E-book
31.5
drukowana A5
87.44
Na granicy Życia i Śmierci

Bezpłatny fragment - Na granicy Życia i Śmierci


Objętość:
245 str.
ISBN:
978-83-8431-278-0
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 87.44

Tytuł Książki

Na granicy życia i śmierci.


Zacznę tę książkę od opisu swojego życia, by w znaczący sposób wprowadzić czytelników w późniejsze tematy, które w mojej ocenie są ważne, aby nakreślić pełen obraz dostrzegalny w dzisiejszej rzeczywistości.

Czym jest chęć stabilności i niezależności w życiu wraz z założeniem rodziny, jak nie jednym z powszechnych i naturalnych ludzkich celów tego świata?

A może celem ludzi są zupełnie inne wartości, które w nieświadomej istocie prowadzą do depopulacji?

Czym są narzucane nam, ludziom, ograniczenia, w efekcie prowadzące do nieporadności życiowej wielu ludzi?

W końcu — czym też jest zjawisko prowadzące do bezdomności, nacechowane obojętnością i biernością ludzką?

Pozostając przy pierwszym zagadnieniu, zakładając, że człowiek nie widzi możliwości tu, gdzie jest, i perspektyw do spełnienia się w swojej naturze, i nie jest on w stanie dosięgnąć niezależności i spełnienia, pomimo nawet ciężkiej pracy… to ewidentnie jest coś nie tak z rzeczywistością lub prawami tego świata.

Dlaczego psychologia pozwala i dopuszcza, a najczęściej usprawiedliwia sytuacje prowadzące między innymi do bezdomności?

Tym bardziej, gdy robi się coś z wszelkich sił, jakie się posiada, i nie widać niemal żadnych efektów.


Synonim „praca” jeszcze kilkadziesiąt lat temu to było coś „Wow”! Człowiek mógł powiedzieć przed sobą samym: „Jestem niezależnym, stabilnym mężczyzną”, ponieważ wówczas poprzez pracę widział jej efekty — w postaci wybudowanego domu, własnego mieszkania lub w innych formach. Było widać efekt.

Dzisiejsza rzeczywistość to jedynie ułuda stabilności, a synonim „praca” dla wielu ludzi oznacza rzeczywiście niepełnosprawność.

Przecież nie założysz rodziny, będąc pod mostem, nie spełniając tym samym warunków dla nowego życia.

Więc jak wytłumaczyć ciągłą w życiu niemoc poprzez brak perspektyw bezpiecznego założenia rodziny czy brak możliwości w osiągnięciu takiego celu?

Przez całe niemal życie żyjesz tylko nadzieją, że uda ci się ustabilizować i stać się niezależnym człowiekiem, mogącym później być potencjalnym partnerem dla zainteresowanej tobą kobiety, bo — jakby nie patrzeć — przecież żadna praktycznie kobieta nie weźmie za męża faceta w swoje objęcia, który jest na tyle ubogim materialnie człowiekiem, że nie jest w stanie nawet zapewnić sobie bezpieczeństwa, a co dopiero kobiecie.

Oczywiście i w tym przypadku odzywa się obojętność.

Co jest powodem, że przy takim życiu, w którym dajesz z siebie wszystko, w dalszym ciągu, pomimo upadków, napotykasz mur, którego przesunąć nie możesz, a co dopiero mowa o jego zniszczeniu?


Czujesz się tak, jakbyś był zamknięty w studni, w której starasz się wspinać, aby wyjść z niej, z tym że wieko jest zamknięte tak, że wszelkie twe starania prowadzą cię z powrotem na dno.

Masz motywację, by się wspinać nawet wielokrotnie, ale z tą samą liczbą wielokrotności osuwasz się na dno studni, w której się znajdujesz.

W końcu powoli dociera do ciebie, po wielokrotnych próbach, że nie istnieje żadna możliwość — jak tylko bunt.

Część ludzi mogłaby powiedzieć, że jest to załamanie nerwowe, lub potrafiliby podać bardziej zmyślne powody, aby tylko utrzymać w takim statusie człowieku stan zamrożonej stagnacji — byleby tylko nie osiągnął niezależności.

Wmawiają jemu, że wszystko jest OK, bezdomność jest wspaniała!

Tylko musisz to czy tamto, i będzie lepiej!

Jednak gdy stosujesz się do instrukcji tobie zapowiedzianej, okazuje się, że to jak grochem o ścianę, albo i gorzej — czyli ziarenkiem zboża o ścianę.

Tu bunt w tej wersji przedstawiany byłby jako kamień mogący wywołać efekt lawiny.

Na pewnym etapie twojego życia zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś doprowadzony do ostateczności przez twórców prawa w państwie, w którym jesteś zmuszony żyć.

Jesteś przekonany, że zostałeś zmuszony do obrony i ratowania własnego życia w sposób buntowniczy.


Ten brak możliwości jako jednostka i niemożności poradzenia sobie z problemami natury materialnej czy finansowej w państwie, które nie daje perspektyw ani możliwości w kwestiach niezależności…

Natomiast oświecenie i bunt traktowane są przez część, a nawet większość twórców prawa, za chorobę psychiczną.

Czyli w myśl tych twórców prawa, człowiek, który został doprowadzony do ostateczności przez ich prawo, jest skutkiem ubocznym, którego trzeba marginalizować wszelkimi możliwymi środkami.

Niemniej jednostka ludzka w dalszym ciągu zostaje z brakiem wpływu na praktycznie wszystkie aspekty własnego życia.

Brak własności w postaci mieszkania jest też traktowany jako brak niezależności.

Obraz z perspektywy człowieka walczącego o wolność, stabilność, niezależność, godność, bezpieczeństwo, miłość.

Spis Treści

1. Pamiętam, jak dziś ten dzień

2. Powrót ojczyma z trzymiesięcznego zatrzymania (niedługo po tragedii). Szok dziecka. Zoofilia

3. Trwająca patologia w domu. Kontakt z używkami. Zamach na syna. Czas szkoły zawodowej i praktyk

4. Trzy próby podejścia do liceum ogólnokształcącego w różnych okresach życia. Eksmisja. Brak warunków. Kobieta z pomocną dłonią

4.1. Załamanie nerwowe

5. Brak pomocy ze strony bliskich i rodziny. Czas pobytu w Oleśnicy i w baraku (dodatkowe informacje)

5.1. Parking przydrożny

5.2. Eksmisja

5.3. Noclegownia — czymś dla mnie nie do przyjęcia

5.4. Moja sytuacja

5.5. Może powinienem docenić choć takie wsparcie

5.6. Ponownie na ulicy

6. Kobieta z pomocną dłonią i szef

7. Rodzeństwo


8. Nieśmiałość w realnym kontakcie

8.1. Obraz miłości. Uzależnienie od poszukiwania bliskości. Desperacka chęć odizolowania się od miejsca zamieszkania Czas pobytu w Oleśnicy, w baraku oraz w Legnicy (dodatkowe informacje)

8.2. Serce w cieniu — tęsknota za bliskością i tkliwością

8.3. Wrogi Bogu

8.4. Zdesperowany wędrowiec

8.5. Być z kimś — po prostu

8.6. Patrząc z dystansu

9. Czas życia Matki — pamięć syna zamordowanej Matki

9.1. Inne wątki z czasu pobytu w domu rodzinnym (dodatkowe informacje)

9.2. Cóż, naprawdę nie chcę, ale muszę… Postać negatywna

10. Brak sprawiedliwości

11. Nieodparta chęć poznania Babci

12. Drugi rozdział mojego życia — będąc w Legnicy (lata ok. 2008–2019) Wstęp

12.1. Aktywność w poszukiwaniu pracy

12.2. Pierwsza przeprowadzka

12.3. Otoczenie

12.4. Kolejna przeprowadzka

12.5. I jeszcze jedna przeprowadzka

12.6. Pomimo wszystko…

13. Moja skromna wypowiedź i analiza

14. Obojętność ludzka a empatia

15. Coś bardziej luźnego — pobyt w szpitalu

15.1. Wypis

15.2. Dalsze losy

15.3. Terapia

15.4. Wyrok i nieporozumienie

15.5. Owe nieporozumienie

16. Co czuję do systemu, państwa i ludzi

16.1. Dlaczego psychologia zezwala na praktyki prowadzące do bezdomności?

16.2. Czy jestem godzien uwagi Kobiety?

17. Co powiedziałbym młodszemu sobie z przeszłości?

18. Bezdomność z kobiecej i męskiej perspektywy — nierówna walka o stabilność

19. Manifest wolności

20. Mój obecny stan zdrowia

20.1. Często zadaje sobie wiele Pytań.


Epilog

O Autorze

Autor: Tomasz Król

Tomasz Król urodzony w Trzebnicy w 25.grudnia 1982r.

Bez meldunku, Uśpiony Bezdomny.

Kontakt : tomaszkrolnagranicy@gmail.com

Wstęp

Myślę, że ten podręcznik/książka przeze mnie napisana (ciężko określić, czy jako jedyna, czy pierwsza), zacznę od opisania doświadczeń z mojego dzieciństwa, aby czytelnicy nie mieli cienia wątpliwości co do tego, czy z mojej strony nie doszło do żadnych działań ku realizacji marzeń.

Zabieram się za pisanie jej już kilkukrotnie i, szczerze mówiąc, jest mi bardzo trudno dopracować treść. Bardzo mi zależy, aby książka miała określony cel, i wydaje się, że niezdecydowanie i nie doprecyzowanie są pewnymi czynnikami, które stwarzają problemy w zakończeniu książki.

Pomimo że zabieram się do pisania tej książki już kilkukrotny raz, muszę też podziękować za przebudzenie weny twórczej i rozbudzenia z letargu… osobie, która bardzo zabiega o poznanie swojej babci. Dziękuję Ci, Patrycjo. Dziękuję też osobom, które między wierszami proponowały mi lub sugerowałyby to zrobić.

Chcę między innymi, żeby książka ta wzbudziła w ludziach człowieczeństwo, którego w ludziach brakuje; aby sięgnęli oni po wolność od tych ograniczeń.

Nie przeczę, że widziałbym tłumnie gromadzących się ludzi, wyrażających głośno swoje zdania i opinie — lecz te słowa kieruję do osób, które są w stanie zrozumieć, iż każdego człowieka spotkać może ostracyzm, marginalizacja, dyskryminacja, obojętność.


Chcę, aby to wybrzmiało jak niekończąca się lawina.

Pisanie książki zapoczątkowałem na etapie, kiedy poniekąd zostałem do tego zmuszony, by wyrazić mój sprzeciw i oburzenie w obliczu bezradności i braku autentycznego wsparcia ze strony państwa regulującego przepisy i ich stanowienie.

Moje życie nie było proste, było wręcz nad wyraz ciężkie…

Nie przypominało normalności powszechnie występującej w postaci obydwojga rodziców wychowujących własne dziecko, jak to wygląda często ów miarę ustawionych sąsiadów, których najczęściej kariera opiera się na nepotyzmie w szeregach państwowych.

Zwykle w takich rodzinach dzieci wchodzące w dorosłość mają już z góry w miarę ustawioną karierę i są już odpowiednio nakierowane na niezależność i samodzielność z wsparciem ze strony twórców ich życia — mówiąc kolokwialnie, rodziców — przez co mają zdecydowanie prościej w układaniu sobie życia.

Obecna rzeczywistość pokazuje wielu młodym ludziom wręcz coś innego.

Nawet jeśli przyjąć, że jeden z rodziców, samotnie wychowujący, zdołał nasycić wartościami własne dziecko, co też się zdarza, to taka sytuacja też jest niewspółmierna do sytuacji dziecka doświadczonego poniższą tragedią.

Gdyby istniała jakakolwiek miara cierpień, mogąca w istocie porównać ich moc i skalę…

Wówczas można byłoby po spekulować, które z dzieci wielu rodzin miałoby jakiekolwiek szanse, by sobie w życiu poradzić, i które z nich wszystkich miało najbardziej nieciekawe życie pod względem doświadczeń życiowych.

Można byłoby porozmawiać o dzieciach wychowujących się jako bezdomne i porównać ich życie z dziećmi wychowującymi się w rodzinach zastępczych czy w bogatych rodzinach oraz ocenić, jakie szanse mają na przyszłość.

…Odnosząc się trochę do filmu pod tytułem Śnieżny Ptak, w którym to filmie dziewczyna grała rolę pokrzywdzonej przez los.

Choć w przypadku bohaterki filmu miała ona znacznie lepsze perspektywy niż płeć męska.

1. Pamiętam jak dziś ten dzień

Zacznę od tego felernego, letniego i słonecznego dnia 17 czerwca 1996 roku. To był poniedziałek.

Ten dzień stał się przeze mnie często rozpamiętywany przez większość mojego życia…

Matka przywiozła nas do szkoły swoim samochodem marki Fiat 126p. Już tego dnia czułem w sobie nieokreślony niepokój, który wydaje się, że w niewytłumaczalny sposób zmusił mnie do odpuszczenia sobie kilku godzin lekcyjnych.

Byłem obecny jedynie na dwóch godzinach lekcyjnych w szkole podstawowej w miejscowości Borowa, położonej dwa kilometry od rodzinnego domu.

Obrałem sobie za cel, aby wrócić do domu, nie pokazując się nikomu… nawet Matce czy ojcu.

Mając już jednak na uwadze większą pewność po wcześniejszych ucieczkach z ostatnich dwóch godzin lekcyjnych, wiedziałem, że do żadnej kary nie dojdzie. Kilkakrotnie Matka mnie widziała wcześniej w domu i, najprościej mówiąc, kłamałem, że zwolniono nas uczniów z ostatnich dwóch lekcji.

No, ale trochę się obawiałem pokazać wcześniej, mówiąc, że zwolnili mnie z podkreśleniem czterech godzin lekcyjnych; nawet teraz wątpię, czy Matka wtedy by w to uwierzyła.


Ale skoro kilka razy tak się mi udało, więc poszedłem w kierunku domu przez ciągnący się przez całą drogę las, będąc niemal całkowicie pewny bezkarności całego planu, by poczuć wolność od szkoły, ewidentnie planując odczekać te dwie godziny lekcyjne w pobliżu domu; nie pokazując się…

Przechodząc przez miejsce, w którym czasami jako dzieci przebywaliśmy z rówieśnikami dla zabicia czasu — mowa tu o linie z przywiązanym kawałkiem patyka niemal nad rzeczką, niedaleko mostu i po jego prawej stronie, będąc w drodze powrotnej ze szkoły do domu.

Za mostem rozciągał się las, a przed nim około 100 metrów po lewej stronie drogi rozciągał się cmentarz, natomiast po prawej stronie drogi były wydeptane już ścieżki do szkoły, często nazywanej też Zameczkiem, do której uczęszczałem.

Nie pamiętam, bym kiedykolwiek bał się wejść do lasu… raczej traktowałem to jako przygodę, nie zdając sobie wtedy jeszcze sprawy, jako młodzian, że jest to miejsce, które leczy duszę… uspokaja i dostraja. Dlatego też miałem taki plan, że najwyżej tę jedną lub dwie godziny przeczekam gdzieś w pobliżu domu, nie wychodząc z lasu.

Wówczas jako dziecko znałem każdą drogę czy ścieżkę, zarówno w jednej części lasu, jak i po drugiej stronie drogi ekspresowej E8 na wysokości Borowa-Byków.

Gdy już doszedłem do posiadłości, w której zamieszkiwałem, z leśnego młodnika iglastego dostrzegłem mojego ojczyma na podwórzu przed domem mieszkalnym. Miejsce owe, o którym tutaj wspominam, było dokładnie naprzeciwko bramy wjazdowej do posiadłości.

Nazywam go często ojczymem w wszelkich moich wypowiedziach opartych na prawdziwych wydarzeniach, ze względu na obrzydzenie i niechęć nazywania siebie synem tego zwyrodnialca.

Dla ścisłości… Nawet pomiędzy rodzeństwem powstawała opinia, że żadne z nas nie jest jego dzieckiem, lub spekulowaliśmy też czasem, kłócąc się między sobą po tej tragedii, które z nas może być jego biologicznym dzieckiem… wróćmy jednak do wydarzeń z tego dnia.

Z leśnego wówczas młodnika, będąc dosłownie naprzeciwko bramy wjazdowej do posiadłości, niemalże na wprost miejsca, w którym się ukryłem, nie chcąc się ujawniać ze względu na ucieczkę z godzin lekcyjnych, by w razie czego przypadkiem nie zebrać od obydwojga rodziców „opierdolki”, przodem do mnie widziałem auto marki Wartburg, oddalone ode mnie ponad czterdzieści lub pięćdziesiąt metrów, należące do ojczyma.

Samochód stał równomiernie do bocznej ściany, ale przed szczytem budynku, a także przed wylanym betonem, (nie wiem jak to określić) przed zbiornikiem do szamba.

Z garażu, który mieścił się w 1/3 końcowej bocznej ściany budynku, ojczym wyniósł coś w rodzaju nieforemnego, zwiniętego w rulon dywanu, niosąc na barku coś ciężkiego, sądząc po jego grymasie na twarzy, który jednak był widoczny pomimo dzielącej nas odległości.


Gdy zrzucił z barku ten, jak mogło się wydawać, dywan, miałem wrażenie, że widziałem włosy wystające z tego rulonu, zahaczające o bagażnik podczas tej czynności, po czym zniknęło wszystko…

Teraz mogę to powiedzieć — to zjawisko wyglądało jak włosy, lecz wówczas była to chwila, w której poczułem się dość niepewnie, bo widziałem coś, czego nie potrafiłem po prostu wytłumaczyć. Był to widok czegoś w rodzaju małej mgiełki iskier lub bardzo drobnych połyskiwań w połączeniu z słońcem.

Ta mgiełka pojawiła się i zniknęła na wysokości bagażnika samochodu. Nawet gdyby myśleć, że to trochę żyta się wysypało lub okruszki lustra czy cokolwiek innego, co mogłoby utworzyć drobną, połyskującą mgiełkę, siłą rzeczy taka mgiełka powinna spaść na glebę i być dostrzegalna w chwili jej upadku, ale coś takiego nie miało miejsca. Problem w tym, że ta mgiełka pojawiła się i zniknęła w tym samym miejscu, na tej samej wysokości przy bagażniku, patrząc na samochód stojący na wprost mnie.

Przypominając też, że moja Matka miała kasztanowe włosy, w słońcu taki kolor włosów mógłby wytworzyć taką mgiełkę przy pomocy jakiegoś określonego wiatru.

Ani przez myśl mi wówczas nie przeszło i nie docierało do mnie, że mogły być to włosy, i dopiero wtedy bardziej mnie zainteresowało, co się dzieje, do takiego stopnia, że chciałem zajrzeć do tego bagażnika.

Wówczas jako dziecko nie widziałem wcześniej takiego zjawiska, tym bardziej że nie rozumiałem wielu rzeczy. Byłbym wówczas zmuszony do ujawnienia się, a zdecydowanie nie chciałem się pokazywać, więc jedyną możliwością było podejście ukradkiem do tego samochodu w chwili, kiedy ojczym odejdzie. Było jednak dość daleko, bym mógł być w zupełności pewien, że nie zostanę przyłapany.


Czasami zadaję sobie pytanie, dlaczego ten niepokój nie pozwolił mi podejść do auta. Czyżby ktoś czuwał nade mną w tym momencie?

Teraz też się zastanawiam, co by się stało ze mną, gdybym został przez ojczyma ujrzany, patrzącego na przypuszczalnie martwe ciało mojej Matki. Prawdopodobieństwo mojej śmierci byłoby wysokie, skoro w mojej ocenie dopuścił się on do zakończenia życia Matki.


Kusiło mnie bardzo, by zobaczyć, co jest w tym bagażniku, ale nie mogłem też się pokazać… zbyt duża odległość mnie dzieliła od tego auta i nie było gdzie się skryć, by w ogóle zaryzykować.

Gdyby tylko było kilka drzew lub coś stojącego na tyle, bym mógł się skryć… nie wahałbym się.

Oczywiście jedno drzewo (jabłoń) po lewej stronie drogi wchodzącej w skład posiadłości było, lecz nie istniała możliwość ukrycia się za nim ze względu na płot, który to uniemożliwiał.


Nie pamiętam na dziś dzień, czy jeszcze raz wchodził do garażu, ale sądząc z pamięci, że chciałem zerknąć do otwartego bagażnika samochodu, przypuszczam, że chwila jednak taka zaistniała, ale była dość krótka, bym mógł nasycić swoją ciekawość.

Widziałem, że wsiadł do auta i pojechał pospiesznie polną drogą na skraj lasu, oddzielającą posiadłość wzdłuż tej drogi domów od lasu. Pamiętam też wyraźnie, że tego dnia niemal do późnego wieczora jeździł w las kilkukrotnie, przyjeżdżając i wracając do lasu.

Gdy byłem upewniony, że zniknął w głębi lasu za pierwszym razem wszedłem do domu. Klucz do drzwi wejściowych zawsze leżał w jednym miejscu i każde z domowników o nim wiedziało. Zdziwił mnie jednak fakt, że Matki nie było w domu.

Kiedy wszedłem do kuchni, rozglądając się za jedzeniem, zobaczyłem krew na nożu. Sam widok krwi nie dał mi jednak do zrozumienia, że mogło się coś wydarzyć w domu, i nawet w obecnej chwili, gdy piszę tę książkę, nie wiem, dlaczego nie dotarło to do mnie od razu.

Wieczorem, kiedy ojczym kilkukrotnie wracał i jechał ponownie do lasu, od momentu wejścia do kuchni zaczęło coś do mnie docierać, szczególnie gdy ten nóż po prostu zniknął. Nigdy później tego noża nie widzieliśmy.

Wielokrotnie wcześniej, jak to na wiosce bywa, miałem okazję widzieć krew, ponieważ Matka czasami patroszyła kurczaka. Ja, widząc to, zwykle biegałem do WC, by zwrócić posiłek. Krew widziałem też na nosie Matki po awanturach zapoczątkowanych przez ojczyma. Jednak patroszenie kurczaka było dla mnie czymś, do czego nigdy się nie przyzwyczaję i czego nawet nie chcę widzieć.

Pamiętam, że przez pierwsze trzy dni od zdarzenia bywałem na drzewie przy autostradzie, wypatrując Matki, licząc na to, że wróci po usłyszeniu słów ojczyma: „Gdzieś pojechała”. Choć w umyśle trzynastoletniego dziecka rodziły się podejrzenia, że ojczym kłamie, tym bardziej że widziałem, jak wrzuca coś do bagażnika auta. Nie wiedziałem, czy ufać jego słowom.

Nie pamiętam dokładnie, czy rozmawialiśmy o tym z rodzeństwem; Marlena takiej rozmowy nie kojarzy, ale mi się wydaje, że miała miejsce.

Następnego dnia jako dzieci zaczęliśmy rozmawiać o tym w szkole z innymi dziećmi, przynajmniej ja na pewno. W końcu nauczyciele zainteresowali się tematem, a rodzice innych dzieci zaczęli dopytywać w miejscowości Byków 54a, w województwie dolnośląskim: „Gdzie nasza Matka?”.

Ostatecznie powiadomiono policję i ojczym został zatrzymany do wyjaśnienia sprawy. Było jednak już za późno, by kogokolwiek przyłapać na gorącym uczynku i prawdopodobnie udowodnić winę sprawcy. Policja zainteresowała się sprawą dopiero kilka dni po zdarzeniu.

W tym czasie, gdy ojczym był zatrzymany, opiekę nad nami przejęła jego siostra, Janina. Często wpajała nam wówczas, że trafimy do domu dziecka, częściowo strasząc i obwiniając. Mogło to być powodem, że jako dzieci nie zdecydowaliśmy się zeznawać.

Ciotka mówiła też, że mamy prawo odmówić zeznań, niemal nas do tego namawiając.

Janina zwykle była na wsi, mimo że zamieszkiwała w Oleśnicy, na ulicy Matejki. Jej częsta obecność w Bykowie była związana z opieką nad babcią — matką ojczyma — zamieszkującą niespełna 150–200 metrów od naszego domu, wraz z gospodarstwem ośmiu hektarów. To później stało się powodem wielu patologicznych zachowań wśród rodzeństwa ojczyma, które chciało zyskać jak najwięcej w spadku.

Policja i organy ścigania nie zdołały znaleźć sprawcy ani udowodnić mu czynu z powodu braku dowodów.

Pamiętam, że po jego wyjściu starał się usilnie otrzymywać pieniądze z funduszu alimentacyjnego, które wcześniej były przeznaczone na nas — dzieci. Ojczym faktycznie pił, choć po 17 czerwca ograniczył alkohol, prawdopodobnie dlatego, by nie wyjawić prawdy będąc w stanie nietrzeźwym.

My, dzieci, nie otrzymywaliśmy od ojczyma kieszonkowego; musieliśmy zarabiać sami, np. myjąc szyby aut na parkingu. Brat Piotr mógł mieć inaczej, ponieważ odbierał swoje pieniądze samodzielnie.

Dwadzieścia lat później, w grudniu 2016 roku, dostałem pismo świadczące o umorzeniu postępowania przeciwko Matce z powodu braku możliwości odnalezienia jej przez ponad dwadzieścia lat. Pismo dotyczyło alimentów.

Zastanawiam się, jak to możliwe, że nie odnaleziono żadnego śladu jej istnienia, skoro mnie odnaleziono, a komornik mógł zająć moją wypłatę niezależnie od miejsca pobytu.

Samo to jest pewnym dowodem morderstwa, jeśli brać pod uwagę, czego byłem świadkiem 17 czerwca 1996 roku.

Pamiętam, że nawet ogłoszenie wraz ze zdjęciem w gazecie kilka dni po tragedii, wymuszone na ojczymie, nie przyniosło efektu.

Mam prawo być zbulwersowany zarówno na organy ścigania, jak i na organy finansowe w kraju, które nie dopatrują się istoty problemu, licząc jedynie na wyzysk ludzi poszkodowanych.

Kilka lat po tragedii, gdy pomagałem przy budowie dachu Ojcu chrzestnemu mojego brata, dowiedziałem się od niego, że dopiero po śmierci ojczyma będę wiedział, co tak naprawdę wydarzyło się 17 czerwca 1996 roku. Miałem wtedy osiemnaście lat. Do tej rozmowy jeszcze nie doszło i prawdopodobnie nie dojdzie, ponieważ nie zamierzam pojawiać się w tej miejscowości.

Ojciec chrzestny mojego brata, Bogdan S., często spędzał czas z ojczymem przy butelkach wódki; byli trochę jak rodzina, choć prawdopodobnie nie łączyła ich żadna krew, poza tym, że ojczym był ojcem chrzestnym brata Bogdana.

Od Bogdana S. dowiedziałem się o sposobie ukrywania ciała zakopanego pod ziemią, (mówił o kawie i benzynie i psach które nie wyczują), co przez pewien czas bardzo mnie zastanawiało. Dlaczego ujawnił mi taką informację?. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie miał również udziału w śmierci naszej Matki.


Aczkolwiek wszyscy z rodzeństwa pamiętamy z przeszłości jeszcze mężczyzn z tatuażami, sprzed tragedii, wyglądających na kryminalistów. Nie mam jednak przekonania, by sądzić, że to oni byli powodem zniknięcia Matki, która ciągle nam, dzieciom, mówiła, że nigdy nas nie zostawi. Jestem nawet w stanie stwierdzić, że te dwie osoby były wmieszane tylko dla zmylenia lub że było to coś zupełnie innego. Pamiętam, że od jednego z nich kilkukrotnie dostałem robioną pięciozłotówkę.

Gdy od Bogdana S. otrzymałem te informacje, chodziłem już do szkoły zawodowej i myślałem o liceum. Marzyło mi się studiowanie prawa, by doprowadzić do sprawiedliwości. Chwaliłem się tym Ojcu chrzestnemu mojego brata.

Jednak życie układało się tak, że starałem się uciekać, by zapomnieć o miejscu, w którym się wychowywałem, i osobach, z którymi miałem styczność. Czułem brak jakiegokolwiek oparcia, podobnie jak moje rodzeństwo.

Przez długie lata ukrywałem przed ojczymem — może nieświadomie lub ze strachu — fakt, że widziałem ojczyma w dniu, w którym zniknęła nasza Matka.

2. Po powrocie ojczyma z trzymiesięcznego zatrzymania, niedługo po tragedii — szok dziecka, zoofilia

Około dwa tygodnie po powrocie ojczyma z zatrzymania, do rozstrzygnięcia sprawy, któregoś słonecznego popołudnia widziałem go przez uchylone drzwi do obory — szczelina około pięciu centymetrów.

Oczywiście nie zupełnie specjalnie, bo co miało by mnie ciągnąć za ojczymem do obory?

Zadzwonił wiszący, podobny wyglądem do domofonu w mieszkaniu telefon (którego ojczym twierdził, że kupił, ale nie jestem pewien, czy to był zakup), i złapałem za słuchawkę, a głos w słuchawce poprosił ojczyma do telefonu, i takim sposobem przypadkiem uchwyciłem okiem to, co robił w tamtym momencie.

Jednym okiem uchwyciłem cały ten obraz, kiedy stał nagi na wiaderku ze spuszczonymi majtkami do kostek, za krową i ją „»wkładał własnego kutasa w tylną część ciała krowy”, „nosz kurwa«”! .

Widziałem na własne oczy zoofilię, choć nie potrafiłem wówczas tego nazwać… Nie znałem nawet pojęcia „zoofilia”. A to, co zobaczyłem, sprawiło we mnie stan nie do określenia. Ten widok połamał mnie konkretnie.

Co prawda, za dziecka miałem okazję zobaczyć gazety pornograficzne, na których widziałem, co z czym się łączy, czy też na żywo podejrzeć prostytutki na przydrożnym parkingu o nazwie Apetito.

Nawet z jedną z tych prostytutek, pochodzenia bułgarskiego, dość często rozmawiałem na przydrożnym parkingu o różnych rzeczach.

Jednak to, co zobaczyłem, to był autentyczny szok, gdy odchodziłem od obory w ciszy, nawet go nie informując o telefonie. Ten obraz ojczyma wraz z jego „kochanką” w oborze połamał mnie konkretnie.

W pierwszych dniach zaczęło mnie zastanawiać, czy w ogóle możliwe jest stworzenie hybrydy człowieka ze zwierzęciem — ojczyma sposobem. Wystarczyło kilka różnych wyobrażeń, aby moje postrzeganie takich obrazów w krótkim czasie nabrało obrzydzenia do tego stopnia, że nie byłem w stanie nawet chcieć mieć jakikolwiek kontakt cielesny z tym człowiekiem ani z żadną rzeczą, której dotykał.

Tego dnia, gdy powiedziałem Bratu o czworonożnej „kochance” ojczyma, Brat Piotr zapoczątkował, jak oświecony z pełną mocą, bezpośrednie wyrażenie się w formie buntu przeciw ojczymowi… jakoby był obrzydliwością. Coś jak nagłe ruszenie rewolucyjne w państwie/kraju. Nawet nie potrafiliśmy wtedy tego czynu nazwać z powodu braku zasobów słownych.

Z czasem wiedzieliśmy, że na taki akt mówi się „zoofilia”.

Od tego dnia oboje nie życzyliśmy sobie, by zoofil nas dotykał.

Awantury generalnie zdarzały się ciągle, nawet gdy Matka żyła, ale w tym czasie, gdy byliśmy bez Matki pod jednym dachem z tym zwyrodnialcem, wraz z bratem przeciw ojczymowi broniliśmy się — odpychając go od nas.

A gdy się rzucał na nas, ramię w ramię, jako sojusznicy, biliśmy się z nim stojąc razem w obronie własnej, traktując go jako zarazę wrogo nastawioną do nas.

Szczerze wątpię, aby w tamtej chwili jakikolwiek psycholog był zdolny pomóc… Jedynym, co mógłby psycholog, to może — podkreślam: może — uspokoić sytuację, której eskalacji nie da się zatrzymać, a co najwyżej zahamować.

Przy awanturach, początkowo w pojedynkę, nie mieliśmy szans z „grubasem”, z powodu iż byliśmy zbyt młodzi, lecz we dwójkę potrafiliśmy odeprzeć jego ataki.

Oczywiście, jak tylko było to możliwe, staraliśmy się unikać ojczyma do takiego stopnia, by nie mieć z nim starć, a to często nie było możliwe. Wściekał się na nas z byle błahych powodów lub sam prowokował, jakby sprawiało mu to radość, przyjemność czy satysfakcję…

Czasami jednak z własnej inicjatywy staraliśmy się po prostu go nie denerwować, pozostawiając ład i porządek po sobie, myśląc, że to w pewien sposób ułagodzi sytuację w chwilach, kiedy psychicznie byliśmy wymęczeni. Był to nasz plan, lecz on zawsze znajdował jakiś problem — jeśli nie ten, to inny — tylko po to, by na wrzeszczeć, sprowokować… lub ewentualnie wykorzystać sytuację.

Zawsze to on zaczynał z komentarzem, zawsze coś mu przeszkadzało i nie zmieniało to faktu, że jako dzieci chcieliśmy coś zmienić. W końcu zaczęły latać sztućce, szklanki i talerze… po prostu wszystko, co wpadło nam w rękę, by go uspokoić. To my od niego wymagaliśmy spokoju, bo często mieliśmy jego dość.

Było różnie z jego reakcją. Czasami po prostu wychodził z domu i dawał nam spokój, ale później, gdy wracał, zaczynały się z jego strony ponownie dyskusje przeradzające się w kłótnie, które zaraz eskalowały do kolejnej awantury. Czasami nie obeszło się bez rękoczynów. On zawsze chciał postawić na swoim, niezależnie od tego, czy miał rację, czy jej nie miał. Prawdopodobnie tłumaczył sobie to tym, że to jego dom i jego prawa. Przyznać trzeba, że nie raz wypowiadał takie słowa.

Patologiczna kłótnia, a raczej awantura, była codziennością i zawsze, w każdej takiej kłótni, padały słowa: „gdzie jest nasza Matka” — przynajmniej z mojej strony. Te słowa bardziej go denerwowały i uważam, że ten stan rzeczy zdradzał jego podejście do Matki, którą określał różnymi zhańbionymi słowami. My dokładaliśmy tym samym oliwy do ognia przeciw niemu.

Same słowa określane jako „zhańbione” to jedno, ale przedstawianie naszej Matki w czasie przeszłym, już pierwszymi słowami o niej zaraz po tragedii, to drugie. Nie mogę pominąć, że wiele kryminalnych dokumentów opowiada o podobnych zachowaniach morderców, którzy starają się w ten sposób ukryć prawdę lub oczyścić się z zarzutów.

Rozumiem, czym jest posłuszeństwo, ale w przypadku tego rodzaju patologii posłuszeństwo nie zdawało zupełnie egzaminu. Praktycznie niemożliwe było posłuszeństwo wobec ojczyma.

Tego już nie dało się naprawić — to już nie była normalna rodzina. Pogarszało się z każdym miesiącem, a później to było trwanie w piekle, niezależnie od tego, co byśmy nie zrobili.

Ja tym bardziej wierzę, i niemal jestem przekonany, że był w stanie zamordować naszą Matkę, pomimo jedynie pewnych pamiętnych zdarzeń…

Tego feralnego dnia, 17 czerwca, gdy przyjechał autem z lasu po raz pierwszy swoim wardburgiem, był blady… tak, jakby był wystraszony lub jakby po prostu zobaczył ducha czy jakąś piekielną wizję.

Może po prostu nasłuchał się od kogoś, kto mu pomagał, jakie konsekwencje mogą wyniknąć z jego działań.

Ja traktuję ten obraz jako jeden z dowodów, a przytoczyłem ich co najmniej kilka do tej pory.

Nie pamiętam dokładnie, w jakim czasie zabiegałem o to, aby wszystkich zgromadzić u psychologa (ojczyma, mnie, Piotra i Marlenę) przy jednym stole, w jednym pomieszczeniu, aby wtedy, przy psychologu, powiedzieć, co widziałem 17 czerwca 1996 roku, jaki był obraz zoofilii, wraz z opisem całej patologii mającej miejsce w domu. Jednak z tego, co pamiętam, nie osiągnęło to celu.

Marlena przypomina sobie sytuację, że podobno w dwójkę lub w trójkę poszliśmy do psychologa. Jednak rozmowa z psychologiem finalnie doprowadziła do konkluzji, której celem miało być nasze posłuszeństwo względem ojczyma. Przypominam sobie czas, kiedy jako rodzeństwo daliśmy spokój ojczymowi, starając się w ogóle go nie prowokować — jednak to nie zdało egzaminu z jego winy, przez co w dalszym ciągu wymagałem, aby ojczym zgodził się na wizytę u psychologa.

3. Trwająca Patologia w domu. Kontakt z Używkami. Zamach na Syna. Czas Szkoły zawodowej i praktyki

W tym rozdziale splata się kilka wątków w jednej linii czasowej, z odniesieniami do innych rozdziałów. Opisuje okres mojej obecności w Oleśnicy i pierwszych doświadczeń w nowym mieście.


Na początku nie potrafiłem się uwolnić od domu, w którym byłem zameldowany, choć życie w nim było wyjątkowo szkodliwe. Jak wspomniałem w rozdziale „Po powrocie ojczyma z trzymiesięcznego zatrzymania, niedługo po tragedii”, dochodziło do niszczenia naczyń podczas awantur i różnych bójek — do takiego stopnia, że w każdej chwili mogło dojść do kolejnej tragedii.

Odnosząc się choćby do jednej kłótni z siostrą Marleną, kiedy wziąłem nóż za ostrze i, wykorzystując chwilę jej złości, podałem jej mówiąc: „Czyń swoją powinność”, licząc na to, że użyje tego narzędzia, by mnie dźgnąć. Nie muszę chyba tłumaczyć, do jak groźnych sytuacji mogło dojść w takiej atmosferze.

Prawdopodobnie to łóżko i jedzenie trzymały mnie w domu, mimo że ojczym prawie zamykał lodówkę na kłódkę, oskarżając nas o pasożytnictwo.


Był odważny, mówiąc w twarz: „Jesteś zerem”, „Nic nie osiągniesz w życiu”, „Tylko pasożytujesz”. Takich słów, niemal ciągle słyszanych z jego ust, nie dało się słuchać.

Dlatego w pewnym etapie wychodziłem z domu, woląc spędzać więcej czasu na parkingu przydrożnym, niemal od rana do późnego wieczora w wolne dni, aby jak najmniej przebywać w patologicznym miejscu. Cóż, gdy byłem na parkingu, patrz rozdział „Parking Przydrożny”, też temu człowiekowi coś nie pasowało.

Bywało, że samemu starałem się zarobić na jedzenie, myjąc szyby samochodowe. Potrafiłem zarobić niemal 70 zł dziennie, nie licząc kosztu jedzenia, papierosów i napojów. W niedzielę wieczorem w kieszeni miałem blisko 100 zł. Znałem wszystkich pracowników i właścicieli baru przydrożnego „Apetito” na trasie E8 między Wrocławiem a Oleśnicą. Oczywiście nie miałem powodu, by przynosić zarobione pieniądze ojczymowi.

Tylko Marlena trzymała moje pieniądze na zasadzie, że jeśli ode mnie pożyczała, mogła mi je zwrócić w takiej samej kwocie, w jakiej pożyczyła. Jednak jeśli ja pożyczałem od Marleny pieniądze, zazwyczaj zwracałem jej podwójną kwotę.

Z Piotrem było inaczej — jeśli pożyczył ode mnie pieniądze, już ich nigdy nie widziałem lub wykorzystywał momenty, w których jego dług spłacany był w innej, niefinansowej formie.

Pomimo dostępu do możliwości zarobku, nie był on stały. Nie rozumiałem, dlaczego w jednym miesiącu nie miałem pozwolenia właściciela na mycie szyb samochodowych, które mogłoby dać stabilny przychód.

Czasem musiałem stołować się w zgliszczach, przygotowując sobie np. naleśniki w czasie zajęć praktycznych.

Najczęściej jednak kupowałem jedzenie ze swoich zarobków lub pieniędzy zdobytych na parkingu przydrożnym, często inwestując w kafejki internetowe.

W tym czasie w mieście popadłem też w niewłaściwe towarzystwo. Początkowo była to marihuana, a na pewnym etapie także amfetamina, chociaż był to krótki okres — około dwóch tygodni, co drugi lub trzeci dzień. Musi tu jasno wybrzmieć, że nie kręciło mnie wciąganie proszków przez banknot. Spróbowałem amfetaminy jedynie z ciekawości i pewnego rodzaju obowiązku, w istocie twierdzącego, że muszę z tego wyciągnąć kolegę. Po dwóch tygodniach uczciwie powiedziałem koledze, że się z tego wycofuję i że nie chcę w to bagno wchodzić, nawet zachęcając go do podobnej decyzji. Wydaje się, że czekałem na odpowiedni moment, by mu to powiedzieć.

Czy byłem uzależniony od marihuany, amfetaminy czy alkoholu? Zdecydowanie nie. O uzależnieniu mogę mówić tylko w kontekście nikotyny lub internetu.

Nawet hazard był mi obcy, choć kilka razy widziałem, jak koledzy grają na maszynach hazardowych.

Dlatego chcę jasno powiedzieć: nie jestem alkoholikiem. W młodości miałem styczność z alkoholem, zdarzało się wracać pijanym do domu lub mieć incydenty w szkole zawodowej, ale były to sytuacje sporadyczne.

Picie nigdy nie było stałym elementem mojego życia. Podobnie z narkotykami — nigdy nie byłem uzależniony. Stykałem się z takim środowiskiem, ale nie stałem się jego częścią.

Więcej na temat mojego uzależnienia opiszę w rozdziałach

„Uzależnienie od poszukiwania oparcia i miłości… czy desperacka chęć odizolowania się od miejsca zamieszkania”

Rozpoczął się czas, kiedy zacząłem chodzić na automaty do gier, jak Mortal Kombat czy Soul Calibur, do klubów, w których ludzie spędzali czas przy piwie i bilardzie, a także do kafejek internetowych, które później całkowicie mnie pochłonęły. Poznawałem wówczas Oleśnicę, w której mieściła się szkoła zawodowa, oraz nowych ludzi, nie zdając sobie sprawy z zagrożeń płynących z różnych środowisk.

W szkole dwukrotnie trafiłem na dywanik u dyrektora za stan nietrzeźwości — do takiego stopnia, że się zataczałem, w sumie przez zadawanie się z nieodpowiednim towarzystwem.

Jednak takich sytuacji z alkoholem można policzyć maksymalnie na palcach dwóch rąk, biorąc pod uwagę całe moje życie.

Jedna z takich sytuacji miała miejsce w domu w Bykowie, gdzie przyszedłem pijany. Ojczym, próbując wykorzystać sytuację, zadzwonił po policję, by mnie przebadali alkomatem i prawdopodobnie chciał mnie stamtąd zabrać. W trakcie zgłaszania sytuacji złapałem za ocet i wypiłem około połowy butelki. Nie wiem skąd się dowiedziałem o tej sztuczce, jednak gdzieś wcześniej o tym usłyszałem. Gdy przyjechali funkcjonariusze, na życzenie ojczyma zbadali mnie alkomatem i nic nie wykryli — byłem już trzeźwy.

To była prawdopodobnie pierwsza sytuacja, w której ojczym próbował zdobyć dowód do ewentualnego wyeksmitowania mnie z domu.


Kolejny „zamach” miał miejsce po skazaniu mnie przez sąd za posiadanie nieznacznej ilości marihuany.

Okoliczności zatrzymania wyglądały w następujący sposób:


Szedłem z kolegą, poznanym całkiem krótko przed chwilą mojego zatrzymania. Wcześniej jednak coś wspomniał, że ma zawiasy i jak go z tym złapią, to odwieszą jemu wyrok i zostanie zamknięty w zakładzie karnym. Chwilę po tym, jak weszliśmy do klatki schodowej, wszedł mężczyzna podający się za detektywa, który zapytał, czyje to jest. Mogę powiedzieć, że przyjąłem to na siebie. Zadziwiające było, jak szybko i pewnie wszedł do klatki — niemal tak, jakby od początku wiedział, na kogo czeka. W tamtej chwili nawet nie paliliśmy marihuany.

Zostałem wówczas zatrzymany i zabrany na posterunek policji. Na pytanie, skąd to mam, odpowiedziałem: „od jakiegoś księdza”. Nikt nie wymuszał na mnie odpowiedzi siłą. Wydaje mi się jednak, że mogłem wtedy powiedzieć cokolwiek i zostałoby to zapisane — prawdopodobnie zignorowano moje zarzuty wobec ojczyma.


Wracając do szkoły — gdybym w tamtym czasie potrafił powiedzieć dyrektorowi szkoły zawodowej im. Marii Curie-Skłodowskiej, jak naprawdę wygląda moje życie i kim jest ojczym, może mógłby zrobić coś, co sprawiłoby, że patologia w domu po prostu by zniknęła. Nie byłem jednak w psychicznym stanie, aby o tym mówić — jako introwertyk, przytłoczony dodatkowo nowym miastem, w którym wszystko mnie rozpraszało.

Myślę, że gdyby w tamtym czasie ktoś chciał mi naprawdę pomóc i wysłuchać wszystkiego na temat wydarzeń z 17 czerwca oraz zoofilii, a w jakiś sposób zaingerować przeciwko ojczymowi, taka osoba stałaby się dla mnie ogromnym autorytetem na całe życie.

Jedyne osoby, którym udało mi się choć trochę opowiedzieć o moim życiu, to katecheta Sławomir Kawecki. Pamiętam, że wtedy dał mi medalik — chyba świętego Krzysztofa.

W szkole zdarzały się drobne incydenty — najczęściej z powodu mojego głupkowatego zachowania i nieświadomego, powiedzmy wprost, prowokowania kolegów. Z jednym z nich mogło dojść do bójki na terenie szkoły, bo co jakiś czas — zupełnie niepozornie — deptał mi buty. Później miałem problemy z wrastającymi paznokciami w dużych palcach. Kilkakrotnie zostałem też ukarany za przeklinanie na lekcjach.


Z takich dziwnych sytuacji szkolnych przypominam sobie, że przypadkowo wymsknęło mi się zaklęcie na lekcji.


Wychowawca, słysząc moje słowo, jasno i konsekwentnie postanowił, że w ramach kary mam ręcznie napisać w zeszycie sto razy zdanie: „Nie będę przeklinał na lekcji wychowania fizycznego”.

Lekceważąco, aczkolwiek bardzo śmiało i niemal na luzie, rzuciłem coś w stylu: „Postawię piwo i ułagodzę karę”. Okazało się jednak, że było zupełnie odwrotnie — w efekcie miałem do napisania treść kilku setek zdań. Tak więc i w szkole bywało wesoło.

Budynek szkoły zawodowej imienia Marii Curie-Skłodowskiej mieścił się przy głównej ulicy — Wojska Polskiego.

Często mówiono nam, że jesteśmy najgorszą klasą w tej szkole… Prawdopodobnie nauczyciele używali takich słów, by wzbudzić w nas poczucie winy i wywołać zmianę naszego postępowania.

Ta praktyka wydawała się być już powszechnie stosowana — niektórzy uczniowie twierdzili, że słyszeli podobne słowa w innych klasach czy szkołach.

Nie byłem w szkole nawet czwórkowym uczniem, natomiast zajęcia fizyczne nagminnie opuszczałem.

Zacząłem też palić papierosy które stały się dla mnie codziennością już w wieku siedemnastu lat.

Jedyny przedmiot, jaki szczerze pamiętam z tej szkoły, to lekcje religii. Pojedyncze sytuacje z kilkoma osobami, jak dyrektor czy wychowawca jeżdżący na motorze, również zapadły mi w pamięć.

Przez większość życia tłumaczyłem sobie, że lekcje religii były w mojej ocenie bardziej „chłonne” niż jakikolwiek inny przedmiot, przede wszystkim dzięki powołaniu katechety Kaweckiego, który naprawdę angażował się w życie młodych ludzi, choćby w formie zorganizowanej siłowni, na którą oczywiście nie uczęszczałem.

Podsumowując szkołę zawodową w Oleśnicy, jedyną osobą, która naprawdę zapadła mi w pamięć –był katechetą — to on starał się mnie wysłuchać.

Pamiętam też zakład stolarsko-tapicerski, w którym odbywaliśmy zajęcia praktyczne w czasie szkoły zawodowej. Natomiast każde wakacje i wszystkie dłuższe wolne chwile w ciągu tych trzech lat — od 1998 do 2001 — spędzałem na parkingach przydrożnych lub w kawiarenkach internetowych.

W przypadku zakładu stolarsko–tapicerskiego, mieszczącego się naprzeciw szpitala w Oleśnicy, pamiętam znacznie więcej niż z samego pobytu w szkole zawodowej. Wspominam kolegów, którzy razem ze mną odbywali tam praktyki, ich żarty i wygłupy.

Pamiętam Pawła — pracownika zakładu, znanego pod ksywą „Łoś” (prawdopodobnie dlatego, że lubił „przywalić z bani”). Była też zabawna sytuacja, kiedy udawał, że „coś mu się przestawiło” po rzekomym braniu sterydów i nastraszył jednego z kolegów na ulicy. Wracaliśmy wtedy zadowoleni z pracy do klubu, mając w kieszeni wypłaty na moją osiemnastkę. Paweł faktycznie był barczysty i silny, choć niezbyt wysoki — miał krzepę w rękach.


Zapamiętałem też panią krawcową (choć imienia już nie pamiętam) oraz obu szefów — jednego z nich, stanowczego, który nie miał jednego oka. Wspominam pracownika zakładu, który robił wersalki i narożniki, często palącego Caro, oraz pracownika stolarni, który — gdy chciał się napić — musiał trzymać kieliszek oburącz. Dla jasności, pił po pracy, ale jeszcze na terenie zakładu.

Było też dwóch młodych, którzy podobno chcieli zobaczyć, jak pali się pianka — w piankowni, czyli pomieszczeniu, w którym klei się piankę.

4. Trzy próby podejścia do Liceum ogólnokształcącego w różnych okresach czasowych. Eksmisja. Brak Warunków. Kobieta z pomocną Dłonią

Pierwszą szkołą w której próbowałem swoich sił zaraz po szkole zawodowej to była szkoła dla dorosłych we Wrocławiu, było to Liceum Ogólnokształcące nr 1, na ulicy Księcia Józefa Poniatowskiego.

Wówczas jeszcze zamieszkiwałem pod adresem stałego zameldowania.

Atmosfera była tak napięta, że każdy trzask podłogi dobiegający spoza drzwi pod jego ciężarem odbierałem jak formę psychicznego maltretowania. Byłem niemal pewien, że bez pukania wejdzie do mojego pokoju i rozpocznie kłótnię — niemal codzienny rytuał, jeśli tylko spędzało się tam trochę czasu.

Nawet sobą gardziłem — samym faktem swojego istnienia. Zadawałem sobie pytania: dlaczego żyję, po co zostałem stworzony, dlaczego zrodziłem się z łona Matki. Czy tylko po to, by trafić do takiej rodziny?

Wszystko, co działo się w tym domu, działało na mnie przytłaczająco i depresyjnie. Nic więc dziwnego, że już wtedy sięgałem po tabletki uspokajające i nasenne niemal garściami, choć lekarz w Borowej raczej nie chciał przepisać mi silniejszych leków. Szukałem więc wszelkich innych sposobów, by odizolować się od człowieka, który psychicznie mnie wyniszczał.

Chęć wydostania się z tego piekła była na tyle silna że starałem się jak najwięcej czasu jednak spędzać na wolnym powietrzu myśląc o miejscach w których poczuł bym spokój, nieokreśloną wolność od tego ciągłego ciężaru..

Nie byłem w stanie czasami myśleć i robiłem rzeczy instynktownie byle by zbliżyć się do jakiegokolwiek rodzaju izolacji od tego człowieka.


Chodziłem do kafejki internetowej, bo tylko tam potrafiłem odnaleźć spokój. Były jednak i inne miejsca, w których czułem się swobodnie — choćby las przy przydrożnym parkingu, gdzie spędzałem czas, gdy próbowałem zarobić trochę pieniędzy.

Myślę, że w tym miejscu mógłbym wspomnieć również o tym, jak brat namówił mnie, abym poszedł na dyskotekę, jednak dla zachowania porządku w opowieści rozdział ten wstawię w innym miejscu. Tutaj jedynie przypomnę motyw „Nieśmiałości”.

To był również czas, gdy od Bogdana S. usłyszałem dwie zastanawiające informacje, o których pisałem już w rozdziale „Pamiętam jak dziś ten dzień”. Pamiętam, że wtedy powiedziałem mu, iż chcę ukończyć szkołę prawniczą i doprowadzić do wymierzenia sprawiedliwości. Do tej rozmowy doszło jeszcze przed eksmisją.

Nie ukończyłem tej szkoły z powodu braku warunków do nauki.

Pierwszą legalną pracą na umowę o pracę było dla mnie stanowisko pracownika fizycznego. Po jej zakończeniu przez pewien czas pozostawałem bez zatrudnienia, a wolny czas spędzałem głównie na parkingu przydrożnym. W końcu podjąłem pracę we wrocławskim Volvo, jednak po około roku, w ramach zwolnień grupowych, również i mnie objęła redukcja etatów.

Przypominam sobie również, że z własnej inicjatywy zacząłem chodzić na dyskoteki, choć wcześniej brat kilkukrotnie próbował mnie do tego namówić. Najczęściej odwiedzanym klubem był dla mnie WZ we Wrocławiu.

Z tamtego okresu zapamiętałem głównie jedną, dość pamiętną sytuację — ktoś rzucił we mnie szklanką, która uderzyła mnie w tył głowy i rozbiła się w drobny mak na stojących przede mną ludzi.

W blasku reflektorów, przy dźwiękach głośnej muzyki, przede mną uniosła się błyszcząca chmura maleńkich odłamków. Na moment czas jakby zwolnił — tańczyłem na podeście, czując jednocześnie ból i zaskoczenie wywołane tym, co zobaczyłem. Mimo wszystko nie przerwałem tańca, jakby mój umysł postanowił zignorować uderzenie i skupić się wyłącznie na rytmie.

Przyznaję, że kilka razy pojawiłem się na dyskotece z nadzieją, że może uda mi się kogoś poznać.


Jednak za każdym razem kończyło się to niepowodzeniem — być może z powodu mojej nieśmiałości, a może dlatego, że trudno mi było przełamać barierę pierwszego kroku i odezwać się do obcej osoby.


Niedługo później rozegrała się scena opisywana przeze mnie w rozdziale „Eksmisja”.

Z początkiem 2007 roku dostałem wyrok eksmisji: „Na rozprawie z dnia 09.01.2007 stawił się powód Stanisław Kmiecik. Pozwany nie stawił się na rozprawie, pomimo należytego zawiadomienia go o terminie rozprawy, nie złożył żadnych wyjaśnień ani nie żądał przeprowadzenia rozprawy w jego nieobecności”.

Do chwili otrzymania tego wyroku o niczym nie wiedziałem. Korespondencja do mnie była skrupulatnie chowana.

W tym czasie, kiedy była chowana przez ojczyma korespondencja do mnie, dochodziło również do gróźb — zarówno z mojej strony, jak i z jego strony.

Dopiero po tym, jak dowiedziałem się o eksmisji, zdecydowałem się oficjalnie na życie bezdomne — choć w rzeczywistości nie był to mój wybór, lecz decyzja sądu.

Nikt nie zadał sobie trudu, by zapytać w sądzie, dlaczego nie skierowano tej sprawy do rozmowy z psychologiem. Być może wtedy na jaw wyszły by fakty, które mogłyby stać się podstawą do ponownego rozpatrzenia sprawy Matki, tym razem w kontekście działań ojczyma.

Jednak mój stan psychiczny, wywołany tymi wydarzeniami, nie pozwalał mi nawet o tym myśleć.

Na pewnym etapie życia doszedłem do wniosku, że skoro nie potrafię zapewnić sobie stabilnej i lepiej płatnej pracy, a dotychczasowe doświadczenia ograniczały się do kilku przeniesień z jednego miejsca zatrudnienia do drugiego, powinienem ponownie podjąć naukę, aby zdobyć zawód dający lepsze perspektywy. W efekcie zapisałem się do szkoły średniej we Wrocławiu, tym razem niedaleko ulicy Jedności Narodowej. Niestety, i tam nie radziłem sobie z nauką.

W tamtym okresie mieszkałem w baraku, a naukę utrudniał mi nie tylko brak spokoju i miejsca do nauki, ale też brak czasu, wymuszony koniecznością podejmowania się pracy zarobkowej. O czym również przypominam w rozdziale „Noclegownia czymś dla mnie nie do przyjęcia”, „Moja sytuacja”

W tamtym czasie w moim życiu pojawiły się również sprawy komornicze, które wymusiły na mnie trudne, wręcz dramatyczne wybory. Stanąłem przed trzema możliwymi scenariuszami:

A) Mieć pracę i opłacać wynajem, co dawało mi dach nad głową, ale jednocześnie pozbawiało środków na jedzenie.

B) Mieć pracę i żyć na ławkach, klatkach schodowych, pod gołym niebem lub w baraku — za to mogąc kupić sobie coś do jedzenia.

C) Pracować „na czarno” i zatrzymywać całą wypłatę w kieszeni, co pozwalało mi na bieżąco radzić sobie z wydatkami, kupić jedzenie, a czasem nawet coś odłożyć. Było to jednak rozwiązanie krótkowzroczne: bez umowy, bez ubezpieczenia, bez żadnych gwarancji. W każdej chwili mogłem zostać wyrzucony z pracy, nie dostając nawet złotówki, a poczucie bezpieczeństwa było równie kruche jak dach nad głową, pod którym akurat nocowałem.

Pamiętam okres pracy w odlewni płynów do prania, kiedy z braku miejsca do spania zapytałem jednego z pracowników, mającego już długi staż w tym zakładzie, czy istnieje możliwość przenocowania gdzieś na jego terenie — w jakimś ciemnym, rzadko uczęszczanym kącie, gdzie nikt by mnie nie zauważył.

Po około pięciu latach od pierwszej próby ponownie podjąłem naukę, tym razem w Cosinus XVI we Wrocławiu przy ul. Wita Stwosza. Był to okres, kiedy pracowałem w oleśnickim GKN, choć moja przygoda w tej firmie była krótka. Spotkałem tam jednego z mężczyzn, którzy jeszcze dużo wcześniej namawiał mnie do podjęcia pracy — pamiętam, jak wtedy czekałem ponad pół godziny na wydanie dowodu osobistego, a mimo to pracy ostatecznie nie dostałem.

W tym miejscu również mogę wspomnieć o wydarzeniach opisanych przeze mnie w rozdziale „Może powinienem Docenić chodź takie wsparcie”.

Po pracy w GKN pracowałem także w fabryce mebli. Około 20 miesięcy po wyroku eksmisyjnym dotarła do mnie wiadomość, że zostałem wymeldowany z miejsca stałego pobytu. W chwili, gdy się o tym dowiedziałem, nie przebywałem już ani w Bykowie, ani w Oleśnicy, ani nawet we Wrocławiu — zniknąłem na dobre.

Ta informacja nie była dla mnie zaskoczeniem; niemal tydzień później podjąłem decyzję o formalnej zmianie nazwiska na panieńskie mojej Matki, kierując się nie tylko chęcią odzyskania choćby drobnego elementu własnej tożsamości i poczucia kontroli nad swoim życiem, ale także niechęcią do noszenia nazwiska po ojczymie.

4.1. Załamanie Nerwowe

Nie wspomniałem tego wcześniej, więc w tym rozdziale chcę to opisać. Jeszcze przed zniknięciem z Oleśnicy, zamykając zupełnie tamten rozdział życia i odcinając się od wszelkich znajomości, mierzyłem się z całkowitą utratą zapału do życia. Każdy dzień wydawał się ciężarem nie do uniesienia. Czułem, że w moich myślach zwyciężył ktoś, kto wyrządził mi krzywdę — i choć nie oznaczało to, że pójdę do niego błagać o przebaczenie, poczułem autentyczne poddanie. W tym stanie moim jedynym wyjściem wydawała się śmierć.

Byłem wycieńczony głodem, chodziłem nocami w tę i z powrotem ulicami, wyobrażając sobie, że padnę z wycieńczenia albo rzucę się pod samochód. Każdy krok był próbą znalezienia spokoju w chaosie własnych myśli. Myśl o śmierci jawiła mi się jako najprostsza i najbardziej naturalna droga do wolności — od wszystkich problemów, które zgotował mi ojczym. W tamtym czasie wyobrażałem siebie jako lekką, niemal astralną istotę — i ta wizja była czymś pożądanym w porównaniu do ciężaru pozostałych myśli. Powtarzałem sobie w myślach: „Nic cię tu nie trzyma” i szukałem racji, które mogłyby usprawiedliwić odejście, jakby przygotowywał mnie ktoś z zewnątrz do tej decyzji.

Wszystko w świecie wydawało się wtedy niczym. Nawet obraz miłości kobiety był odległy i nieosiągalny, bo w świadomości społecznej biedny mężczyzna nie miał miejsca. Marzyłem o przejściu na drugą stronę, przekonany, że tam nie doznam już cierpienia, że tam, w tej innej przestrzeni, znajdę spokój, którego brakowało mi w życiu codziennym.

Wolałem śmierć niż prosić mordercę mojej matki o przebaczenie za mój bunt wobec niego. Nie mogłem zaakceptować jego czynu jako genialnego, tak jak twierdził mój brat, nazywając go „morderstwem doskonałym”. Odebrać życie i uniknąć konsekwencji — to nie było dla mnie pojęciem geniuszu. Wręcz przeciwnie, wydawało mi się czymś ohydnym i absolutnie nie do zaakceptowania.

Brat Piotr, który zwykle widział mnie jako czarną owcę w rodzinie, w momencie, gdy nazwał ojczyma geniuszem, zmienił moje postrzeganie jego samego. Byłem wstrząśnięty tym, jak łatwo można zdystansować się od tragedii i uznać ją za coś wyjątkowego. Ta „czarna owca” nie potrafiła uznać czynu ojczyma za coś doskonałego. Piotrze, jeśli to czytasz — naprawdę tak łatwo zmieniłeś stronę?

Podkreślam tylko, że fakt, iż Piotr był w stanie wypowiedzieć takie słowa, mógł oznaczać, że jego własna równowaga psychiczna została w pewnym stopniu zachwiana

Po dziś dzień nie mogę zaakceptować aktów pozbawienia życia dwóch osób ani zniszczenia życia, które w konsekwencji doprowadziły mnie do bezdomności. To doświadczenie wryło się w moją psychikę głębiej, niż mogłem sobie wtedy wyobrazić.

5. Brak pomocy ze strony Bliskich czy Rodziny. Czas pobytu w Oleśnicy i Baraku (Dodatkowe informacje)

Nikt inny, ani brat, ani siostra, nie byli w stanie mi pomóc z oczywistych powodów… Sami mierzyli się z trudnościami, jakie zostały nam wszystkim przed nogami postawione.

Możliwe, że ojczym chciał usamodzielnienia tak zwanych „pasożytów”, ale nie był w stanie być przyjacielem ani jakimkolwiek oparciem dla nas. Nawet jeśli jakkolwiek zaingerował — przynajmniej w moim przypadku — następstwa późniejszych wydarzeń tylko się komplikowały.

Gdyby teraz śmiał powiedzieć cokolwiek, co miałoby w jakikolwiek sposób uzmysłowić, że zrobił coś dla mnie, to wszystko sprowadzę do przypomnienia mu jego własnych słów: „Jesteś zerem”, „Nic nie osiągniesz w życiu” oraz piętna, jakim mnie obdarowywał.

Wujkowie i ciotki od strony ojczyma traktowali mnie jak powietrze, niezupełnie nawet chcąc, prawdopodobnie, dowiedzieć się, jakie mam zdanie na jego temat. A jeśli już miała ujrzeć światło dzienne taka rozmowa, postrzegany byłem jako oblicze nie wiarygodności.

Celem ciotki Janiny, przy takich rozmowach, stawało się względne naciskanie, między innymi do zmiany mojego postępowania, w akcie jej nie wiarygodności.

Wuj Józef, pomimo że zamieszkiwał sto metrów dalej, praktycznie w ogóle ze mną nie rozmawiał. Ciotka Wanda i Jadzia trzymały się — w miarę możliwości — od ojczyma z daleka, nie chcąc nawet z nim dyskutować.

Ksiądz Paweł, słysząc ode mnie tę wieść, odparł coś w stylu: „Nieee, to niemożliwe”, usprawiedliwiając ojczyma i próbując mi pokazać, jak zachowuje się wśród ludzi.

Dokładnie nie pamiętam, jak podszedł do tych wiadomości Krzysztof — kuzyn z okolic rodzinnych Matki — o ile w ogóle pamięć mnie nie myli. Po kilku rozmowach bardziej przypominał mi egoistycznego, podobnie myślącego o mnie brata, przez co kontakt się urwał.

Siostra Marlena nie wiedziała nawet o eksmisji, ponieważ była w tym czasie u ciotki Janiny. Swoją drogą, w pierwszej chwili, gdy się o tym dowiedziała, poniekąd usprawiedliwiała decyzje ojczyma. Nie wiem, jakie generalnie ma zdanie na ten temat.

Ojciec chrzestny mojego brata, Bogdan Skomra, jedynie co powiedział, to dwie przypuszczalnie nakierowujące podpowiedzi — wspominam o nich w rozdziale „Pamiętam jak dziś ten dzień”.

Jedynymi względnymi osobami, które — podkreślam — były najbardziej zainteresowane sytuacją domową, byli: pani Halinka, pracująca w barze „Apetito”, oraz jej syn Jarosław, katecheta Sławomir Kawecki, i w gruncie rzeczy mogę już zamknąć listę zainteresowanych.

Oczywiście próbowałem też rozmawiać z różnymi, innymi, obcymi dla mnie ludźmi o sytuacji, jaką wówczas miałem, jednak nikt z tych osób — w mojej ocenie — nie zainterweniował.

Po latach jednak bardzo zainteresowaną osobą jest córka mojej siostry Marleny — Patrycja, o której myślę, że też coś napiszę w rozdziale „Nieodparta chęć poznania babci”.

5.1. Parking Przydrożny

Na pewnym etapie utraciłem możliwość dorabiania na przydrożnym parkingu z niewiadomych mi przyczyn… Wydaje się, z ingerencji ojczyma. Jednak po wielokrotnych próbach, usiłując zdobyć pozwolenie jednego z właścicieli baru, udało mi się porozmawiać szczerze — na tamtą chwilę najbardziej, jak tylko mogłem — i powiedzieć o sytuacji, w jakiej się znajduję, oraz trochę o ojczymie. Stąd zainteresowanie osób z parkingu na liście, którą przedstawiłem w rozdziale „Brak pomocy ze strony bliskich czy rodziny”. Współwłaścicielka, pani Grażynka, też dowiedziała się o mojej sytuacji.

Mam powody sądzić, że ojczym w miarę skutecznie usiłował pozbawić mnie możliwości zbliżenia się do jakichkolwiek osób, którym mógłbym powiedzieć o nim — z powodu, iż jednak byłem zdolny, choć ślamazarnie, o tym mówić — i nic nie było w stanie przekonać mnie do zmiany strony i zaakceptowania jego oblicza. Prawdopodobnie robił to za moimi plecami, usprawiedliwiając się tym, że „powinien się wziąć za legalną pracę”.

Przypominam sobie, że po tym, jak odzyskałem względne pozwolenie dorabiania na parkingu, nie często zwykł mawiać, ale raz lub dwukrotnie wypowiedział się niepochlebnie o pani Halince.


Fakt, że nie miałem nawet żadnego autorytetu, za którym mógłbym podążać, powodował jednak kolejne problemy, które — wydaje się — celowo stawiano mi pod nogi, jak na przykład: ten funkcjonariusz po cywilnemu wchodzący do klatki schodowej zaraz po tym, gdy do niej weszliśmy, i następstwa, które temu towarzyszyły, jak eksmisja, lub usiłowanie przedstawienia mnie jako buntowniczego alkoholika, zgłaszając zawiadomienia na komisariat policji, skutkiem czego pojawiła się sytuacja z wypitym przeze mnie octem.

Prawdopodobnie łatwiej mu przychodziło przedstawianie mojej osoby innym ludziom tak, jakbym nie był wiarygodnym źródłem informacji — tym szczególniej, że prawdopodobnie został uniewinniony z powodu braku dowodów, co często podkreślał.

Przypominam sobie, że po jakimś czasie, będąc na tym parkingu, rozmawiałem o szkole zaocznej, ale nie pamiętam, które wówczas było to podejście. Wydaje się, że pierwsze — i ten czas miał miejsce jeszcze przed eksmisją i przed podjęciem pracy we wrocławskim Volvo — ale i o drugim również mówiłem.

5.2. Eksmisja

Po wyroku eksmisyjnym, który w mojej ocenie nawet nie powinien był zostać zatwierdzony przez sąd, a przynajmniej nie bez uprzedniego sprowadzenia tej sprawy do interwencji psychologicznej i uprzedniego wysłuchania przez psychologa stron, stwierdzającej podstawę do faktu umożliwiającego podjęcie przez sąd decyzji eksmisji…

Nawet nie mogłem liczyć na jakąkolwiek formę lokalu zastępczego, tu gdzież w treści wyroku: „bez prawa do lokalu socjalnego”.

Moja reakcja względem wyroku zatwierdzonego przez sąd po dziś dzień w istocie jest oburzeniem.

Gdyby człowiek wówczas eksmitowany miał choć jakieś prawo do lokalu zastępczego, aby wyrwać się od patologicznego środowiska wywoływanego przez ojczyma, i dodatkowo indywidualną pomoc prawną, która pozwoliłaby powiedzieć o Matce… wyrok taki klasyfikowany byłby przeze mnie jako pozytywna forma nacechowana izolacyjną sprawiedliwością.

Podsumowując — w mojej ocenie sąd przyłożył rękę do czynu pozbycia się niewygodnego świadka, mogącego mieć choć nieznaczny wpływ na wyciągnięcie na światło dzienne prawdy, którą, gdyby się faktycznie zainteresowano, być może sprawiedliwości stałoby się zadość.


Jednak ojczym niemal chwalił się tym, że nie udowodniono mu czynu i jest to „słowo przeciwko słowu”…

Natomiast sąd dopuścił się, być może nie do końca świadomie, współudziału w zatajeniu prawdy, biorąc pod uwagę okoliczności, iż nie udowodniono mu czynu popełnienia morderstwa Matki.

Jako młodzieniec o strukturach prawnych nic nie wiedziałem — tyle, o ile dowiedziałem się od kolegów. Gdybym wówczas miał indywidualną pomoc prawną, wszystko mogłoby wyglądać zupełnie inaczej.

5.3. Noclegownia czymś dla mnie nie do przyjęcia

Pamiętam pewien zimowy poranek gdy tam przebywałem dość często aby w szczególności schronić się przed mroźnym wiatrem… Sam mróz był mniej dokuczliwy biorąc pod uwagę że chodziłem ubrany w kilka par ciuchów, a także miałem w Baraku Kołdrę otrzymaną z Gops w Długołęce w ramach jakiejś pomocy.

Oczywiście usiłując prosić o jakieś mieszkanie socjalne w Gopsie, pokazano mi palec wskazujący w kierunku domu dla Bezdomnych w Miejscowości Szczodre.

Może to absurdalne ale gdy postawiłem nogę w tym domu dla bezdomnych do którego mnie skierowano i poprosiłem o rozmowę z Kierownikiem Placówki… Zapytałem jedynie o dostęp do Komputera i Internetu.

Szczerze mówiąc gdyby w Domu dla bezdomnych była jakaś całodobowa Kafejka internetowa to bym się grubo zastanawiał nad tym czy jednak spędzić trochę czasu w takim miejscu. Może byłbym zdolny wytrzymać w takich warunkach mając możliwość ciągłego zespolenia się z internetem zamykając się w sobie na otoczenie. Jednak nic takiego nie miało miejsca. Kierownik owej noclegowni powiedział że tylko on ma komputer i tylko on z niego korzysta. Skutkowało to tym że moja noga nie pojawiła się w takim miejscu jak noclegownia dla bezdomnych.

Przepisy nawet jeśli brać pod uwagę współczesne, mówią o tym że w domach dla bezdomnych jest Zabroniony alkohol jak i narkotyki, siłą rzeczy mając na uwadze że byłem jednorazowo karany za posiadanie nieznacznej ilości Marihuany, wystarczyło by tylko udać się na przebadanie obecności narkotyków we krwi i noclegownia stałaby dla mnie otwartymi rękoma o ile byłoby również w takiej noclegowni miejsce.. ale Prawdę Mówiąc przeważył brak dostępu do komputera i internetu.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 87.44