E-book
14.7
drukowana A5
38.14
Najdłuższy rejs

Bezpłatny fragment - Najdłuższy rejs

i inne opowiadania

Objętość:
173 str.
ISBN:
978-83-8245-410-9
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 38.14

Крузенштерн (Kruzensztern)

Było zupełnie jak wczoraj. Też dotknąłem czarnych, nitowanych blach kadłuba. Nie wiem, dlaczego coś każe to robić. Może na szczęście? Często właśnie tak się słyszy. A może zwyczajnie, po prostu, żeby poczuć duszę statku? Bo przecież coś poczułem. Poczułem ciepło wszystkich mórz i oceanów, po których pływał. I ciepło krajów, z których woził saletrę i zboże. Ale też ciepło, tak sądzę, ludzkich istot podczas codziennej harówy, w zmaganiach z żywiołem. Czy to jest dusza statku?


Zaraz potem Gienek nacisnął spust migawki. Klik i oto stoję — ja, przystojniak, a w tle wspaniały STS Kruzensztern, jeden z największych żaglowców świata, w środku wielkiej imprezy. „The Cutty Sark Tall Ships” Races” — Gdynia 1974. Po chwili poszliśmy na drugą stronę, za Oceanarium, do basenu jachtowego. Tam też roiło się od żagli, ale mniejszych. Dużo mniejszych, bardzo dużo mniejszych i całkiem małych. Wszystkie przypłynęły razem z wielkimi żaglowcami. Też brały udział w wielkim wyścigu. Jeden, taki malutki, stał na samym początku, przy falochronie. Tak mały, że jego pokład był dobry metr poniżej poziomu kei. Z włazu na rufie wystawał nagi tors ogorzałego Żeglarza. Jego twarz, okolona czarnym zarostem, smagana przez wszystkie wiatry świata, była pełna ciepła i pełna przychylności. Nie sposób było nie zagadać:

— Good… afternoon — zaczął Gienek, bo chyba lepiej znał angielski.

— Good afternoon.

— How was… there… on the sea?

— Eee… thank you… very good.

— How long… have you been… on the sea… in this year?

— Ooo… about fifty days…
Żeglarz też się jąkał, więc pomyśleliśmy, że to jakiś Hiszpan, albo Portugalczyk. Ale wypadało zapytać:

— Where are you from…?

— From Szczecin…
Właściwie zatkało nas wszystkich trzech, na moment. Zaraz potem Żeglarza już nie było widać, za to gdzieś z dna jachtu dało się słyszeć stłumiony rechot. My też zawróciliśmy stamtąd czym prędzej, chcąc opanować niekontrolowane wybuchy śmiechu, które nie przystały chłopakom w mundurach studentów pierwszego roku Wyższej Szkoły Morskiej. Zawróciliśmy pod bark Towariszcz (Товарищ), gdzie z kolegami ze Szkoły Morskiej w Odessie łatwiej było się dogadać, za pomocą kombinacji angielskiego z rosyjskim, ze wskazaniem na to drugie.


Gnaliśmy autostradą, żeby zdążyć. Zapragnąłem jeszcze raz dotknąć ciepłych blach kadłuba, kilkadziesiąt lat później. Udało się. I nawet zdjęcie zrobiłem, i coś widać, chociaż słońce poszło już sobie daleko, gdzieś za Sea Towers.

Galabija

Chyba w każdym życiu następuje w końcu taki moment, że większość podróży, które odbywamy, można zaliczyć do podróży sentymentalnych. Mało tego — podwójnie sentymentalnych. Może to brzmi śmiesznie, ale takiego właśnie dokonałem odkrycia. Podwójnie dlatego, że każda przeszłość ma swoją przeszłość. Czyli moja przeszłość ma swoją przeszłość — rozumianą jako zespół faktów i wydarzeń determinujących przebieg mojej przeszłości.

Wybraliśmy się z żoną do Muzeum Wisły. No i wpadłem. Zacząłem odkrywać przeszłość mojej przeszłości. Bo jak się okazało, wciąż tam jeszcze była ekspozycja dotycząca Szkoły Morskiej w Tczewie. Bez reszty oddałem się studiowaniu życiorysów jej twórców, pierwszych wykładowców i legendarnych absolwentów. Wszyscy spoglądali na mnie z ogromnych fotografii przenikliwym wzrokiem, pełnym niewysłowionego blasku. I sądzę, że to nie było wynikiem jakiegoś retuszu, lecz autentycznej pasji, widocznej nie tylko w oczach, ale też w całej ich posturze. Pasji odzianej w marynarskie mundury.

Poczułem ducha tamtych czasów i ducha morza. Tego samego, który na stałe osiedlił się w książkach Karola Olgierda Borchardta, i który mnie też kiedyś zagnał na morze. Czytałem życiorysy Antoniego Garnuszewskiego, Gustawa Kańskiego i Kazimierza Bielskiego. Życiorysy wielkich kapitanów, inżynierów i — bardzo często — artystów.

Z zapartym tchem oglądałem stare legitymacje, pamiętniki, dzienniki okrętowe i pierwsze w języku polskim podręczniki do nauki morskiego zawodu. Oglądałem stare mapy z wytyczonymi trasami szkoleniowych rejsów „Lwowa”. Oglądałem model tego żaglowca, a także model mniejszego statku szkolnego „Kopernik”

I nagle stanąłem jak wryty. Za szkłem prostopadłościennej gabloty stał model statku, którego swojskie kształty wprawiły moje serce w rytm godny spotkania z którąś z dawnych, nieobojętnych mi koleżanek. Aż nie do wiary. Założyłem okulary do bliży i się pochyliłem. Tak — napis na dziobie potwierdził, że przyspieszone kołatanie w mojej klatce piersiowej było uzasadnione: „Antoni Garnuszewski”. Oto moja młodość; czas przeszły mojego życia, do którego mam okazję wrócić w tej podwójnej podróży sentymentalnej.

Zaszedłem od lewej burty, przyłożyłem oko do samej szyby, żeby lepiej widzieć, i zacząłem liczyć bulaje; począwszy od dziobu, te na wysokości mniej więcej górnego pokładu. Najpierw dwa, potem po trzy na kabinę. Trzecia trójka należała do mojej kabiny, więc wytężyłem wzrok, żeby zajrzeć do środka.


Kabina jest sześcioosobowa. Pod szotami, od dziobu i od rufy, wbudowane są piętrowe koje, a między nimi szafy. Stół znajduje się pod środkowym bulajem, przy nim sześć krzeseł i to wszystko. Cała nasza szóstka, o dziwo, jest w komplecie. Wszyscy krzątamy się wyraźnie podekscytowani, jakby statek stał przy kei w Gdyni, a my w oczekiwaniu już tylko na opuszczenie trapu, żeby pognać do domu.

Rzeczywiście — statek stoi przy kei, jednak nie w Gdyni, tylko w porcie Casablanca, i aktualnie czekamy na przybycie „kupców” w nadziei na upłynnienie niebagatelnych ilości kremu Nivea i wody kolońskiej Prastara.

Też mam swój towar. Wypakowuję go i kładę na górnej koi, tuż przy drzwiach po lewej. Jestem po wachcie, zmęczony i senny, i najchętniej sam bym się położył, ale nie ma litości. Biznes jest biznes. Zresztą kumple i tak by mi nie dali pospać. Wyglądam przez bulaj, żeby łyknąć świeżego powietrza. Wielkie portowe żurawie zastygły w popołudniowej drzemce, a u ich stóp drzemią dokerzy, pochowani gdzie tylko się da przed słońcem. W mroku prawie każdego cienia widać sylwetkę odpoczywającego człowieka.

— No… — Zdzichu też swoje wypakował i z zadowoleniem zaciera dłonie. — Teraz już tylko pozostało czekać. Zobaczycie, zaraz jakiś Arab się pojawi.

Zdzichu wie. Jako jedyny z naszej szóstki raz już był w takim rejsie. A my, reszta, korzystamy z jego doświadczenia.

— I jeszcze raz powtarzam: targować się! Arab ma to we krwi. Obrazi się, jak się z nim nie potargujesz. Ale też pamiętajcie: łan krema, łan dolar! Żeby mi się czasem nikt nie wyłamywał! I uważać na łapy Araba, jak przyjdzie! Bo oni tylko czekają na okazję, żeby nas, niewiernych, zrobić na szaro. Podobno za to Allah im odpuszcza grzechy.

Nie mam pojęcia, czy w opowieściach Zdzicha jest chociaż cząstka prawdy. Nie znam tematu. Nigdy nie widziałem Araba na żywo, z bliska, twarzą w twarz. Ale bardzo chcę zobaczyć. I najbardziej chyba właśnie to mnie ekscytuje. Bardziej niż ten cały „biznes”. Nie mogę już się doczekać i w końcu jest! Mocno stuknął w drzwi i dziarsko wchodzi do kabiny, prawdziwy Arab! Ubrany w luźne, spływające aż do podłogi okrycie, w kolorze złamanej, a może przyżółconej bieli, przypominające mi najzwyklejszą koszulę nocną, taką, jaką pamiętam z dzieciństwa. To galabija. Na jego głowie leży bawełniana kefija, też biała i uformowana w krążek, przypominający turban. Błyskające z ogorzałej twarzy oczy szybko lustrują kabinę i Arab, używając czystej polszczyzny, wypowiada następujące słowa:

— Cześć kurwa Stasiu, jest biznes?

Wszystkich na moment zatkało, a najbardziej chyba Stasia, który siedzi na krześle pod bulajem. Otwiera ze zdziwienia gębę i chyba się zastanawia, o co tu chodzi? Zdzichu wie i błyskawicznie reaguje:

— Cześć Stasiu! Dawaj, dawaj! Jest Prastara, jest krema Nivea!

Zaraz potem robi się gwar jak na jakimś miejskim targowisku. Jest wesoło i wszyscy są zadowoleni, bo Arab szybko napełnia towarem swoją plecioną z kolorowej żyłki torbę. No i dlatego, że okazuje się, że za pomocą dwóch słów — „Stasiu” i tego drugiego — można się całkiem nieźle dogadać.

W końcu robi się spokój. Arab sobie poszedł i chłopaki kładą się na koje. Ja też, z myślą, że jeszcze trochę się zdrzemnę przed kolacją. Zamykam oczy i po chwili popadam w błogostan. Jednak na kilka minut tylko, bo nagły wrzask Zdzicha wszystkich podrywa tak gwałtownie, jakby to był alarm „opuszczanie statku”. Zdzichu siedzi na koi i wpatruje się w podłogę wzrokiem wyrażającym nie tylko wściekłość, ale też bezgraniczne zdumienie. W miejscu, gdzie stawiał swoje nowiutkie adidasy, teraz stoją stare, obdrapane klapki. Wszystko wskazuje na to, że kiedyś miały kolor żółty, ale ich nosy wciąż raźnie unoszą się do góry jakby mówiąc: „I co, niewierny? Nie podobają ci się nasze buty?”.


Podniosłem głowę, bo na ramieniu poczułem dłoń żony. Uśmiechała się do mnie pytającym wzrokiem.

— Pływałem na tym statku.

— Wiem przecież. Opowiadałeś mi o tym wiele razy.

— Ciekawe, co teraz się z nim dzieje?

„W 1991 statek w ciągle idealnym stanie technicznym został sprzedany armatorowi chińskiemu. Według nieoficjalnych źródeł statek uległ spaleniu bądź został złomowany.” Tyle dowiedzieliśmy się z opisu, umieszczonego nad gablotą z modelem. Zrobiło mi się smutno; pewne rzeczy umykają w przeszłość zupełnie bezpowrotnie i nie da się ich odwiedzić, nawet w podróży najbardziej sentymentalnej. No i ten Arab. Ciekawe, czy nadal jest w stanie tak zgrabnie zmieniać buty przebierając nogami pod galabiją?

Szachy

Zatoka Biskajska. Wchodzimy od południa i wygląda na to, że tym razem nie będzie wielkiego rzygania. Figury na szachownicy stoją spokojnie, nawet przy tych mocniejszych przechyłach, kiedy wszystko już zaczyna pojękiwać. Góra siedem, może ciut więcej, w skali Beauforta. Jak będzie tak dalej, to za pięć dni powinniśmy stać na redzie w Gdyni. Podnoszę się z fotela i podchodzę do okna. Nic ciekawego. Jak to Biskaje po zachodzie słońca. Sina kipiel zmieszana z sinym nieboskłonem, z zupełnie zatartą linią horyzontu. Wracam na fotel, żeby dalej samotnie kontemplować szachownicę.

Wszystkie figury patrzą na mnie w niemej gotowości do walki, ale też jakby chciały zapytać: „I co tam, Misiu? Będziesz miał w końcu z kim zagrać?”. W mesie jest jeszcze tylko dwóch. Siedzą na kanapie przed telewizorem. Radio nadaje właśnie film z magnetowidu. „Seksmisja” — już chyba po raz trzydziesty w tym rejsie. Jasiu Praktykant gapi się z wielkim przejęciem, jakby pierwszy raz to oglądał. A Chief Połomski chyba śpi, bo peruka na jego głowie wyraźnie za mocno naszła na prawe ucho, co raczej nie przystoi człowiekowi będącemu w stanie „na jawie”.

— Kurwa! — nagle dolatuje z wnętrza pentry. A zaraz potem mocne trzaśnięcie drzwiami od lodówki i w mesie pojawia się potężna postać Drugiego Mechanika.

— Czy tego już nikt nie potrafi dopilnować?! — wrzeszczy. — Sto osiem dni i dzień w dzień to samo?!

Nikt nie reaguje. Nawet Jasiu Praktykant. Takie retoryczne pytania zadawane przez zgłodniałych wachtowych już wszystkim zobojętniały.

— Gdzie jest ten jebany steward? Ja go w końcu nauczę, że o tej porze w lodówce leżą tylko nocne porcje dla wachtowych. I co ja mam teraz…? Topiony serek wpierdalać?

Jasiu Praktykant nadal jest pochłonięty przez telewizor, choć widać, że od czasu do czasu coś tam przeżuwa. Chief Połomski śpi, a mi pozostaje wpatrywać się w precyzyjną intarsję szachownicy, wciąż w nadziei, że komuś zachce się rozegrać ze mną partyjkę.

Do wachty mam jeszcze trzy godziny i bardzo przydałby mi się taki relaks. Co to za dzień, cholera… Nie ma chętnego?

— Mały rewanż? — wytrąca mnie z zamyślenia głos Doktorka. Nareszcie! Doktorek, przytrzymując fajkę w zębach, kryje w dłoniach dwa piony. Wylosowałem białego, więc obracamy szachownicę.

— No… Wychodź waść. — Doktorek trochę szelmowsko mruży oczy, w ten sposób dając do zrozumienia, że mi dzisiaj nie popuści.

Ale i ja nie jestem w ciemię bity. Zaraz go tu zaskoczę. Walnę mu czymś nietypowym, czego się nie spodziewa. Może by tak… — grzebię w pamięci. O właśnie: debiut Ponzianiego! On nie lubi takich otwartych, skubaniec. Śmiało wysuwam piona na e4. Doktorek odpowiada prawidłowo, czarnym na e5. Teraz czas na białego skoczka, na f3, lecz nagle dzieje się coś dziwnego. Najpierw od strony korytarza dolatuje nietypowy hałas. Coś jakby ktoś biegł, obijając się na przemian o oba szoty. Następnie do oficerskiej mesy wpada Felek Marynarz. Kiwa się mocno na boki, jednak wcale nie w rytmie kołysania statku. Najwyraźniej jest pijany, ale musi być coś jeszcze. W jego oczach widać ogromne przerażenie, a wszystkie jego atletycznej budowy mięśnie drżą, jakby ktoś je do prądu podłączył.

— Doktorek! — wrzeszczy. — Czy jest tu Doktorek?!

Doktorek pomału wyjmuje z ust swoją „brujerkę” i jeszcze wolniej obraca się w fotelu.

— O… Jesteś! Ratuj, bo ze mną się coś niedobrego dzieje… — krzyczy nadal Felek Marynarz takim głosem, jakby chciał wyrazić cierpienie wszystkich chyba wariatów z Kocborowa. Jednocześnie to wystarcza, żeby obudzić Chief’a Połomskiego, który zrywa się zbyt gwałtownie i jego peruka pozostaje na oparciu kanapy.

Chief Połomski wybiega z mesy z włosami w dłoni i jest bardzo wściekły, o czym świadczy czerwień jego łysiny, zbliżona do czerwieni w znaku armatora na kominie. Jasiu Praktykant ogląda „Seksmisję”. Doktorek wstaje z fotela i powoli zaczyna zmierzać w kierunku Felka Marynarza. Markotnieję. Widzę już, że nie będzie mi dane postawić konia na f3.

— Co się dzieje? — Doktorek syczy, bo fajkę ma znowu między zębami.

— Ja… Ja… Mam… Chyba… — Felek Marynarz nie może wydusić sensownego słowa, tak mocno jego szczęka kłapie.

— Follow me. — Doktorek krokiem flegmatyka rusza ku wyjściu. Felek Marynarz wlecze się za nim jak przemarznięty kundel.

Zostaję sam w mesie. Jasiu Praktykant się nie liczy. Jest tak, jakby go nie było. Czyli co? Jakaś lektura w koi i może mała drzemka? Zaczynam myśleć o opuszczeniu fotela, gdy znowu wraca nadzieja. W drzwiach mesy pojawia się Edzio Elektryk i od razu dostrzega, że próbuję sam ze sobą pograć w szachy.

— Partyjkę? — Edzio Elektryk też ma łeb nie od parady.

— Jasne… — Piony wracają na pozycję wyjściową. — Myślałem już, że dzisiaj nie pogram. Zacząłem z Doktorkiem, ale coś mu wypadło.

Przez chwilę obaj milczymy. Gotujemy się do burzy mózgów.

— Dopiero wylazłeś? Miałeś jakąś awarię? — pytam, bo widzę roboczy uniform na Edziu Elektryku.

— Co? A… Nie… Tak sobie dłubałem. Swoje sprawy.

— No…? Coś ciekawego budujesz?

Chwila ciszy. Edziu Elektryk przyjmuje mój otwarty debiut. Zaczyna kombinować.

— He, he… Badania naukowe przeprowadzam.

— O…! To ciekawe. Rozumiem, że w swojej branży?

— A nie. Wiesz… Te cholerne karaluchy mnie ciekawią. A konkretnie ich wędrówki. Dzisiaj wpadłem na genialny pomysł, jak to zaobserwować.

Znowu chwila ciszy, bo tym razem to ja koncentruję się na czarnym gońcu przeciwnika.

— No i co? — udaję nieco większe zainteresowanie. Szachów i tak nic nie przebije. Zresztą po ponad stu dniach rejsu słowa Edzia Elektryka są zupełnie naturalne. Każdy szuka jakichś sposobów, żeby zabić nudę i zrekompensować tęsknotę. A takich badaczy karaluchów na każdym statku się spotyka. Też się tym kiedyś zajmowałem. Zbierałem karaluchy do słoika i wlewałem lub wsypywałem przeróżne świństwa, żeby zbadać, jak na co zareagują. — Przywiązałeś nitkę do karalucha?

— Nieee… No co ty! To wszystko już było. Mam coś lepszego.

— Kur...na. Zżera mnie ciekawość.

— Pomalowałem kilka, wiesz. Pomalowałem kilka białą farbą. I teraz będę obserwował, gdzie się pojawią.

— Aha…! — uśmiecham się lekko rozbawiony. — To musiała być ciężka i precyzyjna robótka. Nie dziwię się, że w drelich wskoczyłeś.

Znowu obu nas pochłania gra, już na dłużej. Temat „karaluchy” w zasadzie jest wyczerpany. Jestem bardzo zadowolony z układu figur na szachownicy i pomału zaczynam się przymierzać do krótkiej roszady. Czekam jeszcze na ruch Edzia Elektryka.

Wtem do mesy wraca Doktorek. Wchodząc, ugniata tytoń w fajce i po chwili stoi nad naszym stolikiem.

— Zająłeś moje miejsce? — rzuca, ale nie wiadomo w czyją stronę, bo intensywnie wpatruje się w układ figur.

— I co…? — pytam, podnosząc głowę. — Coś poważnego?

— E tam. Przestraszył się i w jakąś histerię wpadł. Zdawało mu się, że ma delirium. Musiałem go trochę uspokoić.

— Ale co? Białe myszki widział?

— Nie. Właśnie nie. — Doktorek prostuje się, żeby lepiej zaciągnąć z fajki. Mesę wypełnia przyjemny aromat Prince Albert. — Chociaż… Śmieszna sprawa. On się na wszystkie świętości zaklina, że widział białego karalucha.

Fotografia

Kolejne miesiące wkrótce zaczną układać się w lata, a na półce przy mojej koi wciąż króluje opasły tom Ildefonsa Piotrowskiego. „Okrętowe silniki spalinowe”, to oczywiste, same w sobie mają coś magicznego, jednak nie o treść chodzi, wspaniałą, którą znam już przecież prawie na pamięć. Jest tu coś, co przyciąga, fascynuje i każdego wieczoru przed spaniem każe mi przejrzeć choćby kilka kartek. Książka napisana jest pięknym językiem, godnym prawdziwego inżyniera starej daty, z czasów, kiedy ten zawodowy tytuł zobowiązywał nie tylko do posiadania odpowiedniej wiedzy, ale też do dbałości o słowo. O słowo przesiąknięte — tak to czuję — miłością do morza i do wszystkiego, o czym traktuje. W tym tkwi chyba cała tajemnica. Przerzucam kartki, jakbym zgłębiał literaturę z najwyższej półki, z uczuciem, pełen dobrych emocji, zupełnie inaczej, niż w przypadku suchego, akademickiego podręcznika. I obrazki są, całe mnóstwo, pełne ciepła, znakomite, przystępne, zrozumiałe.

Tak… I jest coś jeszcze. Także obrazek, jednak obcy książce, który dawno temu wsunąłem między kartki jako miłą mojemu sercu zakładkę. Obrazek utrwalony na kartonie formatu A5. To fotografia, utrwalona także w mojej pamięci, mocno, aż do bólu, jak metalowa drzazga wbita w ciało, zarośnięta, nie do wyjęcia bez użycia skalpela.

Nie mam pojęcia, kto odważył się zrobić jej to zdjęcie. Albo inaczej: jakim cudem ona odważyła się w taki sposób stanąć przed fotografem? Tak, właśnie tak — jak oboje mieli czelność doprowadzić do takiej sytuacji?! Przecież to była moja dziewczyna i tylko ja miałem prawo patrzeć na nią w ten sposób!

Chociaż, przyznaję, czuję też rodzaj wdzięczności… Ale tylko dla palca, który zwolnił spust migawki. Dzięki temu mam ją wciąż tu, przy sobie, dla siebie, od lat, przynajmniej w takiej formie. Stojącą na tapczanie w radosnym uniesieniu, jakby za chwilę miała odfrunąć. Już frunie właściwie, bo zdaje się, że koniuszki jej bosych stóp nie dotykają powierzchni legowiska. Od miejsca, gdzie jej ciało powinno się stykać z realnym podłożem, mój wzrok wędruje tylko ku górze, pieszcząc nagość długich nóg bezlitośnie odsłoniętych aż po krótką zamszową spódniczkę w kolorze (doskonale pamiętam) zgniłej zieleni.

Dalej bluzka całkiem nieważna, chociaż takie wtedy były bardzo modne, z golfem, skrywa jej piersi, których wydatny żar wciąż promieniuje nawet z czarno-białej fotografii.

Jeszcze wyżej szerokie, uśmiechnięte usta odkrywają równiutki rząd zębów i w końcu figlarne, jak zawsze, spojrzenie zza okularów. I słowa, które przecież nigdzie tu nie są zapisane, wciąż jednak je słyszę: „czekam na ciebie”.

Kiedy po raz tysięczny atlantycka fala kładzie statek na lewą burtę, decyduję się zasnąć. Do wachty pozostały niespełna trzy godziny. Zamykam księgę z teorią silnika głównego, odkładam na półkę i sięgam do wyłącznika nocnej lampki. Pomału z mroku wyłania się okrąg bulaja. Przedtem był czarny, a teraz w czerni staje się oknem na przestwór Oceanu. Za grubym szkłem szaleje sina, skłębiona kipiel, z rytmem fali okraszana srebrem księżyca.

Zapadam w płytki sen, z którego po chwili coś mnie jednak wybudza. Patrzę w mroczny sufit, szukając przyczyny i uświadamiam sobie, że w dłoni wciąż trzymam fotografię. Nie wiem, dlaczego na powrót nie wsunąłem jej do książki. Czyżby Ocean coś mi podpowiadał? Tak… Chyba tak. Wyskakuję z koi, wciągam szorty i wychodzę na korytarz. Nie śpię, obudziłem się przecież, ale czuję, jakbym był w transie jakimś, jakby coś mi kazało kierować się ku wyjściu na rufę.

Kilwater szybko ucieka w mrok nocy, niknie wraz z delikatną poświatą, w przeszłość, bezpowrotnie. Stoję w środku bezgranicznej przestrzeni, na rozedrganej, blaszanej huśtawce, w szalonym pędzie pchanej ku przyszłości. Dreszcz przebiega przez moje całe ciało. Wiatr smagający nagie plecy nie jest tak ciepły, jak za dnia. Opieram się o reling i pod łokciami czuję wibracje chłodnego metalu.

— Uważaj, panie as, bo stamtąd już nie ma odwrotu — słyszę nagle. Spoglądam na prawo. Za rozżarzonym czubkiem papierosa dostrzegam twarz bosmana. — Co pan tu w gaciach, o tej porze?

— A tak tylko… Powietrza łyknąć, bo w kabinie gorąco…

Rozluźniam palce, żeby uwolnić ściskaną w dłoni fotografię. Wspomnienie przeszłości pofrunęło w przeszłość. Bosman chyba nie zauważa, że coś kilka razy połyskuje w świetle księżyca, zanim całkowicie daje się porwać przez nieskończoność Oceanu. Wyciąga ku mnie rękę z paczką „Sportów”. W blasku ognia przez sekundę widzę jego spracowane dłonie, po nadgarstki zupełnie białe, pozbawione pigmentu w skórze.

Teraz obaj opieramy się o reling, od czasu do czasu wdychając w płuca dym z papierosa. Milczymy, bo nie ma już o czym mówić o tej porze. O tej porze każdy z nas woli skrywać w sobie jakąś tajemnicę.

Walesa

W połowie sierpnia 1980 roku na Morzu Filipińskim jest bardzo spokojnie. Płyniemy z prędkością prawie maksymalną i już wiadomo, że pojutrze w nocy będziemy mogli wejść do portu w Jokohamie. Pozostaje więc spokojnie czekać na możliwość rozprostowania nóg, czekać radośnie, czemu sprzyja ładna pogoda. Tak jednak się nie da, bo od kilku dni wszyscy obserwujemy dziwne, niepokojące rzeczy. Gdynia Radio przestało przysyłać Głos Marynarza, a Radia Wolna Europa nie słychać nawet u radiego. Czasami niektórym udaje się przechwycić kilka słów z Głosu Ameryki, ale to tylko strzępki są, z których wynika, że w kraju dzieje się coś niedobrego.

Wszyscy jak jeden mąż, od kapitana po marynarza, kręcą się po m/s Korzeniowskim w strasznym napięciu. Każdy się martwi, a niektórzy nieświadomie podsycają nerwową atmosferę, wymyślając przeróżne teorie, nawet spiskowe. Tak więc czekamy niespokojnie, z niecierpliwością na Jokohamę, w której być może pojawią się jakieś rzetelne wieści.

Czasu, co oczywiste, w żaden sposób nie da się przyspieszyć, można jednak go sensownie wypełnić, żeby przynajmniej ograniczyć ból czekania i narastający niepokój. Drugi mechanik, z którym jestem na wachcie jako asystent, wynajduje więc przeróżne roboty, na siłę wręcz, żeby tylko czymś zająć siebie i mnie, żebyśmy nie mieli czasu na myślenie o tym, co się dzieje w domu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 38.14