E-book
7.88
drukowana A5
25.61
drukowana A5
Kolorowa
47.82
Na rogu Raka i Dalszego Życia

Bezpłatny fragment - Na rogu Raka i Dalszego Życia


5
Objętość:
84 str.
ISBN:
978-83-8221-868-8
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 25.61
drukowana A5
Kolorowa
za 47.82

Wszystkim, dzięki którym mogłam zobaczyć, co jest za rogiem...

Zawsze ktoś

Nie ja. Ktoś inny. Ktoś inny wpada pod samochód, ma kraksę, topi się w Bałtyku, spada z Zamarłej Turni. A przecież tylko Zamarła tak naprawdę mnie nie dotyczy, bo nie ma takiej siły, która kazałaby mi się na nią wdrapać. Ale auto, morze — zawsze być mogą. Za to nigdy, przenigdy nie zachoruję na raka. Na serce, na gościec, może nawet na Niemca z Alckiem, który chowa ludziom różne rzeczy i plącze drogi do domu — to i owszem. Kiedyś… Ale rak nie jest mój. Ja i Ewa — Przyjaciółka Mojego Serca, obiecałyśmy naszym dzieciom, że jak będziemy staruszkami, to będziemy miały Alzheimera i będziemy sprawne fizycznie. Bardzo śmieszna perspektywa. Oczywiście dla nas, nie dla dzieci. Ale żeby rak? Nie.

Za oknem ktoś coś piłuje czy poleruje…

Pracuję na czwartym piętrze, ale hałas jest niemiłosierny. Trudno. Ja pracuję tu, a ktoś tam. Tyle, że moja praca nie wydaje wielu odgłosów. Tylko cichy stukot klawiatury. Za to echo po stukocie będzie pewnie szersze niż po jazgocie pilarki. Drzwi otwierają się, kiedy zamykam okno. Markos wnosi ogromne pudło i stawia na biurku. Pączki kupiłem. Pączki… Ogromne, monstrualne pączyska. Sześć. Dla całego biura? Nie, dla ciebie. Zjadam dwa. Są najpyszniejsze na świecie. Z „Pączkarni” na Pietrynie. Zewnątrz są chrupiące, obleczone mgiełką czekolady i lukru. W środku mają puch nadziany wiśnią i konfiturą z róży. A ja mam o trzydzieści kilogramów za dużo i słabą silną wolę. Nie jestem grubasem… chyba…, ale wiem o tych kilogramach, mam pełną świadomość, że należą do mnie… Jemy. Ja dwa, Markos resztę. Pachnie kawą… Przerwa w pracy jest potrzebna, by się trochę zresetować, oczyścić myśl, pogadać o tych głupkach z pierwszych stron gazet, którzy próbują urządzić nam życie. Fuck!

Wracamy do pracy. Markos zakłada słuchawki i spisuje setki z konferencji prasowej, którą obsługiwał. Stary, dobry dziennikarz. Nie, nie jest stary. Chyba nawet jest odrobinę młodszy ode mnie. Ale jako stary dziennikarz jest bardzo dobry. Gatunek na wymarciu i bez żadnej ochrony.

Kombinuję 300 znaków ze spacjami, które mają opowiedzieć dwustuletnią historię kolejnej ulicy. Dlaczego nazywa się Milionowa? Już wiem. Ale wam nie powiem, sprawdzicie sobie sami, kiedy przyjdzie pora. Kiedy zawisną przy ulicach tablice z informacjami, które wyciskałam z gardła historii przez całe tygodnie.

Rzucam okiem na telefon. Nieodebrane połączenie. Jasne, pilarka jazgotała tak głośno, że nie słyszałam. 42 271… To telefon z Centrum Zdrowia Matki Polki. Oddzwaniam. Przyszły wyniki, proszę jak najszybciej przyjechać, bo nie są dobre, są złe i profesor na panią czeka.

Markos ma słuchawki na uszach. Jak dobrze, że kupił te pączki…

Matka Polka

Oficjalnie — Instytut Centrum Zdrowia Matki Polki. Szpital, z którym wiążę wiele dobrych emocji. Tu urodziłam Ewę, młodszą córkę. Przez dwanaście z górą godzin próbowała się wyemancypować, ale z nadmiaru energii okręciła sobie pępowinę wokół szyi i gdyby nie położna, która włożyła we mnie rękę po sam łokieć i odwinęła smarkulę, nie wiem, czym by się cała przygoda skończyła. Dzięki pielęgniarce, której twarzy ani imienia nie pamiętam, a którą mimo to wielbię nieustannie od dwudziestu siedmiu lat, po świecie chodzi młoda, piękna, mądra, pełna pasji kobieta.

Po dwóch latach urodziłam tam Leszka. Lecha — on sam woli tę wersję. Przyszedł do nas bez żadnych wygibasów, ale za to co ja wyprawiałam, ludzkie pojęcie przechodzi. Do dziś oblewam się rumieńcem wstydu na samo wspomnienie. Byłam już matką dwóch córek — Ani i Ewy, kobietą trzydziestoczteroletnią. Młodą wprawdzie, ale cokolwiek zmęczoną chyba. A co za tym idzie — upierdliwą nie do wytrzymania. Że mnie wtedy, w tej Matce Polce, nikt nie udusił poduszką, to naprawdę był akt bohaterstwa ze strony całego personelu medycznego. Łaziłam, siadałam, kładłam się — oczywiście wszystko przy cierpliwej, życzliwej pomocy pielęgniarek. Chcę siku. Nie, już chyba nie chcę. Ale może usiądę. Niewygodnie… to może się położę. No nie tak! Na wznak bym chciała. Ale chyba może na boku jednak. No nie wiem normalnie… I tak z sześć godzin z okładem. A one uśmiechnięte, cierpliwe… Ma pani synka…

Dziewięć lat później Matka Polka ratowała Leszka po wypadku samochodowym. W Korczaku potraktowali nas strasznie, jakaś baba uważająca się za lekarza machnęła tylko ręką. O, już nie ma odruchów… Dostałam ataku histerii i tak długo tupałam i wrzeszczałam, aż w środku nocy wsadzili dziecko do karetki i przewieźli do Matki Polki. Tam się okazało, że stan jest mniej ciężki niż wydaje się na oko. Dlaczego od razu nie przywieźliście tu dziecka, tylko go tłuczecie po szpitalach!!!!!! Lekarz (także Lech) tak ryknął na obsługę karetki, że Leszek odzyskał przytomność. Pozwolili mi zostać przy nim na noc, a potem każdego dnia było lepiej. Dzisiaj pamiątką po tamtym wydarzeniu jest mała blizna na czole, u nasady włosów. Z gatunku tych, które podobają się dziewczynom.

Potem leżała tam moja najstarsza córka, Ania. Najpierw dlatego, że była chora, a potem… dlatego, że urodziła Adasia!!!!!! Jeszcze potem — Adasiowi wycinano migdałek… Matka Polka czuwa.

A teraz mnie wzywa.

Kilometry korytarzy, hektary okiennego szkła

Tysiące żarówek, klamek, morskie mile parapetów, ławek, lamperii… Ogromny, przepastny szpital, który powstał w 1988 roku jako chory sen generała Jaruzelskiego, a w konsekwencji okazał się autentycznym dobrem narodowym. 22 kliniki, prawie (a może już ponad) 1000 łóżek, 7 zakładów diagnostycznych, 15 specjalistycznych poradni, 11 klinik Szpitala Ginekologiczno-Położniczego. Ponadto — sklepy, kawiarnie, restauracje, księgarnie, biblioteki, fryzjerzy, poczta… Obecnie szpitalem zarządza Ministerstwo Zdrowia, któremu jeszcze ciągle nie udało się niczego schrzanić. Pracujący tu specjaliści trzymają się dzielnie i robią swoje

Siedzę na piątym piętrze i czekam na wyrok. Tępo patrzę przez ogromne okno. Widzę kawał zieloniutkiej Łodzi, która leży u stóp medycznego kolosa. Pod oknem, na gzymsie — dwa gołębie. Dziwne, bo gzymsy uzbrojono sterczącymi prętami, żeby te ohydne ptaszyska nie mogły się tu zadomowiać, a jednak siedzą. Dupskami rozgarnęły wiotkie pręty i jakoś się umościły. Scena jest dramatyczna, bo jeden z gołębi chyba ma w planach zgładzenie tego drugiego. Robi to w sposób perfidny, przygniatając głowę kolesia własną, rozłożystą piersią. Tamten próbuje się oswobodzić, miota tyłkiem na wszystkie strony, ale widać — słabnie. A ten go przygniata coraz mocniej, nie daje mu szans. Gapi się bezmyślnie tymi swoimi głupimi, wyłupiastymi ślepkami i przyciska mu łeb coraz natarczywiej.

Pan profesor prosi. Asystentka medyczna ma najpiękniejsze paznokcie na świecie. Granatowo-błękitne hombre, matowe jakby zamrożone. Profesor gestem zaprasza mnie do gabinetu. Siadamy przy niskiej ławie. Mamy już wyniki, jak pani wie. To jest nowotwór. Złośliwy. Ale proszę się nie martwić. To tylko G1, więc rokuje dobrze. Musi się pani zdecydować na operację. Patrzę na miłego pana, który siedzi vis a vis mnie i myślę sobie, jaką ma wredną misję do spełnienia. Zupełnie jak policjant, który puka do drzwi i mówi uśmiechniętej kobiecie, która go wita w progu: Znaleźliśmy ciało pani syna na dnie glinianki. Patrzę na profesora i zadaję sobie pytanie, ile razy w życiu musiał wygłaszać tę kwestię, czy da się do tego przywyknąć? Czy decyduje się pani na operację? No jasne, oczywiście, tak. Profesorze, mam w życiu kilka spraw do załatwienia. Czy mam się śpieszyć, czy mogę działać w normalnym tempie? Profesor się uśmiecha. Proszę się nie obawiać. Ten nowotwór da się pokonać. Profesor Marek Nowak… pierwsza twarz mojej nadziei.

Kiedy wychodzę z gabinetu, zaglądam na gzyms za oknem. Gołębie siedzą obok siebie i głaszczą się wzajemnie dziobami po głowach. Śladu agresji. On nie chciał go udusić, czy mu się nie udało i teraz rżnie głupa?

Tomograf

Konieczny, by jeszcze przed operacją sprawdzić, czy się cholerstwo po człowieku nie rozlazło. Dzień przed trzeba poświęcić na picie FORTRANSU. To taki proszek, rozpuszczany w wodzie, która staje się mdło-słodkawa. Ania już kilka razy musiała to pić i ledwo dawała radę. Swoją drogą, dlaczego kazano jej pochłonąć aż cztery litry? Nie mam pojęcia. Ja mam za zadanie wypić tylko dwa. Nie robi to na mnie wrażenia. Nawet głodna nie jestem…

Tuż przed badaniem dostaję jeszcze jeden proszek i polecenie rozpuszczenia go w półtoralitrowej butelce wody. Tym razem smak zalatuje anyżkiem. Mam godzinę na wypicie. Siedzimy w trzy i pijemy. Każda ma swojego raka. Pani w peruce ma zaatakowaną pierś. Pani w piżamie (prosto ze szpitalnego oddziału) — szyjkę macicy. Wszystkie jesteśmy rozbawione koniecznością wypicia butelki tego czegoś dziwacznego. Opowiadamy sobie dowcipy. Gość kupuje papierosy. Które? — pyta ekspedientka. Pani pokaże. Ogląda opakowania, a na nich ostrzeżenia: palisz, grozi ci zawał serca, rak, impotencja. Pani ta te na raka. Ja zachwycam się spódnicą pani w peruce. Bo faktycznie — długa, lejąca, drobno plisowana i cieniowana od czerni po stare złoto. Prze-pię-kna!!! Niech pani patrzy, wszystkie jesteśmy chore, a wesoło tu mamy jak na pikniku. Myślę, że może właśnie dlatego…? Bo my już wiemy, że szkoda życia na smutki i dąsy?

Kładę się w maszynie. Dostaję kontrast do żyły. Może być trochę gorąco. Proszę się nie wystraszyć. Po chwili po całym ciele rozpływa się boskie ciepełko. Bardzo, bardzo przyjemnie. Może pani sobie zamknąć oczy i proszę się starać nie ruszać. Ciepło, wygodnie, zamknięte oczy… Nie boją się panie, że wam tu chrapnę za chwilę? A niech pani sobie chrapnie. Maszyna jeździ nade mną. Przesuwa mnie w przód i w tył, w tył i w przód. Buczy, huczy, mruczy. Już dziękujemy, może pani otworzyć oczy.

Żegnamy się zapewniając się wzajemnie, że po pierwsze było bardzo miło, i po drugie — że wszystko będzie dobrze.

Jest ze mną w sali pani Ala

Przyjechała do Łodzi aż z Sosnowca. Jest po poważnej operacji. Nie wiem dokładnie, co jej dolegało, ale zdaje się, że uratowano jej tu życie. Ma rozcięcie od mostka za pępek. Nikt w Polsce nie chciał zrobić mi bezkrwawej operacji. Dopiero tutaj. Jest Świadkiem Jehowy. I jako taka nie może mieć przetaczanej krwi. Pani Alu, a gdyby pani nie miała wyjścia? Uśmiecha się, jest spokojna i absolutnie pewna swego. Trudno. Jak się w życiu coś poświęciło, to trzeba się tego trzymać do końca. Podziwiam. Naprawdę. Położyć na szalę młode życie i pozwolić, by przeważyły ideały, to jest coś. Nie mówię, że to bardzo mądre, zwłaszcza, gdy ma się do wychowania małego synka, gdy ma się kochającego męża, rodzinę bliższą i dalszą. Ale podziwu godne na pewno. Ala jest przemiła. Jeśli ktoś myśli stereotypami, pewnie się spodziewa, że mnie nawracała, że próbowała mówić o końcu świata i o tym, że Bóg nami kieruje. Nic z tych rzeczy. Rozmawiamy o tysiącach spraw — o dzieciach, o facetach, o naszym zdrowiu. O polityce. Choć nie może angażować się czynnie w sprawy z nią związane, religia nie pozwala jej iść na wybory, jest pełna niepokoju o stan państwa. Ja nie mogę, ale niech pani ludziom mówi, żeby poszli na te wybory, bo przecież tak dłużej być nie może. Jasne, kochana. Powiem, sama pójdę, jeśli zdrowie pozwoli i zagłosuję tak, jakby to sama pani zrobiła. Obiecuję. Zachwyca się Łodzią. Z perspektywy naszego piątego piętra miasto wygląda jak jeden wielki, ogromny park. Ależ wy tu macie zielono. Jak tu ślicznie. Muszę tu kiedyś przyjechać, żeby wszystko zobaczyć.

Jutro moja operacja. Będzie normalna, krwawa jak cholera. Chociaż może nie aż tak znowu, bo laparoskopowa. Cztery dziurki i po krzyku. Dostaję coś na sen. Nienawidzę spać na wspomagaczach i nigdy sama tego nie robię, ale jak w szpitalu każą coś połknąć, to połykam i nie melduję o trudnościach.

Kiedy rano się obudzę, Ala będzie szykowała się do domu. Profesor mówi, że wszystko z nią już dobrze. Będzie mogła odwiedzić Łódź turystycznie. „Miłe rozmowy zawsze są w cenie”, pani Alu.

Spałam cudownie, to prawda

Po przebudzeniu dostałam tabletkę, która ma za zadanie wprawić mnie w nastrój radosnego oczekiwania i centralnej zlewki na wszystko. Słynny Głupi Jaś. Na mnie to nie działa w najmniejszym stopniu. W głowie mi się nie kręci, jestem świadoma wszystkich wykonywanych czynności, nie gadam od rzeczy. To, że nie wykazuję zdenerwowania ani obaw przed operacją to nie jest zasługa pastylki, tylko mojego usposobienia. Mnie takie rzeczy w ogóle nie przerażają. A obecność anestezjologa jest dla mnie zawsze dużą radością. Czuję się przy nim bezpiecznie jak w niebie.

Młodziutka pielęgniarka melduje, żebym już nie wstawała z łóżka, bo jedziemy na blok. Teraz już we dwie wiozą mnie niczym wehikułem, a mnie jest jakoś głupio, że jadę zamiast zejść normalnie na własnych nogach. Przecież nie byłoby sprawy. Nie da rady. Takie są procedury. Windą zjeżdżamy gdzieś głęboko w dół, tam, gdzie są bloki operacyjne. Przejmuje mnie roześmiana, radosna ekipa. Witamy w naszym tu królestwie. Proszę się rozluźnić, uśmiechnąć. Jestem rozluźniona i uśmiechnięta. Zwłaszcza, że jako jedyna nie mam na ustach maseczki. Operowany pacjent nie może jej mieć. W sali operacyjnej jest chłodno, ale za to stół jest wyściełany czymś niebieskim, mięciutkim i jak boga kocham — podgrzewanym. Matko, ja jestem w sali operacyjnej czy w SPA? Atmosfera jest taka, że właściwie tylko grilla brakuje. Na jednej ręce mam aparat do mierzenia ciśnienia, w drugą coś mi wstrzykują. Stop! Koniec! Musimy przerwać! Zarządza mój ukochany anestezjolog. Bo?! Bo ma pani ciśnienie 260 na 190. Wracamy na oddział.

Zasypiam…

Pani Halina

Waży podobno około 240 kilogramów i myślę, że to jest możliwe. Leży na łóżku ze specjalnym wzmocnieniem. Większość czasu na wznak, bo ma kłopoty ze zmianą pozycji. Pielęgniarki położyły tuż przy jej dłoni dzwonek w razie, gdyby czegoś potrzebowała.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 25.61
drukowana A5
Kolorowa
za 47.82