klarownie. Czyli ten wasz „czasowy czar” robi coś więcej niż tylko wyrywa ludzi z ich śmierci.
— Galder Grassfiord. Wojownik. Jak trzeba coś złamać — kości albo drzwi — to ja.
Drzwi otworzyły się ponownie. Do środka wszedł Rudi — rudy, zbroczony bliznami, o spojrzeniu, które instynktownie liczyło, ile ładunku potrzeba, by wysadzić te ściany i czy strop wytrzyma drugą falę. Kombinezon Agencji ledwo maskował jego dziką, szkocką energię — wyglądał, jakby ktoś wsadził dynamit w eleganckie etui.
— Ładna nora — rzucił, omiatając salę wzrokiem. — Mało okien, dużo metalu, na bank gdzieś jest gaśnica co pięć metrów i instrukcja BHP w trzech językach.
Zatrzymał spojrzenie na Roninie i Galderze, jednym najeżonym informatyku i jednym zbrojnym góralu, obaj napięci jak przed inspekcją.
— O nie, na bandę tak spiętych pedałów to się nie pisałem — mruknął z udawanym obrzydzeniem, po czym ryknął śmiechem tak głośno, że kilka małych monitorów aż zadrżało w ramkach. — Noo, panowie, trochę więcej luzu, bo wam te firmowe piżamy popękają w szwach.
Podszedł bliżej stołu.
— Rudi Gorcy — przedstawił się w końcu, z rozbawieniem w głosie. — Semtex, runy, czasem magia, czasem czysta fizyka. Jak coś ma wybuchnąć albo zniknąć z krajobrazu, to zazwyczaj ja trzymam zapalnik.
— A wyglądałem raczej na gościa od cateringu — mruknął Ronin, unosząc brwi. — Piotr. Haker. Czasem człowiek od bardzo brudnej roboty, jak trzeba posprzątać po takich, co myślą, że dowcip z wejścia im ujdzie na sucho.
Galder zmierzył Rudiego od góry do dołu, powoli, jakby oceniał nie tyle jego uzbrojenie, co masę ładunku.
— Galder — przedstawił się chłodno. — Od brudnej roboty bardziej dosłownie. Jak zabraknie ci ścian do wysadzania, zawsze możesz użyć własnych barków, wiewiórko. Wyglądasz, jakbyś zgubił worek orzechów i znalazł za to cały magazyn prochu.
— To się dobrze składa — parsknął Rudi, tym razem już z wyraźną iskrą w oku. — Ty, niski, wyglądasz, jakbyś miał kompleks wysokości rekompensowany toporem — zerknął na Galdera. — A ty — odwrócił się do Ronina, wskazując brodą miecz na plecach — dziecku ktoś dał zabawkę, czy używasz tego jako prostownicy do kręgosłupa po długich nocach przy klawiaturze?
Uśmiechnął się szerzej. — Ale spokojnie, panowie. Jak dojdzie do tego, co naprawdę lubię, to i tak nikt nie będzie patrzył, kto ile ma wzrostu, tylko kto stoi wystarczająco daleko od epicentrum.
Do sali weszła Bast. Przeciąg z klimatyzacji poruszył powietrze, niosąc ze sobą zapach ozonu, metalu i czegoś jeszcze — słodkawo-metalicznej nuty zaschniętej krwi przy końcach jej rudych loków nad skronią. Burza miedzianych włosów, jeszcze lekko „przyprószona” pamiątką po frajerze znad Wisły, zawirowała za nią jak ogon rozdrażnionej bogini wojny. Jej krok był miękki jak kot, który wie, gdzie uderzy, zanim ofiara poczuje cień. Sunęła przez salę jak puma lub pantera przed skokiem — swobodnie, ale z napięciem pod skórą, które zdradzało ukryte pazury.
Kombinezon Agencji leżał na niej jak druga skóra — ciemny, dopasowany, podkreślający wąską talię i pełny biust, bardziej zmysłowy, niż ktokolwiek z projektantów BHP byłby gotów przyznać. Była dość wysoka, a ciężkie, wojskowe buty dodawały jej pewności kroku; wyglądały, jakby nie raz miały pod podeszwą coś więcej niż błoto. Rękawiczki zaczęła zdejmować powoli, palec po palcu, jakby odsłanianie gołych dłoni było częścią rytuału.
W jednej chwili atmosfera w sali zmieniła się z gorącego testosteronu na coś bardziej skomplikowanego. Ronin, Galder i Rudi równocześnie odruchowo wyprostowali się na krzesłach; czujność, która przed chwilą szukała słabych punktów u siebie nawzajem, przerzuciła się na nowy cel — nie jako zagrożenie, ale punkt odniesienia. Napięcie przestało być tylko wrogie — stało się konkurencyjne. Nikt nie spuszczał z niej wzroku, każdy z innego powodu.
Bast pozwoliła im patrzeć. Jej spojrzenie przesuwało się po mężczyznach z leniwą, ale uważną oceną: najpierw po mieczu u Ronina i jego pozycji przy ścianie, potem po barkach Galdera, które wyglądały, jakby mogły podtrzymać zawaloną belkę stropową, wreszcie po rudym bałaganie energii Rudiego. W kąciku jej ust coś drgnęło, jakby dostała wgląd w szczegóły nowej gry.
— No proszę — odezwała się w końcu głosem miękkim i zadziornym. — Trzech samców alfa w jednym pokoju i ani jednego „dzień dobry”. To ma być elitarna Agencja czy kółko wzajemnej adoracji w wersji „kto ma większy kaliber”?
Zsunęła ostatnią rękawiczkę, odkładając ją na blat stołu, jakby składając deklarację.
— Agata — dodała, po czym poprawiła: — Bast. Dla przyjaciół, dla wrogów i dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, kim będą. Zajmuję się tym, czego nie ogarną wasze pistolety, topory i ładunki — ludźmi. Ich żądzami, lękami i głupotą. No i od czasu do czasu… — zerknęła znacząco na zaschniętą krew — usuwaniem odpadów biologicznych.
Przesunęła spojrzeniem od jednego do drugiego, pozwalając ciszy się przeciągnąć.
— Spokojnie, chłopcy. Nie musicie się tak spinać — rzuciła z lekkim uśmiechem. — Nie przyszłam tu na casting na „samca roku”, tylko do drużyny. Jak dobrze pójdzie, może zdążycie mi zaimponować, zanim pierwszemu z was coś urwą. — rzuciła, siadając okrakiem na krześle. — Znam się na ludziach, truciznach, okultyzmie. I na tym, jak sprawić, żeby bardzo źli ludzie żałowali swoich wyborów.
Ronin parsknął cicho, tym razem bez zgrywy, bardziej jak ktoś, kto widzi brakujący element układanki.
— To akurat dobra wiadomość — odezwał się. — Bo nasze pistolety, topory i ładunki robią dużo hałasu, ale nie zawsze tam, gdzie trzeba. Ktoś, kto potrafi wejść między ludzi, rozbroić ich uśmiechem, a potem wbić nóż tam, gdzie nikt się go nie spodziewa, to dla takiej ekipy jak my idealne dopełnienie.
Przeniósł na nią spojrzenie, tym razem bardziej analityczne niż oceniające.
— Jako kobieta będziesz dla nich „niegroźna”, „od dekoracji”. Dla ochrony, dla gangów, dla wszystkich tych typów, którzy widzą tylko kaliber i baryłkę prochu. To znaczy, że często wpuścimy cię tam, skąd nam by kazali się wynosić pod lufą. A zaskoczenia używa się lepiej niż dowolnego exploita — dodał sucho. — To są dokładnie te „nieoczywiste rozwiązania”, które zwykle ratują misję, gdy wszystko inne się wali.
Bast przechyliła lekko głowę, jakby badała, czy się z niej nabija, czy mówi poważnie. Kącik ust uniósł jej się wyżej.
— Jak miło, że chociaż jeden z alfów potrafi wyartykułować mądrą myśl — mruknęła z zadowoleniem. — Lubię cię, Ronin. Pomyślimy, jak tę twoją świadomość wykorzystać… zanim reszta zacznie się ścigać, kto pierwszy zrobi wrażenie, a kto pierwszy straci kończynę. Stuknęła pazurami w stół — metaliczny dźwięk uświadomił panom, że nie tylko sztyletów trzeba się obawiać.
Wejście Marie było ciche, prawie niezauważalne — tym bardziej wyraziste po słownych fajerwerkach Rudiego i zmysłowym wejściu Bast. Drzwi zamknęły się za nią bezgłośnie, jakby sama sala szanowała jej ciszę.
Była szczupła, proporcjonalna, bez ostentacyjnie wyrysowanych kształtów; kombinezon Agencji podkreślał to, czego ona nigdy nie uznawała za istotne. Nie była płaska, ale przy Bast, która wypełniała przestrzeń jak burza, Marie wyglądała jak młoda kobieta, która „przypadkiem” ma już dyplom, rezydenturę i kilka lat praktyki w miejscach, gdzie krew leje się częściej niż woda. W wieku dwudziestu dziewięciu lat dawno przestała przejmować się porównaniami fizycznymi — tym bardziej że mężczyźni i tak zatrzymywali się na jej głosie i włosach.
Tam, skąd pochodziła, mówiono o niej, że ma „płaszcz z włosów”: kasztanowe, ciężkie, sięgające prawie kolan, które trzeba wiązać, zaplatać, chować pod gumkami i spinkami, bo inaczej same żyły własnym życiem. Szkoda — mawiali — że tak często musi mieć je spięte. Teraz były zebrane w luźny warkocz, ale jak zwykle kilka niesfornych kosmyków otaczało jej twarz delikatną falą, miękcząc rysy, które chorzy widywali zwykle znad maski chirurgicznej.
Urok połączony z wiedzą tajemną Majów i Azteków, przekazywaną przez rytuały i teksty, w zestawieniu z chłodną, akademicką wiedzą lekarską — anatomią, farmakologią, chemią — dawał jej przewagę nie do zapisania w raporcie. Wiedziała, jak działa ciało, krew, strach — i jak mieszać to w proporcjach, które leczą albo zabijają.
Tu rozumiała, że pierwsze wrażenie w takiej sali jest bardziej fizyczne niż intelektualne. Trzech mężczyzn przy stole, napięcie w powietrzu, Bast rezonująca w ich spojrzeniach — by zaistnieć, musiała uderzyć w inny ton.
Wyprostowana, spokojna, z oczami, które widziały więcej ran, niż ktokolwiek przy stole byłby w stanie policzyć, przeszła kilka kroków do przodu. W jej ruchach czuć było jednocześnie lekarza polowego i kogoś, kto bez mrugnięcia sięgnie po coś znacznie starszego niż akademicka farmakologia, jeśli sytuacja tego wymaga.