Obok Motelu Nr 9 w małym przydrożnym barze tam pierwszy raz się do niej przysiadłem. Dekadencja tak właśnie miała na imię.
Midnight
Niebo moje
Nad przepaścią czarnawą
Gwałci przestrzeń stworzenia
Deszczem mnie płomienie
Wodzą do ciebie
Wieczność mnie odnajdziesz
Choć nie szukasz więcej
W ciemność mnie zabijesz
Choć masz czyste ręce
Splamiona w motylo
Pomiętej sukience
Pędzę jak gołębiarz
List nie napisany
Płaczące zające
W gniewu tulipany
Odrzucaj mnie ciałem
Sercem nieprzerwana
Stworzyłaś szatana
Czerwony jak banan
Lustereczko powiedz przecie
Ilu grzechom na tym świecie
Warto oddać duszy skrzydła
W ten skarabeuszy midnight
I tyle
i odeszłaś jak cichy szept w oddali
na oknie deszczu
dzisiaj już nie jesteś
tyle mi winna mojego cierpienia
ile krzyku umarło w mym sercu
nieziemskie koła diabelskie uśmiechy
za jakie grzechy mogłaś mnie nie kochać
kiedy dokoła fizyczne uciechy
pozwalały zapomnieć że nie kochasz
kiedy twe światy to ból i marzenia
czasem nie potrafimy myśleć o nich
nadal zdążamy w przestrzeń nieistnienia
nie wiedząc nawet z której ona jest strony
i nauczyłaś mnie kochać poranek
budzę się
żyję
moment
jeszcze chwilę
zanim wypełnię co w gwiazdach zapisane
i nie obudzę się nigdy
i tyle
By być tylko
Głośne iluzje
Nad zaciągniętymi żaluzjami
Mojej logicznej niedoskonałości
Najmocniej jest kochać kiedy wiele utraci sens
Najwięcej jest dawać
Najprościej jest odchodzić
Najbardziej nie wierzyć kiedy zaczyna boleć
Najtrudniej żyć tak jak Wy
Gdy nie zostanie już nic więcej
Nie będziesz miał jak umierać
I nie dotykać
jakie serce?
Nie pozwoliło Nam wybierać
nie będę patrzył bo nie ufam
nie ufam bo nie będę ranić
za krwawiącymi żaluzjami
Być w swoim niebie między Wami
Nie wystarczyło dziś umierać
by jutro krzyczeć
My w galopie
Rzucimy się za stadem
granic
niech już nie będzie
I po urlopie gorzkich zboczeń
staniesz na szczycie wodospadu
Po drodze na dół
w ten łez padół
będziemy myśleć o swym raju
A gdy będziemy już na haju
Tak odlatywać
czasem milcząc
Nikt Nam nie powie
że jesteśmy
po to tu tylko
by być tylko
Mam nadzieję
I tylko tyle w nas nadziei
By dziś nie skoczyć z okna w nocy
I tylko tyle paranoi
By bez słów spojrzeć sobie w oczy
Nie móc zapomnieć co nas dzieli
Bo nic nie łączy tak naprawdę
Umrzeć w tej ziemskiej odysei
I w niebie znaleźć swoją gwiazdę
Naszprycowani marzeniami
O lepszym świecie lepszym sexie
O lepszym jutrze lepszej vódce
No i Bóg wie czym lepszym jeszcze
Śnimy o tym by lepiej wybrać
I się obudzić w lepszym łóżku
Napić szampana na balkonie
I znaleźć miłość pod poduszką
Niczym nie martwić i żyć dalej
W tym szale ziemskich niespodzianek
Bo nic za karę nie jest dane
Zalane barszczem na dywanie
W kolorze krwistym jak befsztyki
W zapachu słodkim jak jej stopy
Biegamy dniami w monotonii
Rozbici w marzeń smakołyki
Godziny śmiechu już za nami
Godziny bólu za minutę
Być może kiedyś się spotkamy
A może nas nie będzie tutaj
Zabiorę do portfela złudzeń
To życie którym żyłem tak jak oni
To w którym piłem tak jak oni
Bo jestem do nich tak podobny
A jednak tak niezrozumiany
Jak ten niechciany krzyk zza ściany
Jak zapytany o godzinę
Nie odpowiedział bo przez chwilę
Nie odpowiedział był daleko
Zdawało mu się że odleciał
I pozostawił świat na chwilę
Ja kupię bilet uciekniemy
Od tego życia tego syfu
I może kiedyś odnajdziemy
Ten lepszy świat bez narkotyków
Co wiesz o życiu zapytałem?
Nie odpowiedział bał się pewnie
Więc co wiesz o mnie zapytałem
Bo mnie oceniasz nadaremnie?
Rozdarł się jak żyła powietrzem
Nie będę słuchał kim Ty jesteś
Będę pamiętał że twe serce
Wypchane wieprzem a nie sensem
Rzucił się w pogoń za wizjami
A ja rzuciłem zaraz za nim
Bo to jedyne na tym świecie
Co za przyjemność Cię nie zrani
I tak ćpaliśmy tygodniami
Później latami naszą przyjaźń
I nikt nie pytał co to było
Bo ludzie swoim życiem żyją
Wczoraj nie piłem dzisiaj piję
Ten świat mnie zepsuł
Mam nadzieję
Bo jeśli wszystko nadaremno
Nie było sensu mieć nadziei
Zabójstwo
Moje myśli mnie zabiją
Zabiją mnie
Błękitne koszule
Błękitne koszule na krzyżu
Wszędzie śmierć
Wszędzie zło
Inaczej
Widzę
Świat
Jak
Jak
Naiwny
Żeby wierzyć
Jak
Namiętny
Żeby ufać
Jak
Niechciany
By chcieć przeżyć
To czego naprawdę szuka
Jak
Nieśmiały
By narzekać
Na to co przyniesie morze
Boże
Jak
Nie warto czekać
Na to
Co ma być
Najgorzej
Cyprysy
Spotykam czasem dusze
Na błękitnych skrzyżowaniach nieba
Ukrzyżowałaś mnie
A Ja mogłem tylko marzyć o Twoim ciele
Smakiem jesteś co lotnością dotyka językiem
Gwiazdo! Moja gwiazdo! milczę choć jestem krzykiem
Naderwanym pędem życia nad niczyje drogi się wzbijam
Czyja jesteś moja! niczyja? Bo Ja Nicość mam na drugie imię
Ślubowałem wierność twoim zdradom
Nie rozumiem już świata niestety
Bo i co tu i trzeba rozumieć
Kiedy blisko masz serce kobiety
Rozpasają się wizje przepastne
Jak te krowy barany i lisy
I odziane w piękno jak cyprysy
Prawie grecko przechodzą przez życie
I porwałaś mnie kiedy wątpiłem
I wątpiłem kiedy mnie porwałaś
Uciekałem a ziemia wołała
Choć tej ziemi brakło pod stopami
Weź mnie zabierz idyllo kosmosu
Ocuć zmysły pokrwawione wstrętem
To robactwo weź jako przynętę
To robactwo to którym jesteśmy
Będą mówić gwałcić moje wiersze
A Ja super im wystawię dupę
Jak wyznanie najpiękniejszej gejszy
Nie uwierzę kto kiedy był pierwszy
Starość
Zastałem światło martwe w twojej trumnie
Zastałem światło co przestało świecić
Jak porno gwiazdy spadające szumnie
Miłości szukać próbują poeci
Też próbowałem choć martwe uczucia
Śmierdzą jak martwe roztrzaskane trupy
Cuchną padliną życiowych rozmachów
Jak szczur podany na talerzu piachu
Restauracje życia starych dziadów
Co nie dziadują nigdy przed obiadem
Co wydziadują babki przy kolacji
Co marszczą cycki anielskich prowokacji
Bo wszyscy martwi przecież się nie martwią
I co najgorsze nie muszą się martwić
My umartwieni choć nie umarszczeni
Biegamy po tej zohydzonej ziemi
W martwicy kończyn i bieli pidżamy
Wciąż zakochani w ścianach swych szpitali
Co nas szprycują młodości wspomnieniami
I poczęstują czasem pielęgniarkami
Nie jestem stary ale się jej boję
Tej starej pindy śmierci i starości
Oddeleguje mnie z windy do nieba
I powie gnoi to trzeba wysprzedać
Na niewolniczych targach, gratis garba
Dają do chochli z zupą niespodzianką
A na dnie garnka starość stara franca
Wiecznie partoli się z kartofelkami
Precz mi starości ohydo istnienia!
Chce zawsze młody być pomiędzy wami
Z gołą fujarą biegać blisko nieba
Nie chce! jak stare diabły biegać między Wami
Suchoty
Wybierałem się wczoraj popełnić samobójstwo
Cichą nocą szumiało Twoje ciało
I nie chciałem już więcej na to patrzeć
Bo już zwyczajnie żyć mi się nie chciało
I te ogrody rozpusty w rozkoszy
Mijały w duszy, miałem wszystkiego dosyć
Chciałem budować a Oni to zniszczyli
I zawiesili mi łańcuch na szyi
Mam skomleć jak pies do końca świata?
Uciekać przed tym skoro tego nie ma?
Nie ma cierpienia w człowieku bez duszy
Więc jak tłumaczyć tę radość istnienia?
Choć raz się pozbyć swojego ja jak Budda
Bo po co Ci ja? jak ty to ja, cud w Nas
I po chodnikach chadzają zakochani
I wyznaczają miliony nowych granic
Nie dotknę grani szybując nad miastami
Gdy za drzewami ludzie są jak wampir
Cicho czekają na mnie z nadziejami
Że przyjdę nagi i będą mnie gwałcić
Nieziemski wiatr
Nieziemski wiatr
Kiedy dusza tak daleko
Przywodzi myśl że spotkamy się niebawem
Przynosi śmiech
Mówi: już niedaleko
Spotykać Boga
Jak hrabinę pod stawem
W obliczu śmierci Wierzyć Jego słowom
W obliczu śmierci
I nie mieć ich za czcze?
I uciekając często przed samym sobą
Ufać nadziei
Która ślady zatrze
Te ślady płaczu wojen i pomoru
te ślady chorób troski ślady strachu
te wszystkie prośby zdrowia i wigoru
te ślady lęku i na trumnach piachu
Kochać to życie jak szczęśliwy sen wariata
Jak nieszczęśliwym można być gdy wierzysz?
Że ktoś dla Ciebie stworzył to coś — piękno świata
I nie nauczył Cię jak pięknie to przeżyć
Dał milion przeżyć sam uczysz się co dnia
Co nocy modlisz do martwych posągów
A On gdzieś czuwa dogląda do ognia
I słucha świata co szepcze o swych zbrodniach
W białej sukmanie
na stoku miłości
W białym habicie
u szczytu gwiazd
Prawie dwunastu
Matko Najświętsza
Wejrzyj
wejrzyj i spróbuj zatrzymać czas
Wstrzymaj na chwilę nieziemski wiatr szaleństw
Jak Jezus w Rio przystań w karnawale
Jak wielkie musi być niewielkie serce?
Kiedy ten wiatr nieziemski ciągle szepcze?
Śniło mi się że byłem gejem
Śniło mi się kiedyś że byłem gejem
i latałem po łące
z partnerem w złotej obrączce
pełni wspomnień
Ja i mój pan Pe
braliśmy ślub w Holandii
czyż to nie romantyczne?
całować się z języczkiem
ze swoim kuzynkiem
zrobiłem na złość pewnej licealistce
i z uśmiechem na twarzy krzyknąłem:
kocham życie
bo przecież należy mi się
za to że w dzieciństwie dmuchałem pluszowe misie
małe pluszowe misie, teletubisie
chowałem się za szafę
i obmacywałem lalki mojej siostry
wiem jestem żałosny
bo nie potrafiłem z nimi rozmawiać
i topiłem swoje smutki w przegranych sprawach
Wszędzie telewizja
to stąd te sny
na co dzień przykładny jegomość
Waszmość
Szlachecka krew
jakie te życia potrafią być przykre
jakie naznaczone tragediami
jakie spięte pytaniami
a przecież miałeś kochać jak kobieta
milczeć jak głaz
i nienawidzić jak Hitler
śniło mi się że byłem gejem
i skoczyłem z okna nietolerancji na twarze tych
co sami chowają swoje intymne życie
w tajemnicę
Wtedy
Rzuciłem się w wirujący wąwóz jej erotyczności
Na skałach zwątpienia
Złożyła w ofierze moje serce
Zakisłym jak ogórki aniołom
Niespokojność
Nie ma już marzeń
Ja tu po prostu
Piję kawę
Dotykam czereśni
Najsłodszej
Może choć na chwilę
Cię przybliżę
Pamiętam Twoje usta
Nieziemska
Wtedy mi byłaś
Wapnem na anielskich skrzydłach
Dziś mi pobrzydłaś
Umarłem jutro
umarłem jutro
a może to było wczoraj?
Oddycham bardzo wolno
oddycham jeszcze wolniej
ciszej
nagle wygasa wszystko
ale czy ja umieram wolny?
czy umieram wolny?
umieram jak niewolnik
jak My wszyscy
dzieci Apokalipsy
Bóg i kosmos
sex i rozkosz
nie odwrócą nigdy snu
skoczyć w noc to umrzeć młodo
pozostawić w mroku ból
i mieć wizje hipokryzje
móc zamieniać w szare dni
i szeroko niechaj oczom
wizja końca nocą brzmi:
na niebie widziałem trzy zdechłe barany
i dusze zdechłej kaczki i gnijących osłów
i wylewały się wnętrzności fontanny
a szatan śmiał się cicho nękając ostrosłup
i kwadraty i pędy prostokąty i błędy
i w obłędy je ludzkie odmieniał
i oślizgłe nicości i namiętne ciemności
a pośrodku stała matka ziemia
a on budował wieże Babel
ulice i sex za banknoty
i ich ciała sprzedane
na pastwę wiecznej niecnoty
i burzyły się rzeki morza i ścieki
i śmietniska i dusze śmietniki
i zapłonęły oczy dłonie w nektar umoczył
i polały ambrozje paranoje decyzje i łzy — zboczył
a szatan uprawiał miłość homoseksualną
ze swoim panem-damą
i stało sobie łóżko wodne na krawędzi przepaści
a na nim leżał człowiek