Ostatnie dni
Wielu mieszkańców Krzystkowic [wówczas Christianstad am Bober, obecnie część Nowogrodu Bobrzańskiego położona na lewym brzegu Bobru] uznało za zły omen tragiczny w skutkach wybuch, do którego doszło w zakładach Alfred Nobel Dynamit Aktien-Gesellschaft w poniedziałek 22 stycznia 1945 roku. Inni sądzili, że to zapowiedź nadchodzącej katastrofy. Nie tylko bowiem zginęło 64 pracowników, robotników przymusowych oraz więźniów i 200 zostało rannych, ale także popękały wszystkie witryny sklepowe w Krzystkowicach, w Nowogrodzie Bobrzańskim [Naumburg am Bober] oraz wiele szyb w oknach mieszkań. Podobno wyraźny odgłos eksplozji dotarł nawet do odległego Forst [Zasieki]. Jak wspominał Otto Kluge: Chociaż eksplozja miała miejsce trzy mile za miastem, popękały szyby i spadły dachówki. W budynkach mieszkalnych poruszały się nawet meble i obrazy [1]. Przyczyn wybuchu nie ustalono, ale oczywiście pojawiła się plotka o sabotażu.
W drugiej połowie stycznia 1945 roku chyba tylko najbardziej zagorzali zwolennicy Adolfa Hitlera wierzyli w zapowiedzi dotyczące użycia „cudownej broni” i zmianę sytuacji na froncie. W miasteczku pojawili się bowiem pierwsi uciekinierzy. Ich fala rosła z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Byli to przede wszystkim mieszkańcy Kraju Warty, pochodzący z powiatów: Jarocin, Kalisz i Krotoszyn. Ich przybycie opisał wspominany wcześniej Otto Kluge: Przy niskiej temperaturze, sięgającej około minus 10 stopni i podczas znacznych opadów śniegu od 24 do 30 stycznia 1945 roku przez Christianstadt codziennie przechodziły nieprzerwane kolumny wędrowców. Liczba noclegów w mieście wzrosła z około 1000 osób i 300 koni w dniu 24 stycznia do 3500 osób i 800 koni w dniu 27 stycznia. Trzeba było znaleźć zakwaterowanie i wyżywienie dla wszystkich [2].
Napływ uchodźców oznaczał pełną mobilizację pozostałych mieszkańców Krzystkowic. Członkowie miejscowego Volkssturmu pełnili całodobowe warty. Kobiety wspierane przez młodzież zajmowały się aprowizacją, a urzędnicy oraz wolontariusze organizowali kwatery. Strumień uciekinierów wysyłano w kierunku Żagania [Sagan] i Lubska [Sommerfeld]. Kwatery w mieście zajęli liczni ochotnicy wschodniego pochodzenia oraz żołnierze z Brygady Policyjnej „Wirth” dowodzonej przez Oberführera Johannesa Wirtha. Mieszkańcy spekulowali na temat ich zadań i przypuszczali, że mają zabezpieczyć ewakuację tajnego kombinatu zbrojeniowego. Do miasta stopniowo docierały odgłosy zbliżającego się frontu, ale władze partyjne blokowały możliwość ewakuacji. W ostatnich dniach stycznia gigantyczny strumień uciekinierów się nie zmniejszał. Do miasta ciągle przybywali wyczerpani wędrowcy. Po południu, w czwartek 1 lutego 1945 roku z Zasiek do Krzystkowic dotarł pociąg specjalny z liczącym około 300 ludzi batalionem Volkssturmu sformowanym w Sprembergu (Volkssturm-Bataillon 16/263 lub inaczej Volkssturm-Batallion von Saher) i dowodzonym przez Hansena Burschera von Saher zum Weißenstein. Dwie kompanie umieszczono w obozie RAD Raudenberg, a jedną w obozie „am Hang”. Niestety, brakowało wszystkiego: broni, żywności, opału. Z tego powodu szeregi Volkssturmistów topniały — wielu z nich wróciło do Zasiek. W dniu 8 lutego 1945 roku komendant wojenny Krzystkowic major Köhler, który pełnił także funkcję komendanta wojennego Nowogrodu Bobrzańskiego, polecił skonfiskować na potrzeby armii wszystkie zapasy materiałów pędnych znajdujące się w mieście. W tym samym dniu odjechał pociąg specjalny z pracownikami zakładu Alfred Nobel Dynamit Aktien-Gesellschaft i ich rodzinami. Demontaż najważniejszych zespołów maszynowych fabryki rozpoczął się dopiero w poniedziałek 12 lutego 1945 roku. Zajmowało się tym specjalne komando. Działania te — jak zauważył Gerhard Friedl — podjęto zbyt późno i wiele wagonów z maszynami pozostało na bocznicach kolejowych, stając się później łupem czerwonoarmistów.
Na niemieckich tyłach
Rejon pomiędzy Bobrem a Nysą Łużycką znajdował się w sferze zainteresowań dowództwa Armii Czerwonej. Jeszcze przed rozpoczęciem ofensywy w dniu 8 lutego 1945 roku na głębokie zaplecze wroga zrzucono grupy spadochronowo-wywiadowcze. Ich zadaniem było przede wszystkim zdobywanie i przekazywanie informacji. Grupa radzieckich spadochroniarzy została zrzucona pod koniec stycznia 1945 roku na obszarze leśnym pomiędzy Krzystkowicami a Mokrą [Muckrow]. Lądowanie 5 skoczków szybko przestało być tajemnicą. Dzięki czujność niemieckich leśników, którzy zauważyli lądujących spadochroniarzy oraz natychmiastowej reakcji żandarmerii, grupa błyskawicznie została zlikwidowana. Ostatnie chwile radzieckich zwiadowców opisał ówczesny burmistrz Krzystkowic Egon Wendenburg, którego zacytował w swojej publikacji wspomniany wcześniej Gerhard Friedl: W środku naszej pracy nadeszła telefonicznie wiadomość z nadleśnictwa (Forstamt), że w lesie koło Neudorf (sioło koło wsi Mokra) zauważono rosyjskich spadochroniarzy. Porucznik żandarmerii Bandt wziął w swoje ręce ich zwalczenie. Doszło do zawziętej potyczki, w której wyniku nasza żandarmeria unieszkodliwiła wszystkich pięciu skoczków. Trzech zginęło, wśród nich jedna kobieta, jeden się poddał, a jeden posiadał przy sobie granat, który zdetonował, urywając mu rękę. Ten ostatni był rodzonym Norymberczykiem, który jako komunista uciekł z obozu Służby Rolnej w Polsce do Rosjan. Wszyscy byli uzbrojeni po zęby. Operatorka miała przy sobie dobrą radiostację, każdy posiadał wielką ilość niemieckich pieniędzy, dokładne mapy Niemiec, golarkę itd. Prawdopodobnie mieli oni za zadanie zdawanie relacji z nastrojów niemieckiej ludności cywilnej oraz o sile niemieckich jednostek Wehrmachtu [3]. Niewykluczone, że jednym z zadań tej grupy było rozpoznanie niemieckiego tajnego kompleksu produkującego amunicję zakładu Alfred Nobel Dynamit Aktien-Gesellschaft. Sukcesem zakończyły się działania grupy spadochronowej „Wisła”, która w styczniu i lutym 1945 roku prowadziła działania na pograniczu Śląska i Ziemi Lubuskiej. Została ona zorganizowana i przeszkolona przez Oddział II Sztabu Głównego Wojska Polskiego. W jej skład wchodzili: podporucznik Kazimierz Cieliszak, pseudonim „Staszek” — dowódca oddziału, starszy sierżant Józef Kuriata, pseudonim „Duży” — zastępca dowódcy, wywiadowcy: Stanisław Pawłowski, pseudonim „Janek”, Włodzimierz Skrębiec, pseudonim „Włodek” i radiotelegrafista — sierżant Franciszek Mazurkiewicz, pseudonim „Fala”. Grupa ta w trzeciej dekadzie stycznia 1945 roku wyleciała z lotniska w Białej Podlaskiej i podczas szalejącej zamieci, która maskowała ślady, około godziny 1.40 została zrzucona w Puszczy Lubuskiej, w pobliżu wsi Strużka [Seedorf]. Generalnie grupa miała lądować w rejonie Magdeburga, ale niemiecka obrona przeciwlotnicza wymusiła zmianę trasy przelotu i zrzut ostatecznie nastąpił w innym niż planowano miejscu. Lądowanie nie było zbyt szczęśliwe — spadochrony PD-41 dwóch członków grupy (dowódcy i zastępcy) zaczepiły się o korony drzew, a jak okazało się rano — zasobnik towarowy uległ częściowemu zniszczeniu. Na szczęście rozrzut lądujących spadochroniarzy był niewielki i grupa dość szybko się zebrała. Po odnalezieniu zasobnika okazało się, że lądował on bez spadochronu i całkowicie rozbił się o ziemię. Uratowano jednie niewielką ilość materiałów wybuchowych amunicji, trochę masła i konserw mięsnych oraz rybnych. Łącznie jakieś 20 kilogramów zapasów. Niestety, zniszczeniu uległa broń cichostrzelna i zapasowe baterie BAS do radiostacji. Z uszkodzonych spadochronów wykonali kilka par zapasowych onuc i skrzętnie ukryli wszystkie pozostałości. Warunki stały się bardzo trudne — zamieć i trzaskający mróz, który powodował, że nawiązanie łączności było możliwe dopiero po podgrzaniu przy ognisku ogniw zasilających. Następnie, zgodnie z poleceniami dowództwa, grupa przeniosła się nad Nysę Łużycką. Głównym obszarem jej działania był trójkąt: Zasieki, Gubin, Lubsko. O sposobach pozyskiwania informacji oraz także ważnej żywności pisał Ryszard Nazarewicz: Początkowo dane o nieprzyjacielu zdobywano drogą bezpośredniej obserwacji. Później możliwości te rozszerzyły się poważnie, a to dzięki nawiązaniu współpracy z robotnikami polskimi, skoszarowanymi w fabrykach i na lotnisku w Gubinie, wśród których dużą rolę odgrywał komunista warszawski Henryk Damięcki. (…) Wydatnej pomocy w zaopatrzeniu w żywność udzielali spadochroniarzom wywiezieni tam do pracy przymusowej robotnicy polscy i radzieccy. Miało to tym większe znaczenie, że brak żywności zmusiłby ich do zaopatrywania się u Niemców drogą rekwizycji, a to mogło doprowadzić do dekonspiracji i narażało na niebezpieczeństwo [4]. Dowódca grupy Kazimierz Cieliszak doskonale znał język niemiecki i dlatego bez problemu organizował wypady go Lubska, gdzie także zbierał informacje wywiadowcze oraz badał nastroje mieszkańców i ich nastawienie do toczącej się wojny.
W trakcie trzytygodniowej misji spadochroniarze codziennie nawiązywali łączność radiową. Nadali w sumie 23 meldunki, w tym 18 zawierających ważne informacje wywiadowcze. Wywiadowcy zdołali między innymi rozpracować system umocnień polowych w tym rejonie, zlokalizować lotniska i zamaskowane zakłady zbrojeniowe oraz ustalić ruchy poszczególnych jednostek wojskowych, w tym należących do 25 Dywizji Pancernej. W jednym z radiogramów pojawiła się też wzmianka dotycząca rejonu Krzystkowic: Na północny zachód od Lubska w kierunku Zasieki (Forst) znajduje się fabryka, gdzie produkują skrzydła do samolotów. W lesie 3 km na zachód od Krzystkowic (16 km na wschód od Lubska) znajduje się kombinat przemysłowy, w którym produkuje się broń i amunicję [5].
Zwiadowcy wykonali również jedną akcję sabotażową — 8 lutego 1945 roku wysadzili transport wojskowy na ważnej magistrali Wrocław — Berlin, w pobliżu Lubska i spowodowali trzydniową przerwę w kursowaniu pociągów. Niestety, na podjęcie kolejnych tego typu działań, z wiadomych względów, nie mieli odpowiedniej ilości materiałów wybuchowych.
Spadochroniarze funkcjonowali w skrajnie trudnych warunkach. Jak wspominał Józef Kuriata: Prawie każda nasza wyprawa do wsi kończyła się strzelaniną i natychmiastowym pościgiem. Wymagało to od nas wszystkich dużej odporności psychicznej i wytrzymałości. Czasami po akcji trzeba było całą noc maszerować, aby „odskoczyć” w innym kierunku. Obok braku żywności najmocniej odczuwaliśmy brak wody pitnej. Topiliśmy śnieg, ale można było to robić tylko w dzień, gdy nie było z daleka widać płomieni ogniska.
Zaczęły się obławy. Kilkunastoosobowe grupy złożone z żołnierzy i policji, z udziałem miejscowych przewodników z psami, jak też zainstalowane na samochodach pelengatory do namiaru radiostacji przeczesywały teren [6]. Zwiadowcy mieli jednak partyzanckie szczęście, pomimo że w starciach z nimi zginęło kilku niemieckich żołnierzy i żandarmów, oni wychodzili zwycięsko i coraz częściej przechwytywali niemieckich żołnierzy frontowych oraz dezerterów.