E-book
15.75
drukowana A5
73.43
drukowana A5
Kolorowa
107.7
Na luzie, na kołach — rodzinna ucieczka od systemu

Bezpłatny fragment - Na luzie, na kołach — rodzinna ucieczka od systemu


5
Objętość:
409 str.
ISBN:
978-83-8431-272-8
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 73.43
drukowana A5
Kolorowa
za 107.7

Wstęp

Nie dalej jak kilka dni temu, udałam się na pocztę polską przy ulicy Łączyny w Warszawie. W owym czasie byłam pracownikiem pocztowym, pracowałam na stanowisku do spraw nieprawidłowości w obrocie zagranicznym. Zliczałam ilość i jakość przesyłek przychodzących z krajów Unii Europejskich do Polski i trzeba było, to wszystko jakoś ogarnąć. Gdy nie było pracowników, pracowałam też na sortowni przy wprowadzeniu listów i przesyłek do systemu. Takie dwa etaty w jednym. Dwa etaty, jedna pensja. Jak zwykle wyzysk jak przed laty. Wytrzymałem tam od września do końca marca 2025 roku. A z 1 kwietnia zakończył mi się okres wypowiedzenia umowy o pracę. Atmosfera była naprawdę ciężka. Pracowałam z podstarzałymi pół emerytkami, które miały do emerytury bliżej niż dalej, wiecznie naburmuszone, jakby połknęły kij od szczotki. Albo jakby ten kij wlazł im gdzie indziej. Źle się tam czułam od początku mojego śmiesznego awansu. Początkowo pracowałam na sortowni, na umowę zlecenie. W sumie ta praca mi się podobała. Ale podkusił mnie awans, umowa, jakieś premie, dodatki, których w sumie nigdy nie widziałam. Raz dostałam premie 70 zł. Ot tyle tych super dodatków. Zwolniłam się, a powodów tego zwolnienia było wiele. Niektórzy też mówią, że mnie zwolnili na tak zwane „PDO” czy jak to się tam nazywa w skrócie. Chodzi o ten dobrowolny program odejść pracowniczych. Nic z tych rzeczy. Dementuje plotki. Sama odeszłam, bo miałam dość wyzysku i niskich płac, a także wiecznych fochów naszych pseudo szefów. Dla przykładu i porównania. Biedronka, ten znienawidzony dyskont zwykłemu pracownikowi oferuje jakieś 4.300 zł do ręki, więc nie dziwię się, że ludzie uciekają z poczty i idą tam, gdzie więcej płacą. Nawet jeśli muszę się bardziej narobić. W dodatku końskie zaloty niektórych podstarzałych pracowników — kolegów przyprawiały mnie o mdłości. Już nie mogłam wytrzymać z pewnym takim Mareczkiem, co bez przerwy mi jakieś sms-y wysyłał. Nie ważne czy w pracy, czy po pracy. Bez względu na porę dnia. Bez przerwy jakieś pytania, kiedy założę spódnicę, czy, czy umówię się z nim na kawę. Masakra jakaś, ale w to nie będę się zagłębiać, ale gdy zaczął zapraszać mnie po pracy na kawę, nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. I ta wiecznie nerwowa i napięta atmosfera. Szefowa główna biegała bez przerwy zestresowana, a jej nastrój się udzielał wszystkim. Zresztą, czego ja się spodziewałam? W 2010 roku też pracowałam na poczcie i było podobnie. Wtedy jednak pracowałam w placówce pocztowej. Obsługiwałam klientów, wydawałam listy i przyjmowałam płatności. Wytrzymałam tam rok. Później zaszłam w ciążę i na pocztę nie wróciłam już do pracy. Myślałam, że przez te kilkanaście lat cokolwiek się zmieni. I zmieniło, jeśli chodzi o traktowanie pracowników, czy zatrudnienie. Niestety. Złudne nadzieje. Ale powiem szczerze, że cieszę się z tego, że podjęłam taką właśnie decyzję o odejściu. Obawiałam się, że gdybym nie zrezygnowała z pracy wtedy, tego marcowego dnia, byłabym nie tylko nieszczęśliwa, ale wiecznie zmęczona i sfrustrowana. I tkwiłabym w znienawidzonej pracy dalej, pogrążając się w jakimś szaleństwie. Najgorsze to była chyba ta pensja. Pensja, która starczała mi na pół czynszu i rachunki za prąd i media. A gdzie jeszcze jedzenie i inne opłaty? Dobrze, że opłatami z Robertem dzieliliśmy się na pół, bo by było kiepsko. Szłam na siódmą rano, a wracałam o piętnastej zmęczona, i jedyne, na co miałam ochotę, to zaleganie na kanapie i spanie. To znaczy, o piętnastej, to ja wychodziłam z pracy, w domu byłam koło szesnastej, bo jechałam jeszcze po Kacpra do szkoły. Albo załatwiało się inne sprawy, robiłam zakupy i dzień zlatywał. Wracałam tak zmęczona, że często po prostu kładłam się spać. Bywało, że brałam pracę do domu, bo się najzwyczajniej w świecie nie wyrabiałam z robotą w godzinach pracy. Nie będę tu pisała, jak to robiłam, ale przez to, że pracowałam na dwóch etatach, właśnie na poczcie, był to jedyny sposób, by nadrobić robotę.

Pracowałam na stanowisku specjalista do spraw nieprawidłowości w obrocie zagranicznym, ale dwa razy w tygodniu zostawiałam swoją robotę w biurze i szłam na sortownie i pomagaliśmy wprowadzać listy do systemu, bo przecież nie było komu tego robić. Były to tak zwane dyżury, które każdy z nas musiał zaliczyć. Nie było opcji, by się wymigać. Musiałeś iść, i już. Raz nie poszłam, bo po prostu miałam dużo swojej pracy, i chciałam to nadrobić, to zaraz mnie stare babiszony podkablowały do szefowej. I dostałam opieprz. Ludzie zwalniali się na potęgę, a nowych nie było widać. Albo przychodziły osoby, które totalnie nie wiedziały, o co chodzi, albo takie, które przyszły, by się poobijać. Najwięcej było obcokrajowców, z minimalną znajomością języka polskiego a jak już nie było innej możliwości, przywozili więźniów z pobliskiego zakładu karnego. W ostateczności dostawały umowę zlecenie, i po miesiącu ta umowa nie zostawała im przedłużana, z najbłahszych powodów. Najgorsze było to, że ja zostawiając swoją robotę, wiecznie miałam zaległości. Codziennie przychodził raport z sortowni, który ja musiałam wprowadzić do komputera i opracować tak wielką ilość danych, że płakać mi się chciało. Choć była dziewczyna, która potrafiła taki raport opracować w jeden dzień i to jeszcze z dwóch rejonów. Ale ona pracowała na poczcie 14 lat. Ten, kto kiedykolwiek pracował na poczcie lub się orientuje jak te dokumenty wyglądają, ma jakiekolwiek pojęcie, wie, o czym mówię. Gdy szłam na sortownie, a przychodził raport, który często miał 500 —600 kartek, nie byłam w stanie jego rozliczyć w jeden dzień. I zawsze byłam do tyłu. A kolejnego dnia przychodził kolejny, i kolejny. Dochodziło do tego, że miałam tydzień do tyłu. A rozliczenie takiego raportu dla mnie, osoby niedoświadczonej nie było to proste. To znaczy, proste może i było, ale nie potrafiłam tego zrobić tak szybko jak doświadczony pracownik. W końcu pracowałam miesiąc i nie miałam żadnego szkolenia, nie mówiąc już o doświadczeniu. Moje wdrożenie wyglądało tak, że siedziałam obok koleżanki, która robiła swoje i bez żadnego tłumaczenia patrzyłam, jak ona rozlicza te cholerne listy. Do wszystkiego musiałam dochodzić sama. I wierzcie mi, nigdy, ale to przenigdy, nie usłyszałam ani słowa dziękuje, albo czy może ci pomóc. A na Boże Narodzenie, jako premię dostaliśmy marny uścisk dłońmi od prezesa z tekstem: „Tylko niech nikt nie waży się wcześniej wyjść do domu, bo będą straty”. Sami sobie skomentujcie. Wiedziałam, że jest tam źle, ale łudziłam się, że może za miesiąc, dwa będzie lepiej. Mniej pracy się nie spodziewałam, nie w tej firmie, ale przynajmniej mniej sarkazmu i opierdalania na każdym kroku za byle gówno. Niestety, skończyło się tak, że postanowiłam się zwolnić. Dla swojego psychicznego i fizycznego komfortu.

Pracowałam w budynku biurowym, gdzie po prawej stronie była placówka pocztowa. Taka zwykła poczta gdzie siedział pracownik, przyjmował listy, wpłaty i wydaje się listy czy paczki. Tam można było też kupić jakąś gazetę czy przekąski. Przecież poczta polska stała się nie tylko placówką pocztową, ale także kramem, sklepem z różnego rodzaju towarami. Od książek, po kartki, portfele, a także różnego rodzaju przekąski, soki i inne. Istny kram i cyrk na kółkach. A ceny jak z dawnego Pewexu. Albo sklep z księgarnią, papierniczym i spożywczym w jednym. Przyszło mi na myśl też inne określenie. Chińskie centrum.

Niestety byłam zmuszona skorzystać z usług poczty polskiej, choć starałam się tego unikać jak ognia, a te właśnie placówkę miałam najbliżej. Wolałam wysyłać listy i paczki konkurencyjną firmą Impost, z jednego prostego powodu. Listy i paczki dochodziły w przeciągu 48 godzin, a nie tak jak na poczcie tydzień lub dwa. Za bardzo też nie chciało mi się iść specjalnie po powrocie z pracy do domu wieczorem, do placówki oddalonej kilka kilometrów od mojego miejsca zamieszkania. Mijało się to z celem. Musiałabym wyjść specjalnie, leźć kawał drogi a późnij użerać się z fochami naszych przecudownych pań pracujących przy pocztowym okienku. Chociaż nie ukrywam, że były dni, kiedy miały przecudowny humor, i nawet udawało się z nimi pożartować. Poza tym nie lubiłam naszej lokalnej poczty z różnych powodów. Mała klitka, jedno okienko i wiecznie przepychające się stare babcie, które wiecznie niezadowolone wyczekujące rent i emerytur. Nie ważne kiedy bym szła. Rano, wieczór, po południu. Wiecznie tam była kolejka. A ja byłam wtedy zmęczona. Więc gdy tylko wybiła piętnasta zero zero — bo do tej godziny pracowałam i opuszczałam swoje biuro w tempie ekspresowym, patrzyłam tylko czy oby czasem nie wychodzę przed kierowniczką, bo to byłoby uchybienie, ubrałam moje przepiękne szare futerko i z radością w sercu i uśmiechem na ustach opuszczałam ten przecudnej urody przybytek. Nie lubiłam swojej pracy i kiedy w marcu złożyłam wypowiedzenie, cieszyłam się w duchu, że zostawiam ich tam z niezłym pierdolnikiem. Zdałam sobie sprawę, że nie jest to praca dla mnie, że się marnuje i że nie spędzę najlepszych lat życia, użerając się właśnie na poczcie polskiej. Chociaż znam osoby, które pracują tam po piętnaście czy dwadzieścia lat. I wierzcie mi nie wiem co ich tam trzyma. Chyba tylko i wyłącznie przyzwyczajenie czy umowa o pracę.

Tego dnia miałam do wysłania list polecony do ubezpieczalni. Konkretnie do PZU. Musiałam poinformować ich, że zostałam szczęśliwym posiadaczem samochodu Audi A6 i że po zakończeniu umowy ubezpieczenia, nie będę go przedłużać, bo znalazłam innego tańszego ubezpieczyciela, o wiele lepszych warunkach. Od lat ubezpieczałam samochody przez swoje konto bankowe i tak pozostało też tym razem. Zatem poprzedniego wieczoru wysmarowałam podanie i dumnym krokiem podążyłam ku okienku na poczcie nadać ten wspaniały list. Oczywiście oprócz tego, że pokusiłam się na polecony, to jeszcze opłaciłam polecenie odbioru na „wszelki wielki”, żeby przypadkiem nie stwierdzili, że nie otrzymali ode mnie korespondencji. A już zdarzało mi się, że tak robili, więc chciałam się ubezpieczyć. Cała ta impreza kosztowała mnie 12 zł, ale co tam. Przezorny — ubezpieczony. I tak robili mi problemy kręcąc, że nie otrzymali wypowiedzenia umowy i musiałam im udowadniać, że są kretynami.

Podczas czekania na swoją kolejkę do okienka, nudziłam się niemiłosiernie i jak zwykle oglądałam towar, który znajdował się na pocztowych półkach, w tym właśnie książki. Bardzo lubiłam książki i z uwagą śledziłam nowości wydawnicze. Było tam wszystko, książki, słodycze, napoje, kartki, artykuły biurowe. Nawet portfele i zabawki. Często znajdowały się tam gazetki z Lego, kupowałam wtedy je swoim chłopakom, bo oni Lego wręcz ubóstwiali i cieszyli się z najmniejszych zestawów, chociażby był to mały ludzik do złożenia. Zobaczyłam tam pewną książkę, która wywołała na mojej twarzy nie tylko uśmiech, ale i konsternację pomieszaną ze zniesmaczeniem. Książka ta była napisana przez pewną parę, która swego czasu bardzo mi zaszkodziła w Internecie. A przynajmniej próbowała zaszkodzić w mediach społecznościowych. A teraz próbowała wybić, się pisząc jakieś bzdury o karawaningu i robili z tego show.

Na moje szczęście nie dałam się wtedy sprowokować do awantury, i nie wdawałam się w żadne pyskówki i od razu tych ludzi poblokowałam wszędzie gdzie tylko mogłam to zrobić. Na Facebooku, Instagramie czy YouTube. Ale to długa historia i może opowiem ją od początku, byście zrozumieli, czemu w ogóle o tym wspominam.

Jakiś czas temu, dokładnie przed jeszcze tym całym „bum” na podróżowanie i kaperowanie, fascynacją wynikającą z posiadania kampera, przyczepy kempingowej, tej wolności podróżowania, poznałam właśnie pewną parę. Była to znajomość tak zwana internetowa. To znaczy ciężko to opisać jakąkolwiek znajomością. Raczej wyglądało to tak, na zasadzie oni zaobserwowali mnie w mediach społecznościowych, to ja dla rewanżu zaobserwowałam ich. Kilka „lajków” pod postami, serduszek. Czasem jakiś pozytywny komentarz. Ja z reguły nie komentuje złośliwie ludzkich postów, bo po co. Raczej daje serduszko, a jak coś mi się naprawdę spodoba, to piszę „super”, „tak trzymaj” czy takie tam. Nie chce komentować złośliwie, bo wiem, że to jest niefajne. Poza tym, nasze słowa przecież dają o nas świadectwo. A ja jestem osobą publiczną i po co dawać ludziom pretekst do hejtu? Zwłaszcza że teraz bardzo dużo mówi się o hejcie, samobójstwach z tym związanych czy mową nienawiści. Pamiętacie, co się stało z prezydentem Gdańska panem Adamowiczem? Czy najnowszy przypadek Julii z Lublina? Zło rodzi zło, trzeba rozbić wszystko by tego zła unikać i mu zapobiegać. I nie przykładać do tego ręki. Ja nawet hejterskie komentarze u siebie na profilach usuwam. Nie dlatego, że mi są nie wygodne, czy się ich boję. Po prostu chce uniknąć nakręcenia się spirali nienawiści. Wiem, że świata nie zbawię, ale może można by sprawić, by był choć trochę lepszy albo przynajmniej sprawić, by nie był gorszy, niż jest obecnie.

Mam i miałam kanał na YouTube i oni mieli kanał na YouTube. Teraz już bardziej udzielam się na Facebooku czy TikToku, ale obecnie trochę wycofałam się z mediów społecznościowych. Jakoś ten cały świat wirtualny przestał mnie podniecać, tak, jak kiedyś. Kiedyś udostępniałam znacznie więcej treści. Obecnie potrzebuje więcej spokoju i jakiejś takiej prywatności i przestrzeni tylko dla siebie. Jakby trochę też zapomniałam o YouTube. Zresztą, jakbym miała sama ogarniać te wszystkie media społecznościowe, to na nic innego nie miałabym czasu. Ledwo ogarniam TikTok i Facebooka, ale też jak już wspomniałam mniej i rzadziej. Poważnie. Czasami sama się zastanawiam, jak ja w ogóle to wszystko ogarniam. Do tego dzieciaki, przypominam, mam trójkę, każdy ze szczególnymi potrzebami nie tylko edukacyjnymi. Kacper stan po nefrektomii (usunięciu nerki z dysfazją i afazją). Wiktor z ADHD i dysleksja z dysgrafią, Kuba — fobie społeczne i dysgrafia i dysleksja. Do tego, mimo iż to bliźniaki z 32 tygodnia każdy inne upodobania zarówno żywieniowe jak i ubraniowe. Przykładowo. Kuba woli colę zero, Wiktor sprite. Jeśli chodzi o ubrania, też nigdy nie ubierałam ich tak samo. Od niemowlęca Kuba był niebieski a Wiktor zielony. Później nie bawiłam się w takie same kreacje. No, chyba że, teściowa kupiła takie same kurteczki czy czapeczki. Ale tak to nie. Wielokrotnie prosiłam też mamę czy teściową, by nie kupowały im takich samych ubrań, lub w ogóle ubrań. Z marnym skutkiem. Zwłaszcza teściowa zawsze kupowała im takie same kurtki. Moja mama bardzo rzadko cokolwiek im kupowała z ciuchów, czy w ogóle kiedykolwiek i czymkolwiek się interesowała, więc tu nie miałam jakiś większych problemów. Moja mama to typ człowieka, że jeśli ja nie zadzwonię, ona nie zadzwoni, nie przyjedzie, a jak chce zobaczyć wnuki, to ja mam jej je przywieźć, a ma do mnie jakieś 20 kilometrów. Woli jechać do mojego brata a swojego pierworodnego niż do mnie. Nie wiem, co ja jej takiego w życiu zrobiłam, ale tak właśnie mnie olewając traktuje. Już przyzwyczaiłam się do tego przez lata i raczej nic mnie nie zaskoczy. Ale nie jest to książka o moich stosunkach z rodzicielką. Ale mnie to boli. Sami rozumiecie. Niestety muszę to powiedzieć po raz kolejny, wreszcie po 40 latach i prawie dwudziestu latach małżeństwa, z teściową mam lepszy kontakt niż z moją rodzoną matką.

Zawsze wychodziłam z założenia, że mimo iż to bliźnięta każdy z nich jest inny, indywidualny. Gdy podrośli pozostawiłam im wybór w wielu kwestiach. Od ubrań, po kościół, do tego stopnia, że nie przystąpili do pierwszej komunii świętej, bo obawiali się księdza i całej tej kościelnej hałastry. Rozmawialiśmy na ten temat bardzo długo i stwierdziliśmy razem, że jeśli będą chcieli przyjąć ten sakrament, zrobią to świadomie gdy dorosną.

Ale zboczyłam z tematu.

Kanały nasze początkowo miały różną tematykę. Różniły się pod każdym względem. Mój kanał przeznaczony był dla dzieci i dorosłych. ponieważ nagrywałam tam różnego rodzaju książki do odsłuchiwania, bajki dla dzieci i takie tam. Po prostu czytałam daną książkę na głos, nagrywałam na telefon, nagrania ściągałam na komputer i wrzucałam do sieci. Ludzie lubili mnie słuchać. Spotkałam się z opinią, że mam kojący głos, taki przyjemny do słuchania. Dlatego też przez długie lata śpiewałam w kościele jako organistka. Dzięki temu dość szybkim czasie nazbierało mnie się ponad pięć tysięcy subskrybentów, co pozwoliło mi zarabiać na kanale. Wtedy nie było jeszcze tych śmiesznych odsłon do zarabiania i właściwie każdy po uzyskaniu 1000 subskrybentów mógł za YouTube zarabiać. Obecnie jest to trudniejsze, bo trzeba mieć ileś tam godzin tak zwanych odsłon, zarówno filmów krótkich jak i długich, by móc zarabiać na YouTube, i Bóg wie, jakie wrzucać treści, żeby ludzie to oglądali.

Ich kanał dotyczył głównie podróżowania, kamerowania, a także przerabiania kampera pod swoje potrzeby, zatem mieliśmy zupełnie inne nisze. Mnie nigdy nie interesowały inne kanały. Po prostu nie miałam czasu siedzieć przed komputerem i oglądać jakiś bzdurne filmy. W późniejszym czasie załapałam się też do śpiewania w kapeli coverowej, później grałam w kościele jako organistka i w ogóle mój czas na podobne „pierdoły” się ukrócił. Czasem wrzucałam także film z naszych występów, ze śpiewania w kościele czy nagrywałam swoje covery w domu. Dostosowałam kanał pod zarabianie do tego stopnia, że w tamtych czasach miałam już swoją grupę osób, która oglądała mnie i moje filmy dość regularnie. Ale nigdy nie miałam, jak to się mówi, parcia na szkło. Raczej robiłam to z nastawieniem na to, że jest to moja pasja, zabawa, a nie zarobek. Zresztą, byłam też bardzo nieśmiała. Mimo grania i śpiewania na weselach, czy w kościele, bardzo wstydziłam się wystąpień publicznych, i stresowało mnie to niemiłosiernie, zwłaszcza jak miałam coś powiedzieć przed kamerą do mikrofonu. Dlatego wszelkiego rodzaju oczepiny, zabawy prowadzili moi koledzy z kapeli, a ja się chowałam za ich plecami. W kościele nie było tego problemu, bo byłam tylko głosem. W większości anonimowym. Większość ludzi nie wiedziała nawet jak wyglądam, że ta dziewczyna wchodząca na chór to organistka, a mi to pasowało. To był dla mnie koszmar i stres. Nie potrafię tego wyjaśnić do dzisiaj. Przecież śpiewałam, występowałam przed w końcu jakąś tam publicznością, mniejszą, raz większą, ale zawsze w jakimś tam stopniu chowałam się za plecami moich kolegów z kapeli. Zawsze byłam na drugim planie. I dobrze mi z tym było. Tak było. Byłam sobie w sieci, robiąc swoje, nie przeszkadzając i nie wadząc nikomu. Jak to się mówi, byłam, bo to lubiłam.

W pewnym momencie tamta para, a raczej ta dziewczyna, bo z jej mężem nie miałam kontaktu, zaczęła do mnie pisać dosyć niepochlebne opinie. Właściwie nie za bardzo wiem, jak się zaczęła nasza internetowa znajomość. Prawdopodobnie było to tak, że jedna, drugą zaobserwowała, zaczęła lajkować, pisać komentarze. Ale jak wspominałam, ja byłam dość ostrożna w nawiązywaniu nowych znajomości, zresztą tak jest do dzisiaj. Bardziej „polajkuje”, wyślę serduszko, a jak mi się coś nie podoba, napiszę po prostu „omg”, lub nie pisze po prostu nic. Ale w pewnym momencie jej totalnie odwaliło. Nie wiem, czy z zazdrości, czy po prostu dla odsłon jak to teraz się nazywa, wszczęła ze mną publiczną awanturę. A raczej monolog. Chyba ją wkurzało, że nie dawałam się sprowokować i nie odpowiadałam na jej zaczepki. Komentarze usuwałam. Ale im więcej jej bzdurnych wpisów pod moimi zdjęciami usuwałam, ta się nakręcała i pisała więcej. Z jej komentarzy wynikało, że zazdrości mi tak wielkiej ilości polubień, lajków czy subskrybentów, twierdząc, że nie jest to możliwe, bym sama z siebie, taką ilość osób wokół siebie zgromadziła. I że mam tak wielką publiczność, która mnie wspomagała i oglądała i na pewno te wszystkie lajki i suby są przeze mnie kupione za pieniądze. Starałam się nie zwracać na nią uwagi, i na kąśliwe komentarze, ale gdy zaczęła oczerniać mnie w mediach i mnie brutalnie atakować, pisać te bzdury pod każdym niemal zdjęciem, po prostu zaczęłam ją blokować na wszystkich kanałach, na YouTube, na Facebooku czy Instagramie.

Pisała bzdury pod każdym moim filmem i zdjęciem na Instagramie. Wszędzie. Dosłownie nie nadążałam usuwać jej komentarzy. Jakby postawiła sobie na celu mnie zgnoić i dokopać. Gdy ją zablokowałam bez odpowiedzi, najzwyczajniej nie dałam się sprowokować, babiszon nie dawał za wygraną i pisał do mojego Roberta. Gdy ten nie reagował, napuściła swojego męża, który przekonywał nas, że ona nie miała nic złego na myśli, tylko po prostu chciała się spytać i dowiedzieć, jak ja to robię, że mam tak duże zasięgi. Ale wierzcie mi, na pytania to nie wyglądało. Raczej jak atak i zarzuty. Szczerze to do dzisiaj nie wiem, o co tej parze tak naprawdę chodziło. Staram się nie reagować na takie zaczepki i niwelować takie sytuacje, dlatego do dzisiaj blokuje podejrzanych ludzi we wszystkich mediach społecznościowych, a negatywne komentarze zawierające hejt usuwam. Po co siać mowę nienawiści? Czy to coś to komuś pomoże? Przecież nie każdy musi mnie lubić, ale obrażać i poniżać się nie pozwolę. Niektórzy ludzie nie potrafią nic mądrego napisać. A w sieci czują się anonimowi. I to ich właśnie jeszcze bardziej nakręca.

Jakież to moje zdziwienie było kiedy właśnie ich książkę zobaczyłam na półce, zbierającą pocztowy kurz. Wzięłam ją do ręki z ciekawości. W książce nie było nic, co by mnie zainteresowało i nie mówię tego, tylko dlatego, że miałam z tą dziewczyną konflikt czy zatarg, po prostu, nie była interesująca, jak to mówią młodzi ludzie, dupy nie urywa. Ilustracje jak przerabiać kampera, co gdzie jest, jak jeździć, sterować, w prawo, w lewo, co robić. Nigdy bym takiej książki do ręki nie wzięła, bo to nie jest temat, który mnie interesuje. A już na pewno bym jej nie kupiła w EMPiK-u, czy innej księgarni internetowej. Może dlatego trafiła na pocztowe półki? Zapomniana? Zakurzona? Może znajdą się jacyś „amatorzy kamperowych przeróbek”, ale ja nie chciałam czytać o przerabianiu żadnych samochodów. A co dopiero kamperów. Ja chciałam czytać o przygodach. O tym, co ich spotkało, gdzie byli, co zwiedzili. O jakiś śmiesznych akcjach i sytuacjach. Pooglądać zdjęcia z podróży. To jest interesujące, a nie jaką uszczelkę wsadzić pod maskę, czy ile razy wymieniać opony w samochodzie podczas podróży z Polski na Litwę. To może zainteresować mechaników, a nie przeciętnych ludzi pragnących przenieść się do krainy podróży.

Książka ta nie przemówiła do mnie, nie dlatego że było to „kamperowanie” czy podróżowanie, ale po prostu było tam zero ich historii, a tego się w tej całej opowieści spodziewałam. Jak wspomniałam, chciałam poczytać o ich podróżach, przygodach, jak sobie radzili, mieszkając w kamperze, jak im się podróżowało. Nawet o jakiś porażkach czy nieprzewidzianych sytuacjach. Chciałam czytać o takich zwyczajnych rzeczach i codzienności. Chciałam wiedzieć gdzie byli, co zwiedzili. Czy wszędzie można kamperem wjechać. Dlaczego kamper, a nie przyczepa. Takie rzeczy ludzi interesują i wiem to po sobie i po tym, o co ludzie pytają mnie w moich mediach społecznościowych. Wiedząc, że rok mieszkałam w kamperze, zwiedzając Hiszpanie, pytają jak się na taką wyprawę przygotować. Co spakować? Czy nie boimy się kradzieży i włamań do kampera, bo z czymś takim też mieliśmy do czynienia. Widząc zdjęcia z Majorki, pytają, jak się wjeżdża kamperem na prom. Jak wielka jest wyspa. Takie rzeczy ludzie chcą wiedzieć. Nic tam takiego nie było. Było o tym, jak jeździć kamperem, jak przerabiać kampera, jak wybierać kampera, jak przerabiać alkowę nad kabiną kierowcy, i wiele, wiele innych porad przydatnych, być może dla osób które, potrzebują budować swojego kampera, ale nie dla osób, które faktycznie chcą podróżować i cieszyć się wolnością, jaką daje kamper. I przede wszystkim przygotować się do podróży.

Wtedy właśnie przyszła mi do głowy pewna myśl. A może właśnie podzielić się taką historią z ludźmi? Może o tym właśnie ludzie chcą czytać? O tym ludzie chcą wiedzieć? Przecież jest wiele kobiet, które podróżują z dzieciakami kamperem czy przyczepą, czasem same, bez partnerów i być może wyruszają tak jak my kiedyś w podróż swojego życia? Od razu w mojej pisarskiej głowie zakiełkował wielki pomysł na napisanie swojej książki. Swojej historii. Pokazania świata z okna kampera czy przyczepy kempingowej, okiem matki trójki dzieciaków. Ale nie takiego poradnika, bo tych, bezużytecznych jest masa na rynku. Tylko typowej książki, opowiadania, ale takiej serdecznej, od serca. Takiej o podróżowaniu. O miejscach, które odwiedziliśmy. O tym, co naprawdę się działo podczas podróży, nie jednej, ale wielu, bo przecież nie od razu pojechaliśmy do Hiszpanii. Jak to się zaczęło, dlaczego się zaczęło i ogólnie, jak rodzina z trójką dzieci, czyli my radziliśmy sobie podczas naszej hiszpańskiej przygody. Ale też jak to się wszystko zaczęło. Bo u nas to wszystko kiełkowało i się zmieniało z dnia na dzień, z minuty na minute. Najpierw był Van, później przyczepa kempingowa a na końcu kamper. I można powiedzieć, że do każdego etapu człowiek dorastał, zmieniał się a do każdej wyprawy inaczej się przygotowywał. Bo przecież inaczej planuje się weekendowy wypad nad jezioro, czy tygodniowy nad morze, niż roczny objazd Hiszpanii z trójką dzieci na pokładzie.

Gdy wróciłam do samochodu, powiedziałam Robertowi, o tym co widziałam na poczcie i stwierdził razem ze mną, że dobrze by było podzielić się naszą historią, ale taką prawdziwą, bo ludzie chcą wiedzieć i czytać o tym co się naprawdę działo i dzieje i jak wygląda podróż kamperem z dziećmi.

Jak wiecie lub nie jestem, autorką ponad 200 e-booków, w tym kilku historii prawdziwych życia wziętych, i nie trzeba było, mi było powtarzać. Choć pomysł na to, by napisać, coś podobnego miałam już dawno, ale nie byłam zdecydowana, by podzielić się tym ze światem. Może trochę się bałam? Bałam się nie tyle krytyki, a tego, że najzwyczajniej w świecie będę miała problemy z prawem. Bo kto to słyszał mieszkać z dziećmi rok w kamperze. Podróżować tyle czasu bez stałego miejsca pobytu. Kto słyszał, by w ogóle jeździć kamperem? Podróżować, być poza systemem? Przecież praca przez komputer to nie praca, wielokrotnie mój świętej pamięci teść i moja matka minie uświadamiała, że całymi dniami nic nie robię, a miejsce dzieciaków jest w szkolnych ławkach, a nie w edukacji domowej. A kto myśli inaczej na pewno upadł na głowę. Przecież trzeba iść systemem, a nie od niego uciekać. Nasłuchałam się w swoim czasie o historii Tolaków, którzy mieszkali z dzieckiem w kamperze. Obserwowałam ich bloga i inne media społecznościowe. U nich skończyło się na kuratorze dla dziecka i innych sankcjach, bo jakiś nadgorliwy polak, (celowo napisałam to małą literą, bo nie mam szacunku do takich ludzi, którzy z zazdrości niweczą marzenia innych, bo sami swoich nie potrafią, lub po prostu spełniać ich nie chcą) zgłosił ich do sądu, opieki społecznej i bóg wie gdzie jeszcze, bo przecież dziecku w podróży dzieje się krzywda. Teraz już się nie boję. Nasza hiszpańska przygoda się skończyła i tak. Dzieciaki były z nami przez ponad rok w kamperze. Rok podróżowaliśmy, zwiedzaliśmy świat i to co dzieciaki zobaczyły i gdzie były nikt im tego nie odbierze. I powiem więcej, jestem z tego dumna. I mam nadzieje, że kiedyś jeszcze uda nam się ten wyczyn powtórzyć. Tylko może nie Hiszpania. Może Grecja? Albo Stany Zjednoczone? Albo Wyspy Brytyjskie. Tam można jechać na 2 lata na wizie turystycznej. Marzy mi się Watykan a Robertowi Turcja. Świat stoi dla nas otworem. Wystarczy podążać za marzeniami i mądrze z głową wszystko planować.

Książkę podzieliłam na dwie części, a raczej tomy, łatwiej mi było pozbierać te wszystkie informacje częściach i poukładać je, by uniknąć niepotrzebnego chaosu. Postaram się także udostępnić wam jak najwięcej zdjęć z podróży tych najlepszych, ale także i tych gorszych wszystkich w zależności od tego jak zapatrzy się na to wydawca i jak będzie to wyglądało w ogólnym zarysie i szafie graficznej. Kończąc ją pisać nie sądziłam, że pierwsza część zajmie aż tyle. Cieszę się, że mam dużo świetnych zdjęć, wspomnień i że jest o czym opowiadać.

CZĘŚĆ 1

Wszystkiemu winna pandemia covid 19

Właśnie tak było. Wszystkiemu winny był koronawirus i cała ta pandemia. To ona przewróciła świat do góry nogami. Nie tylko świat, ale i Polskę i naszą rodzinę również. Sprawiła, że nie tylko przewartościowaliśmy nasze życie, ale i poczyniliśmy pewne zmiany i postanowienia. Jedni mówią, że urojony inni, że nie. Ja początkowo byłam sceptycznie do tego wszystkiego nastawiona. Obserwowałam wszystko z ukrycia, z zaciszu własnego domu i powoli zaczynałam się najzwyczajniej w świecie bać. Cały ten chaos, który tak naprawdę nakręcali ludzie i rząd, podsycał cały ten strach i niepewność. Przecież nikt tak naprawdę wirusa nie znał i nie widział. Nie słyszał. Był anonimowy. Pojawił się znikąd. Czary-mary i jest. A teraz słyszycie o wirusie? Tak samo jak szybko się pojawił, tak samo zniknął. Nie mówi się już o nim. W międzyczasie wybuchła wojna na Ukrainie, tysiące ludzi przemieszczało się po Europie i nagle temat wirusa stał się odległy, niewidoczny, jakby zniknął, lub po prostu spowszechniał. Możecie się ze mną nie zgodzić, ale tak właśnie uważam. To znaczy, nie neguje covida. Był i jest. I będzie już nam towarzyszył do końca cywilizacji. Wirus był i pewnie jeszcze gdzieś tam jest tyle tylko, że cała ta organizacja i pomoc w covidzie była troszkę… Hm brakuje mnie odpowiedniego słowa — przesadzona. Albo nie było jej wcale. Jedyne co mi przychodzi na myśl to chaos, zła organizacja i wiele, wiele błędów państwa, rządzących, medyków itd. Ale skąd niby mieli wiedzieć, skoro tak naprawdę nie wiedzieliśmy, z czym mieliśmy do czynienia? Ale ja nie jestem specjalistą od wirusów. Mówię po prostu to, co dało się zaobserwować nie tylko mnie, ale i wielu zwykłym ludziom. Ale do rzeczy, bo przecież nie będę to pisać o covidzie, choć w jakimś tak stopniu miał wpływ na życie wielu a przede wszystkim na życie mojej rodziny. Moim zdaniem był on tylko bodźcem do tego, by coś zmienić w naszym nudnym, codziennym życiu. Jeszcze przed wybuchem pandemii chcieliśmy wyjechać z Polski, tak na stałe, przeprowadzić się do jakiegoś ciepłego kraju, jak to powiedziały moje bliźnięta, gdzie nie trzeba by nosić zimowych kurtek. Byłam zmęczona nie tylko Polską, rodzinną rutyną, ale też układami i układzikami panującymi w naszych rodzinach. Mówiąc najprościej, chciałam zapakować, siebie, bliźniaki, Kacpra, Roberta i kota i spróbować jechać w nieznane. Zawsze marzyły mi się Stany Zjednoczone, Floryda czy Kalifornia, ale zawsze one były dla mnie nieosiągalne. Niedostępne. Te wszystkie wizy, opłaty, przygotowywania. Były dla mnie delikatnie mówiąc przerażające. Więc postanowiliśmy wyjechać gdzie indziej. Zaczęliśmy więc przygotowywania, do wyjazdu do Europy. Ale jakoś ciągle coś nam w tym przeszkadzało. Jak nie moja rodzina, coś wymyślała, to męża, dalsza czy bliższa robiła jakieś problemy. Zresztą moja matka nigdy nie akceptowała moich decyzji, a jak jej powiedziałam o przeprowadzce do Hiszpanii, zrobiła mi wielką awanturę, okraszoną krokodylimi łzami, przeplataniem wzbudzaniem we mnie poczucia winy i wyrzutami sumienia. Nie chciałam jej słuchać. Chciałam żyć swoim życiem i nie zwracałam większej uwagi na jej opinie. Bolało mnie to, że matka nigdy nie popierała i akceptowała moich decyzji i nigdy nie usłyszałam, że jest ze mnie dumna, ale w pewnym momencie życia jakby przestało mi na tym zależeć. Po prostu miałam dość mojego miejsca zamieszkania, Polski, sytuacji politycznej, a świat mnie gonił. Chciałam zwiedzać i zobaczyć nowe miejsca.

Gdy już kupiliśmy kampera i zaczęliśmy ostrzejsze i bardziej intensywne przygotowania do wyjazdu, w 2022 roku zmarł mój teść. Było to tak niespodziewane i szybkie, że do dzisiaj jestem w szoku, że już go nie ma. Nic tego nie zapowiadało. Chorował co prawda, ale odkąd pamiętam on zawsze był chory. W sensie miał chore płuca, ale palił jak smok. Dodatkowo nadużywał alkoholu. Ale trzymał się bardzo dobrze. Mieszkał z nami, pomagał nam. To znaczy mieliśmy dwa domy na jednej posesji. On z teściową mieszkał w jednym domku, a my z dzieciakami w drugiej. Na emeryturze pracował w obejściu. Zawsze coś tam na podwórku majstrował. Kręcił się po podwórku. Rąbał drew, zamiatał podwórko. Widziałam go często z okna. On zawsze był. Zawsze się gdzieś w pobliżu kręcił. Pamiętam jak wkurzało mnie, kiedy zaglądał w okna, zamiast wejść jak człowiek do domu. Teraz wiem, że mi tego brakuje. Śmierć, jego była wielkim szokiem dla nas i dla mojej teściowej. Śmierć, która dwa lata, do 2023 roku trzymała nas w ryzach. Skomplikowała wszystko, skłóciła wiele osób i ogólnie zasiała niepokój. Trzeba było przecież podzielić spadek i majątek, a to trwało, i trwało, bo wiadomo, jak działają polskie sądy. Trzeba było sprzedać dom, ziemię, bo teściowa sama by sobie z tym nie poradziła. Ale i podział majątku to było koszmar. Wiadomo jak to jest, kiedy dzieli się spadek pomiędzy trzy osoby, gdy jedna z osób tylko czeka na pieniądze, nic nie dając w zamian. Nie ukrywam, że te pieniądze też nam się przydały, bo spłaciliśmy kredyt, który wzięliśmy na remonty domu, w którym mieszkaliśmy a resztę odłożyliśmy na podróż. W końcu jak już uporaliśmy się z tym całym bałaganem związanym ze spadkiem, dom został sprzedany i czekaliśmy na ostateczne wieści z banku, i przekazanie kupującym kluczy, w listopadzie 2023 roku zmarła moja babcia. Musiałam znów przesunąć wyjazd i pomóc w organizacji jej pogrzebu. Oczywiście mama moja z siostrą mi w tym pomogły, ale wydaje mi się, że ja w tej całej sytuacji byłam najtwardsza. W dniu śmierci babci — pamiętam, był to piątek, rano zadzwoniła do mnie płacząca mama z tą smutną wiadomością, że babcia odchodzi, i że właśnie ratownicy medyczni wypisują akt zgonu, popłakałam się jak mops. Wróć, płakałam cały dzień. Ale w końcu wzięłam się w garść i pojechałam do domu rodzinnego, jeszcze tego samego dnia. Zastałam martwą, babcie w jej łóżku. Umarła w spokoju otoczona rodziną. Siostrą, moją mamą i ojczymem. Klęczałam przy łóżku, dziękując jej za trudy wychowania, zapewniając, że jestem jej wdzięczna za wszystko, co jej zawdzięczam. Przeprosiłam, że mnie przy niej nie było, gdy odchodziła. Niestety nie wszystko od nas zależy i gdybym wiedziała, że tego dnia umrze, warowałabym przy niej jak pies. Trzymałam ją za zimną dłoń, byłam do czasu kiedy samochód pogrzebowy nie odjechał z ciałem spod domu do domu pogrzebowego. Śmierć jest częścią życia. Cieszę się, że babcia przeżyła 93 lata, ale tez cieszyłam się, że odeszła. Nie dlatego, że jestem wyrodną wnuczką, ale dlatego, że już nie cierpiała. Przed śmiercią dużo chorowała, chociaż nie skarżyła się na to. Miała problemy z żołądkiem, z biodrem. Później zaczęły jej niedomagać nerki. Umarła i spotkała w niebie swojego ukochanego jedynego syna, czyli mojego tatę (zginął w wypadku samochodowym gdy miałam 4 lata w 1989 roku) i męża, którego pochowała 1950 roku. Dziadek był Żołnierzem Armii Krajowej i z tego co udało mi się dowiedzieć, zmarł na gruźlice. Wtedy niestety na gruźlicę ludzie umierali.

Dlaczego pisze o babci? Ponieważ przez to, że tata mój zginął w wypadku samochodowym gdy miałam cztery lata, babcia praktycznie się mną zajmowała, wychowywała mnie, dbała o moje wykształcenie i hobby, jaką była gra na pianinie i śpiew, bo moja mama nie miała na to czasu. Mamę pochłonęły obowiązki firmy, a raczej jej zamknięcia, tata był inżynierem budowlanym i miał swoją firmę budowlaną. Tam też poznała swojego drugiego męża. Szybko go poślubiła i zajęła się moim przyrodnim rodzeństwem, które sprawiały bardzo duże problemy wychowawcze. Całe moje dziecięce życie słuchałam, jak to Mariola z Arturem są biedni, bo wychowała ich ulica albo ośrodki wychowawcze. Że ich matka była alkoholiczką, a ich ojciec a mój ojczym się z nią rozwiódł i są pół sierotami. Tylko nami, mną i bratem nikt się nie interesował i nas tak nie żałował. Szybko musiałam dorosnąć i już w wieku 12 lat podjęłam pierwszą pracę w kościele, by zarobić na kościelne kolonie. Mojej matki nigdy nie było na to stać. Dlatego też, gdy tylko nadarzyła się okazja wyprowadziłam się z domu do męża, bez żalu zostawiając ten dom i atmosferę, która tam panowała.

Przyrodnie rodzeństwo sprawiało problemy wychowawcze. Kradli, wagarowali, że przez trzy czwarte życia spędzali w ośrodkach wychowawczych. Zawsze w oczach rodziny ojczyma, mojej przyszywanej babki i dziadka byli najbiedniejsi. Bo mają problemy i się buntują. Bo matka się nimi nie interesowała, bo ojczym inwalida. Zygać mi się chciało na to wszystko. I dzisiaj jak o tym wszystkim myślę, i to wspominam, to ogarnia mnie zażenowanie. Ja też nie miałam lekko. Byłam pozostawiona pod opiekę babci, bez ojca i matki, bo matka wolała uganiać się za ojczymem i dwójką nieślubnych bachorów, niż pomóc mi w odrabianiu lekcji. Gdyby nie babcia, to bym nie zdała matury, bo to ona zauważyła, że mam problem i mi załatwiła korepetycje z matematyki. Pamiętam, że grube pieniądze za to płaciła a ja nienawidziłam tych lekcji najbardziej na świecie. Ale dzięki nim skończyłam liceum i zdałam maturę. Tylko ja się pytam czyja to wina? Bo na pewno ja ani nikt z mojego najbliższego otoczenia nie kazał im kraść, uciekać z domu czy rozrabiać, przez co sąd umieszczał ich w ośrodkach wychowawczych.

W 1990 roku urodziła się moja najmłodsza siostra. Ale to babcia właśnie zajęła się moją edukacją i wychowaniem. Prowadzała mnie do kościoła, na lekcje gry pianina, opłacała korepetycje z matematyki, których nie cierpiałam. I właśnie gdy babcia zmarła w listopadzie 2023 roku, w grudniu tego roku zakończyła się sprawa sprzedaży naszego domu po teściu. A było to dla nas wyzwanie. Nie dlatego że pierwszy raz sprzedawaliśmy dom, tylko dlatego, że czego się nie dotknęliśmy, musieliśmy załatwiać i poprawiać. Teść nie dopilnował wielu spraw związanych z dokumentacją domu podczas budowy, a banki wymagały na każdym etapie papierów i dodatkowych dokumentów. Kupcy też mieli problem z bankiem, jak to jest z zakupami finansowanymi przez bank. Ale gdy pewnego dnia dostaliśmy umowę sprzedaży i oddaliśmy im klucze, nie tylko odetchnęliśmy z ulgą, ale jeszcze tego samego dnia wsiedliśmy w spakowanego kampera i postanowiliśmy opuścić Polskę i pojechać do Hiszpanii. W nieznane. Byłam najszczęśliwszą osobą na świecie.

Ale wróćmy do początku, bo zanim jeszcze wyjechaliśmy, działo się wiele i niewiele. Wróćmy do pandemii. I dlaczego praktycznie wszystko można na nią zwalić.

Już w lutym 2020 roku świat obiegła wieść o nowym poważnym i śmiercionośnym wirusie. Zarażającym, zabijającym, robiącym wiele szkód zarówno ludziom jak i zwierzętom. Świat się zatrzymał. Zaczęła się nierówna walka z pandemią, najróżniejszymi sposobami. Wirus rozprzestrzenił się po całym świecie, w pewnym momencie mutował, a rząd RP próbował z nim walczyć, różnymi sposobami. I tak naprawdę nikt nie wiedział co będzie, jak będzie i nikt nie był pewny jutrzejszego dnia. Najmądrzejsze głowy nie były w stanie przewidzieć, co się może wydarzyć, kiedy skończy się pandemią i to szaleństwo i czy zdołamy uchronić się przed chorobą. Wiedziano jedno. Nie byliśmy się w stanie uchronić przed nadciągającą katastrofą. Jedyne co było pewne to to, że umrze wiele tysięcy ludzi, zanim to wszystko się skończy.

W Polsce pierwszy przypadek covid-19 ogłoszono 4 marca 2020 roku. Wtedy też zaczęły się obostrzenia. Jedna wielka panika ogarnęła cały kraj. Ludzie zgłupieli. Rząd zgłupiał. Obostrzenia jedne miej, inne bardziej absurdalne. Zakaz wychodzenia z domu. Zamykanie szkół, lasów, cmentarzy, a otwieranie ich dla wybranych. Zwykły człowiek nie mógł iść dnia 1 listopada na grób bliskich a pan Kaczyński ze swoją świtą z Prawa i Sprawiedliwości mógł bez żadnych konsekwencji wyjść z domu, otworzyć bramę cmentarza i po prostu tam wejść. Byli równi i równiejsi. Byli ci, którym wolno było więcej i których obostrzenia nie obowiązywały.

Odstępy między ludźmi w sklepach, zakaz wchodzenia do komunikacji miejskiej i wiele, wiele innych. Obostrzenia zarówno ilościowe jak i jakościowe. Cuda, wianki. Ludzie przestali wychodzić z domu, bo przecież nie wolno, rząd nie pozwala, bo mandat za mandatem. A jak już musieli wyjść, to przemykali się między półkami sklepowymi, by kupić chleb czy mleko, lub inne zakupy do domu. Ogólnie społeczeństwo zaczęło, mówiąc delikatnie głupieć, a podsycał to jeszcze ten strach i stres. Ludzie popadali w depresje i paranoje. Zresztą dzisiaj mija pięć lat od pandemii i ludzie zmienili się diametralnie. Są bardziej chamscy, nieuprzejmi, roszczeniowi. Nie wiem, czy to tylko w związku z pandemią, czy inne czynniki na to wpływają. Wojna na Ukrainie czy fala zalewających emigrantów, która w pewnym momencie zalała Polskę i Europę.

Przypomina mnie się jedna sytuacja, związana z wyjściem z domu. Jak wiecie, był zakaz wychodzenia z domu. Ja dostałam mega wielkiej miesiączki. Brzuch bolał mnie tak, że nic mi nie pomagało. Wysłałam Roberta do apteki. I właśnie wtedy podjechała policja. Sprawdzała obecność w domu. Musiałam się gęsto tłumaczyć, dlaczego męża nie ma w domu. Na szczęście policjanci odjechali, bez wlepienia nam mandatu.

Codziennie w wiadomościach ogłaszano liczbę zachorowań i śmierci osób zakażonych z tak zwanymi chorobami współistniejącymi. Szpitalne oddziały ratunkowe pękały w szwach. Polska służba zdrowia stała się niewydolna, a partie polityczne obrzucały błotem, jedni drugich. Trzeba było znaleźć winnego tej całej sytuacji, tych zgonów i zachorowań. Im więcej gówna i gnoju wylewano, tym lepiej, bo większa oglądalność dziennika, i poparcie ludzi. Pojawiły się kolejne afery, jak nie z respiratorami to z maseczkami. Brakowało testów, maseczek, ubrań ochronnych a Orlen sprzedawał płyn do dezynfekcji rąk i innych powierzchni, za grube pieniądze. Nawet na tragedii ludzkiej potrafili zrobić interes.

Interes na pandemii kwitł z dnia na dzień. Można by rzec, Polak potrafi. Ale nie tylko to było utrapieniem. Każde miasto, miasteczko wymyślało kolejne obostrzenia. Szkoła we Wiązownie, do której uczęszczały moje dzieciaki, w pewnym momencie wprowadziła nauczanie zdalne. To nie było raczej dziwne, i raczej się tego spodziewaliśmy. Wiadomo, jak w większości szkół w Polsce zamykało drzwi dla uczniów i rodziców, bojąc się zakażeń, ale po obiady codziennie jeździłam do szkolnej stołówki. Codziennie o tej samej godzinie stawiałam się w szkolnej stołówce z pojemnikami na jedzenie i zabierałam obiad dla dzieciaków do domu. Czyli co? Niby nie wolno wychodzić, niby nauka zdalna a rodzice przyjeżdżali po obiady i tłoczyli się w szkolnej stołówce. Sami odpowiedzcie sobie na pytanie, czy to absurd, czy nie.

Tak naprawdę to pierwsze restrykcje w Polsce pojawiły się właśnie w marcu 2020 roku, kiedy liczba zakażeń zaczęła gwałtownie rosnąć. Władze zdecydowały się na zamknięcie granic państwowych, a także wprowadzenie obowiązkowej kwarantanny dla osób powracających z zagranicy. Jeszcze bardziej ograniczono przemieszczanie się — dozwolone były jedynie wyjścia w celu zrobienia zakupów, były na to wyznaczone godziny dla seniorów i młodych. Tylko że seniorzy byli jedną z najliczniejszych grup, którzy te restrykcje nagminnie łamali, nie przejmując się zbytnio tym, bo przecież wszystko im wolno, bo są w podeszłym wieku. To coś jak ustępowanie im miejsca w komunikacji miejskiej. Absurdem było to, że senior gdy przyszedł do sklepu, że się tak wyrażę w nie swoich godzinach i tak został obsłużony przez ekspedientów. Inne osoby były wypraszane w godzinach dla seniorów lub jeśli ktoś był bardziej niepokorny, dostawał mandat. Życie publiczne praktycznie zamarło — zamknięto szkoły, uczelnie, kina, teatry, galerie handlowe oraz obiekty sportowe. Restauracje mogły działać wyłącznie na wynos, a wydarzenia kulturalne i sportowe zostały odwołane, na czas nieokreślony.

Szczególne restrykcje dotknęły właśnie edukację. Uczniowie i studenci zostali zmuszeni do nauki zdalnej, co stanowiło poważne wyzwanie dla wielu rodzin, zwłaszcza tych bez odpowiedniego zaplecza technologicznego, czy wielodzietnych. Nauczyciele i dyrektorzy szkół zobowiązali się do pomocy przy załatwieniu sprzętu do nauki w domu, ale w rzeczywistości nie wywiązywali się z tej i wiele innych obietnic danych uczniom i nauczycielom. Albo wywiązywali się nieliczni i sporadycznie. Chociaż ja nie spotkałam się z tym, by szkoła podstawowa, do której uczęszczały bliźniaki, robiła cokolwiek, by nam w tej sytuacji pomóc. Gdy Robert, mój mąż poszedł w tej sprawie do dyrektorki szkoły podstawowej we Wiązownie, ta rozłożyła ręce i stwierdziła, że nie ma takich możliwości. Nie ma funduszy na tablety, laptopy. Że Ministerstwo Edukacji zawiodło. Również życie religijne zostało ograniczone — w świątyniach obowiązywały limity wiernych, a wiele nabożeństw przeniesiono do Internetu. Absurdem stał się przepis wigilijny, mówiący o tym, że przy wigilijnym stole może się spotkać tylko i wyłącznie pięć osób. Można to było interpretować w wieloraki sposób. Bo przecież jeśli rodzina taka jak nasza jest pięcioosobowa to czy mimo tych pięciu osób może zaprosić dodatkowe pięć osób? Czy limit to już te pięć osób, które mieszkają w domu? Ludzie kombinowali, by te obostrzenia obejść.

Ważnym elementem walki z pandemią stał się obowiązek zasłaniania nosa i ust. Początkowo wystarczały do tego przyłbice lub chusty, jednak w późniejszym okresie wprowadzono wymóg noszenia maseczek ochronnych, zwłaszcza w przestrzeniach zamkniętych i w środkach transportu publicznego. Dodatkowo wprowadzono tzw. godziny dla seniorów, w czasie których tylko osoby powyżej 60. roku życia mogły robić zakupy w sklepach spożywczych i aptekach, o którym już wspominałam wyżej. Niestety to też przez seniorów było nagminnie łamane. Zresztą Polacy to krnąbrny naród i raczej nie potrafimy się dostosować do wymogów nam stawianych. Albo dla zasady po prostu je łamiemy. Oczywiście nie wszyscy, ale znam osoby, które wolały dostać mandat niż zakrywać usta i nos. Zresztą ja też nie byłam zwolenniczką zasłaniania nosa i ust na dworze. Ale nie będę tu się o tym uzewnętrzniać. Przecież to totalny absurd.

Wraz z upływem czasu i rozwojem pandemii, rząd wprowadzał system stref — zielonej, żółtej i czerwonej — które różniły się poziomem restrykcji w zależności od liczby zakażeń w danym regionie. W czerwonych strefach obowiązywały najbardziej rygorystyczne zasady, w tym zakaz organizowania wesel i zgromadzeń, a szkoły działały w pełni zdalnie. Takie podejście miało na celu lokalizowanie ognisk wirusa i szybsze reagowanie na rozwój sytuacji.

Punktem zwrotnym w walce z pandemią był początek szczepień, który rozpoczął się pod koniec 2020 roku. W ramach Narodowego Programu Szczepień priorytetowo zaszczepiono osoby starsze, personel medyczny oraz służby mundurowe. Do tej pory w swoim panelu pacjenta mam skierowanie na trzecią dawkę przypominającą, na którą nie zamierzam iść. Wystarczą mi dwie, po których czułam się fatalnie. Wraz z rosnącym odsetkiem zaszczepionych obywateli, zaczęto stopniowo luzować restrykcje — otwierano szkoły, restauracje, instytucje kultury i obiekty sportowe. Wprowadzono także tzw. certyfikat covidowy, który umożliwiał uczestnictwo w większych zgromadzeniach i podróżowanie po Unii Europejskiej. Wydrukowałam go sobie, i woziłam w portfelu przez około dwóch lat. Nie wiem, czy do dzisiaj gdzieś ono nie leży w dokumentacji medycznej, choć już pewnie dawno jest nieaktualne.

Mimo stopniowego i niechętnego znoszenia obostrzeń i ograniczeń pandemia pozostawiła trwały ślad w społeczeństwie. Wiele osób doświadczyło problemów psychicznych, ekonomicznych i zdrowotnych. Lockdowny i ograniczenia społeczne pokazały, jak ważna jest solidarność, odpowiedzialność i szybkie reagowanie na kryzysy zdrowotne.

W czasie pandemii COVID-19 polska służba zdrowia znalazła się w sytuacji ekstremalnej. System ochrony zdrowia, który już przed pandemią borykał się z problemami kadrowymi, niedofinansowaniem i przeciążeniem, musiał zmierzyć się z kryzysem, jakiego nie doświadczył od dziesięcioleci.

Jednym z największych wyzwań było nagłe i niemal trwałe przeciążenie szpitali. Liczba pacjentów wymagających hospitalizacji, a zwłaszcza opieki intensywnej i podłączenia do respiratorów, gwałtownie wzrosła. W odpowiedzi na to rząd oraz samorządy przekształcały niektóre placówki w tzw. szpitale jednoimienne, przeznaczone wyłącznie do leczenia pacjentów z COVID-19. Z czasem powstały też szpitale tymczasowe, m.in. na Stadionie Narodowym w Warszawie. Zawieszane zostały też planowe zabiegi, te, które nie były konieczne. Sama czekałam na operację bariatryczną rok, bo szpital transplantologiczny, w którym miałam mieć operacje, przekształcono w szpital covidowy. Na szczęście nie trwało to długo, bo już w październiku 2021 roku dostałam telefon ze szpitala od lekarza prowadzącego, że mam się stawić na zabiegu. Odetchnęłam z ulgą. Choć rozwiązania te pozwoliły zwiększyć liczbę łóżek, problemem pozostawał niedobór personelu medycznego.

Lekarze, pielęgniarki i ratownicy medyczni pracowali ponad siły, często w wielodniowych dyżurach, zmagając się nie tylko z liczbą pacjentów, ale też z brakami w sprzęcie ochronnym, testach i respiratorach. Nierzadko dochodziło do sytuacji, w których personel medyczny musiał sam organizować środki ochrony osobistej lub korzystać z jednorazowego sprzętu wielokrotnie. Wielu pracowników ochrony zdrowia zachorowało, a niektórzy zmarli w wyniku zakażenia — ich poświęcenie stało się symbolem walki z pandemią.

Pandemia obnażyła również słabości systemu opieki zdrowotnej w zakresie leczenia chorób niezwiązanych z COVID-19. Wiele planowych zabiegów i wizyt zostało odwołanych lub przesuniętych, co pogłębiło problemy pacjentów z chorobami przewlekłymi. Teleporady, które zastąpiły wiele bezpośrednich konsultacji, nie zawsze były wystarczające. W efekcie nastąpił wzrost liczby tzw. nadmiarowych zgonów — osób, które nie zmarły na COVID-19, ale nie uzyskały na czas potrzebnej pomocy.

Równolegle rozwijała się wiedza medyczna na temat wirusa. Polscy lekarze i naukowcy uczestniczyli w międzynarodowych badaniach, opracowywali procedury leczenia, a także prowadzili kampanie edukacyjne, zachęcając społeczeństwo do przestrzegania obostrzeń i szczepień. Szczególną rolę odegrały punkty szczepień masowych, które pozwoliły w relatywnie krótkim czasie zaszczepić miliony obywateli.

Mimo trudności polska służba zdrowia zdała egzamin — nie bez strat, ale z ogromnym poświęceniem i zaangażowaniem tysięcy ludzi. Pandemia COVID-19 pokazała, jak ważna jest dobrze funkcjonująca, dostępna i nowocześnie wyposażona ochrona zdrowia. Stała się także impulsem do rozpoczęcia dyskusji o konieczności jej reformy i lepszego finansowania w przyszłości.

Pandemia COVID-19 przyniosła nie tylko masowe zachorowania, ale również ogromną liczbę zgonów. W Polsce podobnie jak na całym świecie, śmierć w wyniku zakażenia koronawirusem stała się dramatyczną codziennością. Zmarli na COVID-19 byli traktowani zgodnie ze specjalnymi procedurami sanitarnymi, które miały na celu zapobieżenie dalszemu rozprzestrzenianiu się wirusa — nawet po śmierci.

Ciała osób zmarłych były przygotowywane do pochówku w sposób znacznie odbiegający od tradycyjnych zwyczajów. Rodziny często nie miały możliwości pożegnania się z bliskimi w szpitalu — dostęp do pacjentów na oddziałach covidowych był całkowicie ograniczony. Zdarzało się, że ostatnie rozmowy odbywały się telefonicznie lub w ogóle nie było na to czasu. Dla wielu rodzin było to traumatyczne doświadczenie, pozostawiające uczucie niedokończonego rozstania.

Same pogrzeby również odbywały się w reżimie sanitarnym. Obowiązywały limity uczestników ceremonii, a trumny były często szczelnie zamykane i dezynfekowane, niekiedy nawet zabezpieczane w workach ochronnych. W początkowym okresie pandemii nie zezwalano na otwieranie trumien ani publiczne wystawianie ciał. W niektórych przypadkach dochodziło nawet do kremacji bez wcześniejszego pożegnania z rodziną — co było głęboko sprzeczne z religijnymi i kulturowymi potrzebami wielu osób.

Do tego dochodził chaos informacyjny: rodziny, niekiedy przez wiele dni nie otrzymywały informacji o miejscu przebywania ciała bliskiego lub terminie pogrzebu. W szczytowych momentach pandemii — szczególnie w 2020 i 2021 roku — kostnice były przepełnione, a zakłady pogrzebowe nie nadążały z organizacją ceremonii. W skrajnych przypadkach ciała przechowywano w chłodniach lub specjalnych kontenerach, w podwójnych trumnach. Wszystko to dziś, kilka lat po pandemii wydaje się abstrakcyjne, niedorzeczne, jakieś takie odległe i nierealne.

Wymiar psychologiczny tej sytuacji był ogromny. Dla wielu osób strata bliskich w tak odhumanizowany sposób pogłębiała ból żałoby i utrudniała jej przepracowanie. Równocześnie społeczna skala śmierci spowodowała swego rodzaju „znieczulenie zbiorowe” — kolejne liczby ofiar przestawały robić wrażenie, stając się jedynie statystyką.

A co się działo u Pietrusińskich? Pietrusińscy tak jak inni zostali zamknięci w domu na cztery spusty. No, może nie na cztery spusty, ale zamknięci tak jak inne polskie rodziny. Jedyną osobą, która wychodziła z domu to był Robert. Bardzo się bałam nie tylko o niego, ale i o to, że pewnego dnia przyniesie wirusa do domu i wszyscy zachorujemy. Tak jak wszędzie, dzieciaki zostały w domu, weszła nauka zdalna. Robert pracował w kratkę, powoli wpadając w paranoje. A pracy było jak na lekarstwo, bo przecież większość ludzi z biurowców, tak zwanego mordoru, było na pracy zdalnej. To wtedy się rozwinął ten trend pracy z miejsca zamieszkania. A Robert każdego dnia bał się wracać do domu i tego, że przyniesie wirusa na sobie, na ciuchach, na rękach. Ja bałam się bardzo o dzieciaki zwłaszcza o Kacpra. Młody bez nerki, po lewostronnej nefrektomii, z obniżoną odpornością, z afazją, dysfazją i do tego z lekkim paraliżem prawej rączki. Mimo tych paranoi i przez całą pandemię, żadne z nas, mówię tu zarówno o dzieciakach jak i o nas starych nie zachorowaliśmy na covid. Tzn. nie mieliśmy objawów takich typowych, jak na koronawirusa przystało. Może chorowaliśmy bezobjawowo? Możliwe. Nie wnikam, nie wiem i nie chce wiedzieć. Po prostu przetrwaliśmy na tej naszej Majdańskiej wsi tego całego covida i wszystkie mniej lub bardziej bzdurne obostrzenia. Raz pamiętam, dostaliśmy z Robertem wysokiej gorączki, i wtedy pomagali nam teściowie. Właśni teściowie. Moja matka palcem nie kiwnęła, zawsze się wykręcając, gdy potrzebowałam pomocy. W końcu przestałam ją prosić o cokolwiek, a po czasie przestałam ją zapraszać. I tak nie przyjeżdżała, to po co zapraszać? Nie byłam w stanie zwlec się z łóżka. Ale jak szybko choroba się pojawiła, tak samo szybko odeszła. Jak tak zwana trzydniówka. Albo sraczka, która przychodzi z nienacka.

W 2020 roku pracowałam zdalnie z domu, dlatego bez różnicy mi było to czy chłopaki były w szkole, czy w domu. Miałam nad nimi kontrolę całodobową. W sumie to pracowałam zdalnie, odkąd pamiętam. Właściwie to od 2012 roku, gdy to zaszłam w ciążę z bliźniakami. A może wcześniej? Pamiętam, że w 2010 roku pracowałam na poczcie polskiej a zwolniłam się z pracy jakoś w maju 2011 roku, przez mobbing. Była tam kierowniczka, która najbardziej dawała nam popalić. A że byłam młodym pracownikiem bałam się zgłaszać to gdziekolwiek. Wtedy też zaczęłam pracować na własną rękę. Założyłam firmę marketingową i pracowałam z domu. Mieszkaliśmy wtedy na warszawskim Ursynowie.

Ale wracając do sytuacji z Covid-19. To znaczy, nie tak całkiem do końca mi było bez różnicy, czy byli w domu, czy nie, bo chwilami potrzebowałam ciszy i spokoju, a dzieciaki bez przerwy aprobowały mój czas i przestrzeń. Były to różne prace przez Internet, głównie jakieś pisanie, korekty, dodawanie ogłoszeń w sieci, i właściwie wszelkie prace biurowe, które można było wykonać online. Sama sobie szukałam zleceń i jakoś udawało mnie się je znaleźć.

Nie miałam problemu z obecnością dzieciaków w domu. Nie przeszkadzały mi. Wręcz przeciwnie. Udawało mi się połączyć opiekę nad bliźniakami z pracą zdalną. Przez ten cały czas, właściwie od 2012 roku byłam z dzieciakami non stop, więc wielokrotnie było tak, że pracowałam z jednym z bliźniaków na kolanie albo bujając nogą Kacpra w nosidełku. Albo wieczorami, gdy już wszyscy spali, kończyłam zlecenia, czy pakowałam paczki, bo w późniejszych latach urozmaicałam działalność o sprzedaż internetową. Otworzyłam sklep wielobranżowy i z odzieżą używaną. Było to bardzo wtedy modne.

Jeśli chodzi o lekcje zdalne, to każdy miał swój laptop i zajęcia mieli każdy na swoim. Udało mi się wziąć najpierw laptopa na raty, później dwa tablety, tak by każdy z chłopców miał swój i by nie było kłótni. Gdy byli bardziej pobudzeni i skorzy do rozrabiania, rozdzielałam ich po pokojach albo rozsadzałam, jeden w jednym końcu stołu a drugi w drugim. Mieszkaliśmy na Majdanie w domku jednorodzinnym moich teściów, gdzie każdego mogłam posadzić w oddzielnych pokojach, gdy bardzo rozrabiali podczas zajęć lekcyjnych przy jednym komputerze. Z reguły kończyło się tak, że zajęcia mieli przy dwóch laptopach ze słuchawkami na uszach, ale w tym samym pokoju. Tak więc tak wyglądała nauka. Po obiady jeździłam codziennie do oddalonej o kilka kilometrów szkoły we Wiązownie. Wtedy obiady „fundowała” nam opieka społeczna. Jako rodzina wielodzietna z niepełnosprawnym dzieckiem, miałam jakby „fory” przynajmniej w tym zakresie. Dostawałam też jakieś tam zasiłki czy tak zwany rodzinny. Dochody mieliśmy małe, i nie przekraczaliśmy jakiejś tam puli, więc się nam należała jakaś tam, mizerna pomoc od gminy. Ale były to tak małe kwoty, że jakbym nie miała dodatkowych zleceń, to na pewno bym się z tego nie utrzymała. Wtedy kwota takiego rodzinnego zasiłku było to nieco ponad 300 zł. Nie wiem, ile jest obecnie, ale sądząc po opiece społecznej na pewno nie wiele więcej. Więc mimo iż nie można było wychodzić z domu, szkoła gotowała obiady, a rodzice je odbierali dla swoich pociech codziennie w określonych przez szkołę. Tak było kilka tygodni. Gdy już dzieciaki wróciły do szkoły, było jakby ciut prościej, bo przynajmniej ja trochę odpoczęłam i zaczęłam normalnie kłaść się spać, bo to, co w trakcie naszego zamknięcia robiłam wszystko właściwie w nocy, teraz mogłam normalnie wykonywać dzień. Ale zanim jeszcze tak pięknie i ładnie się stało, że przynajmniej mogliśmy spokojnie wyjść z domu, minęło trochę czasu. O wyjazdach urlopowych nie było nawet mowy, nie tylko dlatego, że wiecznie brakowało pieniędzy, ale i jakoś organizacyjnie się nie składało. I nie wszystkie ośrodki wypoczynkowe, były otwarte. Dużo też splajtowało. Nie wytrzymały tempa, a po ponownym otwarciu, klientela się wysypała.

Aby pomóc plajtującym przedsiębiorcom, rząd wprowadził tak zwane bony turystyczne. Było to takie dodatkowe pięćset plus. My także taki bon uzyskaliśmy i właśnie dzięki niemu pojechaliśmy na nasze wspólne wakacje z dzieciakami do Łazów. Z tego co pamiętam dostaliśmy jakieś tysiąc pięćset złotych, za które opłaciliśmy kwaterę. A ludzie się najzwyczajniej bali. Nie wszyscy wyszli z tej paranoi, jaką zafundowała nam pandemia. Na każdym kroku spodziewali się wirusa i zarazków. Do dzisiaj widzę jeszcze ludzi chodzących w maseczkach i rękawiczkach, choć minęło już dużo czasu od pandemii. Jak już coś się gdzieś otworzyło, to albo przedsiębiorcy zaczęli windować ceny, bo przecież trzeba było się po pandemii odkuć, albo natychmiast wszystko było pozajmowane przez spragnionych wyjazdu turystów. Wtedy właśnie zaczęliśmy myśleć o kupnie przyczepy kempingowej, po to by, można było pojechać gdzieś w każdej chwili, bez zbędnego planowania i tej całej szopki z zamawianiem kwater. W las, czy nad morze, z dala od wścibskich ludzkich, zazdrosnych oczu. Wszyscy, zarówno my jak i dzieciaki, byliśmy zmęczeni tym zamknięciem w domu. I sfrustrowani. Bo ileż można siedzieć w domu na dupie? I oglądać się za siebie, czy przypadkiem nie będą jakieś nowe obostrzenia albo, czy jakiś uczynny sąsiad nie podkabluje, że gdzieś wychodzę. A wierzcie mi, tych uczynnych nie brakowało. Dużo było osób, które patrzyły nam na ręce. Sąsiad sąsiadowi był wilkiem. Obserwował, dogadywał, złośliwie komentował. Przykład sam się nasuwa. Kiedyś przypałętał się do nas kot. Nie wiem skąd się wziął, nie wiem, dlaczego nas wybrał. Nie wiem, co we mnie widział, ale co wchodziłam na posesje czy wychodziłam z domu, on się pojawiał. Był piękny. Czarny, długowłosy. Gdy do nas przyszedł, był chudziutki i zabiedzony. Futro miał skołtunione, a na karku pełno kleszczy. Widać było, że był niczyj, i że nikt się nim nie zajmował. Nie byłam przekonana do żadnego zwierzaka. To duży obowiązek a ja i tak miałam za dużo obowiązków, by jeszcze sobie brać na głowę kolejny problem. Początkowo dokarmiałam go, a on przychodził i odchodził. Gdy było ciepło, chłopaki się z nim bawili na dworze. W pewnym momencie nadeszła zima. Padał tak ogromny śnieg, że nie nadążaliśmy z odśnieżaniem. Na podwórku mieliśmy budę dla psa. Budę wykonały dzieciaki z Robertem. Nie wiem, co ich napadło. Mieli trochę zbędnego materiału, desek. Co się okazało? Zamieszkał w nim Ogonek. Takie imię nadaliśmy koteczkowi. Od jego puszystego ogona. Był dachowcem, ale jakim chyba mieszańcem, bo miał bardzo długą sierść. Taką, że aż mu się plątała. Wiecznie wycinałam mu kołtuny. Zauważyłam go, w tej budzie, pewnego dnia, idąc do kotłowni, napalić w piecu. Wtedy też serce mi pękło i pierwszy raz postanowiłam wpuścić kota do domu. Ostrzegłam go, że jak chce być w domu, to ma się zachowywać i nie sikać po kątach. I chyba zrozumiał, bo nigdy nie nabrudził mi w domu. Zawsze gdy chciał załatwić potrzebę, to stał przy drzwiach wyjściowych i miałczał, by go wypuścić. I od tamtej pory kot mieszkał z nami. Stał się częścią naszej rodziny do tego stopnia, że pewnego dnia sąsiad nasz posądził nas o kradzież tego właśnie kota. Robert do tego stopnia się wkurzył, że przerzucił Ogona do nich przez siatkę. Jakież to było jego zdziwienie, gdy podszedł do drzwi wejściowych do domu a tam, zobaczył… Ogona. Okazało się, że może i faktycznie ten kot był ich, ale wcale nie chciał u nich mieszkać. Znalazł sobie nowych właścicieli. Nas. Później okazało się, że jeden z mieszkańców tej posesji, znęcał się nad tym zwierzęciem, trzymał go w studni i bił go. Prawdopodobnie dlatego kot ten postanowi poszukać sobie domu gdzie indziej. A że u nas dostał dom i pożywienie, miłość i ciepło, to u nas znalazł kąt. Jakieś było moje zdziwienie, gdy kilka dni później o szóstej rano obudziła nas policja. A że miała zaprzyjaźnionego dzielnicowego, właśnie przez pandemie zapoznanego, powiedział mi, że sąsiedzi donieśli na nas, że trzymamy w domu narkotyki. Wiedział, że to absurd, ale i tak przetrząsnęli mi dom i wystraszyli dzieciaki. Wiedziałam, że to była zemsta za kota. Kilka dni później tego właśnie sąsiada aresztowali za posiadanie i sprzedaż narkotyków i trawy. W późniejszych latach wielokrotnie widziałam, jak zatrzymywali jego i dosłownie przetrzepywali im samochodu. Nie raz czułam na dworze specyficzny zapach tego palonego narkotyku. Nie raz Robert prosił, by palili dalej od naszego domu, bo się niesie zapach, ale towarzystwo było najmądrzejsze. Oczywiście zostaliśmy posądzeni o to, że donieśliśmy na nich policji, co było totalną bzdurą a ci taką właśnie plotkę roznieśli po wsi. Karma podobno wraca. W tej sytuacji wróciła. Bracia zostali aresztowani, później się dowiedziałam też, że jeden miał założoną bransoletkę elektryczną i miał dozór policyjny. A kot i tak z nami pozostał. I dokończył swojego żywota w cieple rodzinnego ogniska. To dzięki Ogonkowi nauczyłam się między innymi usuwać kleszcze.

Mieliśmy o tyle dobrą sytuację, że mieszkaliśmy w domku jednorodzinnym, a nie jak obecnie w blokowisku. Mieliśmy spory plac, gdzie postawiliśmy basen, huśtawki i trampolinę i dzieciaki mogli wychodzić na dwór, podczas trwania pandemii i nie tylko. Wściekali się ile wlezie. Żal mi było moich znajomych, który mieszkali w blokach. Wiadomo ich look down dotknął chyba bardziej niż nas. My mieliśmy spokój, luz, z dala od zgiełku miasta. Mimo to w pewnym momencie ten właśnie spokój zaczął mi bardzo przeszkadzać. I może jeszcze to, że daleko do miasta. Nie było co robić w tej zabitej dechami wsi. Chcąc zrobić zakupy trzeba było to traktować jak wielką wyprawę do miasta. Oczywiście mogłam robić zakupy w osiedlowym sklepiku, ale musiałam iść do niego około 2 kilometrów. Wolałam poczekać na Roberta i jechać samochodem na większe zakupy do Auchan, czy Biedronki. Już wtedy Biedronka robiła fajne akcje promocyjne i można było kupić dużo i tanio. A przy pięcioosobowej rodzinie tego jedzenia szło i idzie obecnie bardzo dużo. Oczywiście jak na wieś przystało, jedyną rozrywką był kościół i dom kultury naprzeciwko przychodni. Ale nie oferował interesujących zajęć dla dorosłych. Zajęcia dla dzieci były bardzo drogie. Najzwyczajniej nie było mnie na nie stać. Zresztą, chłopaki nie chcieli chodzić na tańce czy ja jakieś lepienie z gliny. Nasza świetlica, też stała raczej pusta. Sporadycznie były tam organizowane jakieś imprezy czy zajęcia, ale raczej z okazji świąt Bożego Narodzenia czy Wielkiej Nocy. Organizowane tam były też święcenie pokarmów. Świetlica była wykorzystywana pod wynajem imprez okolicznościowych. Czyli miasto na niej zarabiało, zamiast organizować dzieciakom zajęcia i rozrywkę. A jak to robiło to bardzo sporadycznie.

Jesteśmy pięcioosobową rodziną, która pokochała karawaning. Zafascynowały mnie filmy na YouTobe, a także media społecznościowe. Marzyliśmy o przyczepie kempingowej, w końcu zaczęliśmy na nią zbierać i odkładać pieniądze. Ja zaczęłam więcej pisać, Robert brał więcej zleceń na mycie samochodów. Początkowo marzyłam tylko o dalekich podróżach, ale jakoś nie umiałam się wyrwać z domu i oderwać od codziennej rutyny. Kacper ciągle jak nie w szpitalu, to chorował. Zapalenie płuc przeganiało zapalenie oskrzeli, ucha, i ten ciągły brak kasy. To znaczy, wszystko szło na podstawowe potrzeby. Ciężko było cokolwiek odłożyć. Dominowały zakupy spożywcze, opłaty no i leki Kacperka.

Gdy już zaczęliśmy wyjeżdżać, dzieciaki od małego jeździły z nami na wakacje, najpierw vanem, później przyczepą a na końcu kamperem. Zresztą co tu dużo ukrywać. Wszędzie, od najmłodszych lat zabierałam ich ze sobą. Do sklepu, na zakupy, do urzędu. Nie miałam pomocy, jak mieli inni. Już pisałam o tym wcześniej. Wtedy jedna babcia mieszkała za daleko, a druga wiecznie mnie miała czasu ani chęci mi pomagać, bo lepiej i wygodniej w ogóle się nie wtrącać. Gdy zamieszkaliśmy na Majdanie było prościej. Często teściowa zostawała z maluchami a jak jej nie było to teść. Jedynie oni wykazywali jakąkolwiek chęć pomocy, chociaż wcale tego on nikogo nie oczekiwałam. I bardzo rzadko o to prosiłam. Wolałam zapakować dzieciaki do samochodu i zabrać ze sobą, niż zostawiać je z teściami. Życie nauczyło mnie liczyć na siebie i tego się trzymałam. I nie chodziło tu o odległość. Moja mama wiecznie nie miała czasu. Mimo iż przez jakiś czas mieszkaliśmy w tym samym domu, w pokoju przez ścianę. Potrafiła spóźnić się na kolację wigilijną mieszkając pokój obok. Wiem jak absurdalnie to brzmi, ale taka była prawda. Chociaż była na emeryturze. Jej priorytetem stała się opieka nad synem mojej przyrodniej siostry, którego traktowała jak swojego syna. Wielokrotnie przypominałam jej, że ma też inne wnuczki, nie tylko z mojej strony, ale i brat ma dziecko, siostra też urodziła drugie, ona twierdziła, że bliźniaki i inne wnuczki mają wszystko, kochających rodziców, opiekę i kasę, a Łukaszem musi się zająć, bo opiekuje się nim od urodzenia. Ten wątek i komentarz, ominę. Nie chce narazić się na kolejne kłótnie po opublikowaniu tej książki. I tak wydaje mnie się, że napisałam za dużo. Meritum jest takie. Z teściową mam lepszy kontakt niż z matką i nie dlatego, że nie chce mi pomóc. Ogólnie odcięła się ode mnie jak wyprowadziłam się z Piastowa na Majdan, a kontakt telefoniczny jest bardzo sporadyczny. Ja już nie mam siły się płaszczyć i ciągle o ten kontakt zabiegać.

Bliźniaki urodziłam w 2012 roku, Kacpra w 2015 roku. Dzieciaki od września 2023 roku uczyły się w Szkole w Chmurze co ułatwiało nam nasze wojaże. Łatwiej mi było cokolwiek planować. Weekendy praktycznie spędzaliśmy poza domem. Jeździliśmy na pobliskie plaże, jeziora czy pola, spędzaliśmy aktywnie czas w mieście. Miałam masę pomysłów na różne weekendowe wyjazdy. Zresztą będzie okazja jeszcze zobaczyć je w kolejnym rozdziale. Nawet teraz odwiedzamy różne miejsca. Byliśmy w Muzeum Powstania Warszawskiego, w Centrum Kopernika, na różnych wystawach między innymi roślin owadożernych w Pałacu Kultury i Nauki, na targach kawy czy w parku trampolin.

Po powrocie z Hiszpanii powróciliśmy do normalnej, stacjonarnej szkoły. Po roku jeżdżenia i można by rzec mieszkania na obczyźnie w kamperze zatęskniliśmy do Polski, polskiego żarcia a dzieciaki do polskich kolegów i koleżanek w szkole. Brakowało im fizycznie rówieśników i takiego po prostu rannego wstawania i obowiązków. Poza tym ja musiałam iść do stacjonarnej pracy, by dorzucić się do domowego budżetu a Robert wrócić do firmy, w której pracował przed wyjazdem, bo życie strasznie podrożało, ale też byliśmy zmuszeni wynająć mieszkanie na warszawskim Ursynowie. Dom, w którym mieszkaliśmy teściowa sprzedała, bo nie była go w stanie sama utrzymywać, a my mieliśmy do Polski nie wracać więc był jej niepotrzebny. Sama też nie chciała tam, na wieś wracać, a mając mieszkanie w Warszawie zdecydowała mieszkać właśnie w Warszawie. Tu miała wszędzie blisko, czy do sklepu, lekarza. My też zdecydowaliśmy się na Warszawę, właśnie dlatego, że bardzo dobrze znaliśmy Ursynów. Wszędzie mieliśmy blisko. I teoretycznie łatwiej było znaleźć pracę. Wszystko tylko teoretycznie, bo w praktyce wyglądało to zupełnie inaczej. Po zakończeniu pracy na poczcie polskiej prawie dwa miesiące szukałam pracy. Wysyłałam CV. Chodziłam z dokumentami po sklepach, a każdy przeganiał mnie jak jakąś natrętną muszę. Trzy czwarte sklepów czy w ogóle jakiekolwiek oferty, należało składać przez Internet. Wysyłałam po 40—50 podań o pracę dziennie, a i tak nikt się nie odzywał. Już traciłam nadzieje na zatrudnienie. Myślałam nawet o otwarciu własnego biznesu, ale na to potrzebny był wkład własny. W końcu postanowiłam zatrudnić się w Biedronce. Potrzebowałam nie tylko zarobić kasę. Chciałam też odłożyć jakieś środki do kopert. A wydatków mieliśmy od groma. Zresztą jak wszyscy. Niby tak wszyscy tak na te Biedronkę gadają i źle mówią, a i tak do tej Biedronki łażą. Ja nie wiązałam jakiejś dalekiej przyszłości z biedronką. Poszłam tam dla dobrego wynagrodzenia, Bo jeśli po zapłaceniu rachunków i zakupach spożywczych, udało mnie się zaoszczędzić ponad dwa tysiące.

Po śmierci teścia trzeba było się podzielić spadkiem z siostrą Roberta, która nie popuściła nawet złotówki. Już w dniu pogrzebu sprawdzała, ile warta jest ziemia na Majdanie i zacierała ręce ile to gotówki dotrzyma po podziale spadku. Po podziale, sprzedaży i oddaniu kluczy opuściliśmy Polskę na ponad rok. Jak widać życie pisze różne scenariusze i jesteśmy znów w Polsce. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Mieliśmy czas na przemyślenie wszelkich wad i zalet, za i przeciw podróżowaniu i mieszkaniu w Hiszpanii. Za bycia na emigracji i jeszcze lepiej przygotować się do kolejnego, być może dłuższego wyjazdu. W obecnej sytuacji Europa nie jest bezpiecznym miejscem. Rosja bombardująca Ukrainę, Irak, Iran, wszędzie wojna. Namnażająca się fala emigracji i emigrantów. Brak bezpieczeństwa, nieszczelne granice z Białorusią, czy wieczne zatargi o uchodźców z Niemcami. Ogólnie czasy były niepewne, a ja już odkładałam kasę, nie tylko na większego kampera, ale i na podróż w nieznane. Świat wiecznie mnie gonił, wołał. Nie potrafiłam usiedzieć w miejscu na dupie. Chciałam odwiedzić Grecję, Włochy. Marzył mnie się Watykan a Robertowi Floryda czy Turcja. Teściowa natomiast chciała spędzić z nami Boże Narodzenie w Zakopanem. Wszystko jest do ogarnięcia, bo obecnie nie boję się już wyzwań i planowania. Poza tym dzieciaki są coraz starsze i same nas dopingują, by gdzieś wyjechać. By wymienić kampera na większy. Sami posmakowali podróży i też chcą być tego częścią.

Ale nie tylko chęć podróżowania i zwiedzania świata była dla mnie tym motorem i bodźcem do przepisania ich do nauki domowej. Szkoła, do której dzieciaki uczęszczali, mimo iż rzekomo miała w tytule szkoła integracyjna nie wywiązywała się z obowiązków względem naszych pociech. Ale nie tylko moich dzieciaków. Inni rodzice też bardzo narzekali, że nie ma dodatkowych zajęć, że nie ma pielęgniarki czy psychologa. Dochodziło do takich absurdów, że dzwoniono po rodziców, bo jednemu z uczniów wbił się kleszcz, a nie było komu go wyjąć. Biedna matka leciała z pracy na łeb, na szyje, bo nie było pielęgniarki a kleszcz pasł się w uchu chłopca. Wiadomo, że rodzic nie teleportuje się do szkoły w ciągu pięciu minut. Także marudzili, ale robili to po cichu. A to mnie chyba wkurzało najbardziej. Ta hipokryzja i „tumiwisizm”. Nie robili nic, by to zmienić. Po prostu gadali, pisali na forach, na grupach klasowych, skamleli jak pieski, ale jak przychodziło co do czego to rzygać mi się chciało, jak podlizywali się nauczycielkom i dyrektorce. Siedzieli cicho i nikt nie przyznawał się, że są niezadowoleni z obecnej sytuacji. A dyrektorka w ogóle nie powinna się na tym stanowisku znaleźć. Owszem obowiązki reprezentatywne wykonywała wyśmienicie. Mam tu na myśli stanie na apelach pięknie ubraną, w drogich ciuchach, wymalowaną buzią i głoszącą kilka pięknych słówek i zdań jak to jest pięknie i ładnie. Przemawiała z kartek, szczerząc się jak głupi do sera. Gorzej, jak coś się od niej chciało. Rozkładała ręce a od cięższych przypadków była inna, jedna z trzech wicedyrektorek. Ona była w sumie w porządku i jako jedynej udało mi się z nią porozumieć w kwestii dzieci. Do czasu kiedy zaczynałam się buntować to i ona zmieniła do mnie front. Stała się wyniosła i arogancka.

Rodzice cierpieli w milczeniu, gdyż była to bardzo mała społeczność i nikt nie chciał się za bardzo wychylać i skarżyć, bo co to by było. Wiecie, szkoła ta znajduje się na terenie wiejskim. Dziś powiedziałabym, że „pisowskim”. Każdy każdego zna. Ten, kto się buntuje przeciwko ogółowi, albo marudzi, że jest źle, nie ma prostego życia. Wręcz przeciwnie. Jest napiętnowany, wytykany palcem, do tego stopnia, że ksiądz z ambony potrafi wskazać go swoim brudnym paluchem i powiedzieć o nim głośno. Przecież wielokrotnie usłyszałam od właśnie dyrektorki, że ksiądz jest autorytetem jeśli chodzi o edukacje. Że on się zna na szkolnictwie i jego należy słuchać. No sorry, ale nie dla mnie. Miejsca księdza jest w kościele, przy ołtarzu, modlącego się do Boga a nie a nie wtrącającego się w szkolną edukację, czy nie daj Boże w politykę. Absurdem było gdy ksiądz ówczesny proboszcz w parafii w miejscowości na literę W. głosił polityczne kazania, mówiąc, że partia ta jest zła a ta jest dobra. I że popełnia grzech ciężki ten, który głosuje na Koalicję Obywatelską. Totalny absurd. To wtedy też przestałam chodzić do kościoła. W sumie nie tylko ja myślałam, że jest źle i nie godziłam się z tymi wszystkimi absurdami. Tylko czemu nikt mnie nie poparł? Bali się ekskomuniki czy jak? Teren pisowców, wieś cała obklejona plakatami przedstawicieli Prawa i Sprawiedliwości. Nie ważne czy politycy mówili głupoty, czy nie, każdy im klaskał. Nie mogłam znieść tej obłudy, tego „ą” i „ę”. Dlatego też między innymi chcieliśmy jak najszybciej z tego obłudnego społeczeństwa się wypisać. Już byliśmy napiętnowani, bo wypisaliśmy dzieciaki z religii i nie uczęszczaliśmy do kościoła. Dzieciaki nie przystąpiły do komunii. Ale to oddzielna kwestia. Dużo rzeczy mi się nie podobało. Między innymi to, że ksiądz zostawał sam z dziećmi na egzaminie do pierwszej komunii a egzamin odbywał się w kościele, w zakrystii i nie mogło być przy tym ani rodzica, ani katechetki. Wtedy tez była bardzo duża nagonka na księży i pedofilię. Bardzo dużo mówiło się o pedofilii w kościele i wykorzystywaniu seksualnym przez księży dzieciaków. Nie mówię, że wszyscy, tacy są i byli, żeby nie było. Ale strach we mnie był. Strach o dzieciaki, w końcu bliźniaki nie były już takie małe. Bardzo się bałam, wręcz miałam paranoję, że ktoś mógłby zrobić krzywdę moim chłopcom. Nawet nie chce o tym myśleć. Ale po latach kilka dni temu, podszedł do mnie Kuba i powiedział, że on wie co to jest molestowanie i jakby cokolwiek i kiedykolwiek by się działo złego, ktoś by go dotykał, to by mi powiedział. Odepchnęłam trochę z ulgą. Pomyślałam nieskromnie, że jednak dobrze wychowałam te moje dzieciaki.

Wielu rodzicom nie podobało się to i owo, i nawet rozmawiałam z kilkoma matkami, które przyznały, że obawiają się wychylać, ale oczywiście tylko my się zbudowaliśmy. No bo jak to nie chodzić do kościoła, albo nie puścić dziecka do komunii. Przecież ludzie by ich wzięli na języki. Jednym z argumentów był taki, że my mieszkaliśmy tam od niedawna, a inni całe życie. Że nie znam zwyczajów tu panujących i że wypadałoby się dostosować. Dlaczego miałabym robić coś przeciwko sobie? A co ja miałam w domu? Oczywiście miałam przerąbane. Kazanie za kazaniem. I religijne umoralnianie nie miało końca. Na każdym kroku, i nie było końca. Zaczęło się od babci, wykład za wykładem. Kiedy nie przyjeżdżałam do Piastowa to gadania nie było końca. Że to grzech, nie puścić dzieci do komunii, że tak nie można, że jestem katoliczką, ble, ble, ble. Mojej matce nie podobało się to także. Mimo iż sama nie chodzi do kościoła (hipokrytka) cmokała, mlaskała i gdy tylko dzwoniłam do niej (a robiłam to rzadko) pytała, czy nie zmieniłam zdania. Podobno babcia strasznie to przeżywała i często płakała, ale byłam nieugięta. Moja matka można powiedzieć mniej mi ciosała kołki na głowie. Najlepiej zachowała się teściowa. Powiedziała swoje zdanie, ale przesadnie nie komentowała. Powiedziała, że to nasza decyzja, i będzie się za nas modlić. I dobrze. W sumie to guzik mnie obchodziło zdanie innych, ale ciężko mi było bywać w środowisku, które ciągle podważało moje decyzje. W tamtym momencie zresztą i teraz też interesowało mnie bardziej dobro i spokój psychiczny moich dzieci, a nie komentarze i fanaberie innych. Robiłam to, co w tamtym momencie uważałam za najlepsze dla moich dzieci.

Zostaliśmy można by powiedzieć wyklęci i posądzeni o homofobię. Czułam się napiętnowana. Stwierdziłam, że jeśli strach o to, że ktoś wykorzysta moje dziecko sprawia, że jestem homofobem to nie ma dla nas miejsca w tak zaściankowym społeczeństwie. Oczywiście była to jedna z wielu sytuacji, których już nie będę tu przytaczać, bo szczerze mówiąc szkoda mi czasu. Ale wiedzcie, było naprawdę grubo.

W szkole dochodziło też do przemocy. W klasie najmłodszego syna był dzieciak, który terroryzował nie tylko mojego Kacpra, ale też inne dzieci a szkoła nic z tym nie robiła. To znaczy wszyscy wiedzieli, łącznie z wychowawczyniami, ale nikt nic z tym nie mógł zrobić. A może nie chciał zrobić? Gdy pewnego dnia Kacper wrócił ze szkoły z płaczem a kolejna rozmowa z wychowawcą nie przynosiła efektów, poszłam do dyrektorki, właśnie tej reprezentatywnej. Ta stwierdziła, że o niczym nie wie. Mimo iż wielokrotnie zgłaszałam takie rzeczy wychowawczyni Kacpra, ta machała ręką, mówiąc mi, że cytuje: „one już nie mają sił do tego bachora”. I na tym się kończyło. A dzieciaki chodziły zastraszane, bite i popychane. Dochodziło też do tego, że mimo opinii poradni psychologiczno-pedagogicznej Kacprowi nie były organizowane zajęcia integracyjne, o których było mowa w tej właśnie opinii. Brak zajęć integracyjnych, logopedy, zajęć SI, nie mówiąc już o zajęciach korekcyjnych, czy z psychologiem, które właśnie z powodu przemocy w szkole były mu potrzebne. Organizowałam te zajęcia sama i wydawałam kupę forsy a szkoła na tym bazowała. Mimo że w ich obowiązku było te zajęcia bezpłatnie mu organizować. Pani psycholog i pielęgniarka ciągle były albo na zwolnieniach lekarskich, albo w sanatorium. Szczytem było gdy dyrektorka oskarżyła nas rodziców o zaniedbania rodzicielskie, bo się poskarżyłam do Kuratorium Oświaty. Nie wiem, jak absurdalne to było, że przychodząc do niej po pomoc i wsparcie, ze skargą, bo w szkole jest przemoc, brak zajęć pozalekcyjnych, których notabene szkoła powinna zapewnić i które młodemu się należały jak psu micha, zostałam oskarżona o to, że nie interesuje się dzieckiem, że źle sprawuje opiekę nad synem i nie odrabiam z nim lekcji, bo syn ma problemy z czytaniem. Przypominam, że były to czasy, gdzie ustawowo prace domowe zostały zniesione „dla dobra dzieci”, a syn ma dysfazję i afazję i ciężko mu jest czytać samodzielnie. Jeśli ktoś nie wie co to jest dysfazja i afazja już tłumaczę.

Dysfazja i afazja to dwa słowa, które brzmią podobnie, dotykają tego samego królestwa — języka — ale opisują zwykle inne historie życia i inne mechanizmy powstawania. Najprościej: afazja to utrata lub zaburzenie już wykształconego języka na skutek uszkodzenia mózgu (najczęściej u dorosłych, po udarze, urazie, guzie), podczas gdy dysfazja (coraz częściej zastępowana terminem „developmental language disorder”, czyli „rozwojowe zaburzenie języka” — RZJ/DLD) odnosi się do trudności w nabywaniu języka od samego początku rozwoju, bez oczywistego, dużego uszkodzenia mózgu, intelekt w normie, słuch w normie, a jednak mowa „nie chce się złożyć”. Już samo to rozróżnienie pokazuje, że mówimy o dwóch różnych drogach dojścia do podobnego problemu: w dysfazji dziecko nigdy w pełni nie osiąga typowego poziomu językowego, w afazji dorosły (albo dziecko, które już język rozwinęło) ten poziom traci.

Skąd się to bierze? Zacznijmy od afazji, bo tę — paradoksalnie — laik częściej „widzi” w mediach: ktoś miał udar w lewej półkuli i nagle przestał mówić, albo mówi płynnie, ale kompletnie niezrozumiale, albo rozumie, lecz z trudem skleja zdania. Klasyczne, podręcznikowe podziały afazji (Broki, Wernickego, przewodzenia, globalna, anomiczna, transkorowa motorczna i sensoryczna) to historyczne etykiety, które pomagają z grubsza zrozumieć, który fragment sieci językowej został naruszony: obszary czołowe i wieczko — trudność w produkcji mowy; skroniowe — zaburzenia rozumienia; uszkodzenia połączeń między nimi — problemy z powtarzaniem. Współczesna neurobiologia mówi raczej o dwóch strumieniach przetwarzania mowy: brzusznym (ventral), odpowiedzialnym głównie za mapowanie dźwięków na znaczenie, i grzbietowym (dorsal), który łączy dźwięki ze strukturą artykulacyjną i składnią. Afazja to więc pęknięcie w tej rozległej, rozproszonej sieci.

Dysfazja rozwojowa nie ma jednego „momentu zerowego”, jednego udaru czy urazu, który można wskazać palcem. To architektura mózgu i przetwarzania językowego, która od początku rozwija się inaczej: dziecko później zaczyna mówić, ma mniej słów, krótsze zdania, trudności ze zrozumieniem złożonych poleceń, z fleksją („poszłem”, „dawałam” niezależnie od płci), z odmianą, z budowaniem narracji. Czasem te trudności są subtelne i latami maskowane sprytem poznawczym, czasem są bardzo wyraźne i prowadzą do wtórnych problemów z czytaniem, pisaniem, a nawet z samooceną i funkcjonowaniem społecznym. Co kluczowe — u tych dzieci nie znajdziemy prostej, „dużej” przyczyny neurologicznej, która by wszystko wyjaśniła. Mózg jest anatomicznie „w porządku”, słuch działa, IQ w normie, a jednak język kuleje.

Diagnoza w obu przypadkach to sztuka łączenia objawów z mechanizmem. W afazji logopeda i neuropsycholog zapytają: czy mowa jest płynna? Jak z rozumieniem? Czy pacjent potrafi nazwać obiekt? Powtórzyć zdanie? Przeczytać, napisać, opowiedzieć historię? Wykorzystuje się wystandaryzowane testy, analizuje spontaniczną wypowiedź, sprawdza powtarzanie pseudowyrazów, rozumienie zdań złożonych, a równolegle neurolog patrzy na obrazowanie mózgu. W dysfazji narzędzia są inne: ocenia się rozwój słownika, morfoskładni, narracji, pamięć fonologiczną, świadomość językową, a także wyklucza zaburzenia słuchu, spektrum autyzmu, globalne opóźnienie rozwoju. Obie diagnozy wymagają cierpliwości i precyzji, ale różnią się punktem odniesienia: w afazji porównujemy do wcześniejszego „ja” pacjenta, w dysfazji — do norm rozwojowych rówieśników.

Jeśli chodzi o obraz kliniczny, afazja bywa spektakularna. Pacjent z afazją Broki walczy o każde słowo, mowa jest telegraficzna: „kawa… nie… kubek… daj”. Rozumie stosunkowo dobrze, więc sfrustrowany wie, że nie mówi tak, jak chce. Pacjent z afazją Wernickego mówi wartko, ale semantycznie „popłynie”: „No bo to jak pan rozumie, to z krzesła się leci, ale już jest i ten, i koc wiadomy, czyli dalej”. Rozumienie jest zaburzone, świadomość problemu mniejsza. W dysfazji obraz jest bardziej „cichy”, długotrwały: dziecko w wieku 4–5 lat mówi mniej, prostszymi zdaniami, gubi końcówki fleksyjne, nie rozumie pytań typu: którym samochodem jechał chłopiec, który nie miał kierowcy? Unika zabaw słownych, rymów, później ma trudności z czytaniem ze zrozumieniem, pisaniem, a w wieku nastoletnim — z formułowaniem spójnych, logicznych wypowiedzi.

Rokowanie? W afazji kluczowe są: rozmiar i lokalizacja uszkodzenia, wiek, szybkość rozpoczęcia terapii, ogólny stan poznawczy, wsparcie środowiska. Najwięcej spontanicznej poprawy widzimy w pierwszych miesiącach po incydencie, ale neuroplastyczność działa latami — tyle że wymaga inteligentnej, intensywnej stymulacji. W dysfazji mówimy o zaburzeniu przewlekłym, które nie „mija” magicznie w wieku 7 lat, ale może być świetnie kompensowane: im wcześniej rozpoznane i zaopiekowane, tym mniejsze konsekwencje edukacyjne i społeczne. Dorosłe osoby z historią dysfazji często nadal mają subtelne trudności z pisaniem, rozumieniem złożonych tekstów czy „ubraniem myśli w słowa” w sytuacji stresu — i warto to wiedzieć, żeby nie oceniać ich kompetencji przez pryzmat płynności wypowiedzi.

Terapia to całe spektrum strategii. W afazji pracujemy nad przywracaniem funkcji (ćwiczenia nazewnictwa, rozumienia, powtarzania, budowania zdań), nad kompensacją (Alternative and Augmentative Communication — AAC, czyli systemy wspomagające komunikację, od tablic z piktogramami po aplikacje), oraz nad przenoszeniem efektów do codzienności (konwersacje zadaniowe, scenariusze życia). W dysfazji celem jest zbudowanie brakujących filarów: fonologii, morfoskładni, słownika, narracji, metajęzyka; równolegle wspiera się czytanie, pisanie, funkcje wykonawcze, a w szkole — dostosowania edukacyjne, żeby oceniać wiedzę, a nie szybkość werbalną. W obu przypadkach rodzina i środowisko są kluczem: to oni decydują, czy terapia żyje poza gabinetem. Krótkie, częste, dobrze wplecione w codzienne sytuacje ćwiczenia robią większą różnicę niż heroiczne, ale odświętne godziny raz na tydzień.

Jest jeszcze warstwa społeczno-językowa: słowa „afazja” i „dysfazja” bywają w Polsce używane chaotycznie. Niektórzy specjaliści powiedzą „dysfazja” o każdej trudności językowej, inni zarezerwują ją wyłącznie dla rozwojowych zaburzeń języka, jeszcze inni — dla lekkich, „niewyraźnych” form afazji. Tymczasem w literaturze anglojęzycznej oddziela się aphasia (nabyta) od developmental language disorder (rozwojowa), a „dysphasia” praktycznie wychodzi z użycia. Dobrze to wiedzieć, bo etykiety kierują ścieżką diagnostyczną, refundacją i oczekiwaniami.

Żeby było bardziej ludzko niż podręcznikowo: wyobraź sobie dwóch bohaterów. Pan Marek, 62 lata, po udarze lewej półkuli. Przedtem gaduła, teraz prawie nic nie mówi, ale rozumie, co się do niego mówi. Każde poprawnie wypowiedziane słowo to zwycięstwo, każde zdanie — mały maraton. I Kasia, 8-latka, bystra, świetnie układa klocki, ale na dyktandzie czerwono, opowiadanie z lektury to trzy urwane zdania, a kiedy klasa pracuje z długim tekstem, ona ginie. Marek potrzebuje intensywnej, ukierunkowanej rehabilitacji, żeby odzyskać jak najwięcej z tego, co miał. Kasia potrzebuje systematycznej, wieloletniej pracy, żeby zbudować to, czego nigdy w pełni nie zdobyła, i żeby szkoła oceniała jej wiedzę, a nie to, jak zgrabnie ją ubierze w słowa. Inny początek, inny przebieg, ten sam fundament: język to nie luksus, to narzędzie do myślenia, relacji, pracy. Mam nadzieje, że wyjaśniłam wam, na czym mniej więcej to polega. U Kacpra objawia się ona brakiem umiejętności czytania ze zrozumieniem i czytania ogólnie, mimo iż obecnie jest w trzeciej klasie.

Ale wracając do tematu. Szczęka opadła mi do samych kostek. Jak to możliwe, że w tak świński i haniebny sposób dyrektora broniła swoich niekompetencji i uchybień? Zamiast przeprosić czy powiedzieć, że zajmie się sprawą ona potraktowała mnie jak jakieś gówno śmierdzące, które jej przeszkadza w lunchu. Skończyło się wielką awanturą pomiędzy mną a dyrekcją, straszenie siebie nawzajem, ja policją i kuratorium a dyrektorka… właściwie to ja nie wiem czym ona mnie straszyła, bo w sumie racja była po mojej stronie. Wysyłała mi jeszcze jakieś pożal się boże pisma, które nie miały racji bytu, które lądowały w domowym kominku. Ale zanim je wyrzucałam, robiłam zdjęcia i wszystkie te absurdalne jej oficjalne podania przekazałam do kuratorium oświaty w Warszawie, wraz ze skargą, na działania szkoły i opieszałości dyrektorki. Nie dałam za wygraną, Szkołę skontrolowali dokładnie a kuratorium przyznało racje mnie. Dostałam oficjalne pismo o wszczęciu postępowania sprawdzającego. Stwierdzili, rażące zaniedbania, dotyczące edukacji, ale jeśli sądzicie, że na tym się sprawa zakończyła, to jesteście w błędzie. Do ostatniej najbardziej absurdalnej sytuacji doszło podczas zakończenia roku szkolnego kiedy to szkoła nie chciała przyjąć rezygnacji moich dzieci z nauki na rzecz Edukacji Domowej. Sekretarz szkolny zapierał się, że on nie jest od tego, by takie rezygnacje przyjmować. Robert zrobił kolejną awanturę, tym razem w sekretariacie, na zakończeniu roku szkolnego, aż przebiegła dyrektorka i chyba już dla świętego spokoju te dokumenty przyjęła i pokwitowała. Robert powiedział jej wprost, że jeżeli tej rezygnacji nie przyjmą to wyślemy kolejne pismo do kuratorium a pismo o rezygnacji dzieciaków z edukacji szkolnej na rzecz edukacji domowej wyślę pocztą na koszt placówki, czy się to im podoba, czy nie, bo celowo utrudniają każdy nasz krok i ruch. A co mam sobie do zarzucenia? A to, że w ogóle wybrałam tę szkołę i że wcześniej nie zdecydowałam się na naukę domową dla moich dzieci. W tamtej sytuacji była to najlepsza decyzja, którą podjęliśmy z Robertem wspólnie. Ale kto wiedział, że tak źle będzie w tej szkole? Nic nie zapowiadało aż takich problemów. Szkoła nie miała co prawda za dobrych recenzji w sieci, ale była jedyną szkołą w okolicy w tym szkołą integracyjną. Za przemawiał fakt, że mieliśmy szkolny autobus i opiekę w autobusie. Zarówno w drodze do szkoły, jak i w drodze do domu. Opiekunką była przesympatyczna starsza kobieta, która później okazało się, że była także Sołtysową. Kacper nazywał ją ciocią-babcią i często zapraszał do nas na herbatkę i ciastko. Często nas odwiedzała. A Kacperek był szczęśliwy.

Podróżowanie

Pomysł na podróżowanie zrodził się podczas pandemii koronawirusa (i znów wszystko przez pandemie). Ale o tym już wiecie, bo pisałam o tym na początku książki we wstępie. Kiedy to rząd zamknął nas, Polaków w domach i mieliśmy przed sobą widmo dłuższego niewychodzenia poza granice naszej posesji, poza plac i swoje podwórko, zaczęliśmy kombinować co zrobić, by chociaż na weekend wyrwać się spoza naszego miejsca zamieszkania. Większość ludzi kota dostawała siedząc na dupie w domu. My mieliśmy podobnie. Choć mieliśmy własny domek, posesje, ogród, basen, huśtawki, a także piaskownicę dla Kacpra, mieliśmy dość oglądania czterech ścian i gapienia się w ekran telewizora, a jedyną rozrywką było co dany sąsiad konkretnego dnia zmalował. Albo jaką aferę ukręcił. A działo się. Obejrzałam wszystkie zaległe seriale i filmy, o które oglądanie bym siebie nie podejrzewała. Obejrzałam między innymi „Kobiety Mafii”, czy „Politykę”. Na tapetę wjechał też chyba setny raz „Kler”, czy „Teoria wielkiego podrywu”. Setny raz też oglądałam „Pępek świata” z moją ulubioną Patricią Heaton i wcale mnie się to nie znudziło. Do dzisiaj mogę oglądać ten serial cały dzień. Dlaczego? Bo utożsamiam się z serialową Francis Heck, matką, żoną i kurą domową, próbującą poskładać cały dom i trójkę dzieciaków do kupy. Najgorsze było to, że zaczęłam dziczeć i zaczęły mnie śmieszyć takie absurdy jak biegający na golasa, po plebanii pijani księża w filmie „Kler”. Dno totalne, ale mnie bawiło. Wiem co myślicie. Prostaczka, ale no takie były realia. Ale najbardziej chyba pragnęliśmy odpocząć na łonie natury. Wyjechać, zaczerpnąć świeżego powietrza. Przede wszystkim zmiany otoczenia. Robert chorował na tarczycę, przydałoby mu się pooddychać jodem. Ja uwielbiam morze i nie wyobrażałam sobie, by nie pojechać tam chociaż raz w roku. Miałam też duże obawy związane z Kacprem. Tu muszę się zatrzymać i wyjaśnić pewną kwestię. Gdy byłam w ciąży z Kacprem, dowiedziałam się, że synek nie będzie do końca normalnym dzieckiem. W 24 tygodniu ciąży wykryli u Kacpra wielotorbielowatość nerki lewej. Całą ciążę przechodziłam jak bomba zegarowa, leżąc plackiem, a z najmniejszą pierdołą latałam do lekarza a ten uspokajał mnie, że tak naprawdę to wszystko się okaże jak malec się urodzi. W ciąży nie robili mi żadnych badań, związanych z Kacpra chorobą. Nie mówiąc już o tym, że lekarze obwiniali mnie o zaistniałą sytuację. Koronnym zarzutem było to, że jestem za stara na kolejne dziecko i oczywiście za gruba, bo nie powróciłam do wagi sprzed ciąży bliźniaczej. Fakt, w ciąży bliźniaczej przytyłam znacznie, ale też podupadłam na zdrowiu. Zachorowałam na insulinooporność, Ujawniły się też problemy z tarczycą i endometrioza, o której w 2020 roku w ogóle się nie mówiło, nawet nie wiedziano co to takiego jest, a lekarze mówili „taka twoja uroda”. Cierpiałam w milczeniu. Znosiłam wszystkie lekarskie obelgi i miesiączkowe niedogodności. Podczas miesiączki miałam ciężkie bóle brzucha. Lała się ze mnie krew, jak z zarżniętej świni, że nie nadążałam zmieniać podpasek a spać chodziłam z podpaską wielką jak pielucha niemowlaka i dodatkowo tamponem i też nie zawsze zdawało to rezultat. Bo przeciekałam. Podczas okresu nie wychodziłam praktycznie z domu. A jak już musiałam gdzieś wyjść, bałam się usiąść na krześle, by nie zostawić czerwonej plamy. Wielu uznawało mnie za wariatkę, inni mówili, że sobie wymyślam. Po ciąży okazało się, że na szwie po cesarskim cięciu (niestety nie byłam w stanie urodzić Kacpra naturalnie, bo ważył 4,5 kilo a ja byłam po usunięciu woreczka żółciowego. Lekarze bali się, że podczas wysiłku przy porodzie pęknie mi otrzewna) Gdy wreszcie urodziłam trzeciego syna, a było do 14 grudnia 2015 roku, po 7 dniach pobytu w szpitalu przy ul. Karowej Kacper został przewieziony karetką do Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu, na oddział neonatologii noworodka, gdzie przebywał do święta Trzech Króli. Diagnoza dotyczyła wszystkiego, co było związane z nerkami. Ale oszczędzę wam szczegółów. Przeszedł masę badań. W końcu, po dwóch latach diagnozowania, nastąpiły przeżuty torbieli z nerki na moczowód, a sama nerka pracowała już tylko w 2 procentach. Zapadła decyzja o usunięciu nerki. Wreszcie. Po dwóch latach chorowania pobytach na szpitalnych salach, niepewności i strachu, nastał dzień operacji. Nerkę wycięli i sprawa zakończona. Przynajmniej w kwestii nerki.

Przez te dwa lata, do ostatecznej diagnozy i decyzji o usunięciu nerki, zaliczyliśmy więcej infekcji niż cały oddział neonatologii i pediatrii razem wzięty. Przechodziliśmy wielokrotne zapalenia układu moczowego, ucha, gardła, nosa, oskrzeli, a jedna infekcja obustronne zapalenia płuc niemalże doprowadziła go do zakończenia życia. Nie mówiąc już o tym, że wieczne pobyty w szpitalach, lekoterapia i antybiotykoterapia zaburzały nasze życie rodzinne a Kacprowi rujnowały zdrowie. Nie mówię tu już o kosztach, jakie ponieśliśmy, o prywatnych badaniach, bo to akurat jest najmniej istotne. Oddałabym wszystkie pieniądze świata by Kacper był zdrowy i w pełni sił. Tak więc skończyło się usunięciem nerki i wielomiesięczną rekonwalescencją, a gdy lekarz na wizycie kontrolnej stwierdził, że Kacprowi nic nie jest, pojechaliśmy na wymarzony odpoczynek, nad polskie morze, do miejscowości Łazy. To znaczy nie do końca nic nie jest. Chodziło tu głównie o to, by go obserwować i stawiać się co miesiąc na badaniach morfologii i moczu, dla kontrolowania jego stanu zdrowia. Z nerką było w porządku, to znaczy nerki nie było, ale ta, co pozostała, świetnie radziła sobie za dwie. Za to śpiączka, w którą został wprowadzony po obustronnym zapaleniu płuc, uszkodziła mu mózg w takim stopniu, że nabawiliśmy się afazji, dysfazji i paraliżu prawej raczki, które z czasem przerodziło się w niezręczność ruchową. Pisałam już wyżej o afazji i dysfazji. Pomagały nam zajęcia SI, terapia ręki, zajęcia logopedyczne, bo wystąpiły trudności z mową, czytaniem i pisaniem, w ośrodkach dla dzieci w podobnymi, a nawet większymi problemami, a gdy już Kacper poszedł do szkoły, to szkoła w ramach opinii z ośrodka psychologiczno-pedagogicznego zapewniała nam psychologa, pedagoga, logopedia, korektywę, SI i inne zajęcia wyrównawcze. Początkowo pomagała nam szkoła w Otwocku. To tam woziłam Kacpra w zerówce na zajęcia dodatkowe w ramach opinii ośrodka psychologiczno pedagogicznego. Później całą pieczę przejęła właśnie szkoła we Wiązownie, z którą jak wiecie bywało różnie, a nawet źle. I póki nie zorientowałam się, że Kacper nie robi żadnych postępów. Próbowałam sama z nim ćwiczyć. Ukończyłam nawet kurs terapii ręki, ale nie byłam przecież profesjonalistą, więc moja pomoc była znikoma i niewystarczająca. Byłam i jestem mamą. Ja byłam od przytulania, ocieranie łez, pocieszania, gdy się coś nie udało. Od edukowania i ćwiczeń, była szkoła. Ale to jest niestety kwestią sporną. Wreszcie przyszedł czas na pierwsze wakacje.

Łazy

Były to pierwsze wakacje po tym jak udało się nam ustabilizować życie i zdrowie Kacpra. Postanowiliśmy wreszcie wyjechać, odstresować się, odciąć od frustrujących nas problemów i rzeczywistości. Odetchnąć pełną piersią. Był to 2017 rok. Oczywiście nie obyło się bez hejtu i złośliwości w moją stronę, ze strony bliskich, przyjaciół i osób zupełnie mi nieznanych. Nasłuchałam się od rodziny, koleżanek, dalszych czy bliższych, że jestem złą i wyrodną matką, bo narażam dziecko na infekcje, na zarazki, na bakterie, bo siedzi na brudnym piasku, kąpie się w brudnym morzu i kto to w ogóle słyszałby takie coś miało miejsce. Że ma kontakt z ludźmi niewiadomego pochodzenia i że najlepiej by było, jakbym siedziała z dzieckiem na dupie w domu, bo przecież jest niepełnosprawny. Prym wiodła moja znajoma z Piastowa, która urodziła syna z podobną wadą nerek. Tylko że dziecko jej było w o wiele gorszym stanie niż mój Kacper. Po Kacprze nie było widać, że mu coś dolega. Był i pozostał szczęśliwym, pogodnym i uśmiechniętym dzieckiem. Nigdy mi się na nic nie skarżył. Gdy coś go bolało, po prostu szedł spać. Koleżanka ta, była bardzo przewrażliwiona na punkcie swojego dziecka. Cały czas do mnie pisała pytając o wyniki badań Kacpra tłumacząc się, że to dla porównania. Wypytywała jakie badania robiłam, jakie mamy w planach i kiedy one będą wykonywane. Miałam dość. Nie chciało mi się dyskutować z tą osobą o życiu i zdrowiu mojego dziecka, zwłaszcza że nie przepadałam za tą osobą. Była to jedna z tych matek, nie tylko przewrażliwionych na swoim punkcie, ale i ta, która zawsze miała najgorzej. Zawsze miała rację, „bo ona jest doświadczona” i wszystko wiedziała najlepiej. W każdej rozmowie próbowała mi udowodnić, że właśnie ona ma gorzej, ona jest najbiedniejsza w życiu, a jej syn jest bardziej chory on mojego Kacpra i że powinnam bardziej się przejąć losem mojego syna, bo ona nie narażałaby dziecko na kontakt z morską wodą. Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płatać a moje „tłumaczenia” wywoływały przeciwny skutek. Po prostu przestałam na te „paplaninę” reagować i ową panią zablokowałam na wszystkich możliwych mediach społecznościowych. Z całym szacunkiem, ale staram się odsuwać od siebie takich ludzi. Ludzi podsycających paranoje i strach. Ludzi toksycznych i złych. Skoro lekarz powiedział, że nie ma przeciwwskazań, by Kacper jechał nad morze i się w nim kąpał, czy siedział na piasku, to nie widzę potrzeby by pouczała mnie jakaś paranoiczka z kompleksem Edypa. Ludzie gadali, gadają i będą gadać. W końcu przestali. To znaczy prawdopodobnie nie przestali. Obrabiali mi dupę za plecami, bo bali się powiedzieć mi prawdę o nos. Zresztą pewnie obrabiają po dzień dzisiejszy, chociaż Kacper ma już dziesięć lat i od tamtych wydarzeń minęło ponad osiem. Ja widocznie przestałam to zauważać i zwracać na to uwagę. Najwięcej do powiedzenia mieli oczywiście ludzie, czytaj tak zwane matki wariatki, które totalnie nie miały pojęcia o temacie, ale oczywiście wiedzą najlepiej. Zobaczyły zdjęcie Kacpra siedzącego na piasku, połączyły to z nefrektomią i już zaczęły wyrażać różnego rodzaju opinie i teorie spiskowe, które z rzeczywistością miały niewiele wspólnego. Prawda jest taka, że jakby mi lekarz zabronił zabierać Kacpra nad morze i sadzać na jak twierdzono brudnym i zaszczanym przez psy i koty pisaku, nie robiłabym tego. Ludzie zapominają, że z jedną nerką można spokojnie żyć i funkcjonować. Ale co się nagadali, a ja nasłuchałam to moje.

Prawda jest taka, że całe nasze życie, zarówno teraźniejsze jak i przeszłe kręciło się wokół choroby Kacpra. I wokół potrzeb całej naszej trójki dzieci. Teraz może mniej, bo z biegiem lat i czasu jesteśmy bardziej uświadomieni i doświadczeni i jakoś tak mniej zwracam uwagę na te wszystkie uszczypliwe uwagi czy komentarze. Kocham swoje dzieci i zrobię dla nich wszystko, ale oczywiście w granicach rozsądku. Dlatego też takie wyjazdy jak te, dłuższe czy krótsze potęgowały u mnie bardzo duży stres, niepewność i strach. Bo co jeśli Kacper zachoruje podczas wyjazdu? Gdzie szukać pomocy? Przychodnia? Szpital? Może jakieś prywatne gabinety? Z drugiej strony, te dwa lata przed operacją wycięcia nerki nauczyły mnie bardzo dużo. Jak reagować w przypadku ataku bólu czy strachu, jak unikać różnych sytuacji a jak już coś się faktycznie zdarzy jak reagować. Mieliśmy sytuacje, że Kacper dość porządnie uszkodził sobie kolano, bo ukląkł na piasku a pod nim zakopana była mega wielka małża. Kolano było porządnie poharatane, a ja jako jedyna nie straciłam zimnej krwi. Opatrzyłam kolano uspokajając płaczącego syna, że przecież nic się nie stało, a to tylko małe „kuku”, które się zagoi

Jak uspokajać Kacpra, Roberta gdy panikują. Chociaż Robert ma twardszą skórę niż ja, bo ja zaraz beczę z byle powodu, na przykład jak jesteśmy w szpitalu. Często, gęsto podczas jakiejś infekcji reagowałam już automatycznie, bo wiedziałam, co i jak robić. Jak postępować. I nie mówię tu o jakimś małym nieznaczącym katarze czy kaszlu, ale np.: zapalenie płuc, oskrzeli czy ucha. Z drugiej strony nie dajmy się zwariować. Masę dzieci choruje gorzej i ciężej niż Kacper i rodzice sobie jakoś radzą. Panikują bardziej niż ja wtedy. Znałam matki, które z byle katarkiem latały do przychodni z „moje dziecko jest obłożnie chore”. Dlatego też ja może nie zaczęłam się mniej przejmować, ale nie panikowałam przy kolejnym zapaleniu układu moczowego czy przy bólu brzucha. Gdy był mniejszy, a miał wysoką temperaturę, po prostu jechało się na pogotowie, i dostawał antybiotyk dożylnie, a gdy już mógł brać antybiotyk do ustnie, po prostu odwiedzało się przychodnie lub gdy incydent dział się w nocy, nocną pomoc lekarską, i to oni decydowali, czy potrzebny jest oddział ratunkowy, czy wystarczą leki i antybiotyki. Kilka lat później zdecydowałam się na wykonanie kursu ratownika medycznego, co bardzo ułatwiło nam życie w Hiszpanii.

Podczas wycięcia nerki, lekarz znalazł przeżuty torbieli do moczowodu. Były one tak umiejscowione, że nie był w stanie do nich dotrzeć. Po zakończeniu operacji lekarz poinformował nas o tej sytuacji. Rozwiązanie było jedno. Kontrola średnio raz w miesiącu w postaci USG. Jeśli pojawią się kolejne, lub się nie wchłonie, kolejna operacja. Oczywiście była też możliwość, że te torbiele się wchłoną i taką mieliśmy nadzieję. Nie chcieliśmy kolejnej operacji, kolejnych pobytów w szpitalu, i kolejnego oderwania od życia rodzinnego, jakie miało miejsce gdy Kacper przebywał notorycznie w szpitalu. Za dużo już ten dzieciak przeszedł, by po raz kolejny narażać go na stres, strach i szpital. Na szczęście kolejne badania wykluczyły przerzuty a dotychczasowe torbiele po prostu się wchłonęły. To nie oznacza, że nasze. Kłopoty się zakończyły. Pozostały comiesięczne badania, kontrole lekarskie i ogólna, umiarkowana ostrożność. Oczywiście kłopoty z nerką to znaczy z nerkami w pewnym stopniu się zakończyły, ale w to miejsce pojawiły się powikłania po śpiączce farmakologicznej. W międzyczasie dowiedzieliśmy się o afazji i dysfazji i zaczął się kolejny waleczny etap w naszym życiu. Diagnozy, badania, poradnie. Wszystko to wykazało, że 2018 roku podczas śpiączki farmakologicznej, został uszkodzony mózg. Popadł w afazję i dysfazję. To sprawiło, że ma do dzisiaj problemy z czytaniem, pisaniem, ma częściowy paraliż prawej rączki. Ale wakacje w Łebie zaliczyliśmy, odpoczęliśmy i przygotowywaliśmy się do kolejnych życiowych wyzwań.

Plaża w Łebie. Archiwum rodzinne.

Wyprawy bez przyczepy kempingowej

Po tych wszystkich perturbacjach z Kacprem, staraliśmy się wyjeżdżać jak najczęściej, mimo że nie mieliśmy jeszcze przyczepy kempingowej. Ani pomysłu, skąd wziąć na nią kasę. Wróć. W 2018 roku nie wiedzieliśmy jeszcze, że będziemy podróżować przyczepą i fascynować się karawaningiem. Wyjeżdżaliśmy na wakacje, jakieś dłuższe weekendy, majówkę, Boże Ciało. Nie zawsze daleko. Wybieraliśmy na przykład jakieś jeziora, rzeki w okolicy czy lasy. Osobiście uwielbiałam muzea, jakieś obiekty wojskowe. Staraliśmy się łączyć wypoczynek z edukacją.

Pierwszy raz w Sopocie byliśmy w 2009 roku. Była to nasza można powiedzieć, podróż poślubna. Po prostu wstaliśmy rano w niedziele, w sobotę wzięliśmy ślub cywilny i urządziliśmy małe przyjęcie weselne, w pobliskiej restauracji. Następnego dnia wzięliśmy koszulki na zmianę, ręczniki, łubiankę truskawek i udaliśmy się ku Bałtykowi. Zwiedziliśmy Sopot, zahaczyliśmy o Malbork i Elbląg. Taki nieplanowany wyjazd, można powiedzieć w nieznane. Gdy goście weselni dochodzili do siebie, po weselnym pijaństwie, my przemierzaliśmy autostradę w poszukiwaniu przygód i zwiedzaniu nieznanych lądów. W 2010 roku spakowaliśmy naszą białą astrę i wyruszyliśmy dalej. Na Wyspy Brytyjskie. Była to wspaniała przygoda. Dwa tygodnie zwiedzaliśmy Wyspy. Londyn, Brystol. Myśleliśmy nawet, by zostać tam na stałe, ale w pewnym momencie stwierdziliśmy, że pochmurny i wilgotny klimat wyspy nam nie służy i wracamy do Polski. Robert był po złamaniu kolana, ja łokcia. Wilgotny klimat sprawiał, że nie wytrzymywaliśmy bólu połamanych kości.

Naszym pierwszym samochodem, takim wspólnym małżeńskim był Volvo 850. Bardzo lubiłam to auto. Był niezawodny i zawsze zawoził nas tam gdzie chcieliśmy. Później tak naprawdę zaniechaliśmy nasze wojaże. Zajęliśmy się praca, zdobywaniem doświadczenia zawodowego i staraniem się o dzieci. Zatrudniliśmy się na poczcie polskiej. Ja jako „Panienka z okienka”, Robert jako listonosz. Pracowaliśmy tam praktycznie do narodzin bliźniaków. Ale ja nieco wcześniej zrezygnowałam. Trafiłam na urząd pocztowy gdzie był mobbing. Kierowniczka zmiany, niejaka Beatka traktowała nas jak konie pociągowe i o wszystko darła gębę. Dziewczyny nie tylko chodziły zestresowane, ale też sfrustrowane. Zarabiałyśmy marne grosze, a roboty nieraz było za dwie zmiany. Chociaż czasem, gdy odbieram tam listy widzę jeszcze niektóre dziewczyny, z którymi pracowałam w 2010 roku, dziwię się, że pracują tam tyle lat. Nie dość, że było dużo pracy jak to na urzędzie pocztowym, to jeszcze pensja była tak mierna, że ja, jakby nie Robert, to bym sama nie była w stanie się utrzymać. Nie mówiąc już, o wynajęciu jakiegoś mieszkania. Dobrze, że mieszkaliśmy wtedy z teściami. Jedzenie drożało, rachunki też. Opłaty za mieszkanie brali na siebie teściowie a my dokładaliśmy się tyle ile mogliśmy i robiliśmy zakupy do lodówki. Oczywiście teściowa stale kupowała dodatkowo jedzenie, nie tylko dla siebie i teścia, ale i dla nas. I gotowała, więc pewnie trzy czwarte osób czytających powie, że miałam dobrze. Nie do końca miałam dobrze. Musiałam się ze wszystkiego spowiadać, i ta do wszystkiego się wtrącała. Do wychowania dzieci też. Jeszcze teść nadużywał alkoholu więc nie raz przychodził podchmielony z roboty i wszczynał awantury. Ot, tak nam było dobrze. Marzyłam o wyprowadzce, własnym domu, lub mieszkaniu. Tak naprawdę dopiero w 2017 pierwszy raz wyjechaliśmy wspólnie na wakacje. Tak więc jak urodziłam, zajęłam się dziećmi, rodziną, ale tak naprawdę gdzieś tam podróżniczy duch w nas kiełkował.

O kupnie przyczepy pomyśleliśmy w pandemii podczas wyjazdu i pobytu w Łazach. Prawda jest taka, że jakby nie te bony turystyczne, o których pisałam, nie dalibyśmy rady nigdzie pojechać. Wszystko było drogie, zarówno jedzenie jak i kwatery. Wtedy zaczęliśmy myśleć o innych rozwiązaniach. Na kampera w życiu by nas nie było stać, więc zaczęliśmy szukać przyczepy i zbierać na nią pieniądze. Ale o tym opowiem troszkę później.

W 2017 roku na wakacje udaliśmy się do małej nadmorskiej miejscowości Łazy. Nie wiem, czy poprawnie się to odmienia. Łazy, to mała wieś położona w województwie zachodniopomorskim, w powiecie koszalińskim. Mieszkało tam 84 osoby a Robert znalazł jakiś kurort czy jak to się tam nazywa. Bardziej to przypominało pole z domkami letniskowymi. Na środku placu był grill, trampolina i piaskownica dla dzieci, w lesie niedaleko morza, ale z dwojga złego lepsze to niż nic. Ucieszyłam się bardzo, na ten krótki wyjazd nad morze, daleko od Warszawy. Był to naprawdę krótki wypad, bo na cztery dni. Pamiętam, że wiało tak, że nie dało się wysiedzieć na plaży. Ręczniki, majtki fruwały po plaży, że ciężko je było łapać. Mimo to wróciliśmy wszyscy zadowoleni i wypoczęci. Kolejne lata, to kolejne wakacje spędzane na bałtyckich plażach. 2020 rok — Jastarnia czy Sopot. Zawsze ciągnęło mnie do morza i staraliśmy się spędzać tam każdą wolną chwilę. Chłopaki też pokochali nadmorskie krajobrazy. Zawsze chętnie i z ochotą szykowali się na kolejne wakacje.

Wakacje w 2021 roku to wycieczka do Parku Ewolucji w Sławutówko, zwiedziliśmy park ewolucji pełen przepięknych ekspozycji, dinozaurów z różnych epok. Miło było patrzeć na Kacpra jak podziwiał widoki i dosłownie wszędzie było go pełno. Później już jeździliśmy coraz częściej. Muzeum Obrony Helu Skansen przy Muzeum Obrony Wybrzeża, Muzeum Helu, Skansen przy Muzeum Obrony Wybrzeża, czy Wieża kierowana ogniem. Co roku jeździliśmy na Hel, bo bardzo pokochaliśmy polskie wybrzeże, a ja uwielbiałam zwiedzać polskie wojskowe fortyfikacje.

Parku Ewolucji Sławutówko
Parku Ewolucji Sławutówko
Parku Ewolucji Sławutówko

Cypel Bateria im. H. Laskowskiego

Latem 2021 roku mieliśmy okazję odwiedzić miejsce, które dla wielu osób pozostaje jedynie punktem na mapie turystycznej Półwyspu Helskiego, a które dla mnie okazało się wyjątkowym świadectwem polskiej odwagi i wojennego kunsztu. Zaplanowaliśmy ten wyjazd ze szczegółami. Jak powiedziałam nie mieliśmy jeszcze przyczepy więc zatrzymaliśmy się w Jastarni, wynajęliśmy kwaterę, ale nie siedzieliśmy plaskiem na plaży. Pojechaliśmy na Hel. Mowa o Cyplu Helskim, a konkretnie o Baterii imienia Heliodora Laskowskiego — potężnym kompleksie artyleryjskim, który jeszcze w XX wieku stanowił jeden z najważniejszych elementów obrony Wybrzeża. Już sama droga na cypel była niezwykła, bo prowadziła przez kilometry sosnowych lasów i wydm, gdzie wiatr niósł słoną woń Bałtyku, a szum fal mieszał się z zapachem żywicy. Wyobrażałam sobie biegających po lesie żołnierzy. Nie wiem czemu ten obraz właśnie stanął mi przed oczami. Żołnierz z plecakiem na plecach, w ciężkich wojskowych butach z karabinem w ręku, a u boku przypięta menzurka z wodą. Ta przyroda kontrastowała z surowością militarnej architektury, która czekała na końcu półwyspu niczym strażnik historii, wytrwały i milczący.

Bateria im. Heliodora Laskowskiego to miejsce, w którym czas się zatrzymał, ale zarazem w którym można poczuć puls dawnych dramatycznych wydarzeń. Kiedy stanęłam przed stanowiskami ogniowymi, zrozumiałam, że patrzę na relikty nie tylko polskiej techniki wojskowej, ale przede wszystkim na symbol determinacji żołnierzy, którzy w 1939 roku stawiali tu opór hitlerowskiemu najeźdźcy. Na betonowych platformach do dziś widać resztki mocowań wielkich dział kalibru 152,4 mm, które miały bronić wejścia do Zatoki Gdańskiej. Nawet jeśli działa zniknęły dawno temu, ich ślady wciąż budzą respekt, lekki niepokój i strach przed najeźdźcą.

Spacer po terenie baterii prowadził mnie wśród potężnych bunkrów, korytarzy i stanowisk obserwacyjnych. Ściany pokryte były porostami i graffiti, które przypominały, że historia nie zawsze szanowana jest tak, jak powinna być szanowana. Jednak wystarczyło zamknąć oczy i wyobrazić sobie huk wystrzałów, rozkazy dowództwa, odgłosy wiatru mieszające się z krzykami załogi, by wrócić myślami do września 1939 roku. Wtedy bateria, dowodzona przez komandora Heliodora Laskowskiego, stawiała dumny opór, broniąc Helu aż do samego końca kampanii wrześniowej.

W jednym z zachowanych schronów znalazłam tablicę pamiątkową poświęconą dowódcy i jego ludziom. Chwila zadumy przed tym prostym napisem wywołała we mnie głęboką refleksję. Ci żołnierze, często bardzo młodzi ludzie, dzieci, młodzieńcy, mieli świadomość, że być może nigdy nie wrócą do domów. Że być może ostatnim, co zobaczą, będzie horyzont Bałtyku przesłonięty dymem walki. Że walczą o coś ważnego. O wolność i ojczyznę. A jednak nie opuścili stanowisk, nie poddali się, trwali wierni przysiędze, którą złożyli. Takie miejsca uczą pokory i szacunku, bardziej niż niejedna książka czy wykład historyczny. Uczą szacunku do tego co się ma. Szanuje się wolność i na usta ciśnie się hasło: „nigdy więcej wojny”.

Kiedy wyszłam z bunkra na światło dzienne, zachwycił mnie widok morza rozciągającego się po horyzont. Z jednej strony Zatoka Gdańska, z drugiej otwarte wody Bałtyku, a między nimi cienki pasek lądu, który przez wieki tak wiele razy stawał się areną zmagań wojennych. W tym miejscu szczególnie wyraźnie czułam, jak bardzo geografia potrafi determinować historię — wąski półwysep staje się tarczą, ale i pułapką, której zdobycie oznacza dominację nad całym wybrzeżem.

Na Cyplu przekonałam się także, jak wielkie znaczenie ma dziś edukacja historyczna. Dzięki pasjonatom i przewodnikom można usłyszeć tu opowieści o codziennym życiu marynarzy, o tym, jak wyglądały dyżury na statkach, jak działały systemy łączności, jak radzono sobie z brakiem zaopatrzenia w czasie oblężenia, czy z brakiem wody. Uświadomiłam sobie, że choć budowle zostały wzniesione z betonu i stali, i dzisiaj niekiedy zostają nadgryzione zębem czasu, to prawdziwym fundamentem obrony byli zawsze ludzie — ich wola walki, poczucie obowiązku i solidarność. Ich upór i samozwańcze niekiedy charaktery.

Na szczególne uznanie zasługuje fakt, że wiele elementów baterii przetrwało w stosunkowo dobrym stanie i można je zwiedzać w niemal oryginalnym układzie. Dzięki temu można przejść się dawnymi drogami technicznymi, zajrzeć do schronów amunicyjnych, obejrzeć stanowiska dowodzenia. Na chwilę można wyobrazić sobie siebie na miejscu kanoniera, gotowego wycelować w nieprzyjacielski okręt wpływający do zatoki. To doświadczenie naprawdę działa na wyobraźnię i na długo zostaje w pamięci.

Nie bez znaczenia jest też przyroda otaczająca ten obiekt. Sosnowe lasy, wydmy, ścieżki pełne miękkiego piasku tworzą kontrast wobec ciężaru militarnego dziedzictwa. Spacerując pomiędzy bunkrami, czułam jednocześnie kojący zapach morza i świeżej żywicy. To piękne, ale i niepokojące, bo uświadamia, że nawet najokrutniejsze wojny toczą się przecież w tych samych miejscach, które w czasie pokoju są zwyczajnie urokliwe, pełne życia i ciszy.

Dzień spędzony z rodziną i dzieciakami na Cyplu i w rejonie Baterii imienia Heliodora Laskowskiego był dla mnie nie tylko podróżą turystyczną, ale także podróżą duchową. Uczył refleksji nad tym, jak bardzo kruche są nasze bezpieczeństwo i stabilność, które dzisiaj bierzemy za pewnik. Te betonowe ściany przypomniały mi, że jeszcze nie tak dawno temu Polacy zmuszeni byli walczyć o każdą piędź wybrzeża, o każdy kilometr ziemi, która dziś wydaje się po prostu atrakcją wakacyjną, tak jak teraz walczy Ukraina czy Irak.

Wracaliśmy stamtąd w milczeniu, mając przed oczami obraz dział, które już nie grzmią, statki, które nie płyną i bunkry, po których zamiast uzbrojonych żołnierzy spacerują turyści, ale które przypominają o przeszłości bardziej skutecznie niż niejeden pomnik. Bateria imienia Heliodora Laskowskiego to dowód, że historia zostawia ślady, których nie wolno zatrzeć — i że to właśnie w takich miejscach można poczuć, jak wielka była cena wolności. Pamięć o tych ludziach, którzy tu służyli, zasługuje na najwyższy szacunek i cichą wdzięczność. I choć dziś na Cyplu królują mewy, turyści i rowerzyści, to w betonowych schronach wciąż ukryte są opowieści o odwadze, o wierze w sens walki, o niezłomności, która powinna być wzorem także dla współczesnych pokoleń.

Jestem pewna, że jeszcze tam wrócę, bo takie miejsca nigdy nie nudzą i nigdy nie przestają zadziwiać. W ich ciszy można usłyszeć historię, która mówi więcej niż słowa. Zadziwiło mnie tez jedno. Dzieciaki, mimo iż przecież były jeszcze małe, zadawały konkretne pytania. Nie chciałam za bardzo ich wtajemniczać w historię II wojny światowej. Miały jeszcze jak dla mnie za mało lat, by poznawać tak brutalną historię Polski. Mimo to ciekawiło ich wszystko, co zobaczyli. Wtedy już zaszczepiłam w nich nutkę patriotyzmu, bo pytali kiedy znów tam wrócimy, albo kiedy zwiedzimy kolejne podobne miejsce.

Wnętrze. Cypel Bateria im. H. Laskowskiego
Wnętrze. Cypel Bateria im. H. Laskowskiego

Wieża kierowana ogniem Hel

W czasie naszej podróży po Półwyspie Helskim, która miała miejsce w słoneczne lato 2021 roku, postanowiliśmy też odwiedzić inne obiekty. Ten poniekąd wiązał się z poprzednim. Był to kolejny, wyjątkowy obiekt, który od dawna intrygował mnie swoim surowym wyglądem i legendą towarzyszącą jego historii. Chodziło o wieżę kierowania ogniem, jedną z najbardziej charakterystycznych konstrukcji militarnych zachowanych na Helu. Już z oddali robiła ogromne wrażenie — potężny, betonowy kolos wyrastający spomiędzy sosen, z geometrycznymi otworami i klatką schodową wznoszącą się jak spiralna ścieżka w górę. W tym miejscu czułam, że historia jest niemal namacalna i tylko czeka, by ją odkryć.

Wieża powstała w okresie dwudziestolecia międzywojennego, kiedy polskie dowództwo budowało potężny system obrony Wybrzeża przed atakiem od strony morza. To tutaj znajdowało się stanowisko dowodzenia słynnej baterii imienia Heliodora Laskowskiego, której działa miały powstrzymać każdą próbę wtargnięcia nieprzyjacielskich okrętów do Zatoki Gdańskiej. Wysoka, wzmocniona żelbetowa wieża służyła obserwatorom i oficerom ogniowym do wykrywania celów, obliczania nastaw artyleryjskich, a także przekazywania rozkazów za pomocą sieci telefonicznych i specjalnych sygnałów. Dzięki niej artyleria nadbrzeżna była w stanie precyzyjnie ostrzeliwać jednostki wroga znajdujące się wiele kilometrów od linii brzegu.

Gdy wchodziłam do środka, czułam nie tylko zaciekawienie, ale także respekt i potęgę obiektu, w której się znalazłam. Schody były wąskie, chłodne, pachniały wilgocią i wiekowym betonem. Ściany miejscami nosiły jeszcze ślady farby maskującej, gdzieniegdzie można było dostrzec rdzewiejące fragmenty instalacji telefonicznych, przez które dawniej przechodziły rozkazy ognia. Gdzieniegdzie można było dostrzec dziury po pociskach czy poodpadane fragmenty ścian. Z każdym krokiem w górę wyobrażałam sobie oficerów, którzy podczas oblężenia Helu we wrześniu 1939 roku trwali na posterunku, wypatrując przez dalmierze sylwetek niemieckich jednostek wojennych i w napięciu śledząc kolejne salwy dział. Miałam przed oczami obraz ludzi zmęczonych, zgnębionych ludzi, ale pełnych nadziei i poczucia obowiązku, którzy nie opuścili tego miejsca do samego końca walk.

Na najwyższym poziomie wieży znajdowało się stanowisko obserwacyjne z potężnymi, szklanymi oknami skierowanymi na morze. Widok był zachwycający — rozległa tafla Bałtyku, zielone lasy Półwyspu Helskiego i wydmy, które rozciągały się daleko w stronę Chałup. W takiej scenerii łatwo było zapomnieć, że to miejsce służyło wojnie, ale wystarczyło spojrzeć na podesty dla przyrządów optycznych, stare podstawy dalmierzy i oznaczenia ogniowe, aby poczuć powagę dawnych dni. Tutaj decydowały się losy obrony polskiego wybrzeża, tu wydawano rozkazy, które mogły oznaczać życie lub śmierć setek ludzi na froncie morskim.

Przez kilka minut stałam nieruchomo, patrząc w dal, a w głowie miałam odgłos syren alarmowych i wyobrażenie huku armat rozdzierającego powietrze. To była wyjątkowa chwila, która pozwalała przenieść się w wyobraźni do 1939 roku, do dni, gdy cały Hel był oblężoną twierdzą, a ci, którzy służyli w wieży kierowania ogniem, stanowili ostatnią linię dowodzenia. Ich praca wymagała ogromnej wiedzy, odporności na stres i gotowości do działania nawet wtedy, gdy wokół spadały pociski, a morze płonęło od eksplozji.

Schodząc w dół po stromych schodach, czułam się jak ktoś, kto został wpuszczony na moment do zamkniętego rozdziału dziejów. Przez chwilę byłam częścią historii, zarówno tak tragicznej, ale jak i pięknej. To wrażenie było tak silne, że nie opuszczało mnie jeszcze długo po wyjściu z wieży. Betonowe ściany, stalowe elementy, widok na Zatokę — wszystko to tworzyło niezwykłe muzeum bez szyb i gablot, muzeum prawdziwe i szczere, które samo opowiadało swoją historię.

Po wyjściu jeszcze przez chwilę wraz z dzieciakami spacerowaliśmy wokół stanowisk baterii, wdychając zapach lasu i słonego powietrza. Oglądaliśmy chrząszcze spacerujące po ziemi, a było ich naprawdę sporo. Świadomość, że tak potężne instalacje, stworzone do wojny, dziś są miejscem refleksji i pamięci, działała zarówno kojąco, jak i przerażająco. Wieża kierowania ogniem przypomniała mi, że pokój nigdy nie jest dany raz na zawsze, i że wolność, którą tak często uznajemy za oczywistą, kiedyś wymagała gotowości do największych poświęceń. Najlepsze było to, że mimo iż dzieciaki były małe — nie nudził ich widok i zwiedzanie tych przepięknych miejsc. Wręcz przeciwnie. W ich oczach widać było zachwyt i fascynacje. Nie tylko budowlami, ale także czasem, który spędziliśmy razem.

Patrząc na tę surową konstrukcję na tle błękitnego nieba, pomyślałam, że to nie tylko zabytek wojskowy, ale także symbol determinacji i profesjonalizmu polskich marynarzy. I choć dziś stoją tam turyści robiący zdjęcia, choć morze lśni spokojnie w słońcu, choć wokół słychać śmiechy dzieci, to wieża kierowania ogniem wciąż trwa — tak, jak trwa pamięć o tych, którzy z niej dowodzili, wierząc do ostatniego dnia w sens obrony polskiego wybrzeża. Dziś stoją tam turyści. Kiedyś stali Obrońcy Helu.

Wieża kierowana ogniem Hel. Archiwum rodzinne.
Wieża kierowana ogniem Hel. Archiwum rodzinne.

Muzeum Figur Woskowych w Jastrzębiej Górze

Ale nie tylko odwiedzaliśmy fortyfikacje czy muzea. Staraliśmy się urozmaicać nasze wędrówki już na samym początku naszej przygody z podróżowaniem. Nie chciałam, by dzieciaki się nudziły czy wręcz znudziły zwiedzaniem. Chcieliśmy, by ta miłość do podróżowania rosła i kiełkowała. Wy ta fascynacja rosła. I dziś po kilkunastu latach mogę z pełną świadomością powiedzieć, że udało się nam to uczynić. Tak samo jak by, chłopcy nie mogli doczekać się kolejnych wypraw. Sami pakowali walizki i plecaki, a ja cieszyłam się. Nie marudzili, że znów jedziemy, czy że znów musimy pakować tornistry. Zaplanowałam więc wycieczkę do Muzeum Figur Woskowych w Jastrzębiej Górze. Zapakowaliśmy auto i udaliśmy się znów nad polskie morze.

W samym sercu Jastrzębiej Góry, przy gwarnej Promenadzie Światowida, znajduje się miejsce, które na pierwszy rzut oka wydaje się tylko rozrywką dla turystów, ale w rzeczywistości skłania do refleksji nad tym, jak współczesna kultura tworzy swoje ikony i jak bardzo człowiek potrzebuje symboli. Muzeum Figur Woskowych w tej nadmorskiej miejscowości okazało się przestrzenią, gdzie przeszłość, teraźniejszość i wyobraźnia łączą się w jeden kolorowy spektakl. Osoby tam zamieszkujące bez problemy znajdą to miejsce. My musieliśmy troszkę poszukać. Miejsce to znajdowało się jakby troszkę w podwórku. Wchodziło się w wielką czarną bramę, po obu jej stronach stały wielkie figury Oskara. Wyglądało to tak, jakbyśmy wchodzili na wielki spektakl w nowojorskim stylu.

Przekraczając próg tego budynku, poczułam się trochę jak gość w zaczarowanym świecie. Już od wejścia czekał czerwony dywan, złote figury i odrobina blichtru w stylu Hollywood, który miał przyciągnąć spojrzenia i obiecać namiastkę wielkiego świata. Przepychu, mody i urody. Wewnątrz, wśród reflektorów i melodyjnego podkładu, rozpościerał się las woskowych postaci, które zatrzymały się w ruchu niczym bohaterowie bajek uwięzieni w czasie. Każda figura zdawała się mówić coś do odwiedzających — przypominała, że w naszej zbiorowej świadomości tworzymy sobie pewien panteon sławnych ludzi, a potem powielamy go na różne sposoby, również w wosku.

W muzeum można było spotkać zarówno gwiazdy filmowe, jak i Leonardo DiCaprio, Angelina Jolie czy Will Smith, jak też znanych polityków, Donalda Trumpa, a nawet postacie historyczne takie jak Matka Teresa czy Jan Paweł II. Obok nich stali bohaterowie dzieciństwa — Scooby-Doo, Shrek, bohaterowie Epoki Lodowcowej — którzy wywoływali uśmiech i przypominali o tym, jak silnie kultura popularna zakorzenia się w pamięci człowieka. Kacper zafascynował się smerfami, Gargamelem i klakierem, a bliźniakom oczywiście Robert Lewandowski, guru piłki nożnej. W pewnym sensie była to podróż przez nasze fascynacje i powrót do dzieciństwa: od bajkowej beztroski aż po powagę wielkich przywódców i ikon muzyki. Bo kto nie oglądał w dzieciństwie smerfów czy muminków. Albo spa Pluto?

Obserwując reakcje innych gości, Te fascynacje i uśmiech na twarzy zauważyłam, jak bardzo potrzebujemy możliwości podejścia, dotknięcia, zrobienia zdjęcia przy takiej postaci. A także chwili spokoju i zatrzymania się. Ucieczki od dorosłości i bycia tym poważnym, srogim rodzicem. Dorośli tez potrzebują takiego powrotu do dzieciństwa. Dzieci piszczały z radości na widok Kapitana Jacka Sparrowa, dorośli chętnie pozowali obok Brada Pitta czy Donalda Trampa, choć ten nie przypominał siebie z rzeczywistości. Niektórzy podchodzili do figur z powagą, jakby naprawdę mieli przed sobą żywych ludzi. To mnie uderzyło — ta potrzeba bliskości z symbolem, z wizerunkiem znanym z ekranów i gazet, jest tak silna, że wystarczy woskowa rzeźba, by poczuć satysfakcję i ekscytację. Ja respekt miałam przed figurą woskową Matki Teresy z Kalkuty. Choć wiele nasłuchałam się o jej działalności, zarówno dobrego jak i złego, mimo to, do dnia dzisiejszego mam przed oczami zdjęcie właśnie tej uroczej drobnej zakonnicy z przecudowną kobietą, księżną Dianą.

Muzeum w Jastrzębiej Górze nie jest duże, obejmuje około trzydziestu figur, ale każda z nich została ustawiona z rozmysłem. Światło, tło, czasami rekwizyty — wszystko tworzyło narrację, która miała wciągnąć zwiedzających w grę wyobraźni. Z jednej strony można to odbierać jako banalną atrakcję, lecz patrząc głębiej, widać, że takie miejsca mówią dużo o nas samych. O tym, kogo podziwiamy, kim chcielibyśmy być, kto wywołuje w nas respekt, a kto jedynie śmiech. W tym sensie figury woskowe są jak zwierciadło społeczeństwa — pokazują aktualne mody, gusta i wyobrażenia o sławie.

Podczas zwiedzania towarzyszyło mi także poczucie lekkiego dystansu. Wiedziałam, że każda figura to tylko iluzja, że to nie są prawdziwi ludzie, że ich spojrzenie jest martwe i nieodwzajemnione. Postacie były tak realistyczne, że chwilami myślałam, że są prawdziwe. A jednak za każdym razem, gdy ktoś stawał obok tej czy innej postaci i uśmiechał się do aparatu, powstawała chwilowa więź. Tak jakby obecność figury na chwilę wypełniała potrzebę kontaktu z kimś większym, ważniejszym, wyidealizowanym. Taki jest mechanizm idoli — niezależnie od tego, czy są z krwi i kości, czy z wosku.

Najmocniej poruszyła mnie jednak różnorodność tych postaci, które zgromadzono pod jednym dachem, w jednym miejscu. Od superbohaterów i postaci dziecięcych aż po polityków, duchownych i gwiazdy kina. Ich sąsiedztwo pokazywało, jak bardzo współczesna kultura miesza role i znaczenia. Obok fikcyjnego Shreka stoi historyczna postać, obok rozśpiewanej figurki Michaela Jacksona spogląda poważnie Matka Teresa z Kalkuty. I nikt nie widzi w tym nic dziwnego, bo właśnie tak działa współczesny świat: miesza powagę i zabawę, sacrum i profanum, czyniąc z tego jedną wielką opowieść o człowieku, który kocha symbole.

Gdy wyszłam z muzeum, słońce chyliło się już ku zachodowi, a powietrze pachniało morzem i słoną wodą. Spacerując promenadą, myślałam o tym, jak łatwo przychodzi nam otaczać kultem ludzi znanych, czasem nieznając ich wcale. Wielu z nas łaknie i pragnie sławy ale w rzeczywistości jesteśmy szarymi ludźmi i przytłacza nas rzeczywistość. Takie miejsca odrywają nas od szarej rzeczywistości.

Muzeum Figur Woskowych w Jastrzębiej Górze uświadomiło mi, że nawet w dobie mediów społecznościowych, gdzie niemal każdy może być „gwiazdą” w swoim telefonie, nadal potrzebujemy miejsc, które materializują marzenia o sławie, odwadze czy niezwykłości. Każdy może założyć konto na Facebooku, Instagramie, czy Tik Toku i tworzyć kontenty. Stać się popularnym. Teraz to prostrze niż kilkadziesiąt lat temu, kiedy to nie było tego typu mediów społecznościowych. Obecnie najbzdurniejszy film, ma najwięcej odsłon, niż wartościowe kontenty. I to mnie boli.

Figury wykonane z wosku pełnią rolę współczesnych świętych obrazów — są dostępne, można je dotknąć, sfotografować, pokazać znajomym, a potem ruszyć dalej, bogatszym o kilka zdjęć i krótkie złudzenie bliskości. Bogatszym o wrażenia, westchnienia i wspomnienia.

Patrząc na dzieci, które z zapartym tchem oglądały bajkowe figury, miałam wrażenie, że to dla nich także forma spotkania z bohaterami ich wyobraźni, tak samo realna jak film czy książka. Dorośli natomiast chętnie powracali do dziecięcych fascynacji, robiąc zdjęcia przy idolach młodości. To wszystko razem stworzyło wyjątkowy obraz, w którym zabawa mieszała się z nostalgią, a śmiech przeplatał się z zadumą nad przemijaniem sławy.

Muzeum w Jastrzębiej Górze to miejsce, które może wydawać się zwyczajne, ale tak naprawdę pokazuje, że w ludziach wciąż drzemie głód spotkań z tym, co większe niż oni sami. Nawet jeśli tym „większym” jest tylko woskowy posąg, dopóki budzi emocje, dopóty spełnia swoją rolę. I może właśnie dlatego warto czasem wejść w ten kolorowy, trochę sztuczny świat, by na chwilę poczuć się częścią opowieści, którą wspólnie piszemy — opowieści o gwiazdach, idolkach, bohaterach, legendach i naszych własnych wyobrażeniach, które są zaskakująco trwałe, nawet jeśli stworzone z wosku. A teraz obejrzyjcie, jak bawił się Robert, przy ulubionych bohaterach.

Tak jak wspominałam wielokrotnie wracaliśmy na przykład na Hel czy do Jastarni. Morze zawsze mnie pociągało i przyciągało. Kolejne wakacje to powrót do Jastarni, przejażdżka tramwajem wodnym, próbowanie lokalnych smaków, ryb, kebabów, frytek, czy zakręconych ziemniaków. Były też inne atrakcje. Spacer brzegiem morza, zbieranie muszelek czy zwiedzanie portu. Ale były też inne atrakcje. Oprócz pizzy, rybki, placków ziemniaczanych, placków po węgiersku, a także jazda samochodzikami elektronicznymi po molo, a także wylegiwanie się na plaży o zachodzie słońca. To sprawiało, że chociaż na chwilę odrywaliśmy się od codzienności i zatracaliśmy się w wakacyjnych szaleństwach.

Muzeum Figur Woskowych w Jastrzębiej Górze. Archiwum Rodzinne
Muzeum Figur Woskowych w Jastrzębiej Górze. Archiwum Rodzinne

Muzeum Obrony Wybrzeża

Nie zaniechaliśmy naszych militarnych pasji. Pragnęłam zobaczyć więcej i więcej. Co chwila wypatrywałam w helskich lasach, ruin bunkrów, fortec, czy starych masztów, które można by było zwiedzić. Bez przerwy śledziłam GoogleMap czy w okolicach nie ma jakiś, godnych zobaczenia miejsc. Podczas wakacyjnego pobytu nad Bałtykiem mieliśmy okazję odwiedzić niezwykłe miejsce, które na długo pozostanie w mojej pamięci na wiele, wiele lat — Muzeum Obrony Wybrzeża w Helu. Do dzisiaj, gdy myślę o tym miejscu, przypominają mi się obrazy tych masek przeciwgazowych czy innych pozostałości po II wojnie światowej i wojowniczych partyzantach. To nie tylko zbiór eksponatów, ale żywa lekcja historii, która przenosi zwiedzających w czasy wojny i walki o wolność Polski.

Muzeum mieści się na terenie dawnych niemieckich fortyfikacji z czasów II wojny światowej. Już sam teren muzeum zrobił na mnie ogromne wrażenie — otoczony był sosnowym lasem, co robi klimat nie tylko tajemniczości, ale też grozy wojennych dni i nocy, a z jego wnętrza wystają potężne betonowe bunkry i stanowiska artyleryjskie. Stanowisko artyleryjskie jest to miejsce zajęte lub przygotowane do prowadzenia ognia przez artylerię. Może to być konkretne miejsce, z którego oddział artyleryjski prowadzi ostrzał, lub obszar przygotowany do rozmieszczenia dział i ich obsługi. Stanowisko ogniowe baterii lub plutonu artyleryjskiego obejmuje nie tylko miejsca dla dział, ale także przestrzeń dla dowódcy i wozu dowodzenia. Największe wrażenie zrobiła na mnie sama wieża kierowania ogniem, z której rozpościera się przepiękny widok na Półwysep Helski. Wewnątrz wieży znajdowały się ciekawe wystawy dotyczące historii polskiej marynarki wojennej, postaci Karola Olgierda Borchardta oraz technik wojskowej łączności.

Kolejnym ważnym punktem była ekspozycja w dawnym stanowisku ogniowym B2 „Bruno”, gdzie zaprezentowano historię trzydziestodwu-dniowej obrony Helu we wrześniu 1939 roku. Dowiedziałam się tam o heroicznej postawie obrońców, zwłaszcza komandora Zbigniewa Przybyszewskiego, któremu poświęcono osobną część wystawy. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie autentyczne pamiątki z tamtego okresu — mundury, broń, wspomniane wcześniej maski czy wojskowe buty. Była tam też specjalna szafka, lub jak kto woli stojak na broń palną z właśnie takową bronią, dokumenty oraz modele sprzętu wojskowego.

A teraz trochę o historii tego miejsca, bo jest bardzo fascynująca. Na krańcu Półwyspu Helskiego, tam gdzie morze spotyka się z lasem, a wiatr niesie echa minionych wojen, ukrywa się olbrzym z betonu. Stanowisko ogniowe B2 „Bruno” — część niedoszłej niemieckiej baterii Schleswig-Holstein — jest dziś niemym świadkiem czasów, gdy potęga militarna miała być wykuwana nie tylko z ideologii, ale i ze stali o grubości pół metra. Chociaż kiedyś był potężny, dzisiaj jego potęga pozostała, ale też został nadgryziony zębem czasu. Widać było gdzieniegdzie rozpadające się mury. Wrażenie robyły dziury po kulach. Do dziś są widoczne i budzą respekt, gdyż można z nich wyczytać, że kolos ten nie poddał sie niemieckiej agresji.

Po zajęciu Polski we wrześniu 1939 roku, Niemcy szybko dostrzegli strategiczne znaczenie Helu — półwysep był naturalnym punktem kontroli nad Zatoką Gdańską, a także dogodnym miejscem do obrony przed możliwym desantem aliantów. Na rozkaz admiralicji, rozpoczęto rozbudowę tzw. Rejonu Umocnionego Hel (RUHel), który jeszcze w czasach II RP miał być główną morską twierdzą Polski.

W tym kontekście, w 1940 roku zapadła decyzja o budowie baterii Schleswig-Holstein, złożonej z trzech stanowisk: B1 „Anton”, B2 „Bruno”, B3 „Cäsar” Ich wspólnym mianownikiem były gigantyczne działa kalibru 406 mm — przeznaczone pierwotnie dla niemieckich pancerników projektu H. Jeden pocisk ważył ponad 1 tonę i miał zasięg do 56 kilometrów. Dla porównania: to jakby próbować wycelować autobusem miejskim na drugi brzeg zatoki — i jeszcze w to trafić. Budowa była piekielnie kosztowna i skomplikowana — wymagała tysięcy ton betonu, stali, instalacji podziemnych i logistyki, która mogłaby obsłużyć małe miasto. Ludność lokalna, nierzadko przymusowo zaangażowana w prace, obserwowała z niedowierzaniem, jak w piasku helskim powstają obiekty na skalę znaną dotąd tylko z filmów propagandowych.

I choć Niemcy zdołali zainstalować przynajmniej jedno działo (według niektórych źródeł — tylko tymczasowo), żadne z nich nigdy nie zostało użyte w walce. W 1941 roku, gdy wojna na wschodzie pochłonęła niemiecką uwagę, prace zaczęły zwalniać. A w 1945 roku — uciekając przed Armią Czerwoną — Niemcy opuścili Hel, zostawiając po sobie potwora, który nigdy nie ryknął.

Po wojnie bateria Schleswig-Holstein znalazła się w rękach Wojska Polskiego. Obiekty badano, rozbrajano, czasem adaptowano do nowych potrzeb. Część infrastruktury została częściowo zniszczona, część — zasypana piaskiem i zarośnięta.

W latach zimnej wojny stanowiska te pozostawały w strefie wojskowej, a informacje o nich były objęte tajemnicą. Dopiero po 1990 roku teren zaczął być stopniowo udostępniany turystom i historykom, do badania ich historii i bytności. Dziś można wejść do wnętrza niektórych schronów, zajrzeć do dawnego magazynu amunicji, przejść się korytarzami, które miały prowadzić do windy podnoszącej półtoratonowe pociski

W czasie II wojny światowej powstawało wiele podobnych baterii — choć nie wszystkie były równie ambitne. Przykłady:

1. Bateria Lindemann w Calais (Francja) — uzbrojona w działa 406 mm, podobne do helskich. Oddawała ogień na terytorium Wielkiej Brytanii.

2. Bateria Todt w okolicach Boulogne — uzbrojona „tylko” w działa 380 mm, ale skutecznie ostrzeliwała kanał La Manche.

3. Bateria Vara w Norwegii — również miała być częścią sieci kontroli morskiej, jednak nie osiągnęła takiego poziomu zaawansowania.

Na tle tych kolosów „Bruno” jawi się jako projekt ambitny, ale niedokończony — symbol megalomanii hitlerowskiej wojny totalnej, która pochłonęła gigantyczne zasoby bez realnego wpływu na przebieg działań. Zachowały się wspomnienia robotników przymusowych, którzy opowiadali o ciężkich warunkach budowy, o pracy po 12–14 godzin dziennie, o walce z piaskiem, wodą, wiatrem czy mrozem.

Zdarzały się też relacje żołnierzy niemieckich — młodych, zdezorientowanych, wysyłanych na Hel z przekonaniem, że bronią kluczowej bazy Kriegsmarine, a nie błąkają się wśród niedokończonych konstrukcji. Pisząc te książkę udało mi się dotrzeć do jednego z archiwum, gdzie zanzlałam wspomnienie pewnego niemieckiego żołnierza. Hans-Dieter Mertens, młody artylerzysta z Bremy, miał nadzieję, że trafi na front. Miał już za sobą przeszkolenie w obsłudze dział przeciwlotniczych w Calais, wiedział, co to oznacza w praktyce: nieprzespane noce, piach w zębach, hałas i strach. A tutaj? Otrzymał łopatę i plan: wykopać kanał transportowy pod przyszłe stanowisko ogniowe „Bruno”. W dzienniku, który prowadził do lata 1942 roku, pisał:

W podobnym tonie wypowiadali się żołnierze, których los rzucił na wybrzeże zamiast do Rosji. W listach zebranych przez Volksbund Deutsche Kriegsgräberfürsorge — organizację zajmującą się grobami wojennymi i archiwizacją relacji — niejednokrotnie przewija się motyw pustki, oczekiwania i frustracji.

W innym liście, znalezionym w archiwum Museumsstiftung, młody łącznościowiec relacjonował:

Niemcy, których przydzielano do takich instalacji jak Schleswig-Holstein na Helu, trafiali w coś pomiędzy frontem a zawieszeniem. Z dala od bezpośrednich walk, ale nie od obowiązków. Ich zadania nie różniły się wiele od pracy przymusowych robotników, z tą różnicą, że nosili mundury i musieli salutować.

Hans-Dieter zmarł w 1983 roku. Jego dziennik odnalazł wnuk, który przekazał go do regionalnego archiwum w Bremie. Na ostatniej stronie widnieje zapisek, który mógłby być mottem wszystkich tych zapomnianych żołnierzy z Helu i podobnych miejsc.

Choć nie mamy jednej znanej, opublikowanej relacji konkretnego żołnierza ze stanowiska „Bruno”, to głosy ich rówieśników, rozrzucone po archiwach Niemiec i Europy, składają się na wspólną historię: młodych ludzi wplątanych w budowę czegoś, co miało być narzędziem zniszczenia — a zostało tylko reliktem porzuconej ambicji. I właśnie ta cisza, która panuje dziś wokół stanowiska „Bruno”, może być najwierniejszym świadectwem tamtego czasu.

Polscy żołnierze, którzy po wojnie przejęli obiekt, wspominają głównie ciszę. Ogromne, zimne wnętrza. Działa, które nigdy nie przemówiły. Beton, który wydaje się odporny nawet w czasie działań wojennych.

Dziś stanowisko B2 „Bruno” to nie tylko relikt, ale i pomnik niespełnionych ambicji. Można go zwiedzać — choć z zachowaniem ostrożności, bo natura niechętnie oddaje to, co już sobie zabrała.

Ale warto tam zajrzeć. Stanąć na betonowej płycie, zamknąć oczy i wyobrazić sobie, jak miał wyglądać ten świat, gdyby historia potoczyła się trochę inaczej. I poczuć ulgę, że nie wszystko, co wielkie, musiało strzelać.

Dodatkową atrakcją była przejażdżka zabytkową kolejką wąskotorową, która kiedyś służyła wojsku, a dziś wozi turystów pomiędzy poszczególnymi obiektami muzealnymi. Dzięki temu można było w wygodny i klimatyczny sposób zwiedzić cały kompleks.

Wizyta w Muzeum Obrony Wybrzeża nie była tylko rozrywką — była również ważnym doświadczeniem edukacyjnym. Pozwoliła mi lepiej zrozumieć, jak wiele poświęceń kosztowała wolność naszego kraju. Współczesne życie w pokoju i bezpieczeństwie często sprawia, że zapominamy o tych, którzy walczyli o nie w przeszłości. Takie miejsca jak to muzeum przypominają o wartościach, które powinny być dla nas ważne.

Uważam, że każdy, kto odwiedza Hel, powinien zatrzymać się, choć na chwilę w tym wyjątkowym muzeum. To miejsce nie tylko dla pasjonatów historii — to miejsce, które uczy szacunku, wzrusza i inspiruje.

Muzeum Obrony Wybrzeża. Archiwum rodzinne.
Muzeum Obrony Wybrzeża. Archiwum rodzinne.
Muzeum Obrony Wybrzeża. Archiwum rodzinne.

Muzeum Figur Stalowych w Pruszkowie

Po powrocie znad morza nie próżnowaliśmy nadal jeździliśmy i szukaliśmy miejsc, które można zwiedzić. Znaleźliśmy Muzeum Figur Stalowych w Pruszkowie czy Skansen militarny w Mniszewie. Zrobiłam tyle zdjęć, że chcąc dodać wszystkie musiałabym napisać ze dwa tomy tej książki. Miejsca te były usytuowane blisko nas. Ale mimo to, traktowaliśmy je jak wyprawy w nieznane.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 73.43
drukowana A5
Kolorowa
za 107.7