E-book
15.75
drukowana A5
47.3
Na kawie z Panią Dekadencją

Bezpłatny fragment - Na kawie z Panią Dekadencją


Objętość:
89 str.
ISBN:
978-83-8324-828-8
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 47.3

Obok Motelu Nr 9 w małym przydrożnym barze tam pierwszy raz się do niej przysiadłem. Dekadencja tak właśnie miała na imię.

Midnight

Niebo moje

Nad przepaścią czarnawą

Gwałci przestrzeń stworzenia


Deszczem mnie płomienie

Wodzą do ciebie

Wieczność mnie odnajdziesz

Choć nie szukasz więcej


W ciemność mnie zabijesz

Choć masz czyste ręce

Splamiona w motylo

Pomiętej sukience


Pędzę jak gołębiarz

List nie napisany

Płaczące zające

W gniewu tulipany


Odrzucaj mnie ciałem

Sercem nieprzerwana

Stworzyłaś szatana

Czerwony jak banan


Lustereczko powiedz przecie

Ilu grzechom na tym świecie

Warto oddać duszy skrzydła

W ten skarabeuszy midnight

I tyle

i odeszłaś jak cichy szept w oddali

na oknie deszczu

dzisiaj już nie jesteś

tyle mi winna mojego cierpienia

ile krzyku umarło w mym sercu


nieziemskie koła diabelskie uśmiechy

za jakie grzechy mogłaś mnie nie kochać

kiedy dokoła fizyczne uciechy

pozwalały zapomnieć że nie kochasz


kiedy twe światy to ból i marzenia

czasem nie potrafimy myśleć o nich

nadal zdążamy w przestrzeń nieistnienia

nie wiedząc nawet z której ona jest strony


i nauczyłaś mnie kochać poranek

budzę się

żyję

moment

jeszcze chwilę

zanim wypełnię co w gwiazdach zapisane

i nie obudzę się nigdy

i tyle

By być tylko

Głośne iluzje

Nad zaciągniętymi żaluzjami

Mojej logicznej niedoskonałości


Najmocniej jest kochać kiedy wiele utraci sens

Najwięcej jest dawać

Najprościej jest odchodzić


Najbardziej nie wierzyć kiedy zaczyna boleć

Najtrudniej żyć tak jak Wy

Gdy nie zostanie już nic więcej


Nie będziesz miał jak umierać

I nie dotykać

jakie serce?

Nie pozwoliło Nam wybierać


nie będę patrzył bo nie ufam

nie ufam bo nie będę ranić

za krwawiącymi żaluzjami

Być w swoim niebie między Wami


Nie wystarczyło dziś umierać

by jutro krzyczeć

My w galopie


Rzucimy się za stadem

granic

niech już nie będzie


I po urlopie gorzkich zboczeń

staniesz na szczycie wodospadu

Po drodze na dół

w ten łez padół

będziemy myśleć o swym raju


A gdy będziemy już na haju

Tak odlatywać

czasem milcząc


Nikt Nam nie powie

że jesteśmy

po to tu tylko

by być tylko

Mam nadzieję

I tylko tyle w nas nadziei

By dziś nie skoczyć z okna w nocy

I tylko tyle paranoi

By bez słów spojrzeć sobie w oczy


Nie móc zapomnieć co nas dzieli

Bo nic nie łączy tak naprawdę

Umrzeć w tej ziemskiej odysei

I w niebie znaleźć swoją gwiazdę


Naszprycowani marzeniami

O lepszym świecie lepszym sexie

O lepszym jutrze lepszej vódce

No i Bóg wie czym lepszym jeszcze


Śnimy o tym by lepiej wybrać

I się obudzić w lepszym łóżku

Napić szampana na balkonie

I znaleźć miłość pod poduszką


Niczym nie martwić i żyć dalej

W tym szale ziemskich niespodzianek

Bo nic za karę nie jest dane

Zalane barszczem na dywanie


W kolorze krwistym jak befsztyki

W zapachu słodkim jak jej stopy

Biegamy dniami w monotonii

Rozbici w marzeń smakołyki


Godziny śmiechu już za nami

Godziny bólu za minutę

Być może kiedyś się spotkamy

A może nas nie będzie tutaj


Zabiorę do portfela złudzeń

To życie którym żyłem tak jak oni

To w którym piłem tak jak oni

Bo jestem do nich tak podobny


A jednak tak niezrozumiany

Jak ten niechciany krzyk zza ściany

Jak zapytany o godzinę

Nie odpowiedział bo przez chwilę


Nie odpowiedział był daleko

Zdawało mu się że odleciał

I pozostawił świat na chwilę

Ja kupię bilet uciekniemy


Od tego życia tego syfu

I może kiedyś odnajdziemy

Ten lepszy świat bez narkotyków

Co wiesz o życiu zapytałem?


Nie odpowiedział bał się pewnie

Więc co wiesz o mnie zapytałem

Bo mnie oceniasz nadaremnie?

Rozdarł się jak żyła powietrzem


Nie będę słuchał kim Ty jesteś

Będę pamiętał że twe serce

Wypchane wieprzem a nie sensem

Rzucił się w pogoń za wizjami


A ja rzuciłem zaraz za nim

Bo to jedyne na tym świecie

Co za przyjemność Cię nie zrani

I tak ćpaliśmy tygodniami


Później latami naszą przyjaźń

I nikt nie pytał co to było

Bo ludzie swoim życiem żyją

Wczoraj nie piłem dzisiaj piję


Ten świat mnie zepsuł

Mam nadzieję

Bo jeśli wszystko nadaremno

Nie było sensu mieć nadziei

Zabójstwo

Moje myśli mnie zabiją

Zabiją mnie

Błękitne koszule

Błękitne koszule na krzyżu

Wszędzie śmierć

Wszędzie zło

Inaczej

Widzę

Świat

Jak

Jak

Naiwny

Żeby wierzyć


Jak

Namiętny

Żeby ufać


Jak

Niechciany

By chcieć przeżyć

To czego naprawdę szuka


Jak

Nieśmiały

By narzekać

Na to co przyniesie morze


Boże

Jak

Nie warto czekać


Na to

Co ma być

Najgorzej

Cyprysy

Spotykam czasem dusze

Na błękitnych skrzyżowaniach nieba

Ukrzyżowałaś mnie

A Ja mogłem tylko marzyć o Twoim ciele


Smakiem jesteś co lotnością dotyka językiem

Gwiazdo! Moja gwiazdo! milczę choć jestem krzykiem

Naderwanym pędem życia nad niczyje drogi się wzbijam

Czyja jesteś moja! niczyja? Bo Ja Nicość mam na drugie imię


Ślubowałem wierność twoim zdradom

Nie rozumiem już świata niestety

Bo i co tu i trzeba rozumieć

Kiedy blisko masz serce kobiety


Rozpasają się wizje przepastne

Jak te krowy barany i lisy

I odziane w piękno jak cyprysy

Prawie grecko przechodzą przez życie


I porwałaś mnie kiedy wątpiłem

I wątpiłem kiedy mnie porwałaś

Uciekałem a ziemia wołała

Choć tej ziemi brakło pod stopami


Weź mnie zabierz idyllo kosmosu

Ocuć zmysły pokrwawione wstrętem

To robactwo weź jako przynętę

To robactwo to którym jesteśmy


Będą mówić gwałcić moje wiersze

A Ja super im wystawię dupę

Jak wyznanie najpiękniejszej gejszy

Nie uwierzę kto kiedy był pierwszy

Starość

Zastałem światło martwe w twojej trumnie

Zastałem światło co przestało świecić

Jak porno gwiazdy spadające szumnie

Miłości szukać próbują poeci


Też próbowałem choć martwe uczucia

Śmierdzą jak martwe roztrzaskane trupy

Cuchną padliną życiowych rozmachów

Jak szczur podany na talerzu piachu


Restauracje życia starych dziadów

Co nie dziadują nigdy przed obiadem

Co wydziadują babki przy kolacji

Co marszczą cycki anielskich prowokacji


Bo wszyscy martwi przecież się nie martwią

I co najgorsze nie muszą się martwić

My umartwieni choć nie umarszczeni

Biegamy po tej zohydzonej ziemi


W martwicy kończyn i bieli pidżamy

Wciąż zakochani w ścianach swych szpitali

Co nas szprycują młodości wspomnieniami

I poczęstują czasem pielęgniarkami


Nie jestem stary ale się jej boję

Tej starej pindy śmierci i starości

Oddeleguje mnie z windy do nieba

I powie gnoi to trzeba wysprzedać


Na niewolniczych targach, gratis garba

Dają do chochli z zupą niespodzianką

A na dnie garnka starość stara franca

Wiecznie partoli się z kartofelkami


Precz mi starości ohydo istnienia!

Chce zawsze młody być pomiędzy wami

Z gołą fujarą biegać blisko nieba

Nie chce! jak stare diabły biegać między Wami

Suchoty

Wybierałem się wczoraj popełnić samobójstwo

Cichą nocą szumiało Twoje ciało

I nie chciałem już więcej na to patrzeć

Bo już zwyczajnie żyć mi się nie chciało


I te ogrody rozpusty w rozkoszy

Mijały w duszy, miałem wszystkiego dosyć

Chciałem budować a Oni to zniszczyli

I zawiesili mi łańcuch na szyi


Mam skomleć jak pies do końca świata?

Uciekać przed tym skoro tego nie ma?

Nie ma cierpienia w człowieku bez duszy

Więc jak tłumaczyć tę radość istnienia?


Choć raz się pozbyć swojego ja jak Budda

Bo po co Ci ja? jak ty to ja, cud w Nas

I po chodnikach chadzają zakochani

I wyznaczają miliony nowych granic


Nie dotknę grani szybując nad miastami

Gdy za drzewami ludzie są jak wampir

Cicho czekają na mnie z nadziejami

Że przyjdę nagi i będą mnie gwałcić

Nieziemski wiatr

Nieziemski wiatr

Kiedy dusza tak daleko

Przywodzi myśl że spotkamy się niebawem


Przynosi śmiech

Mówi: już niedaleko

Spotykać Boga

Jak hrabinę pod stawem


W obliczu śmierci Wierzyć Jego słowom

W obliczu śmierci

I nie mieć ich za czcze?

I uciekając często przed samym sobą

Ufać nadziei

Która ślady zatrze


Te ślady płaczu wojen i pomoru

te ślady chorób troski ślady strachu

te wszystkie prośby zdrowia i wigoru

te ślady lęku i na trumnach piachu


Kochać to życie jak szczęśliwy sen wariata

Jak nieszczęśliwym można być gdy wierzysz?

Że ktoś dla Ciebie stworzył to coś — piękno świata

I nie nauczył Cię jak pięknie to przeżyć


Dał milion przeżyć sam uczysz się co dnia

Co nocy modlisz do martwych posągów

A On gdzieś czuwa dogląda do ognia

I słucha świata co szepcze o swych zbrodniach


W białej sukmanie

na stoku miłości

W białym habicie

u szczytu gwiazd


Prawie dwunastu

Matko Najświętsza

Wejrzyj

wejrzyj i spróbuj zatrzymać czas


Wstrzymaj na chwilę nieziemski wiatr szaleństw

Jak Jezus w Rio przystań w karnawale

Jak wielkie musi być niewielkie serce?

Kiedy ten wiatr nieziemski ciągle szepcze?

Śniło mi się że byłem gejem

Śniło mi się kiedyś że byłem gejem

i latałem po łące

z partnerem w złotej obrączce

pełni wspomnień

Ja i mój pan Pe


braliśmy ślub w Holandii

czyż to nie romantyczne?

całować się z języczkiem

ze swoim kuzynkiem

zrobiłem na złość pewnej licealistce


i z uśmiechem na twarzy krzyknąłem:

kocham życie

bo przecież należy mi się

za to że w dzieciństwie dmuchałem pluszowe misie

małe pluszowe misie, teletubisie


chowałem się za szafę

i obmacywałem lalki mojej siostry

wiem jestem żałosny

bo nie potrafiłem z nimi rozmawiać

i topiłem swoje smutki w przegranych sprawach


Wszędzie telewizja

to stąd te sny

na co dzień przykładny jegomość

Waszmość

Szlachecka krew


jakie te życia potrafią być przykre

jakie naznaczone tragediami

jakie spięte pytaniami

a przecież miałeś kochać jak kobieta

milczeć jak głaz


i nienawidzić jak Hitler

śniło mi się że byłem gejem

i skoczyłem z okna nietolerancji na twarze tych

co sami chowają swoje intymne życie

w tajemnicę

Wtedy

Rzuciłem się w wirujący wąwóz jej erotyczności

Na skałach zwątpienia

Złożyła w ofierze moje serce

Zakisłym jak ogórki aniołom


Niespokojność

Nie ma już marzeń

Ja tu po prostu

Piję kawę


Dotykam czereśni

Najsłodszej

Może choć na chwilę

Cię przybliżę


Pamiętam Twoje usta

Nieziemska

Wtedy mi byłaś

Wapnem na anielskich skrzydłach

Dziś mi pobrzydłaś

Umarłem jutro

umarłem jutro

a może to było wczoraj?

Oddycham bardzo wolno

oddycham jeszcze wolniej

ciszej

nagle wygasa wszystko


ale czy ja umieram wolny?

czy umieram wolny?

umieram jak niewolnik

jak My wszyscy

dzieci Apokalipsy


Bóg i kosmos

sex i rozkosz

nie odwrócą nigdy snu

skoczyć w noc to umrzeć młodo

pozostawić w mroku ból


i mieć wizje hipokryzje

móc zamieniać w szare dni

i szeroko niechaj oczom

wizja końca nocą brzmi:


na niebie widziałem trzy zdechłe barany

i dusze zdechłej kaczki i gnijących osłów

i wylewały się wnętrzności fontanny

a szatan śmiał się cicho nękając ostrosłup


i kwadraty i pędy prostokąty i błędy

i w obłędy je ludzkie odmieniał

i oślizgłe nicości i namiętne ciemności

a pośrodku stała matka ziemia


a on budował wieże Babel

ulice i sex za banknoty

i ich ciała sprzedane

na pastwę wiecznej niecnoty


i burzyły się rzeki morza i ścieki

i śmietniska i dusze śmietniki

i zapłonęły oczy dłonie w nektar umoczył

i polały ambrozje paranoje decyzje i łzy — zboczył


a szatan uprawiał miłość homoseksualną

ze swoim panem-damą

i stało sobie łóżko wodne na krawędzi przepaści

a na nim leżał człowiek


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 47.3