E-book
22.05
drukowana A5
47.32
Nacjonalistyczne oblicze Majdanu

Bezpłatny fragment - Nacjonalistyczne oblicze Majdanu

Wybór publicystyki z lat 2012—2015


Objętość:
302 str.
ISBN:
978-83-8104-633-6
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 47.32

Po raz pierwszy od czasów Reagana USA prą do światowego konfliktu. (…) Jak wcześniej Irak czy Afganistan, Ukraina została przekształcona w park rozrywki dla CIA, prowadzony osobiście przez dyrektora agencji Johna Brennana

John Pilger, The Guardian, 2014

Sojusz z pogrobowcami Bandery, którzy zdominowali Majdan, to najgorszy alians dla Polski jaki sobie można wyobrazić

Marek A. Koprowski, 2014

Wstęp

Niniejsza książka zawiera zbiór moich artykułów z lat 2012—2015 poświęconych renesansowi tzw. integralnego nacjonalizmu ukraińskiego w kontekście przewrotu politycznego na Ukrainie.

Wbrew temu co twierdzi proamerykańska i prokukraińska propaganda, rozpowszechniana m.in. przez polskie media, nacjonalizm ukraiński w wydaniu banderowskim nie jest marginesem życia politycznego pomajdanowej Ukrainy. Wręcz przeciwnie. Retoryką skrajnego nacjonalizmu posługują się wszystkie liczące się siły polityczne pomajdanowej Ukrainy. Potwierdził to m.in. ukraiński socjolog Wołodymyr Iszczenko, pracujący na Uniwersytecie Narodowym „Akademia Kijowsko-Mohylanska”. W wywiadzie dla brytyjskiego dziennika „The Guardian” stwierdził on, że mówienie o utracie znaczenia przez neobanderowców na podstawie braku sukcesu wyborczego partii „Swoboda” jest „krótkowzroczne i formalistyczne”. Retoryka i działania wielu polityków przedstawiających się jako centrowi, a nawet liberalni znacząco bowiem uderzają w nuty szowinistyczne, czym udało im się pozyskać elektorat nacjonalistyczny. Potwierdzeniem słuszności tej opinii jest przyjęcie 9 kwietnia 2015 roku przez ukraiński parlament — w którym wedle tzw. wiodących polskich mediów nie ma banderowców — ustawodawstwa heroizującego Organizację Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińską Powstańczą Armię oraz przewidującego sankcje karne za przypominanie ich zbrodni. Zdaniem Iszczenki „wyraźnie widoczna obecność skrajnej prawicy na Majdanie była jednym z czynników, przez który protest ten nie przerodził się w prawdziwie ogólnonarodowy ruch przeciw Janukowyczowi. Jednocześnie, obecność ta przygotowała grunt pod wojnę domową” (cyt. za: kresy.pl, 16.11.2014).

Nacjonalizm ukraiński był i jest przede wszystkim antypolski. Z dzisiejszej perspektywy historycznej można stwierdzić, że był to — i mimo taktycznego wyciszenia retoryki antypolskiej w 2014 roku — nadal jest najbardziej antypolski nurt polityczny w historii. Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów wydała państwu polskiemu wojnę na śmierć i życie już na początku lat 30. XX wieku. Struktury OUN prowadziły przeciw II Rzeczypospolitej działalność terrorystyczną, eskalując i brutalizując ją w taki sposób, żeby ściągnąć represje na ludność ukraińską, a tym samym storpedować możliwość jakiegokolwiek kompromisu polsko-ukraińskiego. Szowiniści ukraińscy brali udział w niemieckiej napaści na Polskę w 1939 roku, tak jak i brali udział w niemieckiej agresji na ZSRR w 1941 roku. Następnie w latach 1943—1944 dopuścili się ludobójstwa na Polakach z Wołynia i Małopolski Wschodniej, które pochłonęło co najmniej 130 tys. ofiar. Ze względu na niezwykle barbarzyński charakter tego ludobójstwa Ryszard Szawłowski określił je jako genocidum atrox (ludobójstwo okrutne, zwyrodniałe). Okrucieństwo tych zbrodni jest porównywalne tylko z okrucieństwem chorwackich ustaszy. Nie ma natomiast porównania ani ze zbrodniami niemieckim ani z sowieckimi.

Wydawałoby się, że te fakty historyczne powinny zniechęcać polskie elity polityczne do jakiejkolwiek współpracy politycznej z Ukrainą odwołującą się do tradycji tzw. integralnego nacjonalizmu ukraińskiego. Tak niestety nie jest. Powszechnie uważa się, że polska polityka wschodnia po 1989 roku ma swoje źródła w linii politycznej Jerzego Giedroycia, którego alians z nacjonalistami ukraińskimi jest najbardziej znany. Być może jednak elity polityczne III i IV RP realizują linię polityczną Mykoły Łebedzia — prowidnyka OUN-B, odpowiedzialnego za ludobójstwo wołyńskie, a także wpływowego agenta CIA, który w latach 80. XX wieku postulował włączenie polskich antykomunistów do antysowieckich działań firmowanych przez neobanderowców. Przykłady takiej współpracy banderowców z opozycją polityczną w PRL są znane (m.in. z Konfederacją Polski Niepodległej na forum Światowej Ligi Antykomunistycznej).

Polska aktywnie popierała zarówno „pomarańczową rewolucję” jak i „Euromajdan”, przyczyniając się w tym drugim przypadku do wejścia neobanderyzmu na główną scenę polityczną Ukrainy. Robiła to i robi nie w imię polskiej racji stanu, która definiowana przez odwoływanie się do dawnych koncepcji prometeizmu miałaby polegać na odpychaniu Rosji od Europy, ale w imię amerykańskiejpolityki globalnej. Popierając przewrót kijowski 2014 roku i jego następstwa Polska weszła nie tylko w ostry konflikt z Rosją, ale stała się liderem antyrosyjskiej nagonki w Europie, ponosząc wszelkie negatywne skutki tych działań. Proukraińskim działaniom, zarówno obozu rządzącego jak i głównej partii opozycyjnej, towarzyszy bagatelizowanie problemu renesansu nacjonalizmu ukraińskiego oraz lekceważenie pamięci o ofiarach ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego. Polityka polska na kierunku ukraińskim (a także białoruskim, litewskim i rosyjskim) ma więc charakter antypolski. Jest to przede wszystkim polityka nieracjonalna, której poza Polską i Litwą nie prowadzi żadne z państw Europy Środkowej, polityka połączona z zupełną dezinformacją opinii publicznej.

Taki stan rzeczy wynika z dwóch przyczyn. Pierwszą jest siła lobby ukraińskiego (neobanderowskiegho) w Polsce po 1989 roku. To nie tylko wpływowy i wspierany materialnie przez władze Związek Ukraińców w Polsce, ale także liczne media, organizacje pozarządowe i politycy ulokowani zarówno w partii rządzącej jak i opozycyjnej. Drugą przyczyną jest polityczna zależność polskiej sceny politycznej od USA i Unii Europejskiej. O ile Polska Ludowa przeszła w latach 1944—1989 ewolucję od totalitaryzmu i polityczno-ekonomicznej zależności od ZSRR do niepodległości i demokracji — co było zasługą nie tylko tzw. opozycji demokratycznej, ale także polskiego skrzydła w PZPR — to III RP przeszła po 1989 roku ewolucję w kierunku odwrotnym. Od niepodległości do polityczno-ekonomicznej zależności od USA i UE oraz od demokracji do oligarchizacji państwa. To jest zasadnicza przyczyna fatalnej polityki polskiej na kierunku ukraińskim jak i innych patologii polskiego życia narodowego i politycznego.

W rezultacie kijowskiego puczu, przy aplauzie i pomocy polskich elit, obalono jedynego prezydenta Ukrainy, o którym można powiedzieć, że był propolski, a przynajmniej Polsce życzliwy. Wiktor Janukowycz nie tylko sprzeciwiał się kultowi Bandery, ale chciał utrzymać równy dystans zarówno do Wschodu jak i Zachodu. Ukraina pod rządami jego obozu politycznego stanowiła z polskiego punktu widzenia czynnik najbardziej pożądany jako bufor pomiędzy Zachodem i Rosją. Ukraina oligarchiczno-nacjonalistyczna, wprzęgnięta na siłę w orbitę wpływów USA i UE oraz skonfliktowana z Rosją, nie tylko będzie czynnikiem destabilizacji w regionie, ale wbrew temu co wmawia się Polakom nie polepszy bezpieczeństwa geostrategicznego Polski. Wyciszenie przez neobanderowców ze względów taktycznych antypolskiej retoryki nie oznacza bynajmniej, że do niej nie powrócą i nie podejmą wrogich wobec Polski działań w sprzyjających im okolicznościach. Ponadto nic bardziej nie naraża bezpieczeństwa geostrategicznego Polski niż bezkrytyczne angażowanie się po stronie władzy w Kijowie w ukraińską wojnę domową i konflikt ukraińsko-rosyjski.

Skalę tego bezkrytycznego zaangażowania, a przy okazji dezinformacji i manipulacji polskich mediów, zarówno prorządowych jak i kojarzonych z Prawem i Sprawiedliwością, widać chociażby po przemilczeniu przed polską opinia publiczną wyników śledztwa dziennikarskiego agencji Reutera w sprawie masakry na „Euromajdanie” w lutym 2014 roku. Ze śledztwa tego wyłania się obraz zupełnie inny od tego, jakim karmiły opinię publiczną w Polsce media od lewa do prawa, a w szczególności te mieniące się „strefą wolnego słowa”. Według Reutera to nie milicja, ale demonstranci mieli pierwsi otworzyć ogień. Dowodzący oddziałami Berkutu Dmitrij Sadownik miał dać rozkaz strzelania dopiero wtedy, gdy wśród milicjantów pojawiły się ofiary użycia broni palnej przez demonstrantów. Sadownik „zaginął” w niewyjaśnionych okolicznościach i „zginęła” również broń oraz amunicja, z której miano strzelać do protestujących. Z kolei dr Iwan Kaczanowski z uniwersytetu w Ottawie opublikował raport analizujący minuta po minucie wydarzenia w Kijowie z 20 lutego 2014 roku na podstawie podsłuchów funkcjonariuszy Berkutu i Alfy, komunikatów spikera z majdanowej sceny oraz wyników sekcji zwłok ofiar i komunikatów BBC. Wyniki jego badań potwierdzają, że pierwsze strzały padły ze strony „Euromajdanu”, a wszystkie ofiary zostały zabite z broni myśliwskiej, której nie używają służby bezpieczeństwa. Tego typu informacje zbywa się jednak w Polsce określeniem „rosyjska propaganda”, co dowodzi politycznej niesamodzielności, ignorancji i ogromnego zakłamania obozu adherentów „wolnej Ukrainy”. Żaden logiczny argument nie jest w stanie trafić do polskich wyznawców „wiary ukrainnej”, zapatrzonych w archaiczne koncepcje prometeizmu i Międzymorza lub po prostu wykonujących tylko polecenia płynące z Waszyngtonu i Brukseli.

Prezentowane artykuły nie są „poprawne politycznie”. Przedstawiają one diametralnie odmienny punkt widzenia od narzucanego przez oficjalną polską, zachodnią i amerykańską propagandę. Oparte są jednak na faktach, w tym także historycznych. Niejednokrotnie mają charakter polemiczny wobec uprawianej w Polsce na polu historycznym i politycznym propagandy proukraińskiej oraz wobec ukraińskiej polityki historycznej. Moim celem nie było i nie jest prezentowanie optyki „prorosyjskiej”. Prezentuję optykę własną, opartą na własnej wiedzy historycznej i aktualnych faktach. Kiedy w 2012 roku zaczynałem pisać o wydarzeniach politycznych na Ukrainie w kontekście rosnącego kultu Bandery na zachodzie Ukrainy i oficjalnej polskiej ignorancji w tej tematyce, nie podejrzewałem w jakim kierunku rozwiną się wydarzenia polityczne. Nie podejrzewałem, że zostanę kronikarzem procesu odrodzenia banderowskiego nie tylko na zachodniej Ukrainie. Wolałbym nim nie zostać. Chciałbym aby historia z przeszłości i wydarzenia ze współczesności nie miały miejsca. W swojej publicystyce pragnę wykazać, że jakiekolwiek odwoływanie się do spuścizny Dmytro Doncowa i Stepana Bandery jest drogą donikąd. Ta droga zaprowadziła Ukrainę do wojny domowej i rozpadu państwa, a może doprowadzić też do podpalenia Europy i świata.

Klęska polityki polskiej wobec Ukrainy

1 stycznia 2012 roku — w 103 rocznicę urodzin Stepana Bandery — odsłonięty został we Lwowie „panteon chwały”, którego centralnym elementem jest właśnie ogromny pomnik Bandery, przypominający formą monumenty Lenina i Stalina stawiane w ZSRR. Jest to nie tylko pomnik odrodzonego szowinizmu ukraińskiego, ale także pomnik bankructwa polityki polskiej, która do tego odrodzenia znacząco się przyczyniła.

Na początku lat 90-tych XX wieku tzw. elity solidarnościowe przyjęły, że odrodzona Ukraina ma być najważniejszym partnerem Polski na Wschodzie. Nie był to pogląd nowy, ponieważ od lat lansował go Jerzy Giedroyć i jego środowisko polityczne. Przyjęcie opcji Giedroycia oznaczało m.in. przejście do porządku dziennego nad „trudnymi sprawami” z przeszłości. Okazało się wkrótce, że tych „trudnych spraw” z przeszłości w stosunkach z Ukrainą jest więcej niż w stosunkach z Rosją. Przejście do porządku dziennego nad „trudnymi sprawami” odbywało się poprzez zakłamywanie historii oraz lekceważenie głosu świadków, którzy przeżyli banderowskie ludobójstwo. Przyjęcie przez polski parlament uchwały potępiającej operację „Wisła” i zrównującej ją z ludobójstwem popełnionym przez UPA było pierwszym poważnym sygnałem, w jakim kierunku zmierza polityka polska. Zmierzała od początku w ślepy zaułek i powinno się to stać jasne niemal natychmiast dla inicjatorów wspomnianej uchwały, ponieważ do dnia dzisiejszego nie doczekali się oni rewanżu w postaci uchwały ukraińskiego parlamentu potępiającej zbrodnie OUN-UPA.

Przez prawie 20 lat ton w narracji o stosunkach polsko-ukraińskich nadawali tacy historycy jak Ryszard Torzecki oraz publicyści i politycy z okolic salonu michnikowskiego jak Bogumiła Berdychowska, Bohdan Osadczuk, Henryk Wujec, Jacek Kuroń, Paweł Smoleński, Agnieszka Arnold i in. To dzięki nim weszły do obiegu eufemizmy o „konflikcie polsko-ukraińskim”, „bolesnych wydarzeniach”, „wspólnej winie” itp. Na margines debaty publicznej spychano każdego, kto chciał mówić o ludobójstwie i zbrodniczej ideologii OUN-UPA. Wypróbowanym w III RP sposobem przyklejano takim ludziom łatkę „oszołomów”, czy „nacjonalistów”, która automatycznie wykluczała ich z debaty. Jest zresztą bardzo znamienna ta zapamiętałość środowiska michnikowskiego do tropienia na każdym kroku „polskiego nacjonalizmu” w sytuacji, gdy jakoś nie przeszkadzał im i nie przeszkadza nacjonalizm ukraiński — w przeciwieństwie do polskiego zbrodniczy i patologiczny.

Jak traktowano w III RP ludzi upominających się o prawdę odnośnie OUN i UPA najlepiej pokazuje przykład Wiktora Poliszczuka, którego salon michnikowski zdemaskował jako „agenta Rosji” i który do dzisiaj jest w III RP „autorem kontrowersyjnym”, przemilczanym nawet na uniwersytetach. Przekonałem się o tym niedawno, gdy przypadkowo zetknąłem się z pewnym studentem ukrainoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim (studiującym pod kierunkiem prof. Grzegorza Motyki). Jak szczerze wyznał, nazwiska Poliszczuk nigdy nie słyszał.

Przełomowym krokiem w realizacji linii politycznej Giedroycia wobec Ukrainy było poparcie tzw. „pomarańczowej rewolucji” w 2004 roku. Ten przewrót polityczny poparły bezwarunkowo pod dyktando USA wszystkie znaczące siły polityczne w Polsce. Trzeba przypomnieć, że wśród popierających „pomarańczową rewolucję” znajdowali się tacy mężowie stanu jak m.in. Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, Adam Michnik, Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Henryk Wujec, Włodzimierz Cimoszewicz, Władysław Bartoszewski, Bronisław Komorowski, Donald Tusk, Paweł Kowal, Michał Kamiński, Lech i Jarosław Kaczyńscy oraz Marek Jurek. Żaden z nich nawet nie pokusił się o najbardziej elementarne zadbanie o polski interes polityczny — na co zwrócił uwagę Stanisław Michalkiewicz — a mianowicie o to, żeby postawić przyjaciołom z CIA jeden warunek — że nie chcemy mieć banderowców jako partnerów politycznych, których będziemy popierać; niech CIA znajdzie kogoś innego.

Po „pomarańczowej rewolucji” była Pawłokoma — szczególnie bolesny zawód dla tych środowisk kresowych i patriotycznych, które wiązały swoje nadzieje z prezydenturą Lecha Kaczyńskiego. Zamiast twardego postawienia w stosunkach z „pomarańczową” Ukrainą kwestii prawdy historycznej nastąpiła akomodacja do ukraińskiej polityki historycznej, dalsze relatywizowanie historii oraz próby marginalizacji osób i środowisk upominających się o prawdę.

Otrzeźwieniem dla prezydenta L. Kaczyńskiego był dopiero dekret Juszczenki o nadaniu Banderze tytułu bohatera Ukrainy w styczniu 2010 roku. Wtedy dopiero zdobył się na spóźniony głos protestu. Uczciwie trzeba przyznać, że był to jak do tej pory najmocniejszy głos protestu ze strony polskiego polityka wobec działań opcji neobanderowskiej na Ukrainie.

„Pomarańczowa rewolucja” zakończyła się klęską dzięki fatalnym rządom i wzajemnemu konfliktowi Juszczenki z Tymoszenko, ale przede wszystkim dzięki temu, że w 2009 roku USA porzuciły Ukrainę, wycofując się trwale z Europy Wschodniej. Dzisiaj po „pomarańczowej rewolucji” zostało 17 pomników Bandery na zachodniej Ukrainie z „panteonem chwały” we Lwowie włącznie oraz rosnąca w siłę partia neobanderowska o absurdalnej nazwie „Swoboda”.

Nie można tutaj nie zadać pytania, gdzie dzisiaj są ci wszyscy politycy i „intelektualiści”, którzy wspierali „pomarańczową rewolucję”? Dlaczego wobec wydarzenia, które miało miejsce we Lwowie 1 stycznia 2012 roku milczy polski MSZ? Gdzie jest Andrzej Wajda, który wraz z innymi „autorytetami” skutecznie przeciwdziałał w 2009 roku powstaniu w Warszawie pomnika ofiar banderowskiego ludobójstwa? Gdzie dzisiaj jest Henryk Wujec — który sam siebie mianował „rzecznikiem pojednania polsko-ukraińskiego”? Jego działalność na stanowisku tego „rzecznika” sprowadzała się jak na razie do gromienia tych, którzy śmieli mieć wątpliwości co do słuszności polityki zakłamywania i relatywizowania historii stosunków polsko-ukraińskich.

Gdzie są polskie media z „Gazetą Wyborczą” na czele, z taką zaciekłością tropiące „polski nacjonalizm”? A co z ukraińskim nacjonalizmem — w przeciwieństwie do polskiego całkiem realnym, nie wyimaginowanym?

Co z takim np. panem Jurijem Michalczyszynem (ur. w 1983 r.), byłym skinheadem, radnym Lwowskiej Rady Miejskiej z ramienia Ogólnoukraińskiego Zjednoczenia „Swoboda” i wiceprzewodniczącym obwodowych władz tej partii we Lwowie? W kwietniu 2011 roku Michalczyszyn — komentując uhonorowanie przez Lwowską Radę Miejską terrorysty OUN Mykoły Łemyka (wykonawcy zamachu na urzędnika konsulatu ZSRR we Lwowie Aleksieja Majłowa 21 października 1933 roku) — powiedział (cyt. za ZAXID.NET): „Dla mnie Mykoła Łemyk jest bohaterem zdecydowanie pozytywnym. To wzór do naśladowania w ekstremalnych warunkach politycznych. Jeśli mnie intuicja nie zawodzi, to my zbliżamy się do takich warunków. Dlatego chciałbym powiedzieć, że my działamy nie tylko odtwarzając wzorce przeszłości, ile w ramach przygotowań do przyszłych zdarzeń, w przyszłości. (…) My uznajemy kult siły w służbie idei. Idea ukraińskiej nacji przewiduje priorytet Ukraińca przed innymi ideami — życie i zdrowie Ukraińca ponad wszystkie inne względy. Gdy przy zagrożeniu dla tych wartości konieczne jest działanie, związane z pozbawieniem życia wrogo nastawionego do Ukraińca osobnika, oczywiście takie działanie musi być zrealizowane. (…) To jest moje stanowisko, to jest stanowisko partii, to jest nasz styl pracy. W przyszłości, mam nadzieję, da to swoje rezultaty. Młodzież myśli kategoriami „cool”, „nie cool”. Chcemy sprawić, aby postępowanie takie, jak postąpił Łemyk, było cool”.

Z kolei 6 maja 2011 roku Michalczyszyn nazwał zagładę Żydów podczas drugiej wojny światowej (w której nacjonaliści ukraińscy też przecież mają swój niemały wkład) „światłym okresem” w historii Europy (cyt. za www.uainfo.net.ua).

Przy okazji odsłonięcia banderowskiego „panteonu chwały” 1 stycznia 2012 roku Michalczyszyn powiedział, że przyjdzie czas, że we Lwowie będzie nie tylko stadion i lotnisko imienia Bandery, ale cały Lwów będzie imienia Bandery (Banderastadt czy Бандерамiсто?).

A co z wypowiedzią lidera „Swobody” Ołeha Tiahnyboka, że w granicach „Wielkiej Ukrainy” znajdzie się także 19 powiatów leżących w województwach podkarpackim i lubelskim, czyli współczesne polskie Kresy Wschodnie?

Tiahnybok ze swoją partią pretenduje do zdobycia władzy (albo przynajmniej znaczącej pozycji) na Ukrainie w tegorocznych wyborach parlamentarnych (w ostatnich wyborach samorządowych „Swoboda” zdecydowanie wygrała na zachodzie Ukrainy). W programie partii „Swoboda” mamy tak bliskie „europejskim wartościom” postulaty (oprócz budowy „Wielkiej Ukrainy”) jak: nacjonalizacja wielkiego biznesu, bezwzględne rozprawienie się z korupcją, walka ze „zgniłym” wpływem kultury Zachodu, ograniczenie swobód obywatelskich i wprowadzenie „systemu wodzowskiego”. To nie jest żadna „polityczna retoryka”. Oni te hasła traktują poważnie. Jeżeli władze Lwowa, których nie stać na wiele koniecznych inwestycji w tym jednym z najbardziej zaniedbanych miast Ukrainy, potrafiły wyasygnować 1,2 mln USD na zbudowanie banderowskiego „panteonu chwały”, świadczy to dobitnie, że oni traktują swój program polityczny poważnie.

Równocześnie z budową pomników Bandery i upamiętnianiem różnych watażków UPA na zachodzie Ukrainy blokowane są wszelkie próby upamiętnienia ofiar nacjonalistów ukraińskich. Mylił się pan Wujec krzycząc w telewizji do księdza Isakowicza-Zaleskiego, że przecież na mogiłach ofiar UPA „stają krzyże”. Tak stają krzyże, tylko że nie wolno pod tymi krzyżami napisać kto i kiedy zamordował te ofiary. Nawet jeżeli stają krzyże, to dosłownie naprzeciw budowane są pomniki katów (jak w Janowej Dolinie, obecnie Bazaltowe) lub instalowane są tablice informujące, że sprawcami zbrodni byli Niemcy (jak w Hucie Pieniackiej).

Przez ulice miast w zachodnich obwodach Ukrainy maszerują ku czci Bandery grupy nacjonalistycznej młodzieży z płonącymi pochodniami. W lasach Gorganów i Czarnohory ćwiczą paramilitarne bojówki „Swobody”. Czasem przeprowadzają też „rekonstrukcje historyczne” walk UPA. Z kim zamierzają dzisiaj walczyć?

Tego nie potrafią zauważyć wiodące polskie media, zajmujące się aktualnie, po zażegnaniu groźby „faszyzmu” w Polsce ze strony J. Kaczyńskiego, tropieniem wyimaginowanego „faszyzmu” Viktora Orbana na Węgrzech. Prawdziwy faszyzm wyrasta tymczasem za południowo-wschodnią granicą, a do jego odrodzenia znacząco przyczyniły się polskie „elity”.

Rosnący w siłę agresywny nacjonalizm nie jest właściwością tylko Ukrainy. Z tym samym mamy do czynienia na Litwie, gdzie usiłuje się niszczyć polskie szkolnictwo i lituanizować na siłę polską mniejszość. Rozpętana przez władze litewskie antypolska histeria spowodowała, że według sondaży ponad 50 proc. Litwinów nie chce mieć Polaków za sąsiadów. Warto dodać, że Litwa także została uznana przez polskie „elity” za „strategicznego partnera”, a utrzymywanie z nią dobrych stosunków było „priorytetem” kolejnych polskich rządów i prezydentów. Priorytetem realizowanym kosztem mieszkających na Wileńszczyźnie Polaków, uważanych przez władze litewskie (a szczególnie przez obecne, w gronie których są epigoni szaulisów) za obywateli drugiej kategorii.

Nie lepiej jest również w Niemczech — u najważniejszego „strategicznego partnera” III RP i „adwokata” Polski w Unii Europejskiej. Na początku stycznia 2012 roku niemiecki minister kultury Bernard Neumann poinformował, że został zaakceptowany projekt budowy w Berlinie centrum upamiętniającego niemieckie przesiedlenia po drugiej wojnie światowej. Centrum to będzie ukazywać cierpienia niemieckich przesiedleńców przy całkowitym pominięciu kwestii odpowiedzialności Niemiec za wywołanie drugiej wojny światowej i niemieckich zbrodni, które były przyczyną podjęcia przez aliantów decyzji o przesiedleniach.

Kreowanie martyrologii „wypędzonych” sprzyja w Niemczech coraz większemu relatywizowaniu historii. Dowodem tego jest m.in. artykuł pt. „Masowe ludobójstwo niemieckiego narodu po drugiej wojnie światowej”, który ukazał się 29 grudnia 2011 roku na stronie www.brd-schwindel.org. Czytamy w nim m.in., że „Polacy jak hieny poruszali się pomiędzy Rosjanami i wyciągali swoje niemieckie ofiary, mężczyzn, kobiety i dzieci, które natychmiast wysyłali do obozów i więzień, gdzie byli zabijani i torturowani” (cyt. za „Nasz Dziennik” nr 4 z 5—6 stycznia 2012 r.).

Polskie władze, które przyjęły zasadę, żeby nie drażnić sąsiadów, nie reagują wcale lub reagują połowicznie na rosnący w siłę szowinizm ukraiński, dyskryminację mniejszości polskiej na Litwie i politykę historyczną Niemiec. Zresztą obecny rząd nie prowadzi żadnej polityki zagranicznej, tylko „wpisuje się” w politykę Unii Europejskiej. Minister Sikorski nawet nie próbuje tego ukrywać.

W sytuacji coraz bardziej realnego rozpadu Unii Europejskiej i bankructwa utopii „wspólnego europejskiego domu” jest wysoce prawdopodobne, że Polska ze słabym i niewydolnym państwem, zrujnowaną gospodarką i siłami zbrojnymi w stanie rozkładu znajdzie się oko w oko z rosnącymi w siłę agresywnymi nacjonalizmami u sąsiadów wschodnich i zachodnich. Historia czasem się powtarza i nie zawsze jako parodia.


„Kresowy Serwis Informacyjny” nr 2 (9)/2012, s. 19.

Banderowcy wchodzą na scenę polityczną Ukrainy

28 października 2012 roku odbyły się wybory do Rady Najwyższej Ukrainy. Przeciętny konsument polskojęzycznych mediów mógł się dowiedzieć jedynie o domniemanych nadużyciach rządzącej Partii Regionów (która nie jest lubiana przez polskie media, więc oczywiste, że były nadużycia). Dowiedział się także o zajęciu drugiego miejsca przez hołubioną w polskich mediach „Batkiwszczynę” byłej premier J. Tymoszenko i o wyrażeniu zatroskania o stan demokracji na Ukrainie (z powodu domniemanych nadużyć) przez prezydenta B. Komorowskiego. Nie dowiedział się jednak, że wybory te znacząco przemeblowały scenę polityczną Ukrainy. Wszystkie komentarze kończyły się na tym, że trzecie i czwarte miejsce zajęły dziwaczna partia UDAR i Komunistyczna Partia Ukrainy. Rzadko i oględnie wspominano o tym kto zajął piąte miejsce, a jeżeli już wspominano to tak, żeby odbiorca medialnego szumu nie zorientował się o co i kogo chodzi.

Piąte miejsce w wyborach ukraińskich zajęło Ogólnoukraińskie Zjednoczenie „Swoboda” — spadkobierca i kontynuator nacjonalistyczno-faszystowskiej tradycji Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii. Formacja ta zdobyła 10,44 proc. głosów i 38 mandatów poselskich (25 z listy krajowej i 13 w okręgach jednomandatowych), po raz pierwszy przekraczając próg wyborczy i stając się tym samym jedną z głównych sił politycznych Ukrainy. Na OZ „Swoboda” głosowało ogółem 2 129 906 wyborców i to nie tylko we wschodniej części kraju (dawnych polskich Kresach Wschodnich), gdzie dotychczas miała największe poparcie, ale także w stołecznym Kijowie. Tym samym marsz po władzę, zapowiedziany przez kierownictwo neobanderowskiej formacji przy okazji wygrania przez nią wyborów lokalnych we wschodnich obwodach Ukrainy w 2010 roku, stał się faktem. Zajęcie miejsca piątej siły politycznej w kraju jest tylko etapem tego marszu. Cel ostateczny — czego nie ukrywają przywódcy OZ „Swoboda” — stanowi zdobycie władzy w całym kraju.

Nie ulega wątpliwości, że „Swoboda” jest faktycznym zwycięzcą tegorocznych wyborów parlamentarnych na Ukrainie. Nie można oprzeć się refleksji, że wejście neobanderowców na główną scenę polityczną Ukrainy jest m.in. zasługą wszystkich polskich rządów i prezydentów po 1989 roku, uznających za swój priorytet „wspieranie Ukrainy” jako „strategicznego partnera” Polski na Wschodzie. Rezultatem tej jednostronnej miłości są liczne pomniki Bandery i Szuchewycza we wschodnich obwodach Ukrainy, neobanderowska frakcja w ukraińskiej Radzie Najwyższej i coraz potężniejsze neobanderowskie lobby w Polsce, dyktujące władzom w Warszawie politykę wobec Ukrainy, w tym, przede wszystkim politykę historyczną.

Czym faktycznie jest OZ „Swoboda”? Partia ta powstała w 1989 roku, a więc w okresie gorbaczowowskiej piereiestrojki w ZSRR. Po ogłoszeniu niepodległości Ukrainy (24 sierpnia 1991 roku) oficjalnie ogłoszono powstanie późniejszej „Swobody” w dniu 13 października 1991 roku (formalna rejestracja nastąpiła 16 października 1995 roku). Do 24 lutego 2004 roku obecna „Swoboda” nosiła nazwę Socjal-Nacjonalistyczna Partia Ukrainy. Warto zwrócić uwagę na tę nazwę nawiązującą wprost do nazwy Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotniczej (NSDAP), przywołującą nie tylko ideologię banderowską, ale wprost ideologię hitlerowską — ideologię narodowego socjalizmu.

Przywódcą partii był od początku Ołeh Tiahnybok (ur. 1968), wówczas student medycyny, który nigdy nie krył swoich skrajnie nacjonalistycznych i neonazistowskich poglądów. Wśród twórców Socjal-Nacjonalistycznej Partii Ukrainy, oprócz różnych grup nacjonalistycznych o proweniencji neobanderowskiej, byli również członkowie kół weteranów sowieckiej inwazji w Afganistanie. W moim przekonaniu są oni tropem wiodącym wprost do sowieckich służb specjalnych. Jaki interes miały te służby w restytucji ruchu neobanderowskiego, zważywszy na antyrosyjskie oblicze nacjonalizmu ukraińskiego? Nie wiem, ponieważ funkcjonariusze KGB, a obecnie FSB mi się nie spowiadają. Pragnę tylko zwrócić uwagę, że mimo antyrosyjskiego i antysowieckiego oblicza Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (w tym zamachu na konsulat ZSRR we Lwowie w 1933 roku) była ona początkowo wspierana przez służby specjalne ZSRR. Do tradycji rosyjskich służb specjalnych (jeszcze z okresu caratu) należy też tworzenie różnych ruchów rewolucyjnych i ekstremistycznych celem kreowania polityki wewnętrznej. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że poszlaki udziału służb specjalnych ZSRR w powstaniu Socjal-Nacjonalistycznej Partii Ukrainy świadczą o tym, że OZ „Swoboda” jest obecnie wspierana przez służby specjalne Rosji. Dowodów na to nie mam i wydawałoby się to nielogiczne ze względu na jej wspomniane antyrosyjskie nastawienie. Niemniej jednak na Wchodzie niczego wykluczyć się nie da.

O ideologii OZ „Swoboda” trudno raczej wnioskować z oficjalnie głoszonych haseł, wśród których mamy m.in.: system prezydencki, wybieralność sędziów, walkę z korupcją, „derusyfikację” kraju i uniezależnienie od Rosji, likwidację autonomii Krymu, likwidację rosyjskiej bazy wojskowej w Sewastopolu, wyjście Ukrainy ze Wspólnoty Niepodległych Państw i inne wcale jeszcze nie tak skrajne postulaty. O ideologii OZ „Swoboda” należy wnioskować z kilkudziesięciu pomników upamiętniających postacie Bandery i Szuchewycza oraz Ukraińską Powstańczą Armię, które zdobią dzisiaj rządzone przez „Swobodę” wschodnie obwody Ukrainy. O ideologii OZ „Swoboda” należy wnioskować z wypowiedzi jej lidera, który przy okazji celebrowania 102. rocznicy urodzin Stepana Bandery w Uhrynowie Starym powiedział, że „Tylko narodowa rewolucja jest w stanie zbudować na Ukrainie ustrój społeczny, który będzie odpowiadał większości obywateli kraju” i że rewolucja ta będzie „krwawa i bezlitosna w stosunku do wrogów Ukrainy” (nawiązanie wprost do proklamacji „rządu” J. Stećki z 1941 roku głoszącej, że „władza nasza będzie okrutna”)

O ideologii OZ „Swoboda” świadczy już sama fryzura pana Tiahnyboka, wzorowana na fryzurze Heinricha Himmlera (tzw. SS-Militarfason). O ideologii tej można też wnioskować z wypowiedzi pozostałych liderów, jak Mychalczyszyna („uznajemy kult siły w służbie idei. Idea ukraińskiej nacji przewiduje priorytet Ukraińca przed innymi ideami — życie i zdrowie Ukraińca ponad wszystkie inne względy”), Nowożeńca (specjalizującego się w organizowaniu ataków na polskie grupy przybywające do Huty Pieniackiej) i innych. Liderzy OZ „Swoboda” wielokrotnie powtarzali też żądania rozszerzenia granic obecnego państwa ukraińskiego, w tym m.in. o 19 powiatów znajdujących się na terenie województw podkarpackiego, małopolskiego i lubelskiego.

Nie ulega zatem wątpliwości, że mamy do czynienia z groźnym ruchem neobanderowskim i neonazistowskim oraz — o czym wytrwale milczą polskie media — skrajnie antypolskim. Nie ulega też wątpliwości, że ruch ten dostał wiatru w żagle po tzw. Pomarańczowej Rewolucji, którą wspierały liczne zastępy emisariuszy i polityków z wszystkich głównych partii politycznych Polski.

I tu dochodzimy do kwestii zasadniczej. Jak zareagowały elity polityczne Polski na fakt wejścia OZ „Swoboda” na główną scenę polityczną Ukrainy? Wydawałoby się, że ze strony wszystkich partii politycznych reprezentowanych w Sejmie powinny paść słowa co najmniej zaniepokojenia. Może nawet Sejm powinien przyjąć uchwałę wyrażającą dezaprobatę dla odradzania się tendencji neobanderowskich i neonazistowskich na Ukrainie. A jaką mamy reakcję?

Ano taką, że prezydent RP dzwoni do prezydenta Ukrainy i poucza go w sprawie standardów demokratycznych. Cokolwiek by nie sądzić o Wiktorze Janukowyczu, to jednak w kontekście sukcesu OZ „Swoboda” nie można nie zauważyć, że to nie on stanowi na Ukrainie zagrożenie dla podstawowych standardów już nie tyle demokratycznych, co cywilizacyjnych. Mamy taką reakcję, że z obozu rządzącego w Polsce wychodzi inicjatywa potępienia przez Sejm operacji „Wisła”, uporczywie nazywanej za neobanderowską propagandą akcją „Wisła”. Mało tego. Uchwała ta ma iść znacznie dalej niż uchwała Senatu z 1990 roku, ponieważ operacja „Wisła” ma zostać uznana za pogwałcenie „podstawowych praw człowieka”, co oznacza, że żyjący jeszcze weterani Wojska Polskiego mogą być ścigani za udział w ludobójstwie, a weterani UPA staną w aureoli niewinnych ofiar. Projekt uchwały został przyjęty 8 listopada 2012 roku jednomyślnie przez sejmową komisję mniejszości narodowych i etnicznych, której przewodniczącym jest Myron Sycz — poseł Platformy Obywatelskiej oraz działacz Związku Ukraińców w Polsce. Jednomyślnie, to znaczy, że za projektem głosowali posłowie Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości. Ekspertami komisji byli prawnik Piotr Fedusio i historycy Jewhen Misyło, Roman Drozd, Bohdan Halczak i Grzegorz Motyka. Z wyjątkiem Grzegorza Motyki wszyscy pozostali są Ukraińcami i działaczami Związku Ukraińców w Polsce, znanymi ze swojego probanderowskiego nastawienia.

Uchwała ta — jeśli zostanie podjęta przez Sejm — będzie ze strony elit politycznych Polski plunięciem w twarz dla środowisk kresowych na 70. rocznicę „tragicznych wydarzeń na Wołyniu” oraz prezentem dla pana Ołeha Tiahnyboka. Nie muszę dodawać, że prezentem pożądanym, idącym po linii forsowanej przez niego polityki historycznej.

Dla tych, którzy jeszcze nie rozumieją jakie są źródła takiej postaw głównych sił politycznych Polski zacytuję pana Zygmunta Berdychowskiego: „trzeba rozmawiać o nowych instytucjach prawnych, trzeba podpisać nowy traktat, trzeba oswajać Polaków, Niemców, Słowaków, wszystkich tych, którzy tworzą Unię Europejską, że w niedalekiej przyszłości Europa musi być jednym państwem” (cyt. za: „Kurier Galicyjski” nr 17 z 14—27 września 2012 r.). Jednym państwem, w którym — czego już pan Berdychowski nie dodał — nie będzie miejsca nie tylko na polskie stocznie, huty czy rolnictwo, ale także na polską politykę historyczną. W tym jednym europejskim państwie „starsi i mądrzejsi” — że użyję określenia z repertuaru redaktora Michalkiewicza — wyznaczyli bowiem Polsce pozycję przedmiotową, a nie podmiotową.


„Kresowy Serwis Informacyjny” nr 12 (19)/2012, s. 22—23

Profanacja ofiar banderowskiego ludobójstwa

Kiedy w czerwcowym numerze „Kresowego Serwisu Informacyjnego” opublikowałem artykuł pt. „Operacja Wisła była konieczna” nie sądziłem, że poruszona w nim tematyka stanie się wkrótce tak aktualna. Oto bowiem 8 listopada, a potem 6 grudnia 2012 roku komisja mniejszości narodowych i etnicznych Sejmu, kierowana przez posła Platformy Obywatelskiej Mirona Sycza, przyjęła skandaliczny projekt uchwały potępiającej operację „Wisła”, nazywaną konsekwentnie (zgodnie z propagandową terminologią ukraińską) akcją „Wisła”. Projekt ten idzie znacznie dalej niż uchwała Senatu z 1990 r. Czytamy w nim http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114877,13005197).., że „w czasie trwania tej akcji zastosowano właściwą dla systemów totalitarnych zasadę odpowiedzialności zbiorowej, która nigdy nie może być podstawą polityki demokratycznego państwa”. Uzasadniając projekt uchwały przewodniczący Sycz stwierdził m.in., że „podczas akcji „Wisła” cywilną ludność narodowości ukraińskiej i osoby należące do łemkowskiej grupy etnicznej wysiedlono, by — jak głosiła oficjalna propaganda — pozbawić zaplecza oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii. (…) Tymczasem komunistyczne władze poświęcały się przede wszystkim walce z polskim podziemiem i opozycją polityczną”, oraz dalej: „wysiedlenia stanowią bolesny cierń utrudniający pojednanie narodów, które nawzajem od siebie wiele wycierpiały w historii, (…) a akcję „Wisła” potępił już Senat w 1990 r. (..) komisja otrzymała wiele pism, zarówno popierających, jak i potępiających projekt uchwały. W związku z tym, że zbliża się rocznica tragicznych wydarzeń wołyńskich uważam, że zarówno polski Sejm, jak i Radę Najwyższą Ukrainy stać na to, by w sposób godny i pokojowy zamknąć wspólnie tę tragiczną historię naszych narodów” (cyt. za „Gazetą Wyborczą”, m.in

Z tych słów już widać jaka jest intencja projektodawców uchwały i jakie są rzeczywiste powody jej forsowania. To przypadająca w przyszłym roku 70. rocznica — jak to ujął poseł Sycz — „tragicznych wydarzeń wołyńskich” (jest to propagandowe określenie stosowane przez pogrobowców nacjonalizmu ukraińskiego wobec ludobójstwa popełnionego przez OUN-UPA na Polakach) skłoniła środowiska neobanderowskie, których eksponentem jest Związek Ukraińców w Polsce, do postawienia narodu polskiego na ławie oskarżonych, by przyćmić prawdę o genocidum atrox na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Tak, bo tutaj chodzi o postawienie na ławie oskarżonych narodu polskiego i niech nie będą dla nikogo zmyłką propagandowe komunały o „systemie totalitarnym”, „komunistycznej zbrodni” oraz, że „komunistyczne władze poświęcały się przede wszystkim walce z polskim podziemiem i opozycją polityczną” (do której pewnie należała UPA, sic!). Użycie propagandowego języka antykomunistycznego — tak miłego w Polsce dla wielu środowisk określających się jako patriotyczne — ma tylko zawoalować antypolskie ostrze uchwały.

Wśród ekspertów komisji pracujących nad tym dokumentem znaleźli się: Myroslaw Czech (działacz Związku Ukraińców w Polsce i były prominentny działacz Unii Wolności), Jewhen Misiło (dyrektor Archiwum Ukraińskiego), Stefan Hładyk (prezes Zjednoczenia Łemków), Bohdan Halczak (wiceprzewodniczący Ukraińskiego Towarzystwa Historycznego), Roman Drozd (rektor Akademii Pomorskiej), mecenas Piotr Fedusio i Grzegorz Motyka (kierownik Zakładu Dziejów Ziem Wschodnich PAN). Od wielu lat są to eksponowani reprezentanci lobby ukraińskiego (a faktycznie banderowskiego) w Polsce. Na szczególną uwagę jednak zasługuje postać przewodniczącego komisji, posła PO Mirona Sycza — wpływowego działacza Związku Ukraińców w Polsce, kawalera Złotego Krzyża Zasługi RP oraz ukraińskiego Orderu Zasługi I, II i III stopnia. Nie ulega bowiem wątpliwości, że to on jest odpowiedzialny za forsowanie projektu uchwały będącej plunięciem w twarz potomkom ofiar banderowskiego ludobójstwa przy okazji 70. rocznicy tegoż ludobójstwa.

Ten urodzony w 1960 roku polityk, z zawodu nauczyciel matematyki, jest synem Ołeksandra Sycza — członka Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (od 1938 r.) i członka Ukraińskiej Powstańczej Armii. Ołeksander Sycz, ps. Kukurydza, należał do kurenia UPA „Mesnyky” (Mściciele). Oddział ten, a faktycznie zbrodnicza banda dowodzona przez hitlerowskiego kolaboranta Iwana Szpontaka, ps. Zalizniak, dokonał wielu bestialskich mordów na ludności polskiej w powiatach lubaczowskim i jarosławskim. Do najbardziej znanych należał mord w Wiązownicy 17 kwietnia 1945 roku — największa zbrodnia popełniona przez UPA na ziemiach położonych na zachód od Sanu. Ofiarami tej zbrodni stało się co najmniej 106 Polaków, w tym co najmniej 20 kobiet i 20 dzieci. Spalonych przy tym zostało od 150 do 170 domów. Wiele ofiar tej zbrodni spalono żywcem lub zamordowano w szczególnie zwyrodniały sposób (Mieczysław Samborski, „Wiązownica (pow. Jarosław) 17.IV.1945. Największy jednorazowy mord Polaków na terenie dzisiejszej Polski dokonany przez nacjonalistów ukraińskich”, www.zarzecki.info). Za udział w tej oraz innych zbrodniach Ołeksander Sycz został skazany w 1947 roku przez polski sąd na karę śmierci, którą zamieniono mu jednak na 15 lat więzienia. Sam Szpontak-Zalizniak — ujęty dopiero w 1958 roku w Czechosłowacji — został też skazany na karę śmierci, którą zamieniono mu na dożywocie. Z więzienia w Przemyślu wyszedł w 1981 roku.

Miron Sycz był członkiem Socjalistycznego Zrzeszenia Studentów Polskich, a następnie długoletnim członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Po zmianie ustroju w 1989 roku został członkiem Kongresu Liberalno-Demokratycznego oraz wszystkich jego kolejnych wcieleń, tzn. Unii Wolności, Partii Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Należy również do Stowarzyszenia Ordynacka, grupującego byłych członków SZSP i PZPR, oraz do Związku Ukraińców w Polsce, z ramienia którego był delegatem na Światowe Forum Ukraińców w Kijowie.

Należy sobie zadać pytanie, czy np. w Wielkiej Brytanii, Francji lub USA byłaby możliwa sytuacja, w której parlament debatowałby nad uchwałą zgłoszoną przez potomka niemieckiego esesmana, domagającą się np. potępienia procesów norymberskich czy „zbrodni” dokonanych przez aliantów w 1945 roku w Niemczech? Oczywiście taka sytuacja nie byłaby możliwa, ponieważ są to kraje poważne, czyli m.in. suwerenne oraz potrafiące zdefiniować swoją rację stanu i jej skutecznie bronić. W związku z tym nasuwają się więc kolejne pytania: dlaczego obecna Polska — nazywana przez język urzędowej propagandy „wolną” — nie zalicza się do grona państw poważnych, dlaczego w jej parlamencie jest możliwa polityczna prowokacja obliczona na zdestabilizowanie obchodów 70. rocznicy ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego i dlaczego od ponad 20 lat prowadzona jest w tej „wolnej” Polsce na różnych płaszczyznach obłędna kampania antypolonizmu?

Spróbuję pokrótce odpowiedzieć. Z dzisiejszej perspektywy widać już wystarczająco dobrze, że w 1989 roku rozpoczął się kolejny tragiczny rozdział w dziejach narodu i państwa polskiego. Zniszczony przemysł, skolonizowana przez obcy kapitał gospodarka, ogromny dług publiczny, ruina publicznej oświaty, służby zdrowia, kolei, ogromne bezrobocie, wielomilionowa emigracja zarobkowa i ogromna pauperyzacja społeczeństwa — to tylko zewnętrzne symptomy tej tragedii, którą stanowi narzucony Polsce w 1989 roku system neoliberlany. Ofiarami neoliberalnej transformacji (kolonizacji) stały się nie tylko polska gospodarka i poziom życia społeczeństwa, ale także polska historia. Elity polityczne rządzące po 1989 roku nie kryją swojego antypolonizmu i niechęci do polskiej historii, którą uważają za przeszkodę w neoliberalnej i globalistycznej modernizacji Polski. Wspieranie hucpy Jana Tomasza Grossa i faktyczna bierność wobec nazywania na Zachodzie niemieckich obozów koncentracyjnych „polskimi” — to tylko jedna z płaszczyzn antypolonizmu tych elit. Drugą płaszczyzną jest to wszystko, co od ponad 20 lat dzieje się w stosunkach polsko-ukraińskich i wokół ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego.

Jak chociażby widać po przykładzie posła Sycza, w neoliberalnej transformacji (kolonizacji) Polski aktywnie uczestniczyły m.in. te środowiska, które poprzednio forsowały jako najlepszy ustrój świata radziecki socjalizm. Ale nie tylko. Także środowiska uważające się za patriotyczne, zaślepione skrajnym antykomunizmem, wpisywały się i niestety jeszcze nadal się wpisują w dominujący trend lekceważenia i deptania Kresowian oraz pamięci o ofiarach OUN-UPA. Jestem bardzo zadowolony ze stanowiska, jakie zajęła wobec uchwały posła Sycza posłanka Prawa i Sprawiedliwości, Dorota Arciszewska-Mielewczyk. Ale niestety z tego samego PiS-owskiego środowiska dobiegł kilka dni temu zupełnie inny głos. Oto w numerze 51—52 „Gazety Polskiej” z 19 grudnia 2012 roku czytam wywiad Wacława Potockiego z Ihorem Wasiunykiem — działaczem Ogólnoukrainskiego Zjednoczenia „Batkiwszczyna” i deputowanym tej partii ze Lwowa, w którym dowodzą oni, że należy budować oś Warszawa-Kijów jako przeciwwagę dla osi Berlin-Moskwa. Jako partnerów politycznych dla tej osi na Ukrainie wskazują „siły demokratyczne”, za które uważają „Batkiwszczynę” i — wymienione jakby na marginesie (ale niech nikogo to nie zmyli) — Ogólnoukraińskie Zjednoczenie „Swoboda”.

Głęboko zdumiało mnie też poparcie udzielone projektowi uchwały posła Sycza przez Sojusz Lewicy Demokratycznej. Czyżby epigoni PZPR i PPR sami siebie chcieli potępić?

Wygląda na to, że wobec przygotowywanej prowokacji w postaci uchwały potępiającej operację „Wisła” środowiska kresowe pozostaną osamotnione. Należy się też spodziewać zbojkotowania 70. rocznicy ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego przez władze państwowe. Ale oczywiście nie wolno się poddać i trzeba walczyć o prawdę historyczną. Tzw. elity III RP najwidoczniej chcą stać po stronie katów. My musimy uparcie stać po stronie ofiar, prawdziwych ofiar. Historia jest naszym ostatnim bastionem. Nic już poza historią nie zostało nam w tym kraju do obrony.


„Kresowy Serwis Informacyjny” nr 1 (20)/2013, s. 24.

Faszyzm bohaterem narodowym Ukrainy

7 lutego niektóre polskie media podały informację, że Naczelny Sąd Administracyjny Ukrainy podtrzymał dekrety byłego prezydenta Wiktora Juszczenki z 14 października 2006 i 29 stycznia 2010 roku uznające Organizację Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińską Powstańczą Armię za „uczestników walk o niepodległość Ukrainy”. Dwa dni później były prezydent Wiktor Juszczenko — kawaler Orderu Orła Białego i Krzyża Wielkiego Orderu Odrodzenia Polski, przyznanych mu przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego — został usunięty z szeregów własnej partii Nasza Ukraina. Tym samym ów mąż stanu, bezkrytycznie popierany przez całą polską „klasę polityczną” od lewicy do prawicy, najprawdopodobniej zakończył swoją karierę.

Juszczenko nie jest już widocznie nikomu potrzebny. Tzw. „pomarańczowa rewolucja” — której sukces był dziełem m.in. polskiego establishmentu politycznego — utorowała drogę do władzy nie tylko jemu, ale także kryjącym się za jego plecami nacjonalistom. Podczas swojej kadencji Juszczenko aktywnie wspierał odrodzenie nacjonalizmu ukraińskiego, czego rezultatem były m.in. jego dekrety uznające Banderę i Szuchewycza za bohaterów Ukrainy, a OUN i UPA za uczestników ruchu wyzwoleńczego. Trzeba stale przypominać, że oficjalne czynniki polityczne w Warszawie tego nie zauważały. Obie strony konfliktu politycznego w Polsce były wówczas zgodne, że polską racją stanu jest wspieranie Ukrainy „na drodze do Europy”.

Teraz, gdy neobanderowska partia „Swoboda” jest piątą siłą polityczną kraju Juszczenko przestał być potrzebny nawet we własnej partii. Zrobił swoje i może ostatecznie ustąpić miejsca liderowi neobanderowców, panu Tiahnybokowi. Ten zapewne poprowadzi dzieło banderyzacji Ukrainy o wiele skuteczniej i szybciej. Decyzja Naczelnego Sadu Administracyjnego pokazuje jak potężną siłą polityczna stają się banderowcy. Nie ulega bowiem wątpliwości, że jest to decyzja polityczna, ponieważ mówienie o niezawisłości sądownictwa na Ukrainie jest bardziej niż śmieszne.

Szkoda, że dopiero teraz pewien polski polityk, który zdążył zaliczyć członkostwo tak w PiS jak i w PO (i nie musiał przy tym zmieniać poglądów) przytomnie zauważył, że Ukraina nie zmierza „do Europy”, ale w kierunku szowinizmu. Szkoda, że tylko on to zauważył. Warto bowiem tutaj zwrócić uwagę na jedną sprawę. Dekrety Juszczenki do Naczelnego Sądu Administracyjnego zostały zaskarżone przez Natalię Witrenko, przewodniczącą Postępowej Socjalistycznej Partii Ukrainy, o której w polskiej Wikipedii można przeczytać, że jest to „lewicowa, populistyczna i prorosyjska polityk”. Te trzy przymiotniki są w Polsce ciężkimi i dyskwalifikującymi oskarżeniami. Nic zatem dziwnego, że Witrenko nie dostała z Polski odpowiedniego wsparcia, gdy wniosła skargę do ukraińskiego NSA przeciw dekretom Juszczenki. A o wsparcie takie osobiście zabiegała. Zwróciła się m.in. do polskiego Instytutu Pamięci Narodowej o dostarczenie jej dowodów zbrodni UPA. Gdyby IPN spełnił prośbę pani Witrenko, to być może w ukraińskim sądzie zapadłby inny wyrok. Jednakże IPN odmówił spełnienia prośby przewodniczącej PSPU uznając, że nie chce współpracować z reprezentantką „sił postkomunistycznych” (no i prorosyjskich!). Widać, że IPN nie potrafi przemóc obrzydzenia do komunizmu, ale do faszyzmu już niekoniecznie.

Ze strony polskiej pozytywnie na prośbę Witrenko odpowiedziało tylko Stowarzyszenie Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów z Wrocławia, którego reprezentanci — Szczepan Siekierka i Jacek Wilczur — uczestniczyli w procesie. Inną wartość mają jednak dowody przedstawione przez organizację społeczną, a inną przez instytucję państwową powołaną do zbierania takich dowodów i ścigania zbrodni przeciw narodowi polskiemu.

Witrenko zwróciła się też z apelem do władz polskich, żeby Polska — mająca podczas drugiej wojny światowej czwartą co do wielkości armię koalicji antyhitlerowskiej — potępiła OUN i UPA jako formacje faszystowskie. Taki apel „lewicowej, populistycznej i prorosyjskiej polityk” musiał wzbudzić na warszawskich salonach tylko ironię. Tymczasem brak jakiejkolwiek reakcji ze strony władz polskich na toczący się w Kijowie proces banderowcy zinterpretowali na swoją korzyść. Podczas procesu wielokrotnie podkreślali, że do sądu nie wpłynął żaden oficjalny dokument w sprawie potępienia działalności ukraińskich nacjonalistów od polskiego rządu ani od jakiejkolwiek polskiej struktury państwowej. Wyciągnęli stąd wniosek — podzielony również przez sąd — że państwo polskie żadnych pretensji do OUN i UPA nie ma. Zatem wszyscy, którzy w Polsce uznali, że należy zachować „neutralność” w procesie zainicjowanym przez Natalię Witrenko, ponieważ jakakolwiek współpraca z liderką Postępowej Socjalistycznej Partii Ukrainy kompromituje w Berlinie, Brukseli, Paryżu, Londynie i Waszyngtonie, dostarczyli banderowcom koronnego dowodu niewinności OUN i UPA. W konsekwencji sąd przyjął bowiem, że postawa Warszawy dowodzi braku odpowiedzialności OUN i UPA za wymordowanie co najmniej 130 tysięcy etnicznych Polaków.

Zwycięstwo pogrobowców Stepana Bandery przed Naczelnym Sądem Administracyjnym Ukrainy zostało zatem odniesione w niemałej mierze polskimi rękami, podobnie jak i wszystkie poprzednie zwycięstwa poczynając od „pomarańczowej rewolucji”.

To zwycięstwo ma daleko idące konsekwencje. Chociaż dekrety Juszczenki w sprawie uznania Bandery i Szuchewycza za bohaterów narodowych Ukrainy zostały anulowane przez sąd w Charkowie, a potem Naczelny Sąd Administracyjny Ukrainy, to jednak utrzymanie dekretów uznających OUN i UPA za uczestników walki narodowowyzwoleńczej faktycznie nadaje Banderze, Szuchewyczowi oraz wszystkim innym nacjonalistycznym watażkom status bohaterów narodowych jako uczestników walki o niepodległość.

Takie są skutki polityki realizowanej od ponad 20 lat w Warszawie wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew polskiej racji stanu i pod obce dyktando. Polityki, której osią jest wspieranie Ukrainy przeciwko Rosji bez oglądania się na jakiekolwiek okoliczności i cenę dla interesów polskich.

Faszyzm ukraiński — który jest odpowiedzialny za śmierć setek tysięcy Polaków, Żydów, Rosjan, Ukraińców, Ormian i Czechów — został postawiony na piedestale bohatera narodowego współczesnej Ukrainy. Wyrok sądu w Kijowie tylko potwierdził stan faktyczny, który od dawna symbolizuje blisko 20 pomników Bandery w dawnych polskich miastach w zachodnich obwodach Ukrainy, agresywne działania neobanderowskiej partii „Swoboda”, bezczelne zakłamywanie historii i negowanie zbrodni ludobójstwa oraz obłędna propaganda nacjonalistyczna w filmie, mediach elektronicznych, prasie i książkach zatruwająca umysły ukraińskiej młodzieży. Trzeba zdać sobie sprawę, że według różnych badań socjologicznych większość młodzieży ukraińskiej (i to nie tylko w zachodnich obwodach kraju) uważa Banderę za bohatera, a UPA za organizację narodowowyzwoleńczą. Takie rezultaty przyniosła polityka historyczna uprawiana przez banderowców od czasów „pomarańczowej rewolucji” i prezydentury Juszczenki.

Największą bezczelnością banderowskiej polityki historycznej jest przyjęcie poglądu, że OUN i UPA były organizacjami narodowowyzwoleńczymi, taką „ukraińską AK”. Tymczasem to nie była „ukraińska AK”. Armia Krajowa prowadziła walkę z okupantem niemieckim, częściowo także sowieckim, tzn. walkę z jego administracją okupacyjną, z policją, z wojskiem. Okupacja niemiecka i sowiecka miały charakter terrorystyczny, zatem AK walczyła z terrorem. Była konspiracyjnym Wojskiem Polskim podległym rządowi polskiemu w Londynie, walczącym o niepodległość z obcą okupacją.

Natomiast OUN i UPA nigdy nie prowadziły walki z okupantem niemieckim. Wręcz przeciwnie — ich przywódcy zawsze uważali Niemcy hitlerowskie za najbardziej pożądanego sojusznika, o którego względy łaskawie zabiegali. To, że kilku z nich zostało przez tegoż sojusznika brutalnie zlekceważonych i osadzonych w KL Sachsenhausen nie daje jeszcze banderowcom tytułu do nazywania się męczennikami nazizmu. OUN i UPA prowadziły przede wszystkim walkę z bezbronną ludnością cywilną, głównie polską, którą eksterminowały w niezwykle zwyrodniały sposób. Były zatem organizacjami terrorystycznymi, a nie wyzwoleńczymi. Także prowadzenie walki z administracją sowiecką po 1944 roku nie daje OUN i UPA tytułu do nazywania się organizacjami narodowowyzwoleńczymi, ponieważ walczyły o totalitarne i faszystowskie państwo, na co zwrócił uwagę nie tylko historyk Wiktor Poliszczuk, ale nawet jeden z nacjonalistów ukraińskich — Taras Bulba-Boroweć. Warto też przypomnieć, że OUN prowadziła działalność terrorystyczną już w okresie międzywojennym przeciwko państwu polskiemu, które gwarantowało mniejszości ukraińskiej wszelkie prawa obywatelskie z własnym szkolnictwem narodowym włącznie oraz reprezentacją parlamentarną w Sejmie. Celem tej działalności terrorystycznej miała być niepodległość Ukrainy, ale w oparciu o realizację założeń ideologii faszystowskiej, którą Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów przyjęła za swój program w 1929 roku.

Ta prawda nie może przebić się do świata zachodniego głównie ze względu na postawę władz polskich, które ignorują neobanderowską politykę historyczną, nie występują przeciwko gloryfikacji OUN i UPA na Ukrainie i negowaniu zbrodni banderowskich oraz nie informują opinii publicznej w Polsce i Europie o powstających masowo na zachodzie Ukrainy pomnikach Bandery, Szuchewycza, Kłaczkiwśkiego i coraz liczniejszych ekscesach antypolskich. To władze w Warszawie pozwalają na zakłamywanie historii przez neobanderowców, ponieważ nie podejmują stosownych działań przeciwstawiających się lansowanej przez pogrobowców Bandery polityce historycznej. Natomiast działania takie podejmowane przez organizacje społeczne władze polskie ignorują, utrudniają, albo torpedują (chociażby skandal z budową pomnika upamiętniającego ofiary OUN-UPA w Warszawie). W tę politykę wspierania przez Warszawę banderowskiej propagandy historycznej wpisuje się także potępienie przez Senat operacji „Wisła” w 1990 roku czy zapalenie obecnie zielonego światła w Sejmie dla ukraińskiej inicjatywy potępienia tej operacji. Równocześnie te same władze pozostają bierne wobec prowadzonej na Zachodzie od blisko 20 lat kampanii zniesławiającej Polskę poprzez przypisywanie narodowi polskiemu odpowiedzialności za zagładę Żydów i tworzenie obozów koncentracyjnych.

Wyniesienie faszyzmu ukraińskiego na piedestał „bohaterów walki narodowowyzwoleńczej” jest sprawą bardzo poważną. Wobec bierności władz polskich tym większego znaczenia nabierają tegoroczne społeczne obchody 70. rocznicy ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego. Jest to jedyny sposób, żeby dotrzeć do opinii polskiej, a także europejskiej z prawdą na temat przeszłości i współczesności nacjonalizmu ukraińskiego. Nie są to działania podejmowane w jakiejkolwiek mierze przeciwko narodowi ukraińskiemu. Wręcz przeciwnie, leżą one także w jego interesie. Bez dokonania właściwej oceny nacjonalizmu ukraińskiego — co wielokrotnie podkreślał ukraiński historyk Wiktor Poliszczuk — nie jest bowiem możliwe nie tylko normalne ułożenie stosunków polsko-ukraińskich, ale także funkcjonowanie Ukrainy jako państwa cywilizowanego.


„Kresowy Serwis Informacyjny” nr 3 (22)/2013, s. 26.

Niechciana martyrologia Kresowian

Maj 2013 roku przyniósł wiele ważnych wydarzeń dotyczących zbliżającej się 70. rocznicy ludobójstwa na Wołyniu. Przede wszystkim wyjaśniło się stanowisko Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w sprawie pomnika ofiar ludobójstwa banderowskiego oraz stanowisko Kancelarii Prezydenta odnośnie oficjalnych obchodów. Oba te stanowiska nie pozostawiają wątpliwości, że obecna władza Platformy Obywatelskiej traktuje zbliżającą się rocznicę jako niechcianą i niepotrzebną. Nie jest to żadne zaskoczenie. Ta władza reprezentuje po prostu punkt widzenia „Gazety Wyborczej”, która od przeszło dwudziestu lat na martyrologię Kresowian ma głęboką alergię, a morderców spod znaku tryzuba traktuje z wyrozumiałością i pobłażliwością. Prezydent Bronisław Komorowski, tak jak i jego poprzednik Lech Kaczyński, odmówił zatem objęcia patronatu nad obchodami kolejnej okrągłej rocznicy ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego. Szczególną wiedzą historyczną popisał się przy tym główny prezydencki doradca, prof. historii Tomasz Nałęcz, który 21 maja na spotkaniu z przedstawicielami organizacji kresowych stwierdził m.in., że „najważniejsze jest stowarzyszenie się Ukrainy z Unią Europejską, zaś do ziem wschodnich nie mamy żadnego prawa, bo tam ludność miejscowa była niepolska… (sic!), a Żydów mordowali tylko Niemcy, a nie Ukraińcy”. Dlaczego obchody ludobójstwa banderowskiego na narodzie polskim przeszkadzają stowarzyszeniu Ukrainy z UE, kto w Polsce wysuwa pretensje do dawnych Kresów Wschodnich, co z ludobójstwem na Polakach ma wspólnego holokaust i dlaczego przy tym pan profesor wbrew faktom twierdzi, że Ukraińcy nie brali udziału w holokauście — takie pytania od razu się tutaj nasuwają. Ale może należałoby zadać inne pytanie — czy prof. Nałęcz posiada elementarne kwalifikacje do zajmowanego stanowiska i elementarną wiedzę historyczną? Należałoby to pytanie zadać zwłaszcza w kontekście wypowiedzi obecnego prezydenta, który w 2008 roku jako marszałek Sejmu stwierdził, że ludobójstwa na Wołyniu dopuścili się… Sowieci.

Z kolei główna konkurencja polityczna obecnej władzy — czyli partia Prawo i Sprawiedliwość, kreująca się na przewodnika „obozu patriotycznego” (cokolwiek miałoby to znaczyć) — zdaje się odchodzić od postawy prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który 65. rocznicę ludobójstwa wołyńskiego po prostu zignorował w imię utrzymania poprawnych stosunków z ukraińskim prezydentem W. Juszczenką. Ze strony polityków PiS padają słowa wsparcia dla Kresowian, m.in. w sprawie ustanowienia Dnia Męczeństwa Kresowian. Wielu z nich popiera różne inicjatywy społeczne zmierzające do godnego uczczenia 70. rocznicy ludobójstwa. Czy jednak rzeczywiście stanowisko PiS w tej sprawie się zmieniło? Czy nie są to tylko zagrania mające na celu „zagospodarowanie” kresowego elektoratu?

Wątpliwości takie pojawiają się w związku z dwoma artykułami, jakie w maju wyszły spod pióra publicystów, z których jeden reprezentuje stanowisko zbliżone do partii rządzącej, a drugi jest związany z „Gazetą Polską”. Artykuły te są przerażające w treści i stanowią kompromitację ich autorów jako Polaków. Pokazują one równocześnie, że między pewnymi środowiskami w PO i PiS nie ma różnic w podejściu do sprawy ludobójstwa wołyńskiego, że środowiska te posługują się tymi samymi schematami myślenia i że ze względów politycznych martyrologia Kresowian jest dla nich martyrologią niechcianą.

W związku z tym, że stawiam zarzuty bardzo poważne, zacytuję te artykuły w całości i skomentuję. Pierwszy artykuł wyszedł spod pióra Michała Sułdrzyńskiego, rocznik 1980, byłego redaktora naczelnego kwartalnika „Nowe Państwo” i publicysty „Rzeczypospolitej”. Jest to publicysta dawniej kojarzony z PiS, obecnie raczej bliższy PO. Artykuł nosi tytuł „Bez prawdy nie będzie pojednania” i został opublikowany 7 maja w „Rzeczypospolitej”. Tytuł zachęcający, ale już w pierwszym akapicie autor stwierdza, że:

„Pisząc dziś cokolwiek na temat Ukrainy, nie powinno się zapominać, jaki jest podstawowy interes Polski w polityce wschodniej. Nieważne, czy mowa o historii (nawet tak tragicznej jak bestialskie zamordowanie ok. 100 tys. Polaków na Wołyniu), czy o planach budowy nitki gazociągu jamalskiego omijającej Ukrainę”.

A więc jesteśmy w domu, tzn. w gabinecie śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Na ołtarzu „wzniosłego” celu politycznego, jakim ma być odsuwanie Ukrainy od Rosji trzeba poświęcić pamięć i prawdę o ludobójstwie dokonanym przez OUN-UPA. Sułdrzyński nie pozostawia w tej kwestii najmniejszych wątpliwości w następnym akapicie, gdzie pisze:

„Naszym długofalowym strategicznym interesem jest przyciąganie Kijowa najbliżej jak to możliwe do Polski, Unii Europejskiej czy — ogólnie — Zachodu. A na krótką metę — doprowadzenie do podpisania traktatu stowarzyszeniowego Ukrainy z UE w tym roku. Tym celom powinny być podporządkowane wszystkie działania państwa polskiego związane z naszym wschodnim sąsiadem”.

W związku z tak szczerym postawieniem sprawy należałoby zadać kilka szczerych pytań: dlaczego jest to naszym „długofalowym strategicznym interesem”, kto przed nami, a raczej przed siłami politycznymi wywodzącymi się z obozu solidarnościowego ten strategiczny interes postawił i dlaczego musimy mu „podporządkować”, czyli poświęcić prawdę historyczną? Może wyjaśni nam to autor, który w dalszej części wywodzi, że:

„Wzrost napięcia polsko-ukraińskiego w kontekście obchodów 70. rocznicy zbrodni wołyńskiej nie leży zatem w interesie naszego kraju. Leży zaś w interesie Rosji, która stara się wciągnąć Kijów w orbitę swoich wpływów”.

No, nareszcie pojawiła się Rosja, która jak wiadomo jest winna wszystkim nieszczęściom spadającym na Polskę od 500 lat. To nie odrodzony (m.in. siłami polskimi) na Ukrainie ruch banderowski jest winny napięciom w kontekście obchodów 70. rocznicy ludobójstwa wołyńskiego, ale Rosja. Dalej autor brnie jeszcze bardziej:

„Dlatego też do szykującego się w Sejmie politycznego sporu o uchwały upamiętniające 70. rocznicę rzezi wołyńskiej należy podchodzić z wielką delikatnością. Jak piszemy dziś w „Rz”, większość klubów parlamentarnych złożyła własne projekty uchwał. Najostrożniejszą napisali posłowie rządzącej Platformy Obywatelskiej. Rezygnują w niej m.in. z używania słowa „ludobójstwo”. Politycy PO chcą zapewne łagodzić polsko-ukraińskie stosunki. Intencje są szlachetne, pytanie, czy nie poszli za daleko.

Rządząca Ukrainą ekipa Wiktora Janukowycza nie ma nic wspólnego z tradycją UPA. Dzisiejsze ukraińskie władze ani prawnie, ani politycznie nie odpowiadają za czyny, których w czasie II wojny światowej dopuściły się zbrojne oddziały Ukraińców na Polakach. W dodatku pojednania między narodami się nie zbuduje, zakłamując historię”.

Czegoś tu nie rozumiem. Jeżeli ekipa W. Janukowycza nie ma nic wspólnego z tradycją UPA, to co stoi na przeszkodzie powiedzieć prawdę o wydarzeniach z 1943 roku i żądać przyjęcia tej prawdy przez stronę ukraińską? Przecież jeżeli Ukraina ma być „europejska”, to chyba nie może do tej Europy wchodzić z kultem tradycji faszystowskiej, bo taka jest przecież tradycja OUN-UPA. Nie rozumiem też o jakim zakłamywaniu historii i przez kogo mówi pan Sułdrzyński. Przez środowiska kresowe, domagające się, żeby ludobójstwo nazwano po imieniu? Jeszcze jednej rzeczy nie rozumiem. Skoro pan Sułdrzyński twierdzi, że obecne władze ukraińskie „ani prawnie, ani politycznie nie odpowiadają za czyny” OUN-UPA i w związku z tym nie należy się ich czepiać o ten cały Wołyń, to nie można nie zauważyć, że obecne władze rosyjskie też ani prawnie ani politycznie nie odpowiadają za czyny NKWD. A jednak, jeśli chodzi o Rosję, to środowisko, z którego wywodzi się pan Sułdrzyński stosuje zupełnie inną miarę. Z jednej strony mamy ciągłe skargi o Katyń do Strasburga i Bóg wie gdzie, a z drugiej strony wspaniałomyślne spuszczenie zasłony zakłamania nad ludobójstwem wołyńskim. Czy „obóz patriotyczny” naprawdę nie widzi fałszu, niemoralności i szkodliwości takiego działania?

Na koniec pan Sułdrzyński przytomnie zauważa, że:

„Polskie państwo ma obowiązek uczcić ofiary Wołynia — zarówno ze względu na pamięć bliskich ofiar, jak i historyczne znaczenie tego faktu. Wiele jednak wskazuje na to, że dobre chęci posłów PO przyniosą skutki odwrotne do zamierzonych. Nie będzie pojednania z Ukraińcami, a w Polsce wybuchnie kolejny spór o historię”.

Oczywiście, że przyniosą skutki odwrotne od zamierzonych, bo fałsz i kunktatorstwo przynosi tylko takie skutki. Co zaś do pojednania z Ukraińcami, to takowe nie jest potrzebne, gdyż OUN-UPA stanowiła margines tego narodu. Potrzebne jest tylko powiedzenie tego z obu stron, że OUN-UPA była ekstremistycznym marginesem, potępienie tego marginesu i oddanie hołdu ofiarom — polskim i ukraińskim ofiarom UPA. Tylko tyle i aż tyle.

Właśnie dlatego, że Warszawa i Kijów nie potrafią od 20 lat tego zrobić, mamy dzisiaj na zachodniej Ukrainie renesans polityczny OUN-UPA. Napiętnowanie zbrodniczej ideologii integralnego nacjonalizmu ukraińskiego oraz OUN-UPA jest konieczne po to, by stosunki polsko-ukraińskie stały się normalne i by Ukraina stała się europejska. Przekonanie, że wybielanie lub przemilczanie prawdy o zbrodniach banderowskich przyczyni się do partnerskiego ułożenia stosunków z Ukrainą i „europeizacji” tego kraju jest absurdem. To może się przyczynić tylko do partnerskiego ułożenia stosunków z neobanderowską „Swobodą”, która reprezentuje jak na razie ok. 10 proc. ukraińskiego społeczeństwa. Czy takiego partnera poszukują pewni politycy polskiej prawicy? Jeżeli tak, to powinni wiedzieć, że neobanderowcom ich umizgi nie są potrzebne. Stosunek neobanderowców do Polski bowiem się nie zmienił i nie zmieni, nawet gdyby prezydent Polski złożył kwiaty pod pomnikiem Bandery we Lwowie. Myślenie zaprezentowane w tekście Sułdrzyńskiego — charakterystyczne dla szkoły politycznej Jerzego Giedroycia i opcji prometejskiej — jest myśleniem antypolskim, jest ślepą uliczką.

Jeszcze bardziej brnie w tę ślepą uliczkę tekst drugiego publicysty — członka „autorskiego gabinetu cieni” prof. Michała Glińskiego (odpowiedzialnego tam za politykę zagraniczną) i stałego felietonisty „Gazety Polskiej”. Mowa oczywiście o dr. Przemysławie Żurawskim vel Grajewskim — adiunkcie na Wydziale Stosunków Międzynarodowych i Politologii Uniwersytetu Łódzkiego, czołowym przedstawicielu współczesnego ruchu prometejskiego. Jego artykuł ukazał się 11 maja w „Gazecie Polskiej Codziennie” i na pisowskim portalu Niezależna.pl. Nosi on tytuł „Rabacja wołyńsko-galicyjska”. Już przez samo przywołanie galicyjskich wydarzeń z 1846 roku i sugerowanie analogii autor próbuje dezawuować ludobójczy wymiar tragedii z 1943 roku, która przecież jest nieporównywalna pod każdym względem z tamtą tragedią.

Żurawski vel Grajewski zaczyna z grubej rury i od razu strzela kulą w płot:

„Nie istnieją żadne liczące się rozbieżności interesów Polski i Ukrainy odnośnie do problemów współczesności. Ciąży nam jedynie historia. Interesy Rzeczypospolitej wymagają zatem marginalizacji kwestii konfliktów historycznych w bieżących stosunkach polsko-ukraińskich i wiązania Ukrainy z Polską i z Zachodem, a odsuwania jej od Moskwy”.

Autor myli się. Nie jest prawdą, że nie ma żadnych liczących się rozbieżności interesów Polski i Ukrainy. Są. Rozbieżności te powodują neobanderowcy, którzy wypłynęli na szerokie polityczne wody na fali tzw. pomarańczowej rewolucji, ochoczo wspieranej polskimi rękami. Otóż dwa dni po publikacji artykułu Żurawskiego vel Grajewskiego zabrała głos jedna z najbardziej wojowniczych działaczek naobanderowskiej „Swobody”, czyli deputowana Iryna Farion. Na swoim blogu w serwisie Prawda.com.ua podzieliła się ona wrażeniami z wizyty w ukraińskiej szkole w polskim Przemyślu. Przepraszam, nie Przemyślu. Pani Farion pisze, że razem z towarzyszem partyjnym Andrijem Tiahnybokiem była w Peremyszliu, który „ze względu na tragiczne okoliczności historyczne i polityczne w latach 40—50 stał się Przemyślem”. W swoich wywodach używa banderowskiego terminu propagandowego „Zakerzonia” na określenie obecnych polskich ziem południowo-wschodnich i stwierdza, że obecna Polska okupuje 19,5 tys. km kw. etnicznie ukraińskich ziem, na których podobno żyje 1 milion 600 tysięcy Ukraińców (sic!). Dalej zastanawia się, co jest potrzebne, żeby „fala ukraińskiej imigracji” na Zakerzonii „nie opolaczała się tak błyskawicznie”?

To jest właśnie „problem współczesności” w stosunkach polsko-ukraińskich panie doktorze Żurawski vel Grajewski. Problem stworzony przez pana i panu podobnych ludzi, którzy od 20 lat pchają polską politykę wschodnią w ślepy zaułek.

Po raz kolejny nie rozumiem dlaczego polityczne zadanie odsuwania Ukrainy od Moskwy, postawione przed polską prawicą przez Waszyngton i Brukselę, wymaga „marginalizacji kwestii konfliktów historycznych”? Dlatego, że partnerami w realizacji tego celu po stronie ukraińskiej mają być i są neobanderowcy (tacy jak pani Farion)? To trzeba powiedzieć otwarcie panie Żurawski vel Grajewski. I trzeba sobie zadać pytanie czy to jest aby na pewno polska racja stanu?

Dalej jest już tylko gorzej. Pan doktor pogrąża się w odmętach absurdu zdanie po zdaniu:

„11 lipca 1943 r. miało miejsce apogeum rzezi rozpętanej przez UPA na Wołyniu i przeniesionej potem do Galicji Wschodniej, której ofiarą padło od 60 tys. do 130 tys. naszych rodaków i ok. 10—20 tys. Ukraińców, wliczając w to zamordowanych przez UPA za odmowę udziału w antypolskim ludobójstwie. W związku z przypadającą w tym roku 70. rocznicą owych wydarzeń w Sejmie Rzeczypospolitej znalazły się projekty uchwał dotyczących upamiętnienia tej tragedii. Najostrzejszy, mówiący o 200 tys. zabitych i podkreślający ludobójczy charakter akcji UPA, jest projekt PSL-u. Projekt PO unika terminu „ludobójstwo” i zawiera sformułowanie o „kilkudziesięciu tysiącach ofiar”. Inne partie, poza Ruchem Palikota, zajęły stanowisko pośrednie — PiS (Ryszard Terlecki) mówi o ludobójstwie, SLD zaś o ludobójczej zbrodni. Informacja naukowa, akt moralny czy akt polityczny? Zbrodnie UPA na Polakach były niewątpliwie ludobójstwem. Liczba ofiar po rzetelnych dociekaniach naukowych prof. Grzegorza Motyki i państwa Ewy i Władysława Siemaszków nie pozostawia wiele miejsca na spekulacje. Nie podlega też dyskusji moralny obowiązek godnego uczczenia pamięci swoich pomordowanych obywateli, ciążący na Rzeczypospolitej. Z faktu, że sytuacja w sensie moralnym i historycznym jest oczywista, nie wynika jednak, że jest ona taka także w sensie politycznym. Zanim poprzemy lub potępimy jakikolwiek projekt polityczny, zapytajmy najpierw, jakie będą tego konsekwencje. Jaki rezultat zamierzamy osiągnąć? Jaki przewidujemy dalszy rozwój sytuacji? Jak zareagują na nasz krok pozostali uczestnicy gry międzynarodowej? Kogo proponowane posunięcie zmartwi, a kogo ucieszy i dlaczego? Przewidywane następstwa przyjęcia wołyńskiej uchwały przez Sejm RP można podzielić na dwie kategorie — moralne i polityczne, przy czym w ramach tej ostatniej wyróżnić możemy konsekwencje wewnętrzne i zagraniczne. Przyjęcie ostro zredagowanej uchwały będzie moralnym hołdem wobec prawdy historycznej i pamięci ofiar. Politycznym rezultatem tego kroku w wymiarze wewnętrznym będzie zdobycie sobie uznania ze strony środowisk kresowych przez tę partię, która poprze najradykalniejsze sformułowanie tekstu uchwały. Oddziaływanie deklaracji sejmowej na stan świadomości historycznej i politycznej Polaków będzie zależało od poziomu jej nagłośnienia w mediach. Przy założeniu, że będzie on duży, cała akcja obniży skalę sympatii proukraińskich w Polsce i zredukuje zdolność polskiej opinii publicznej do popierania tej linii polityki zagranicznej RP, która oparta jest na przeświadczeniu o konieczności wspierania niepodległości Ukrainy i politycznego przesuwania tego kraju na Zachód, czyli odsuwania go od Rosji. W wymiarze zagranicznym ostra uchwała doprowadzi do komplikacji w stosunkach z Ukrainą. Będzie poparciem dla Partii Regionów Wiktora Janukowycza, reprezentującej sowiecką wizję historii II wojny światowej. Zapewne wywoła „kontruchwałę” Rady Najwyższej Ukrainy, a antyrosyjską i w wymiarze symbolicznym antysowiecką (burzenie pomników Lenina) dotąd aktywność silnej na zachodzie kraju nacjonalistycznej partii Swoboda, skieruje na tory antypolskie. MSZ Ukrainy już wezwał do wystrzegania się „upolityczniania historii”. Związane z Kremlem „Rossijskaja Gazieta” i „Niezawisimaja Gazieta” zaś z satysfakcją odnotowały szansę na ochłodzenie stosunków polsko-ukraińskich. Cele polityki polskiej. Nie istnieją żadne liczące się rozbieżności interesów Polski i Ukrainy odnośnie do problemów współczesności. Ciąży nam jedynie historia. Konsekwencje ewentualnego przyjęcia ostrej uchwały wołyńskiej sprzeczne są więc z interesami Rzeczypospolitej. Naszym celem wszak nie może być ani konfliktowanie się z Ukrainą na tle sporów historycznych, ani odwracanie ostrza nacjonalizmu ukraińskiego od Rosji i kierowanie go ku Polsce. Celem polityki polskiej nie może być także zmuszenie obecnego pokolenia Ukraińców do przyjęcia naszej wizji historii rzezi wołyńskiej, gdyż jest to cel obecnie nieosiągalny. Jest to poza tym zadanie elit ukraińskich, a nie nasze, gdyż skutecznie przeprowadzić je mogą jedynie sami Ukraińcy, jeśli zechcą. Interesy Rzeczypospolitej wymagają zatem marginalizacji kwestii konfliktów historycznych w bieżących stosunkach polsko-ukraińskich i wiązania Ukrainy z Polską i z Zachodem, a odsuwania jej od Moskwy. Rabacja galicyjska. W 1846 r. podjudzeni przez władze austriackie chłopi w Tarnowskiem, Sanockiem, Nowosądeckiem i Jasielskiem wystąpili zbrojnie przeciwko ówczesnym polskim elitom, czyli szlachcie, i orężnie przyczynili się do stłumienia polskiego powstania narodowego. Zbrojne bandy, na czele których stał Jakub Szela, dopuszczały się najdzikszych okrucieństw. Austriacy płacili za każdą przyniesioną głowę zabitego powstańca, a wspomnienie o tym, co działo się w rozgramianych dworach oddał ponad pół wieku później Stanisław Wyspiański w „Weselu” („Myśmy wszystko zapomnieli, Mego dziadka piłą rżnęli”). W wypadku rzezi wołyńskiej nikt nie nawołuje do zapomnienia. W imię dobra Rzeczypospolitej należy jednak na nią spojrzeć tak, jak nasi przodkowie spoglądali na rabację galicyjską. Czyż mimo jej prymitywnego okrucieństwa i obcej inspiracji, chłopów podkrakowskich i podkarpackich wykluczono z polskiej wspólnoty narodowej? Czyż domagano się, by dajmy na to zgromadzenie sołtysów potępiło Szelę i czy w oczekiwaniu na ów akt zamrożono pracę oświatową na rzecz włączenia do polskości potomków uczestników owej rzezi? Czy dziedziczną nienawiść do nich uznano za wymóg patriotyzmu polskiego? Tak — prawda, Szeli, do czasów komunistycznych, nikt publicznie nie gloryfikował, czego nie można powiedzieć o UPA na Ukrainie, ale fakt ten, choć czyni wyzwanie, przed którym stoimy obecnie, moralnie trudniejszym od tego, które było udziałem naszych pradziadów, nie zmienia jego natury. Lekcja historii. Warunkiem sine qua non rzezi wołyńsko-galicyjskiej z lat 1943—1944 było uprzednie zniszczenie państwa polskiego. Aktu tego zaś nie dokonali Ukraińcy, lecz Niemcy i Sowieci. W latach 1918—1919 Polacy i Ukraińcy stoczyli ze sobą wojnę zakończoną polskim zwycięstwem. Po zmaganiach tych, we Lwowie, zostały dwa cmentarze — Łyczakowski, na którym spoczęły Orlęta Lwowskie i Janowski, gdzie zgromadzono mogiły poległych żołnierzy Halickiej Armii, sił zbrojnych Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej. Póki trwała II Rzeczpospolita, obie nekropolie otoczone były czcią. Żaden z nich nie krył ciał najeźdźców. I jedni, i drudzy leżeli we własnej ziemi. Gdy jednak Moskwa rozciągnęła swoje panowanie nad grodem Lwa, oba cmentarze zostały zrujnowane. Po zburzeniu pomnika Lenina we Lwowie w 1991 r. z jego cokołu wysypały się ułamki grobów polskich i ukraińskich żołnierzy. Jak pisał Tymko Padura: „Znajem z wisti, kto korysti z naszych swarok wyhljadaw. Z nich to zerno wzijszło skwerno, bo jijch woroh zasiwaw” (Wiemy z wieści, kto korzyści z naszych swarów wyciągał. Z nich to wzeszło gorzkie ziarno, bo je wróg zasiewał). Tak rabacja z 1846 r., jak i rzeź wołyńska były krwawą łaźnią osieroconych dzieci Rzeczypospolitej w zaślepieniu rozlewających krew bratnią na własną zgubę i na pociechę swoich wrogów. Pamiętajmy o tym”.

Muszę powiedzieć otwarcie, że czegoś tak głupiego, pokrętnego i cynicznego jeszcze nie czytałem w życiu. Nacjonaliści ukraińscy, panie Żurawski vel Grajewski, nie byli „osieroconymi dziećmi” Rzeczypospolitej. Oni Rzeczypospolitej Polskiej nigdy nie uznawali za swoje państwo i prowadzili z tym państwem bezwzględną wojnę metodami terrorystycznymi od początku lat dwudziestych. Kto był tym „osieroconym dzieckiem”? Może Roman Szuchewycz, który w 1926 roku bezkarnie zamordował we Lwowie polskiego kuratora szkolnego Stanisława Sobińskiego tylko za to, że ten był Polakiem. Szuchewycz nie był osieroconym dzieckiem, ale świadomym i śmiertelnym wrogiem Polski.

Co ma wspólnego rabacja galicyjska 1846 roku z OUN-UPA i ludobójstwem wołyńsko-małopolskim? Robienie takich porównań ma taki sens jak porównywanie rewolucji październikowej z rewolucją meksykańską, albo bitwy pod Grunwaldem z bitwą pod Verdun.

Tu i tam była rewolucja, tu i tam była bitwa. Tyko, że inna epoka, inne realia, inne przyczyny itd. Takie porównania świadczą albo o kompletnej ignorancji, albo o świadomej chęci manipulacji. Uprzejmie zakładam, że w przypadku pana doktora Żurawskiego vel Grajewskiego chodzi o to drugie. Co chce on nam powiedzieć przez swoje porównanie Wołynia do rabacji galicyjskiej? Że Bandera, albo Szuchewycz to był taki ukraiński Jakub Szela? Ciemny chłop, który nie wiedział co robi. Otóż nie, panie Żurawski vel Grajewski. Żaden z przywódców OUN-UPA nie był ciemnym Jakubem Szelą. Wszyscy byli bardzo dobrze wykształceni na polskich uczelniach, wszyscy byli świadomymi politycznie wyznawcami faszystowskiej ideologii Dmytro Doncowa. Byli świadomymi wrogami narodu i państwa polskiego oraz świadomymi zwolennikami stworzenia totalitarnego, faszystowskiego i jednolitego etnicznie państwa ukraińskiego. W realizację tego celu od początku było wkalkulowane ludobójstwo, co zostało jasno powiedziane w tzw. dekalogu ukraińskiego nacjonalisty oraz na kongresie założycielskim Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów w 1929 roku. Dlatego daleko mija się pan z prawdą panie Żurawski vel Grajewski twierdząc, że „warunkiem sine qua non rzezi wołyńsko-galicyjskiej z lat 1943—1944 było uprzednie zniszczenie państwa polskiego”. W ten sposób nie wolno rozgrzeszać nacjonalistycznych zbrodniarzy ukraińskich. Trzeba pamiętać, że ludobójstwo wołyńsko-małopolskie było przygotowywane co najmniej od 1929 roku i poprzedziła je krwawa działalność terrorystyczna OUN w latach trzydziestych. Nie jest również prawdą panie Żurawski vel Grajewski, że zniszczenia Polski w 1939 roku dokonali tylko Niemcy i Sowieci. Nacjonaliści ukraińscy aktywnie uczestniczyli w agresji niemieckiej na Polskę jako piąta kolumna i już we wrześniu 1939 roku dokonali pierwszych aktów ludobójczych na Polakach. Nic pan nie słyszał o tzw. pregenocydalnej fazie ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego we wrześniu 1939 roku?

Pokrętne wywody pana Żurawskiego vel Grajewskiego odnośnie konieczności współpracy z Ukrainą przeciw Rosji podsumuję krótko. Smutne jest to, że polska prawica szuka sobie sojuszników przeciwko Rosji wśród epigonów nacjonalizmu ukraińskiego i że chce na ołtarzu tego sojuszu poświęcić pamięć o ofiarach barbarzyńskiego ludobójstwa. Pan Żurawski vel Grajewski wcale nie ukrywa, że neobanderowcy ze „Swobody” mu imponują. Czym mu imponują? Ano swoim antykomunizmem i antyrosyjskością. Pisze bowiem, że uchwała polskiego Sejmu w sprawie ludobójstwa wołyńskiego skieruje na tory antypolskie „antyrosyjską i w wymiarze symbolicznym antysowiecką (burzenie pomników Lenina) dotąd aktywność silnej na zachodzie kraju nacjonalistycznej partii Swoboda”. Pan doktor zauważa tylko burzenie pomników Lenina, bo stawiania w ich miejsce pomników Bandery już nie. No i oczywiście myli się kolejny raz strasząc, że uchwała Sejmu skieruje neobanderowców na antypolskie tory. Oni na antypolskich torach są od zawsze. Dowodzi tego chociażby cytowana Iryna Farion, czy uchwała Lwowskiej Rady Miejskiej z 30 maja 2013 roku o nazwaniu placu imieniem i nazwiskiem „pułkownika” UPA Ołeksa Hasyna, pseudonim „Łycar”.

W ogóle artykuł Żurawskiego vel Grajewskiego po raz kolejny pokazuje, że ideologom polskiej „prawicy niepodległościowej” antykomunizm i rusofobia przesłaniają cały świat. Antykomunizm i nienawiść do Rosji są całą treścią ich myślenia i postrzegania wszelkich spraw. Wszystko sprowadzają do tego mianownika. Nikt jakoś nie może im wyjaśnić, że ich antykomunizm jest groteskowy ze względu na to, że komunizm od połowy lat osiemdziesiątych XX wieku jest ideą martwą. Ideą żywą jest natomiast nacjonalizm ukraiński. Żurawski vel Grajewski jest tego świadomy i cynicznie stwierdza, że „celem polityki polskiej nie może być (…) zmuszenie obecnego pokolenia Ukraińców do przyjęcia naszej wizji historii rzezi wołyńskiej, gdyż jest to cel obecnie nieosiągalny”. Dlaczego obecnie nieosiągalny? Ze względu na postępującą indoktrynację nacjonalistyczną młodego pokolenia Ukraińców, którą pan Żurawski vel Grajewski akceptuje, ponieważ jest to antykomunistyczne i antyrosyjskie. Że przy tym także antypolskie, to za dobrą radą tego pana powinniśmy to cierpliwie znosić w imię realizacji polityki antyrosyjskiej.

Wiem, że wśród czytelników „Kresowego Serwisu Informacyjnego” jest wielu zwolenników Prawa i Sprawiedliwości. Zacytowałem im w całości tekst Żurawskiego vel Grajewskiego — ministra spraw zagranicznych w pisowskim „gabinecie cieni” — po to, żeby byli świadomi z jakim „obozem patriotycznym” wiążą swoje nadzieje. Nie wolno pozwolić na to, żeby „obóz patriotyczny” symbolizowany przez Żurawskiego vel Grajewskiego, Sakiewicza i Macierewicza żerował na patriotyzmie wielu uczciwych Polaków. Ci ludzie mają swoje cele polityczne, które nie wiadomo przez kogo zostały wyznaczone i które są w rzeczywistości odległe od polskiego patriotyzmu i polskiej racji stanu. Haniebny tekst Żurawskiego vel Grajewskiego w „Gazecie Polskiej Codziennie” jest tego dowodem i powinien być przestrogą.


„Kresowy Serwis Informacyjny” nr 6 (25)/2013, s. 17—18.

Czego mamy się uczyć od Mirona Sycza?

Obchody 70. rocznicy ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego wprawiły we wściekłość przede wszystkim banderowskich epigonów z zachodniej Ukrainy. Jednym z przejawów tej wściekłości, przechodzącej w histerię, jest oskarżenie Armii Krajowej o wymordowanie czeskich mieszkańców wsi Malin koło Łucka 13 lipca 1943 roku. Warto tutaj przypomnieć, że kłamstwo o rzekomym polskim udziale w masakrze we wsi Malin głosił m.in. Grzegorz Motyka, który opublikował na ten temat artykuł „Polski policjant na Wołyniu” („Karta” nr 24/1998). Swoją wiedzę na opisywany temat Motyka zaczerpnął od banderowskiego pseudohistoryka Lwa Szankowśkiego. Motyka wycofał się z głoszonych tez, gdy zareagował dr Adam Cyra z Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau oraz Stowarzyszenie Czechów z Wołynia, którego przedstawiciel — Jaroslav Mec — wystąpił z referatem na sympozjum „Ludobójstwo i wygnania na Kresach” w Centrum Dialogu i Modlitwy w Oświęcimiu. Była to pierwsza znacząca kompromitacja Motyki. Dzisiaj brednie Szankowśkiego odgrzewają jak nieświeży kotlet neobanderowscy publicyści Jarosław Daskewycz i Ołeksij Słabeckyj, dając tym wyraz swojej bezsilnej złości w związku z polskimi obchodami 70. rocznicy Zbrodni Wołyńskiej, podczas których przypomniano całemu światu o ludobójstwie dokonanym przez ukraińskich szowinistów.

Te udane obchody — zorganizowane głównie siłami społecznymi — wprawiły w stan zdenerwowania również tych polskich polityków i publicystów, którzy od lat osiemdziesiątych XX wieku uznają za obiektywny jedynie banderowski punkt widzenia na historię lub co najmniej usprawiedliwiają go. Do tych publicystów należy m.in. Paweł Reszka z „Tygodnika Powszechnego”. Przeprowadził on wywiad z Mironem Syczem — synem członka UPA Ołeksandra Sycza, posłem PO i wpływowym działaczem Związku Ukraińców w Polsce — który był autorem nieudanej politycznej prowokacji, jaką miała być uchwała Sejmu potępiająca operację „Wisła”. W wywiadzie tym („Tygodnik Powszechny” nr 15/2013) Miron Sycz m.in. szczerze wyznał, że nie był „chowany, delikatnie mówiąc, w miłości do Polaków”. „Tylko w nienawiści” — docieka Reszka. „Tak, w nienawiści” — odpowiada Sycz. W lipcu, podczas gorącej debaty sejmowej nad uchwałą w sprawie uczczenia 70. rocznicy ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego, poseł Mieczysław Golba z Solidarnej Polski — powołując się m.in. na mój artykuł o zbrodni w Wiązownicy z „Kresowego Serwisu Informacyjnego” — bezskutecznie zaapelował do premiera Tuska o odwołanie Sycza z funkcji przewodniczącego Komisji Mniejszości Narodowych i Etnicznych Sejmu.

Zareagował na to Reszka, publikując najpierw na swoim blogu, a potem w „Tygodniku Powszechnym” nr 29/2013 felieton „Słuchajcie Sycza”. Tekst krótki, ale wymowny. Pisze oto Reszka: „Długo namawiałem Sycza na rozmowę. Wahał się, mówił, że zostanie rozjechany. W końcu doszliśmy do wniosku, że do bólu szczery wywiad pozwoli Polakom lepiej zrozumieć, jak na wspólną tragiczną historię patrzą Ukraińcy. Dlaczego wielu uważa, że UPA była ich Armią Krajową? Dlaczego ich rodzicom polski żołnierz kojarzy się z wygnaniem z domu, na obcą ziemię, gdzie nikt nie mówi w ich języku? Dlaczego Ukraińcom tak trudno powiedzieć słowo „ludobójstwo”? Sycz — Ukrainiec i poseł — jak mało kto pojmuje, co dzieje się w duszach i Polaków, i Ukraińców. Ale od posła Golby usłyszał tylko, że ma milczeć, bo miał ojca w UPA. Jeśli ma być pojednanie — nie takie od parad, wielkich słów i deklaracji, ale rzeczywiste — musimy ich słuchać. A oni muszą słuchać nas. Bo aby zrozumieć, trzeba najpierw wysłuchać. Miron Sycz — bardzo proszę słuchać tego człowieka”.

Otóż należy panu Reszce zwrócić uwagę, że:

— ludobójstwo wołyńsko-małopolskie nie było „wspólną tragiczną historią”, ale wyłącznie tragedią polską. Nie można też preparować tezy o „wspólnej tragedii” kładąc na drugiej szali operację „Wisła”, ponieważ wyłączną odpowiedzialność za operację „Wisła” ponoszą OUN i UPA;

— punkt widzenia Mirona Sycza nie jest reprezentatywny dla ogółu Ukraińców, ale jedynie dla politycznych spadkobierców nacjonal-faszyzmu ukraińskiego, do których on należy. To z jednej strony opcja demo-liberalna skupiona wokół „Gazety Wyborczej” i „Tygodnika Powszechnego”, a z drugiej strony opcja piłsudczykowsko-prometejska skupiona wokół „Gazety Polskiej” — wychodząc z fałszywych przesłanek historycznych i politycznych — uznaje banderowców za jedynych autentycznych reprezentantów narodu ukraińskiego, odmawiając do tego prawa pozostałym Ukraińcom, którzy nie są banderowcami, jako domniemanym „komunistom” i reprezentantom „opcji sowieckiej i prorosyjskiej”;

— nie jest prawdą, że Ukraińcom trudno jest powiedzieć słowo „ludobójstwo” w odniesieniu do czynów OUN i UPA. Słowo to jest trudno powiedzieć wyłącznie banderowcom. Przed głosowaniem uchwały w sprawie 70. rocznicy ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego do polskiego Sejmu przybyła delegacja rządzącej na Ukrainie Partii Regionów, która polskim posłom dała do zrozumienia, że władze Ukrainy nie mają nic przeciwko użyciu w uchwale słowa „ludobójstwo”. Większość sejmowa nie wzięła jednak pod uwagę stanowiska władz Ukrainy, ponieważ polskie „elity” nie uznają tych władz i Partii Regionów za reprezentantów narodu ukraińskiego (patrz wyżej), a dialog chcą prowadzić wyłącznie z banderowcami, którzy żadnego dialogu sobie nie życzą. Dlatego ten dialog sprowadza się do akceptacji banderowskiego punktu widzenia, czego wyrazem jest uchwała Sejmu i wieloletni przekaz publicystyczny wspomnianych mediów;

— nie jest prawdą, że „wielu” Ukraińców uważa, iż „UPA była ich Armią Krajową”. Tak twierdzą wyłącznie banderowcy i ich polityczni spadkobiercy. To samo dotyczy tezy o wypędzeniu z ojczystej ziemi podczas operacji „Wisła”. Cały katalog tych banderowskich bredni, w tym o polskim żołnierzu z orzełkiem na rogatywce jako symbolu okrucieństwa, znajdziemy właśnie w wywiadzie jaki z Syczem przeprowadził Reszka, dla którego banderowski punkt widzenia prezentowany przez Sycza jest jedynym obiektywnym punktem widzenia strony ukraińskiej;

— dlatego jest ponurą kpiną stwierdzenie Reszki, że Sycz „jak mało kto pojmuje, co dzieje się w duszach i Polaków, i Ukraińców”. We wspomnianym wywiadzie Sycz m.in. wykpiwa wyrok polskiego sądu na jego ojca za to, że „miał karabin z 30 nabojami, że uczestniczył w strzelaniu do WP i Armii Czerwonej, uczestniczył w paleniu domów”;

— tak, ojciec posła Sycza uczestniczył w paleniu domów, m.in. w Wiązownicy, i dlatego poseł Golba ma prawo domagać się, aby poseł Sycz zamilkł, ponieważ taki człowiek nie jest partnerem do żadnego dialogu, a uznawanie go za partnera przez polskie czynniki polityczne świadczy jedynie o tym, że czynniki te nie reprezentują polskiej racji stanu i polskiego interesu narodowego;

— głęboko myli się pan Reszka twierdząc, że „jeśli ma być pojednanie — musimy ich słuchać”. Ich — czyli banderowców, bo tylko banderowcy są dla pana Reszki jedynymi prawdziwymi Ukraińcami na kuli ziemskiej. Nie jest natomiast dla pana Reszki Ukraińcem i partnerem do dialogu deputowany Partii Regionów Wadim Kolesniczenko, który wręcz błagał w Warszawie polski Sejm, by użył w uchwale słowa „ludobójstwo”. Dla pana Reszki oraz całej rzeszy publicystów z obu stron polskiej sceny politycznej, wyznających prometejskie mity, Kolesniczenko jest tylko reprezentantem „opcji prorosyjskiej”, czyli gorszym dzieckiem Pana Boga. Partnerem do dialogu jest wyłącznie Miron Sycz, którego tata — weteran kurenia UPA „Mesnyky” (Mściciele), ułaskawiony jednak przez krwiożerczych Polaków od wyroku śmierci — nie wychował „delikatnie mówiąc, w miłości do Polaków”. Ten dialog z UPA stanowi wymowny symbol bankructwa polskiej polityki zagranicznej po 1989 roku, tak jak symbolem bankructwa polskiej polityki gospodarczej są nazwiska Balcerowicza i Rostowskiego.

Myślę, że nadszedł najwyższy czas, żeby publicyści pokroju Pawła Reszki przestali być mentorami narodu polskiego. Myślę także, że nadszedł najwyższy czas, żeby z polskiej sceny politycznej zeszły siły rządzące od 1989 roku, siły odpowiedzialne za degradację społeczną i ekonomiczną kraju oraz za zaprowadzenie polskiej polityki w ślepy zaułek.


„Kresowy Serwis Informacyjny” nr 9 (28)/2013, s. 19.

Na banderowskim szlaku

28 listopada na szczycie Partnerstwa Wschodniego w Wilnie nie doszło do podpisania umowy stowarzyszeniowej pomiędzy Ukrainą a Unią Europejską. Decyzję o wstrzymaniu procesu integracji europejskiej Ukrainy z UE podjął kilka dni wcześniej rząd ukraiński i nie wycofał się z niej mimo, że UE zrezygnowała z wszystkich stawianych Ukrainie warunków (łącznie ze zwolnieniem Tymoszenko z więzienia). Jest to katastrofa polskiej polityki wschodniej, która od 1989 roku była wpisana w amerykańską i zachodnioeuropejską politykę przyciągania Ukrainy do Zachodu i wypychania Rosji z Europy. Ceną tej polityki było i jest zakłamywanie historii i przejście do porządku dziennego nad ludobójczymi zbrodniami OUN-UPA, ponieważ jedyną „proeuropejską” siłą na Ukrainie są banderowcy. Przykładem takich działań była chociażby uchwała Sejmu w sprawie uczczenia 70. rocznicy ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego. Jak wiemy Sejm nie zgodził się na nazwanie tego ludobójstwa ludobójstwem i nie zgodził się na ustanowienie 11 lipca Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian. Argumentacja ministra Sikorskiego z rządu PO-PSL, ale także PiS-owskiego eksperta Żurawskiego vel Grajewskiego była następująca: nie możemy przed 28 listopada drażnić Ukrainy (tzn. banderowców), ponieważ polską racją stanu jest integracja Ukrainy z UE.

Tymczasem rząd Ukrainy bezceremonialnie zlekceważył polską rację stanu. Podjął zresztą — wbrew temu co się w Polsce sugeruje — decyzję całkowicie suwerenną. Z przekazu polskich mediów wynika, że nie ma w Polsce żadnej głębszej refleksji nad tym wydarzeniem. W ogóle nie mówi się o katastrofie polskiej polityki wschodniej. Nie próbuje się dociekać rzeczywistych przyczyn i dokonać analizy tej polityki na przestrzeni prawie 25 lat. Przekaz medialny jest taki, że wszystkiemu winna jest Rosja, która miała podobno wywierać naciski na władze ukraińskie. Nie dziwi mnie to wytłumaczenie, ponieważ od dwudziestu kilku lat nie słyszę z polskich mediów niczego innego. Zawsze wszystkiemu winna jest Rosja, wszystko co złe idzie z Rosji itd. itp. Polskie media wyjaśniwszy obywatelom, że wszystkiemu winna jest Rosja skupiły się na transmisji z „masowych” protestów na Ukrainie. Oczywiście nikt odbiorcom w Polsce nie wyjaśnił, że te protesty urządzają banderowcy — czy to ze Swobody czy z Batkiwszcziny (na jedno wychodzi). W wersji soft wspomniany przekaz serwuje „Gazeta Wyborcza”, drukując m.in. hymn ukraiński na pierwszej stronie, a w wersji hard „Gazeta Polska”, gdzie redaktor Tomasz Sakiewicz tradycyjnie idzie na całość: „nasi bracia (sic!) w rękach Rosjan”. Mając nadzieję na drugą „pomarańczową rewolucję” na Ukrainę udał się najpierw europoseł Ryszard Czarnecki, a na końcu prezes Jarosław Kaczyński z klubami „Gazety Polskiej”. W międzyczasie pojawili się tam też prominenci obozu rządzącego, jak minister Sikorski, Grzegorz Schetyna czy Jacek Protasiewicz (wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego). Media polskie ekscytują się brutalnością ukraińskiej policji wobec manifestantów i pobiciem przez nią dwóch polskich obywateli (prawdopodobnie członków klubów „Gazety Polskiej”). Nie informują tylko kim są ci manifestanci, których rozpędza ukraińska policja. A są to ci sami, którzy manifestowali niedawno, bo 14 października, w rocznicę powstania UPA pod sztandarami partii Swoboda i z jakże europejskim hasłem „Ukraina dla Ukraińców”.

Najbardziej bulwersujące jest jednak to, że prezes Prawa i Sprawiedliwości stał na kijowskim Majdanie obok Ołeha Tiahnyboka — lidera banderowskiej, antypolskiej i antysemickiej partii Swoboda, która od lat bezczelnie opluwa pamięć pomordowanych Polaków, Żydów, Ormian, Rosjan, Ukraińców i innych ofiar UPA oraz oficjalnie domaga się oderwania od Polski 19 powiatów, położonych na terenie województw podkarpackiego i lubelskiego. Prezes Prawa i Sprawiedliwości stał obok Tiahnyboka, przemawiał do tłumów, wśród których były widoczne m.in. banderowskie czerwono-czarne flagi, oraz zakończył swoje przemówienie banderowskim pozdrowieniem „Sława Ukrainie!”. Okrzyk Kaczyńskiego „sława Ukrainie!” zakończył się odzewem tłumu „hierojom sława”. O jakich „hierojach” mowa? Ano o tych co rąbali siekierami, podrzynali gardła, wyłupywali oczy itd. Można to wszystko zobaczyć na zdjęciach i filmach zamieszczonych m.in. na portalu Niezależna.pl — czyli, jak to nazywa redaktor Sakiewicz, strefie wolnego słowa „Gazety Polskiej”. Czy jakikolwiek zachodnioeuropejski polityk stanąłby obok jawnego gloryfikatora faszyzmu, domagającego się przy tym rewizji granic? Czy w wypadku Jarosława Kaczyńskiego mamy do czynienia z politycznym analfabetyzmem czy tylko z aberracją spowodowaną wyznawaniem skrajnej rusofobii?

Polscy mężowie stanu, przemawiający na kijowskim Majdanie na tle banderowskich flag, nie tylko nie zadają sobie pytania o to czy „europeizacja” Ukrainy pod czerwono-czarną flagą będzie dla Polski bezpieczna, ale także nie widzą niebezpieczeństwa zaostrzenia stosunków z Rosją. Zapewne już dawno zapomnieli o sankcjach z lat 2005—2007 w odniesieniu do eksportu polskiego mięsa, owoców i warzyw do Rosji, które były odpowiedzią Kremla na polskie zaangażowanie w „pomarańczową rewolucję” i wskutek których Polska poniosła wielomiliardowe straty. Zapomnieli, ponieważ to nie były straty z ich kieszeni, ale z kieszeni polskich rolników i przedsiębiorców. Trzeba tutaj przypomnieć, że mimo entuzjastycznego poparcia obozu Wiktora Juszczenki Polska nie odniosła z tego żadnych korzyści. Mało tego, pod koniec swojej prezydentury Juszczenko wymierzył Polsce policzek, uznając za bohatera narodowego Ukrainy Stepana Banderę, a wcześniej Romana Szuchewycza.

Może jednak dla polskich mężów stanu to nie był policzek? Może oni w ten sposób o polskich sprawach nie myślą. Bo czy w innym wypadku przyjmowaliby od Juszczenki odznaczenia, jak np. Paweł Kowal?

Na tle wiecowych występów polskich polityków jakże odmiennie, tzn. dojrzale wygląda reakcja rosyjskiego establishmentu politycznego na wydarzenia na Ukrainie. W demonstracjach wspierających prezydenta Wiktora Janukowycza, które odbyły się w Charkowie i Donbasie, nie uczestniczył żaden polityk rosyjski. Ze strony jakiegokolwiek rosyjskiego polityka nie padły emocjonalne i skrajne wypowiedzi. Natomiast dyplomacja rosyjska działa i zapewne rozwiąże kryzys ukraiński po myśli Rosji. Jakże nieprofesjonalnie i komicznie wyglądają w porównaniu z tym krzyki polskich mężów stanu wśród czerwono-czarnych flag o odradzającym się imperium rosyjskim.

Jesteśmy zatem nadal na banderowskim szlaku, na drodze donikąd. To jest polska racja stanu zarówno w rozumieniu obozu rządzącego jak i opozycji. Żeby lepiej zobaczyć oblicze tej rację stanu warto sięgnąć po wywiad, jaki Polskiej Agencji Prasowej udzielił 18 listopada Jurij Szuchewycz — syn Romana Szuchewycza, twórcy i dowódcy UPA, hitlerowskiego kolaboranta, zbrodniarza i organizatora ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego.

Fragmenty tego wywiadu przytaczam za „Gazetą Wyborczą”, która oczywiście nie zdobyła się na żaden krytyczny komentarz. Już tytuł tego wywiadu — „Wołyń nie był ludobójstwem. A mój ojciec chciałby pojednania polsko-ukraińskiego” — jest na tyle wymowny, że reszty można nie czytać. Ale zadałem sobie trud, żeby przeczytać. „Mój ojciec byłby dzisiaj zwolennikiem pojednania polsko-ukraińskiego. Już w czasie wojny prowadzono rozmowy z polską stroną” — stwierdza Szuchewycz-junior. Rzeczywiście prowadzono. Zakończyły się one rozerwaniem końmi polskich delegatów na te rozmowy — Jana Rumla i Krzysztofa Markiewicza oraz ich woźnicy Witolda Dobrowolskiego. Dalej wywodzi Szuchewycz-junior: „Ani ukraińska, ani polska strona nie mogły uciec od tej wojny, ona nie mogła się nie zdarzyć. Nie zgadzam się z tym, że to było ludobójstwo, natomiast obie strony, polska i ukraińska, dopuściły się zbrodni wojennych. Dziś całą winę składa się na barki Ukraińców, a to nie było tak. Mogę podać mnóstwo przykładów świadczących o winach Polaków”. Mamy tu zatem tradycyjny zestaw banderowskich bredni powtarzanych przez to środowisko od 70 lat. Negowanie ludobójstwa, nazywanie ludobójstwa „wojną” albo „konfliktem polsko-ukraińskim”, równoważenie rzekomych polskich zbrodni i ta obłudna obrona Ukraińców, na których barki Polacy ciągle składają jakieś winy. Po pierwsze nie było żadnej wojny albo konfliktu polsko-ukraińskiego. Była wojna wydana II Rzeczypospolitej przez faszystowskich terrorystów z OUN w imię realizacji założeń faszystowskiej ideologii Dmytro Doncowa i było ludobójstwo popełnione na bezbronnej ludności polskiej w celu ustanowienia jednolitego etnicznie i faszystowskiego państwa ukraińskiego.

Poza tym nikt w Polsce nie obwinia Ukraińców jako narodu o ludobójstwo wołyńsko-małopolskie. My obwiniamy nie naród, ale sprawców — banderowców. Niech sprawcy nie zasłaniają się narodem. Niech pan Szuchewycz-junior nie przemawia w imieniu Ukraińców, bo nie ma do tego moralnego prawa. UPA wydała bowiem wojnę nie tylko Polakom, Żydom i Rosjanom, ale także Ukraińcom. Może właśnie dlatego dzisiaj nie jest możliwa integracja Ukrainy z UE, albowiem wbrew temu co twierdzi pan Szuchewycz-junior historia ma znaczenie i nie jest to coś co było i już się nie liczy. Ta historia jeszcze bardziej ciąży na stosunkach wewnątrzukraińskich niż na stosunkach polsko-ukraińskich. Dopóki banderowcy nie zostaną właściwie ocenieni i usunięci z życia politycznego Ukrainy, nie będzie możliwa jakakolwiek stabilizacja polityczna tego kraju.

Jakby było mało bredni pana Szuchewycza-juniora, swoją bzdurę musiał też dodać jakiś redaktor „Gazety Wyborczej”, podpisujący się jako „mig”, który stwierdza: „Celem UPA była walka o niepodległość Ukrainy. Jej żołnierze walczyli przeciwko niemieckiej okupacji, z partyzantką polską i sowiecką, a po zajęciu Zachodniej Ukrainy przez Związek Sowiecki — z Armią Czerwoną”. No ręce opadają. W tych dwóch zdaniach mamy zestaw najbardziej ordynarnych kłamstw banderowskiej polityki historycznej. Przyjmowanie tych kłamstw za dobrą monetę jest właśnie polską racją stanu w polityce wschodniej, zarówno w rozumieniu obozu politycznego premiera Tuska i prezydenta Komorowskiego jak i obozu politycznego prezesa Kaczyńskiego. Bo według tej logiki wszystko co antyrosyjskie jest dobre.

O jaką niepodległość Ukrainy panie „mig” walczyła UPA? Nie o niepodległość, tylko o ustanowienie faszystowskiego i totalitarnego państwa, satelickiego wobec III Rzeszy Niemieckiej. Gdzie i kiedy panie „mig” UPA walczyła przeciwko niemieckiej okupacji? Jak można pisać w Polsce coś tak bezczelnego, gdy mamy na ten temat bogatą literaturę, zarówno polską jak i zagraniczną, takich badaczy jak Wiktor Poliszczuk, Grzegorz Rssoliński-Liebe, Per A. Rudling, Karel C. Berkhoff czy Marco Carynnyk. I z jaką „polską partyzantką” panie „mig” walczyła UPA? Kto należał do tej partyzantki? Te kilkuletnie albo kilkumiesięczne dzieci, które otumanieni banderowską ideologią mordercy nabijali na sztachety płotów?

Kiedy wreszcie w Polsce przyjdzie otrzeźwienie? Kiedy wreszcie zacznie się realizować w sprawach wschodnich, ale nie tylko, politykę naprawdę zgodną z polską racją stanu?


„Myśl Polska” nr 51—52 (1962/63), 22—29.12.2013, s. 9.

W ślepej uliczce, czyli PiS a Ukraina

Jarosław Kaczyński przemawia na kijowskim Majdanie, stojąc obok Ołeha Tiahnyboka, i kończy swoje przemówienie okrzykiem „Sława Ukrainie!”. Odpowiada mu tłum: „hierojam sława”. Kilka dni później przemawia w tym samym miejscu Jerzy Buzek. Przemawia po angielsku, bo to jedyny język godny prawdziwego Europejczyka. Tłum prawdopodobnie nie rozumie co mówi, ale rozumie ostatnie dwa słowa: sława Ukrainie!. Sława Ukrainie — tak krzyczeli podburzeni przez banderowców ukraińscy chłopi na Wołyniu, idąc w nocy palić i mordować swoich polskich sąsiadów. Hierojam sława! Tym hierojam, którzy palili, przebijali widłami, ćwiartowali nożami i siekierami, odcinali kobietom piersi i rozcinali dzieciom brzuchy. Innych hierojów wtedy na Ukrainie nie było. Dzisiaj dopiero propaganda neobanderowska próbuje ich stworzyć w bajeczkach o rzekomych walkach UPA z Niemcami. Takich walk nigdy i nigdzie nie było. Hieroje walczyli tylko z bezbronną ludnością cywilną. I to banderowskie zawołanie „Sława Ukrainie” jest obecnie przywoływane przez dwóch czołowych polskich polityków, reprezentujących w Polsce niby wrogie sobie obozy polityczne.

Dziennikarka TVP Info Maria Stepan, pełna egzaltacji, relacjonuje z kijowskiego Majdanu ubrana w czerwono-czarne barwy, symbol Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów-frakcji Bandery (albo Rewolucyjnej). Czerowno-czarne flagi są powszechne na kijowskim Majdanie obok flag Unii Europejskiej. Bardzo ciekawe zestawienie — symbol tzw. zjednoczonej Europy tzw. wolnych i demokratycznych narodów oraz symbol jednego z najbardziej ekstremistycznych ruchów nacjonalistyczno-faszystowskich Europy XX wieku. Porównań dla banderowców można szukać chyba tylko z chorwackimi ustaszami, bo jednak niemieccy naziści byli zdaje się odrobinę mniej skrajni. Przynajmniej jeśli chodzi o sposoby zadawania śmierci. Dziennikarz „Gazety Polskiej” Dawid Wildstein-junior, też pełen egzaltacji, relacjonuje z tegoż samego miejsca, spośród czerwono-czarnych flag. Pisze, że panuje tam wspaniała atmosfera. Wildstein-junior szczerze przyznaje, że czuje się jak w obozie kozackim. To i tak dobrze, że nie w obozie UPA. Zapomniał tylko Wildstein-junior, że gdyby to był rzeczywiście obóz kozacki, to nie wyszedłby stamtąd żywy. Kozacy, szczególnie w czasie powstania Chmielnickiego, dokonywali bowiem masowych pogromów na Żydach. W 1648 roku zgładzili prawie wszystkich wyznawców religii mojżeszowej, których napotkali na swojej drodze. Na całej Rusi uratowało się wtedy tylko kilkuset Żydów, ocalonych przez księcia Jeremiego Wiśniowieckiego — w dzisiejszej Polsce albo przemilczanego albo opluwanego. Od razu widać, że redaktor Wildstein-junior musiał się uczyć historii w szkole zreformowanej przez Jerzego Buzka.

To wszystko wygląda na jakiś niesamowity obłęd. Na jakiś chocholi taniec ludzi mających ambicję przewodzić narodowi polskiemu lub być jego mentorami. Najbardziej zasmucające jest to, że w Polsce znalazł się tylko jeden człowiek, który publicznie zaprotestował przeciw temu obłędowi i napiętnował polskich polityków za ich występy w Kijowie. Człowiek ten — ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski — stał się do razu obiektem ataku wielu zwolenników PiS, w tym także eurodeputowanego tej partii Janusza Wojciechowskiego. Na prawicowym portalu wPolityce.pl wspomniany europoseł opublikował 8 grudnia swoją krytykę księdza Isakowicza. Zwracam na nią uwagę ze względu na to, że jest to wypowiedź eurodeputowanego i w przeciwieństwie do innych wypowiedzi zwolenników PiS, zamieszczanych w internecie, jest w miarę kulturalna.

Otóż pisze na wstępie eurodeputowany Wojciechowski, że „nie ma sprzeczności między pamięcią Wołynia i popieraniem europejskich dążeń Ukrainy. Wręcz przeciwnie — pamięć Wołynia nakazywała na Majdan pojechać…” Myli się głęboko pan eurodeputowany. Udaje on, że nie wie co znaczy okrzyk „Sława Ukrainie!”, co oznaczają czerwono-czarne flagi i kim jest Ołeh Tiahnybok, w towarzystwie którego przez pierwszą dekadę grudnia obracała się cała rzesza polskich polityków wszystkich opcji. Panie europośle, to nie jest popieranie żadnych „europejskich dążeń” Ukrainy, ale otwarte wsparcie opcji banderowskiej. To jest szczere powiedzenie: nie przeszkadzają nam pomniki Bandery we Lwowie i 17 innych miastach zachodniej Ukrainy, nie przeszkadza nam negowanie ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego przez politycznych spadkobierców OUN-UPA z partii Swoboda, nie przeszkadza nam perspektywa przejęcia władzy na Ukrainie przez ludzi noszących czerwono-czarne flagi. Nigdy dotąd — nawet w okresie politycznego flirtu Lecha Kaczyńskiego z Wiktorem Juszczenką — polscy politycy nie powiedzieli tego tak otwarcie, że są po stronie opcji neobanderowskiej.

W dalszej części swojego tekstu eurodeputowany Wojciechowski wyjaśnia dlaczego są po stronie tej opcji. Pisze on: „(…) wiemy jakiego rozstrzygnięcia chcemy jako Polacy, wiemy co leży w naszym polskim interesie. Otóż chcemy, żeby Ukraina odspawała się od Rosji i trwale związała z Europą. Wydaje się nam, że tak będzie lepiej dla Ukrainy. Ale jesteśmy pewni, że tak będzie lepiej dla Polski. Tak będzie lepiej dla Polski ze względu na Rosję. Bo Rosja bez podporządkowanej sobie Ukrainy może być jeszcze mocarstwem, ale już nie imperium. A my, życząc Rosji jak najlepiej, nie chcemy, żeby znów stanowiła imperium, bo takie imperium zazwyczaj, a nawet zawsze, jest dla Polski śmiertelnie niebezpieczne. Tak długo, jak Rosja nie ma pod sobą Ukrainy, tak długo i Polski mieć nie może”.

Nic nowego. Tradycyjny zestaw frazesów z kuźni politycznej Jerzego Giedroycia, serwowany w Polsce od prawie 25 lat. Trochę mnie pan eurodeputowany Wojciechowski jednak rozczarował, bo uważałem go za nieco inteligentniejszego i zdolnego do myślenia krytycznego. Ale cóż, pan europoseł też gra na skrzypcach histerii antyrosyjskiej. Krótko mówiąc — żeby powstrzymać Rosję, która lada dzień zaatakuje Warszawę, a może i Brukselę — niech rządzą na Ukrainie nawet banderowcy. I taką Ukrainę przyspawamy do „Europy”, czyli Unii Europejskiej. Notabene dziwi mnie ten entuzjazm pana europosła i innych polityków prawicowych we wpychaniu Ukrainy do Unii Europejskiej. Ja bowiem dobrze pamiętam jak w Radiu Maryja pan Janusz Wojciechowski i inni politycy prawicy nie raz przekonywali, że Unia Europejska Polskę krzywdzi, pozbawia Polskę niepodległości, że jest dla Polski zgubą itd. itp. Dla Polski jest zła, a dla Ukrainy będzie dobra?

Jeśli już wspomniałem antyrosyjską histerię, to zwrócę uwagę na to, że gdy otwierano mały ruch graniczny z obwodem kaliningradzkim „Gazeta Polska” ostrzegała przed rosyjską mafią, która zaleje Polskę. Teraz słyszę propozycje, żeby natychmiast znieść wizy dla Ukraińców. I co, ukraińska mafia nas wtedy nie zaleje? A może ona w ogóle nie istnieje? Dla „Gazety Polskiej” istnieje tylko mafia rosyjska, a ukraińska już nie. Wszyscy chyba jednak wiedzą, że niemało jest już w Polsce ukraińskich prostytutek i przestępców. Ale oprócz nich mogą bez wiz przybyć do nas panowie z czerwono-czarnymi flagami, by wznieść pomniki „herojom” z UPA, które i tak nielegalnie wznoszą w okolicach Przemyśla. Może nawet zechcą ustanowić swoją administrację w tych 19 powiatach, których przyłączenia do Ukrainy domagała się deputowana partii Swoboda Iryna Farion. Tych zagrożeń miłośnicy przyłączenia Ukrainy do „Europy” nie widzą?

Pisze dalej pan eurodeputowany: „Zbrodnie wołyńskie były najstraszniejsze, jakie zna świat. To prawda, że nigdy nieosądzone i wciąż w większości nie upamiętnione. Jest w tym wiele naszej winy, że za mało czynimy dla tej pamięci. Ale nie przeciwstawiajmy tej pamięci europejskim aspiracjom Ukrainy, bo wtedy przeciwstawiamy ją polskiej racji stanu. Ukraina nie pozbawi nas niepodległości, a Rosja może…”

A skąd taka pewność? O ile wiem, to Rosja nie zgłasza do Polski żadnych roszczeń terytorialnych, majątkowych, ani prawnych. Natomiast ten pan, w towarzystwie którego na fotografiach z Majdanu widnieje Jarosław Kaczyński, takie roszczenia oficjalnie zgłasza. Do tych wspomnianych 19 powiatów. Partia Swoboda jest dzisiaj piątą siłą polityczną na Ukrainie, ale jutro może być pierwszą. Jej lider mówi teraz „dziękuję wam Polacy” i polskie media szaleją z zachwytu. Ale żeby jutro nie podziękował wam nożem w plecy.

Myślę, że najciekawsza jest końcówka tekstu europosła Wojciechowskiego. Przekonuje on, że nie trzeba się tak czepiać o ten Wołyń, bo winę za Wołyń ponoszą także Niemcy, którzy jako władza okupacyjna biernie przyglądali się banderowskiemu ludobójstwu. No a z Niemcami się przecież pojednaliśmy! Pan europoseł ujął to bardzo dosadnie: „Jesteśmy z Niemcami w komitywie, choć kat Warszwy Reinefarth, mający na sumieniu nie mniej strasznych ofiar niż UPA na Wołyniu, był tam aż do śmierci szanowanym burmistrzem, deputowanym do landtagu, wziętym adwokatem. Jesteśmy w komitywie, choć filmem „Nasze matki, nasi ojcowie” Niemcy plują na naszą historię i pamięć w cały świat. I powiedzmy sobie szczerze — przymykamy nasze polskie oczy na ten niemiecki zanik pamięci”. No właśnie, to możemy też przymykać oczy i na ukraiński zanik pamięci, a walić po oczach tylko Rosję Katyniem i Smoleńskiem. Czemu nie, skoro wymaga tego racja stanu? Co prawda dalej pan europoseł pisze, że te moralno-historyczne kompromisy z Niemcami poszły za daleko, ale dodaje: „Zdecydowanie postawiliśmy współczesne interesy przed pamięcią o przeszłości, bo polska racja stanu, polski interes narodowy dziś wymaga, by się od Niemców nie odgradzać. I podobnie polska racja stanu wymaga, żeby nie odgradzać się od próbującej uwolnić się spod rosyjskiej kurateli Ukrainy. I nie ma to nic wspólnego z zapomnieniem niewinnie przelanej polskiej krwi na Wołyniu i Podolu. (…) Dlatego dobrze, że Kaczyński pojechał do Kijowa, nie zważając na cień banderowskich czy jakichkolwiek innych, niegdyś wrogich Polakom flag. Pojechał tam po to, żeby polska krew nigdy więcej, w cieniu obcych flag nie była przelewana…”

To bardzo ciekawe panie europośle, że polski interes narodowy wymaga, żeby się od Niemców „nie odgradzać”. Co prawda od wielu polityków PiS, lubiących czasem kokietować patriotyczny elektorat antyniemiecką nutką, słyszałem na antenie Radia Maryja co innego, ale przecież każdy może zmienić zdanie. Odgradzać się trzeba tylko od Rosji, to już wiemy. Twierdzenie, że Ukraina próbuje uwolnić się od „rosyjskiej kurateli” jest nieprawdziwe, ponieważ pod taką kuratela się nie znajduje. To Berlin i Bruksela próbują narzucić Ukrainie swoją kuratelę, a nie Moskwa. Banderowskie flagi nie były niegdyś Polsce wrogie, ale są nadal wrogie i będą zawsze wrogie. Zdumiewa ten brak świadomości co do celów i ideologii ruchu neobanderowskiego u polityka będącego eurodeputowanym. Natomiast stwierdzenie, że Jarosław Kaczyński w cieniu banderowskich flag walczy o to, żeby polska krew nie była więcej przelewana, to już jest — wybaczy pan — ale taniec pijanego.

Sądzę, że pan eurodeputowany Wojciechowski pisząc o tym, że jesteśmy (to znaczy polskie elity polityczne są) w „komitywie” z Niemcami, niechcący napisał prawdę. Prawda jest bowiem taka, że Polska nie prowadzi wobec Ukrainy żadnej samodzielnej polityki, ale jest od 1990 roku rozgrywana w sprawie Ukrainy i Rosji przez USA i Niemcy. To jest główny problem — brak suwerenności polskiej polityki w sprawach wschodnich (i nie tylko). Popieranie banderowców stało się najbardziej gorzkim owocem tego braku suwerenności. Jak zauważył Stanisław Michalkiewicz — polscy mężowie stanu nie zdobyli się nawet na to, żeby powiedzieć w Waszyngtonie: dobrze, będziemy popierać opcję prozachodnią na Ukrainie, tylko niech CIA znajdzie nam innych partnerów niż banderowcy. Nie zdobyli się na to, ponieważ w polskiej polityce funkcjonują marionetki. I cały pański tekst panie europośle jest właśnie przejawem takiego marionetkowego myślenia. Dlatego niech się pan nie sili na te uzasadnienia, że Rosja odbudowuje imperium itd. itp. Polski establishment polityczny robi po prostu to, co Waszyngton, Bruksela i Berlin mu każą. Polska jest tutaj tylko pionkiem w grze. Z popierania Juszczenki Polska nie odniosła żadnych korzyści, a tylko same straty (sankcje rosyjskie, promowanie przez Juszczenkę ideologii banderowskiej na Ukrainie). Tak samo będzie teraz. Z ewentualnego stowarzyszenia Ukrainy z UE korzyść odniosą wyłącznie koncerny niemieckie, francuskie, amerykańskie etc., które wyrabują i skolonizują ukraińską gospodarkę, tak jak wcześniej polską. Korzyść odniesie także sama biurokracja brukselska, która rozpocznie tam wielką ofensywę światopoglądową przeciwko chrześcijaństwu greckokatolickiemu i prawosławnemu. Polsce natomiast przyjdzie zmagać się z prawdopodobnym odwetem rosyjskim (sankcje gospodarcze) i konsekwencjami wzrostu znaczenia opcji banderowskiej na Ukrainie, ponieważ za plecami pana Kliczki czy Jaceniuka wyrasta jednak pan Tiahnybok i on prędzej czy później zajmie ich miejsce.

Możliwy jest też inny scenariusz — polskie zaangażowanie w kryzys ukraiński pchnie ostatecznie Ukrainę w stronę Rosji, albowiem Janukowycz — który dotychczas prowadził pragmatyczną politykę wobec Rosji — postawiony przez Zachód pod ścianą nie będzie miał innego wyjścia dla zachowania władzy jak całkowite podporządkowanie polityczne wobec Kremla. Najlepiej zatem zrobiliby polscy politycy, gdyby trzymali się jak najdalej od kijowskiego Majdanu. Politykę międzynarodową bowiem prowadzi się w gabinetach, a nie na ulicy. Polityka — jak uczył Roman Dmowski — musi być realistyczna, tzn. powinna dążyć do osiągnięcia celów realnie możliwych. Pragmatyzm w polityce wschodniej nakazywałby dążenie do zachowania jak najlepszych stosunków z Rosją i Białorusią (przede wszystkim gospodarczych, obustronnie korzystnych) i delikatnego wspierania Ukrainy jako samodzielnego bytu politycznego. W tym celu należałoby znaleźć na Ukrainie siły, które z naszego punktu widzenia byłyby użyteczne. Siły, które zneutralizowałyby zarówno obóz postbanderowski jak i promoskiewski. Ze strony polskiej takich działań jednak nie podjęto, ponieważ polska polityka jest niesuwerenna i w kwestiach wschodnich nieodpowiedzialna. Jeszcze lepiej widać to na przykładzie Białorusi. Pod dyktando niemieckich i amerykańskich interesów Warszawa zaangażowała się w obalenie legalnych władz tego kraju i dla osiągnięcia tego celu poświęciła tamtejszą mniejszość polską, która do 2005 roku — czyli do wykreowania Związku Polaków na Białorusi na główną siłę opozycji — cieszyła się pełną swobodą. Jakie korzyści odniosła Warszawa z awantury białoruskiej? Zniszczenie ZPB, zaostrzenie stosunków z Rosją i utrata rynku białoruskiego, na który weszły m.in. firmy niemieckie.

Polską politykę wschodnią trzeba całkiem przemodelować. Można to zrobić tylko wtedy, gdy polska polityka będzie realizować polskie cele. Jednakże najpierw musiałaby się w Polsce pojawić siła polityczna, która potrafiłaby takie polskie cele zdefiniować. Zarówno establishment korowsko-solidarnościowy jak i postkomunistyczny nie jest do tego zdolny.


„Myśl Polska” nr 1—2 (1964/65), 5—12.01.2014, s. 6—7.

Ukraińska pułapka

Rozwój sytuacji na Ukrainie zmierza w niebezpiecznym dla tego kraju, a także Polski kierunku. Tzw. protesty niby-zwolenników integracji Ukrainy z UE przeciw władzy Wiktora Janukowycza przekształciły się w otwartą rewoltę, która doprowadziła do upadku gabinetu Mykoły Azarowa i może w konsekwencji spowodować nawet rozpad tego kraju. Z jazgotu wiodących polskich mediów niestety wyłania się zupełnie nieprawdziwy obraz wydarzeń na Ukrainie. Marginalizowana albo wręcz przemilczana jest rola neobanderowców w rewolcie. „Gazeta Wyborcza” i „Gazeta Polska” — pomimo wzajemnej zajadłej wrogości — nie po raz pierwszy mówią w kwestii ukraińskiej jednym głosem. Z ich przekazu możemy się dowiedzieć o brutalności Berkutu, o rosyjskich (bo czy mogliby być inni?) snajperach strzelających do bezbronnych podobno bojowników o europejskość Ukrainy, o straszliwej korupcji i degrengoladzie moralnej „reżimu” Janukowycza itd. itp. Nie dowiemy się tego, że ten „reżim” został wybrany w demokratycznych wyborach, których uczciwości nikt nie kwestionował, ani tego, że tzw. Prawy Sektor kijowskiego „euromajdanu”, który wywołał rozruchy 19 stycznia oraz w dniach następnych, nosi imię Stepana Bandery.

Nikt w tych mediach nie zada pytania jak to się dzieje, że w tak ubogim kraju jak Ukraina część jego obywateli może sobie pozwolić na oderwanie od zajęć zarobkowych na trzy miesiące, a może dłużej, i przebywać w tym czasie na tych wszystkich „Euromajdanach” i „Automajdanach”. W innych krajach takie fenomeny się nie zdarzają. Ktoś musi to przecież finansować. Ten ktoś musi zapewne też działać w imieniu międzynarodowych korporacji, które już dawno zorientowały się, że walka o „demokrację” i „prawa człowieka” jest tańszym sposobem podbijania i kolonizowania upatrzonego kraju niż robienie tego metodami stosowanymi w XIX i pierwszej połowie XX wieku.

Nikt nie zada pytania czy było to dziełem przypadku, że 19 stycznia, w dniu wybuchu krwawych zamieszek w Kijowie, na tamtejszym „Euromajdanie” odbywał się „dzień polski”: koncertowała Kasia Kowalska, miał koncertować Dariusz Malejonek, w warszawskim klubie „Hybrydy” Jerzy Zelnik czytał Herberta po ukraińsku, a całość filmowała TV „Republika”. Nikt nie zada pytania jaki wpływ na podgrzanie sytuacji na Ukrainie miały styczniowe wizyty w tym kraju kolejnego garnituru czołowych polityków Prawa i Sprawiedliwości, a także zapowiadana wizyta na zjeździe „Euromajdanów” Zbigniewa Bujaka (przyznam szczerze, że o istnieniu tego „bohatera narodowego” — który swoją karierę zdawałoby się zakończył na synekurze prezesa Głównego Urzędu Ceł — prawie całkiem zapomniałem). Nikt nie zada pytania czy walka o „demokrację”, „integrację europejską” i co tam jeszcze polega na atakowaniu i okupowaniu gmachów publicznych i usuwaniu z nich legalnej władzy. Bo władza „reżimu” Janukowycza jest właśnie legalna. Nigdy nie zakwestionowano uczciwości jej wyboru i dlatego odwołana może zostać tylko środkami konstytucyjnymi. Nikt też w tych mediach nie raczy rzetelnie poinformować o aktach przemocy, w tym linczach, jakie mają miejsce na „euromajdanie” kijowskim i innych „euromajdanach”.

Najwięcej egzaltacji z powodu rewolty ukraińskiej jest w „Gazecie Polskiej” i zbliżonych do niej mediach pro-pisowskich. Relacje Dawida Wildsteina z „pierwszej linii frontu” przypominają stylistyką heroiczne opisy Powstania Warszawskiego. Podejrzewam, że Wildstein-junior sam nie wierzy w to co pisze. Z portalu niezależna.pl dowiedzieliśmy się m.in., iż 26 stycznia na kijowski Majdan zawitała Ewa Stankiewicz — arcykapłanka religii smoleńskiej — by wraz z wiernymi ze stowarzyszenia Solidarni 2010 rozbić tam namiot oraz rozwiesić transparenty o treści „Polski prezydent zamordowany w Rosji 2010”, „Stop dla terroru Rosji” i „Polacy solidarni z Wolną Ukrainą”. „To było coś niesamowitego — relacjonuje Stankiewicz dla portalu niezależna.pl — gdy Ukraińcy skandowali „Niech żyje Polska”. I nie ukrywali poruszenia widząc nas z transparentem „Stop dla terroru Rosji”. Z tymi transparentami przeszliśmy wokół całego Majdanu. Reakcja Ukraińców na ich widok była entuzjastyczna. Wielki aplauz, oklaski, okrzyki „Kijów-Warszawa wspólna sprawa”, ludzie rzucali się nam na szyję”. Wkrótce po pani Stankiewicz do Kijowa zawitała delegacja klubów „Gazety Polskiej” ze swoimi transparentami. Ich na „Euromajdanie” też bardzo fetowano. Nie mogło być inaczej, bo transparenty o antyrosyjskiej treści musiały przypaść do gustu szczególnie Prawemu Sektorowi im. S. Bandery. Polska „prawica” skupiona w PiS, która swój patriotyzm definiuje wyłącznie jako nienawiść do każdej Rosji bez względu na to czy będzie to Rosja biała, czerwona, czarna bądź fioletowa, została ostatecznie doceniona przez banderowców. Tylko czy to jest powód do chwały?

Według mediów redaktora Sakiewicza mniejszość polska na Ukrainie masowo popiera ruch „Euromajdanów” i życzy sobie upadku „promoskiewskiego reżimu”. Dla uwiarygodnienia tej tezy niezależna.pl nawet cytowała jakiegoś Polaka spod Żytomierza. Ale czy na pewno tak jest? Oto bowiem na trzy dni przed wizytą redaktorki Stankiewicz w Kijowie przy polskiej granicy miało miejsce wydarzenie, które rzuca jaskrawy snop światła na prawdziwe oblicze ruchu „proeuropejskiego” na Ukrainie. O zdarzeniu tym rzetelnie poinformował tylko portal Kresy.pl, co z kolei nie pozostawia wątpliwości po czyjej stronie angażuje się politycznie polski mainstream medialny.

W nocy z 23 na 24 stycznia młodzi ludzie podpalili opony samochodowe rozłożone na drodze z Lwowa do Krakowca (miejsce urodzin Romana Szuchewycza, twórcy i dowódcy UPA), chcąc w ten sposób zamanifestować solidarność z „Euroamajdanem” w Kijowie. Według miejscowych władz, w akcji tej uczestniczyło od 130 do 150 osób, zachowujących się agresywnie. W rezultacie ich działań, w korku stanęło m.in. około stu TIR-ów jadących do granicy, a także polski autobus rejsowy. Podróżowała nim Ukrainka Weronika S., która umieściła relację z tego wydarzenia na Facebooku. Warto za portalem Kresy.pl przytoczyć tę relację (pisownia oryginalna):

Przejeżdżaliśmy trochę ponad godzinę temu… i po prostu zgroza, staliśmy w „korku” (…), kilka km z tirów i osobowych, staliśmy godzinę, potem poszliśmy z kierowcą poprosić żeby rejsowy autobus (nas) przepuścili… obok znaku Nowojaworowsk wszystko dziko się paliło… droga i w ogóle nie wiadomo co… ludzi może 20 już otoczyli autobus i zaczęli tłuc… powiedzieli żeby podjechać, choć jak się okazało zamiaru przepuszczenia dalej nie było, na początku naskoczyli na kierowcę, który spokojnie milczał opuściwszy głowę, wysłuchując pijanych okrzyków i przekleństw (bo ty Polak i co sobie myślisz, że tobie wszystko można)… Ludzie zaczęli prosić, że jadą do domu, że nic im nie zrobili, to ok., „Ukraińcy niech wyłażą i możecie jechać”, jakiemuś Polakowi wyrwali telefon, bo robił zdjęcia, kierowca łzawo zaczął proponować pieniądze, do autobusu jeszcze zaszło pięciu z zakrytymi twarzami, dalej zaczęli krzyczeć z pogróżkami, że tu mają „pokojowy protest”, dlaczego wy tu się pchacie Mazurzy. Wtedy jakoś wymyślono, żeby każdy Polak (i w ogóle każdy) w dwie strony powiedział (Chwała Ukrainie — Chwała bohaterom)… jeżeli nie chce pójść w palenisko, wszyscy zalęknieni we łzach mówili… kierowcy dali 10 sekund na przejechanie przez ogień… przez ogień oznaczało w ogień…”.

Incydent miał miejsce koło Nowojaworowska, miasteczka liczącego 26 tys. mieszkańców, położonego około 40 km od granicy z Polską. Warto przypomnieć, że w 2011 roku Rada Miejska Nowojaworowska nadała honorowe obywatelstwo Stepanowi Banderze i Romanowi Szuchewyczowi. Zaprotestował wówczas przeciwko temu Józef Kardyś, starosta kolbuszowski, sprzeciwiając się nawiązaniu współpracy pomiędzy powiatem kolbuszowskim a Nowojaworowskiem. Oporów takich nie mają natomiast czołowi polscy politycy z PO i PiS, którzy w Kijowie sami wznosili banderowski okrzyk „Chwała Ukrainie — bohaterom chwała” (oficjalne pozdrowienie OUN-B ustanowione w 1940 roku, przejęte potem przez UPA, takie banderowskie Sieg Heil!). Zapewne więc nie zrobiło na nich wrażenia, że zbanderyzowana młodzież ukraińska kazała to krzyczeć Polakom pod groźbą spalenia w ogniu. Na przykładzie tego incydentu widać, jakie rezultaty przyniosła banderyzacja zachodniej Ukrainy, która nastąpiła po „pomarańczowej rewolucji”. Te masowe stawianie pomników Bandery i Szuchewycza, nadawanie im honorowych obywatelstw i obłędny kult OUN-UPA musiały w końcu doprowadzić do powtórki z historii w realu. Kto nie szanuje własnej historii, skazany jest na jej powtórzenie. Polskiej historii nie szanuje polska „klasa polityczna”, która od 25 lat lekceważy społeczne dążenia do upamiętnienia banderowskiego ludobójstwa na narodzie polskim i prowadzi flirt polityczny z ideowymi spadkobiercami ludobójców.

W tym czasie, gdy miał miejsce incydent pod Nowojaworowskiem, prezydent Komorowski, premier Tusk i minister Sikorski rozpoczynali „europejską ofensywę” w sprawie Ukrainy. W czyim interesie rozpoczęli tę ofensywę? Chyba w interesie Berlina, Brukseli, Waszyngtonu i tych wszystkich, którzy liczą na spore profity po przejęciu kontroli nad gospodarką ukraińską. Bo chyba nie w interesie Polski, na co wskazuje incydent pod Nowojaworowskiem, jest wywindowanie banderowców na czołową siłę polityczną Ukrainy. A do tego właśnie sprowadza się wspierana przez Zachód „rewolucja” na Ukrainie. W interesie Polski leży utrzymanie status quo, czyli Ukrainy jako bufora pomiędzy UE a Rosją. Każdy inny scenariusz — czy to podporządkowanie Ukrainy UE, czy podporządkowanie jej Rosji, czy — najgorszy — rozpad i powstanie banderowskiego państwa na zachodniej Ukrainie — jest dla Polski zły. Polscy mężowie stanu, zarówno z obozu rządzącego jak i głównej partii opozycyjnej, po raz kolejny zatem — jak powiedział kiedyś prezydent Francji Jacques Chirac — stracili okazję, żeby siedzieć cicho.

Niebezpieczeństwo przejęcia na Ukrainie lub jej części władzy przez opcję banderowską — dotąd lekceważone przez polski mainstream medialny i polityczny — nigdy nie było realne tak jak teraz. Zanim doszło do wybuchu rozruchów 19 stycznia miało miejsce wydarzenie, które również przemilczano w głównych polskich mediach. 1 stycznia 2014 roku — w 105. rocznicę urodzin Stepana Bandery — odbył się w Kijowie tradycyjny już marsz z pochodniami zorganizowany przez neobanderowską „Swobodę”, w którym uczestniczyło około 10 tys. osób. Towarzyszyły mu okrzyki: „Sława Ukrainie! Bohaterom sława!”, „Ukraina ponad wszystko!”, „Sława narodowi! Śmierć wrogom!”, „Bandera, Szuchewycz, bohaterowie Ukrainy!”, „Rewolucja!”. Na zakończenie przemówił lider „Swobody” Ołeh Tiahnybok. Jak podaje portal Kresy.pl, dwukrotnie poruszył on wątki polskie. Mówiąc, że Bandera walczył przeciwko różnym okupantom, podkreślił, iż „gnił w polskich więzieniach”. Następnie Tiahnybok przedstawił Banderę jako wzór do naśladowania dla współczesnych Ukraińców i podał trzy przykłady dowodzące, że Bandera był prawdziwym i odważnym liderem. Pierwszy — rozkaz wykonania zabójstwa w 1933 roku sowieckiego dyplomaty Aleksieja Majłowa, drugi — rozkaz zabójstwa polskiego ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego, który wedle Tiahnyboka „zamordował wielu Ukraińców”, trzeci — rozkaz powołania w 1942 roku Ukraińskiej Powstańczej Armii. Zwłaszcza ten ostatni przykład brzmi ciekawie, ponieważ dotąd neobanderowska propaganda negowała odpowiedzialność Bandery — który przebywał wtedy w KL Sachsenhausen — za utworzenie UPA i jej czyny. Zarówno Tiahnybok jak i inni mówcy z partii „Swoboda” podkreślali swoją decydującą rolę w trwających od drugiej połowy listopada protestach na kijowskim „Euromajdanie”. Szczególnie wymowne w tym kontekście są dwa zdania wypowiedziane przez Tiahnyboka (cyt. za Kresy.pl): „Nie byłoby tego Majdanu, właśnie takiego, z ukraińskim duchem w Kijowie, gdyby nie Bandera, gdyby nie UPA” oraz „My banderowcy jesteśmy gotowi do poświęcenia życia za Ukrainę”.

My banderowcy… Tak po prostu i szczerze, bo polski mainstream medialny jak coś przekazuje o partii „Swoboda” to używa określenia „narodowcy” względnie nacjonaliści.

Myśli swojego wodza rozwinął Andrij Tarasenko, rzecznik Prawego Sektora im. S. Bandery, który 29 stycznia udzielił wywiadu Jędrzejowi Bieleckiemu, kijowskiemu korespondentowi „Rzeczpospolitej”. Na pytanie o rzeź na Wołyniu Tarasenko odpowiedział: „To brednia (…). Owszem Bandera zalecał stosowanie radykalnych metod, ale przecież z okupantem należy walczyć wszystkimi metodami. Tym bardziej, kiedy ten okupant nie chce opuścić twojej ziemi”. Na uwagę Bieleckiego, że podczas wojny Polacy nie byli okupantami Ukrainy Tarasenko odpowiedział sloganem, że Ukrainę okupowali Niemcy, Polacy, Rumuni, Węgrzy i Rosjanie. Na kolejną uwagę Bieleckiego, że Polska jest dziś najważniejszym sojusznikiem Ukrainy w walce o „integrację z Europą” oraz pytanie czy nie jest błędem taktycznym eksponowanie na Majdanie symboli UPA Tarasenko odpowiedział: „Rozumiem w czym rzecz, ale my jesteśmy banderowcami i z powodów taktycznych nie możemy się wyrzec naszych przekonań”. „Obecne granice Ukrainy są sprawiedliwe?” — dopytuje Bielecki. Tarasenko odpowiada: „Nacjonalista to ktoś, kto dąży do zjednoczenia wszystkich ziem etnicznych swojego narodu, tych, gdzie Ukraińcy żyli od tysięcy lat. Inaczej nie można go nazwać nacjonalistą. Po wojnie operacja „Wisła” spowodowała, że Ukraińcy z tych ziem etnicznych zostali wyrzuceni i sprawiedliwość nakazywałaby, aby te ziemie do Ukrainy wróciły. Mówię o Przemyślu i kilkunastu innych powiatach”. Na uwagę Bieleckiego, że Ukraina nie może być w Unii Europejskiej i jednocześnie domagać się zmiany granic Tarasenko odpowiedział: „Miejsce Ukrainy nie jest w Unii, to byłoby sprzeczne z ideą państwa narodowego”. Po prostu strzał w dziesiątkę! Prominentny neobanderowiec informuje tym samym polskiego dziennikarza, że celem tego całego „Euromajdanu” nie jest żadna integracja z UE, ale przejęcie władzy na Ukrainie przez banderowców drogą rewolucyjną. Zapewne nie wiedząc co ma jeszcze powiedzieć Bielecki zauważył, że Ukraina nie będzie bezpieczna balansując pomiędzy Rosją a Zachodem. Tę uwagę Tarasenko skomentował następująco: „Dlatego musimy odzyskać broń atomową. Mamy na Ukrainie własnych specjalistów, którzy do tego doprowadzą”. Stwierdził ponadto, że aby zmusić do odejścia Janukowycza banderowcy są „gotowi sięgnąć po wszystkie metody, także te radykalne. Tak jak robił Bandera”.

Według rosyjskiego dziennika „Komsomolska Prawda” — „władza nad Majdanem i połową ukraińskiej administracji jest raczej w rękach Dmytro Jarosza (nieformalnego lidera Prawego Sektora) niż słynnego boksera Witalija Kliczki”. Dmytro Jarosz (ur. 1971) to współzałożyciel i komendant Wszechukraińskiej Organizacji „Tryzub” im. Stepana Bandery. Jest to paramilitarna organizacja neobanderska utworzona w 1993 roku przez Wasyla Iwanyszyna, syna Petro Iwanyszyna — jednego z dowódców Służby Bezpeky OUN (głównej siły banderowskiej biorącej udział w ludobójstwie na Wołyniu). Do Prawego Sektora oprócz „Tryzuba” należą m.in. ANA (Patrioci Ukrainy), Biały Młot, UNA-UNSO, C14 (uznawani za neonazistowskie skrzydło partii „Swoboda”), a także grupy kiboli, głównie Dynama Kijów (najaktywniejsi w czasie rozruchów). Sama partia „Swoboda” oficjalnie do Prawego Sektora nie należy, ale tylko ze względów taktycznych. Nawet onet.pl zauważył, że Prawy Sektor jest organizacją, która „nie kryje dystansu wobec opozycji parlamentarnej”. Z kolei tvn24.pl odnośnie Prawego Sektora podał, że „Jaceniuka lekceważą, a Kliczkę — gdy ten próbował powstrzymać przemoc na Hruszewskiego 19 stycznia — zaatakowali gaśnicą”.

Informacje „Komsomolskiej Prawdy” potwierdza Jędrzej Bielecki, który w swojej korespondencji z Kijowa stwierdził: „Stefan Bandera jest dziś największym bohaterem protestujących, co więcej, protestów przeciwko kreowaniu Bandery na bohatera Majdanu nie słychać”.

A „Super Express” cytuje „miss Majdanu” Rusłanę Łyżyczko, która zapewnia, że na „Euromajdanie” żadnych banderowców nie ma („Na Majdanie nie rządzą nacjonaliści”, „Super Express”, 8.02.2014). W to wierzą już chyba tylko redaktorzy „Super Expressu”, bo Rusłana Łyżyczko raczej nie. Z kolei dr Przemysław Żurawski vel Grajewski rzuca gromy na księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego za krytykę zaangażowania Jarosława Kaczyńskiego po stronie banderowskiej, bo przecież nie „europejskiej” (tekst „Antyukraińskie zacietrzewienie”, „Gazeta Polska Codziennie” nr 725) i cieszy się, że „ukraińska rewolucja” prędzej czy później zwycięży („Zwycięstwo kwestią czasu”, „GPC” nr 718). Pan doktor udaje, iż nie wie, że będzie to zwycięstwo banderowców. Inny publicysta „Gazety Polskiej” — Marcin Wolski — odpowiada na krytykę zaangażowania polskiej „prawicy” po stronie banderowskiej stwierdzeniem, że przecież Piłsudski też współpracował z Petlurą przeciw Rosji bolszewickiej i nie sprzeniewierzył się tym pamięci o Orlętach Lwowskich („Dylematy”, niezależna.pl, 7.02.2014). Ale Petlura to chyba jednak nie był Bandera.

Minister Sikorski — dopytywany przez PAP o banderowców na „Euromajdanie” — oświadczył, że mówi „nie” wszelkim ekstremizmom, ale równocześnie dodał, że winę za kryzys ukraiński ponosi wyłącznie Janukowycz, a Tiahnybok jest teraz partnerem dla Janukowycza i spotykają się z nim dyplomaci europejscy. Należy podkreślić, że jest w tym niemała zasługą polityki polskiej. To w dużej mierze działania polskich polityków doprowadziły do tego, że neobanderowcy z politycznego marginesu przekształcili się w jedną z głównych sił politycznych Ukrainy. I to cieszy pana ministra?

Polscy politycy zarówno z PO jak i z PiS nadal nie widzą banderowskiego oblicza ukraińskiej „rewolucji”, po prostu nie chcą go widzieć, nie chcą znać ani historii ani oczywistych aktualnych faktów. Żyją w świecie swoich urojeń o integracji europejskiej z jednej strony oraz Międzymorzu i polityce jagiellońskiej z drugiej strony.

Na koniec jeszcze jedna informacja. 6 lutego rosyjski dziennik „Wiedomosti” poinformował, że z powodu braku poparcia Polski dla projektu zwiększenia mocy przesyłowych gazociągu jamalskiego, Gazprom nie będzie budował gazociągu Jamał-Europa II. Rosyjski koncern ma za to ułożyć jeszcze jedną nitkę magistrali Nord Stream do Niemiec po dnie Morza Bałtyckiego. Planowana jest też trzecia nitka Nord Stream, która pobiegnie przez Bałtyk i Morze Północne do Wielkiej Brytanii. „Wiedomosti” przypomniały, że ogłoszony w 2013 roku przez Rosję plan budowy gazociągu Jamał-Europa II wywołał w Polsce skandal polityczny, gdyż premier Donald Tusk oświadczył, że nic nie wie o podpisanym memorandum w sprawie oceny na etapie przedinwestycyjnym możliwości budowy nowego gazociągu z Białorusi przez Polskę na Słowację. Wkrótce potem Tusk odwołał (pod naciskiem PiS) ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego i prezes PGNiG Grażynę Piotrowską-Oliwę. Przyczyną takiego stanowiska władz polskich było to, że gazociąg Jamał-Europa II miał omijać Ukrainę, a Polska jest rzecznikiem interesów Ukrainy. A co Ukraina daje Polsce w zamian? Ołtarz Stepana Bandery, który zainstalowano w kijowskim „sztabie rewolucyjnym” (zdjęcia na isakowicz.pl, dostęp 12 lutego).

Co jeszcze polscy mężowie stanu są gotowi zrobić dla Ukrainy? Oddać Ukrainie 19 powiatów, których dopominają się neobanderowcy? Powiesić portrety Stepana Bandery we wszystkich polskich szkołach? Czy może nakazać Polakom wznosić faszystowski okrzyk „Chwała Ukrainie — bohaterom chwała”?

Polska polityka wschodnia utkwiła na dobre (raczej złe) w ukraińskiej pułapce niczym pijany w rowie. Kto wyciągnie polską politykę z tej pułapki?


„Myśl Polska” nr 9—10 (1972/73), 2—9.03.2014, s. 6—7.

Banderowska rewolucja

Polski mainstream medialny — od „Gazety Wyborczej” po „Gazetę Polską” i „Nasz Dziennik” oraz od TVP i TVN po TV Republika i TV Trwam — nieustannie zachwyca się „rewolucją demokratyczną” na Ukrainie. Od kilku dni rozpętuje też kolejną antyrosyjską histerię w związku z „agresją” Rosji na Krym. Niestety rewolucja na Ukrainie, która doprowadziła do obalenia konstytucyjnych władz z prezydentem Wiktorem Janukowyczem na czele, nie jest demokratyczna.

Polskie media mainstreamowe przeważnie przemilczały lub starały się bagatelizować dominację szowinistycznego nurtu banderowskiego w ukraińskiej rewolucji. Chodzi tu o dwie siły polityczne: Ogólnoukraińskie Zjednoczenie „Swoboda” (do 2004 r. Socjal-Nacjonalistyczna Partia Ukrainy) oraz Prawy Sektor im. S. Bandery. Najdalej poszła w tym kierunku Ewa Stankiewicz, która w mediach redaktora T. Sakiewicza oświadczyła, że powszechnie obecna na kijowskim Majdanie symbolika banderowska nie jest skierowana przeciwko Polsce, ale przeciwko Rosji (a jak przeciw Rosji to wszystko w porządku). Głęboko się ta pani myli. Ruch banderowski i jego ideologia zawsze były przede wszystkim antypolskie, a dopiero na drugim miejscu antyrosyjskie (antysowieckie) i antyżydowskie. Nawet jeżeli dzisiaj ze względów taktycznych banderowcy wygasili antypolską retorykę, to nie znaczy, że automatycznie stali się przyjaciółmi Polski. Pani Stankiewicz razem z całym środowiskiem „Gazety Polskiej” nie chce wiedzieć, że nacjonalizm ukraiński był najbardziej antypolskim nurtem w historii i gdyby Bandera z Szuchewyczem mieli takie możliwości techniczne jak Hitler i Stalin, to dzisiaj nie miałby kto mówić po polsku.

5 mld USD na „rewolucję”

Szczelna kurtyna dezinformacji medialnej ma sprawić, że przeciętny obywatel Polski nabierze przekonania, iż na Ukrainie ma miejsce rzeczywiście „demokratyczna rewolucja”, której celem jest „integracja” tego kraju z „Europą”. Rąbka tajemnicy na temat szczegółów walki o „demokrację” na Ukrainie uchyliła jednak pani Victoria Nuland, zastępca sekretarza stanu USA. Na spotkaniu grupy roboczej USA-Ukraina w grudniu 2013 roku powiedziała ona, że USA od 1991 roku wydały 5 mld USD na ukraińską „demokrację”. Nie ulega wątpliwości, że pieniądze te trafiły do różnych organizacji banderowskich, które politycznie zdominowały ukraińską diasporę w USA i Kanadzie, a stamtąd do ich odpowiedników na Ukrainie. Taka jest geneza zarówno „pomarańczowej rewolucji” jak i obecnej rewolucji czerwono-czarnej.

Wydarzenia, które rozgrywały się na Ukrainie od drugiej połowy listopada 2013 roku przedstawiano w głównych mediach według określonego schematu. Na pierwszej linii był pokazywany obywatel RFN Witalij Kłyczko (nie wiem dlaczego niechętne Rosji polskie media używają rosyjskiej formy Kliczko) oraz protegowany Julii Tymoszenko, Arsenij Jaceniuk. Jednakże gdy doszło do przesilenia i krwawych zamieszek okazało się, że za Kłyczką i Jaceniukiem nie stoi nikt oprócz Fundacji Adenauera, że nie mają oni żadnego zaplecza politycznego. Jedyną zorganizowaną siłą, mającą struktury lokalne, okazali się banderowcy, zarówno ci ze Swobody jaki i bardziej od nich radykalni z Prawego Sektora. Rozruchy z 19 stycznia i 18 lutego zostały zainicjowane przez Prawy Sektor. To banderowcy są prawdziwymi zwycięzcami tej rewolucji. To oni doprowadzili do zerwania porozumienia wynegocjowanego 21 lutego z prezydentem Janukowyczem przy udziale ministrów spraw zagranicznych Polski, Niemiec i Francji oraz przedstawiciela Rosji. Janukowycz praktycznie zgodził się na wszystko czego chciała opozycja, w tym na zredukowanie swoich uprawnień jako prezydenta do stanu przewidzianego w konstytucji z 2004 roku oraz wcześniejsze wybory. Jednakże tego samego dnia Prawy Sektor oświadczył, że porozumienia nie uznaje i zażądał usunięcia Janukowycza z urzędu, co stało się następnego dnia. Gdy ogłoszono upadek Janukowycza, rzekomy lider opozycji Kłyczko został wygwizdany przez Majdan, a przywódca Prawego Sektora Dmytro Jarosz powitany owacjami. Pytany przez reporterów Onetu o komentarz do tego incydentu Kłyczko odpowiedział, że nie rozumie dobrze po angielsku.

Brutalny przewrót

Ukraińska rewolucja „demokratyczna” była brutalnym przewrotem. W całym kraju spalono ponad 200 biur Partii Regionów. We Lwowie w nocy z 18 na 19 lutego spalono 14 budynków — MSW, prokuratury, sądów i innych urzędów państwowych — oraz skradziono 1200 sztuk broni z komend milicji. Na całej zachodniej Ukrainie dotychczasową administrację państwową usuwano siłą. Dochodziło przy tym do linczów na urzędnikach wiernych Janukowyczowi. W ich miejsce władzę przejęła Swoboda. Tym samym powstanie quasi-banderowskiego państwa w Galicji Wschodniej stało się faktem.

Polski mainstream medialny wobec obalonego prezydenta Ukrainy, którego wyboru i konstytucyjności władzy nikt przed 21 listopada 2013 roku nie kwestionował, chętnie używa określenia „dyktator”, a jego władzę nazywa „reżimem”. W większości polskich mediów pojawiły się dosyć prymitywne w formie opisy przepychu luksusowej rezydencji Janukowycza. Przemilczano przy tym, że jego poprzednik — wielbiciel Bandery Wiktor Juszczenko — zgromadził znacznie większy majątek, a do najbogatszych obywateli Ukrainy zaliczają się także pan Kłyczko, zwolniona z więzienia Julia Tymoszenko, czy Ołeksandr Turczynow. No ale to są namaszczeni przez USA i UE demokraci.

Należy sobie zadać pytanie czy Janukowycz byłby tym krwawym tyranem i dyktatorem, gdyby 21 listopada 2013 roku podpisał umowę o stowarzyszeniu Ukrainy z Unią Europejską. Jestem niemal pewny, że wręcz przeciwnie. Zostałby ulubieńcem europejskich salonów, które nie wychodziłyby z zachwytu nad nim jako człowiekiem postępu i krzewicielem demokracji. Żaden szwajcarski bank nie śmiałby mu wtedy zablokować konta, a z tych 5 mld USD, które Waszyngton zainwestował w ukraińską demokrację na pewno na to szwajcarskie konto coś by mu wpłynęło.

Banderowska fala w Polsce

Pisząc o wydarzeniach na Ukrainie nie sposób uniknąć tematu polskiego zaangażowania w banderowską rewolucję. Było ono widoczne od początku, a stało się widoczne jeszcze bardziej po obaleniu Janukowycza. Minister Radosław Sikorski, który brał udział w wynegocjowaniu wspomnianego porozumienia pomiędzy prezydentem a opozycją, jako pierwszy ogłosił, że Janukowycz jest byłym prezydentem Ukrainy. Wkrótce do Kijowa udała się trójka polityków PiS — Adam Lipiński, Ryszard Czarnecki i Tomasz Poręba — żeby spotkać się z przedstawicielami Batkiwszczyny i Udaru. Spotkali się prawdopodobnie także z przedstawicielami Swobody, ale tego już w mediach nie podano. Przypuszczalnie pojechali tam po to, by doradzać przy powołaniu nowego rządu. Na wiecu Ukraińców w Łodzi z udziałem polityka PO Jacka Saryusza-Wolskiego, pod pomnikiem Tadeusza Kościuszki upstrzonym w barwy ukraińskie, ponownie padły słowa „Sława Ukrainie — herojam sława!”, wykrzyczane przez jedną z uczestniczek wiecu, która jeszcze dodała „Smert woroham!” W artykule „Ukraińska pułapka” („Myśl Polska” nr 9—10/2014) przekornie pytałem, co jeszcze polscy mężowie stanu są gotowi zrobić dla Ukrainy? Nie podejrzewałem, że aż tak wiele.

Szpital dla banderowca

Nowe władze Ukrainy ogłosiły już 24 lutego, że potrzebują 35 mld USD „pomocy makrofinansowej” na lata 2014—2015 i zwróciły się do USA i Polski o udzielenie kredytu w ciągu 1—2 tygodni. O ile premier Tusk odniósł się do tego raczej sceptycznie („nie wyprujemy sobie żył”), to już Jarosław Kaczyński stwierdził, że należy stworzyć „poważny pakiet” dla Ukrainy, a polskie władze powinny działać w tym kierunku w ramach Unii Europejskiej. Dodał przy tym, że 20 miliardów euro na taki „pakiet” to za mało. Jeśli tak, to zapewne na „poważny pakiet” dla Ukrainy będą musiały się złożyć ze swoich emerytur słuchaczki Radia Maryja.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 47.32