Na granicy cienia
zaraz spadnie deszcz. wiatr, wytrącony z równowagi,
pędzi na złamanie karku, potykając się o chmury,
szybujące jak ceny w warzywniaku obok.
coś się wydarza, zakaża, zaczyna mieć wymiar. rośnie
w nas poczucie pustki — zamknięci na cztery spusty,
przelewamy w próżne, czarna rozpacz i stawanie
na krawędzi. proszę, nie mów, że spasujesz.
jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie,
zobaczysz, wkrótce parki zapełnią się gwarem,
a uśmiech uniesie wysoko kąciki ust.
*
zaraz spadnie deszcz. łapiemy nadzieję, jak oddech.
patrzę w okno, za którym jedynie noc, moja tęsknota
i pojedynczy ludzie, zawieruszeni w ciszy.
2020-04-17
***
początek wiosny
na rozmokłym poboczu
ślady kolein
***(wiosna za rogiem)
wiosna za rogiem lecz wciąż nie mogę
ruszyć spraw z miejsca
choćby o krok
aż wstyd się przyznać kwitnie forsycja
dzień coraz dłuższy
a u mnie — mrok
macabre danse stracone szanse
złudy ułudy
przejęły ster
przytulasz mówiąc — to tylko chwile
miną jak każdy
koszmarny sen
więc chwytaj życie na poczet zwycięstw
wszelkie przeszkody
bez strachu bierz
choć wszystko wokół starte na popiół
będziesz szczęśliwa
gdy tego chcesz
Wielobarwność
zaraz zaświeci słońce i będzie przepięknie
pomarańczowym blaskiem nieboskłon rozświetli
dziś spełnią się marzenia wiem czuję to sercem
chodź utopimy smutki w szkarłatnej czerwieni
pomarańczowym blaskiem nieboskłon rozświetli
jasnożółtym promieniem otuli jak szalem
chodź utopimy smutki w szkarłatnej czerwieni
pod pruskim błękitem zjemy śniadanie na trawie
jasnożółtym promieniem otuli jak szalem
szafranową poświatą na jutrznię zadzwoni
pod pruskim błękitem zjemy śniadanie na trawie
cała twarz w pąsach wybacz nie pytaj mnie o nic
szafranową poświatą na jutrznię zadzwoni
budząc do życia jasną delikatną zieleń
cała twarz w pąsach wybacz nie pytaj mnie o nic
kochany takie wschody smakują najlepiej
budząc do życia jasną delikatną zieleń
dziś spełnią się marzenia wiem czuję to sercem
białe obłoczki płyną leniwie po niebie
zaraz zaświeci słońce i będzie przepięknie
Ułuda
między męczącą szorstkością języka a przełykiem,
może wydarzyć się wszystko. nie wybrzydza, ale
zakazany owoc smakuje bardziej, niż wykwintne
dania, za którymi stoi szara rzeczywistość.
ciało oderwane od rozumu przeszywa lekki dreszczyk:
najpierw nasyca tobą oczy, później posyła powłóczyste
spojrzenia i promienistym uśmiechem podgrzewa
atmosferę — roztapia cię jak masło.
masz w sobie coś takiego, co przyciąga wszystkie kobiety
— lgną do ciebie jak ćmy do światła. płonąc żywym
ogniem, spalają się na popiół, przygotowane na każdy
możliwy scenariusz splątanych wątków, zbędnych
treści. aż nadto czytelne, ale to nie ma znaczenia, dla ciebie
liczy się prawdziwy dom — w słowie, myśli, w sercu.
Cicho, Euterpe śpi
Uczucie krąży w duszy, rozpala się, żarzy,
Jak krew po swych głębokich, niewidomych cieśniach;
Ile krwi tylko ludzie widzą w mojej twarzy,
Tyle tylko z mych uczuć dostrzegą w mych pieśniach (…)
— Adam Mickiewicz, Dziady cz. III
Zupełnie tak samo reaguję, kiedy wchodzisz w butach
do wiersza, jak na widok piorunów poprzedzonych
wstęgami błyskawic, rozświetlającymi się w miarę
pisania płaczliwych metafor, które zalewają przestrzeń
między wersami. Czasem zatrzymują się na chwilę,
by zobaczyć tęczę i słońce, wychodzące po burzy.
Już nie muszę wierzyć na słowo — wszystko spisane, żyje,
wyrasta jak dom z czerwonych cegieł, za drzwiami którego
spokój i strofy przekładane powidłami ze śliwek, zapachem
chleba naszego powszedniego, wypraszanego przez babcię
w czasie, kiedy pewna była tylko niepewność.
Po co rozsiewam słowa w wersach? Nie wiem — powiadam —
i umieram w milionach słów za miliony, i wzdycham,
i tęsknię, skreślam, to dopisuję słowa; nie jest łatwo zapisać
białą kartę. Mogłabym się wreszcie upić wierszami i udawać,
że znam na pamięć wszystkie tercje, tercyny, oktawy, ale
wysiadam przed kropką, żeby nie zgubić ciepła twoich oczu,
płonących jak Syjony.
Przymykam powieki: mieszają się światy i czasy. Podążam
za nutką przypominającą zapach lip rosnących na obrzeżach,
zamaczam nogi w przepływającej obok rzeczce, by chwilę
później odpoczywać w ogrodzie w cieniu drzew i spadać
dreszczem rozkoszy w twoje ramiona.
Bierz pióro i pisz! — szepczesz z czułością. — Więc piszę.
Przestrzeń między wersami znowu jest brzemienna.
Dotyk
w wierszach jak w życiu jest czułym miernikiem
i wiele można wyrazić dotykiem
w dotyku drzemią doznania nieziemskie
spisane piórami poetów
między wersami czułość muska serce
złym mocom stresowi na przekór
więc dotykaj tak jakbyś chciał mnie całą
mieć w dłoniach i wzlecieć wysoko
niechaj się dreszczy idzie na całość
głaszcz strofy wygładzaj pieszczotą
Czym jest miłość
Słońcem które posiadło winnicę –- promieniem
jak kolcem wbiło się w głąb grona wtłaczając
kolory przywracające czerwień ustom.
Karuzelą która kocha zawrotną prędkość –- chmurą
pękatą od deszczu — żywą wodą odnawiającą się
bez przerwy — wnikającą w każdy zakamarek.
Miękkością poduszki pod głową — miękkością
aksamitnego dotyku pieśni którymi śpiewają
krajobrazy. Całym spektrum emocji — oswojone
przez naturę pozwalają doświadczać unikalnej
istoty tworzenia — pali żarzy gaśnie — jak
słońce.
Poezja
najbardziej smakuje w świeżutkiej szarlotce,
wkładanej palcami do ust wprost z foremki,
gdy rozkosz wręcz błaga, by spisać ją w strofce,
by mogła przez chwilę smak poczuć do głębi.
subtelna poezja rozpływa się w ciszy,
otula uczuciem jak ciepłą kołderką
i szepce do ucha i wie, że usłyszysz
każdy dźwięk, odnajdziesz logikę i piękno.
najtrudniej jest pisać, gdy skrzydła podcięte
i ciężko się zerwać do lotu ponownie,
bo serce wciąż krwawi, rozdarte doszczętnie.
ratunkiem bywają dyskretne przenośnie,
przerzutnie, przerzutki, wplatane nad ranem
w dwuwiersze, tercyny, sestyny, triolety,
co dają nadzieję na nowe rozdanie,
choć życie bez przerwy buduje zasieki.
pisuję lirykę, bo lubię to robić,
bo u mnie jest blisko z serca do papieru.
a długo tak jeszcze? — jak wena pozwoli,
odpowiem przekornie, zapewne jak wielu.
***(obudziła mnie aria Bizeta o świcie)
Obudziła mnie aria Bizeta o świcie,
przywołując wspomnienia wciąż bardzo bolesne.
Zawisły ponad głową chłodnawym błękitem.
I tylko rozpacz niczym wrony darła ciszę
na strzępy. Wyszedłeś bez słowa, nazbyt wcześnie,
wybijając ze snu, jak ta aria o świcie.
Krążę od drzwi do okien, już kroków nie zliczę.
Pewnie są ich tysiące. Przecinając przestrzeń,
zawisły ponad głową chłodnawym błękitem.
Teraz płyną swobodnie w sąsiednie ulice,
place, parki, bulwary i dalej, i jeszcze,
żeby obudzić innych tą arią o świcie.
Przystanęły na chwilę, zrzuciły przyłbicę,
podziwiając dachówek karminową czerwień.
Zawisły ponad głową chłodnawym błękitem.
L’amour est un oiseau rebelle — pląsa na pulpicie,
miłość jest wolna jak ptak i dzika jak zwierzę.
Zbudziła mnie ta aria z Carmen o świcie,
zawisła ponad głową chłodnawym błękitem
Lato
słońce wysoko lecz wciąż pieszczotą
związana jak nicią
nie mogę wstać
właściwie mogę jeszcze poleżeć
niecierpliwy dotyk
wymknął się z ram
i pieści czule jak tylko umie
szyję usta czoło
oczy i nos
schodzi na uda dzieją się cuda
od mety nas dzieli
dosłownie włos
pocę się cała więc muszę wstawać
bo jesteś gotowe
spalić na wiór
ciało ochłodzę w jeziornej wodzie
a jutro — słoneczko —
powrócę znów
Obrazy kleją się do myśli
spacerujemy po kamienistej plaży
wspominając Montmartre Martwe
dusze Gogola Ola poczytywała ją
przez cały czas marszczysz czoło
aż czacha dymi
dym płoży się przy ziemi pozornie
pobudzając do życia martwe drobinki
piasku rozmazuje kontury muszelek
muszek zatopionych w bursztynie
ty nie znosisz zacofanego zaścianka
gdzie nawet ściany mają uszy
szyku nie zadasz tracąc kontakt
z własną logiką bardziej niż inni
kochasz tańce hulanki swawole
a ja wolę święty spokój pokój
kuj póki gorące najlepsze są
na placu Pigalle aż kipi erotyzm
***
po letniej burzy
krople wody w powietrzu
podwójna tęcza
Maseczkę noś i przy pogodzie
gdy wokół tylko ściany z betonu
rozgrzane cegły aż parzą w dłonie
marzy się z miejsca uciec do chłodu
albo pojechać nad polskie morze
opalić ciało na piękny heban
plaża szum wiatru — więcej nie trzeba
trochę się boję bo jest pandemia
i można łatwo złapać covida
prawda czy plotki — pewności nie mam
każdemu jednak maska się przyda
tam gdzie jest trudno zachować dystans
chociażby w tłumie w drodze na przystań
albo w kolejce po świeże dorsze
w czasach zarazy życie jest trudne
bo zalecono wiele obostrzeń
mam na to radę — serwuję uśmiech
i ty zaserwuj przez chwilę jedną
znów będzie cudne sierpniowe niebo
2020-08-24
Odwieczne dylematy
mizantropia czy może człowiek to brzmi dumnie
uznać rasę za dobrą czy posłać do diabła
to złożone problemy i niezwykle trudne
sam na sam z sobą — wreszcie jest jakieś odludzie
cicho jak makiem zasiał nie ma nawet radia
świat jest do bani — słowo człowiek nie brzmi dumnie
idziemy z postępem czas na kolejną próbę
były loty na Księżyc a teraz na Marsa
to złożone problemy i niezwykle trudne
że świat to same śmieci tak myśli z odczuciem
wszystko robię najlepiej ludzie to szarańcza
mizantrop tak nie mówi — człowiek to brzmi dumnie
dzisiejsza medycyna wciąż mierzy się z cudem
w sterylnych salach stąpa ostrożnie po śladach
Boga — to zawiłości wyjątkowo trudne
wciąż nienawidzi innych zaszyty w skorupie
czeka z niecierpliwością na zagładę świata
mizantropia czy może człowiek to brzmi dumnie
to złożone problemy i niezwykle trudne
Zawsze coś się dzieje. Wyobraź sobie
Gdzieś płoną dziewicze lasy, wylewają rzeki łez, wszystko
schodzi na psy. Protestują mięsożerni, gwałcą prawa, ktoś
bierze lewę królem i odchodzi w kiera. Zaprzężeni w kierat
tu i teraz idziemy na zderzenie z górą lodową, która
niknie w oczach. Widać,
zawsze coś się dzieje: akcja — reakcja. I pomyśleć tylko
ile w tym stale ropiejących myśli, niezapisanych słów.
Biorę głęboki oddech i zaciągam się zdrowo powietrzem
prosto z odświeżacza z niezłym arsenałem chemicznym,
niwelującym odruch wymiotny do zera. Płyną milionami,
jeśli tylko nie zapomnimy postawić przed nimi choćby
marnej jedynki. Wyżynają się w zerówce.
Panta rhei kai ouden menei.
Na wstecznym
Prawdę mówiąc, nie liczyłam na aż tak wielką determinację planet, ale skoro uznałaś, Martine, że wracają do starych
układów — niech będzie. Właściwie to nie widzę zbyt wielkiej różnicy, oprócz tego, że mniej kręci się w głowie.
Ziemia stoi twardo w miejscu; wszędzie
poniedziałki, w które narzekamy sobie — jesteśmy jeszcze bardziej przepracowani w tych pozbawionych nowoczesnych rozwiązań folwarkach, sterowanych jaśniepańskim widzimisię. Układy, konstelacje, wariacje. Wszystko już rozdane,
Martine, jeśli mogę wybrać, to chcę być drewnem jałowca,
nieorganicznym związkiem, przypadkiem, który mawia:
każda klatka niewygodna
nie ma wzruszeń posad na posadach
każda klatka niewygodna
kiedy rosną skrzydła nioskom, kwokom, nawet kurom
bez pazura.
(Popatrz, Martine, na tę Czarną Dziurę, tam brakuje Światła).
W zmiennościach. Jej portret
Powinna dostosowywać się do oczekiwań,
trzymać rękę na pulsie, żeby było stabilnie,
bez niepotrzebnych wstrząsów.
Proste? Może tak, może nie. Chyba warte zachodu.
Oczy ma seledynowe, uśmiechnięte, czasem łzawe,
szare, kocie, które błyszczą nawet nocą.
Zasypia w jego ramionach, odwrócona plecami.
Nie urodzi mu dziecka, nie teraz, najwyżej jedno.
Jest mocna, jak filar mostu, słabowita,
takie chucherko, ale dźwiga na barkach cały dom.
Wiotka jak trzcina, złamie ją byle podmuch złośliwości.
Rozsądna, nierozsądna, mądra, słodka idiotka,
ciągle bez grosza, ma zaskórniaki na czarną godzinę,
nie tańczy bez łyżew na lodzie, śmiała, lękliwa.
Ma dobre geny, niedobory snu, nieprawidłową dietę,
wierzy w medycynę naturalną i sięga po antybiotyk.
Nie ma głowy do interesów, odważna bizneswoman,
wiecznie zajęta, dla niego zawsze ma czas.
Zna swoją wartość, a przyjmuje jego dyktat.
Zakochana w nim jak diabli, na amen.
Niepamięć to dobra wróżka
Nie lubi sąsiadów za ich wścibstwo. Niezręcznie
tłumaczyć, że jest straszną niezdarą i ciągle
potyka się o jakieś przedmioty, choć i bez tego
tajemnicą poliszynela —
— naturalne cienie i śliwkowy makijaż.
Jest porywczy, ale to nie jego wina, ma taką nerwową
pracę, więc gdzieś musi przecież rozładować emocje,
lepiej jak ona będzie workiem treningowym —
— dzieci jeszcze takie małe, potrzebują ojca.
Ma swój azyl na stryszku i to jej wystarcza. Nie chce
więcej, bo kiedy czuje, że jeszcze chwila, a pękną
w niej wszystkie tamy, ma dokąd uciec —
— łzy robią miejsce na kolejną falę bólu.
Nie skarży się, bo i po co, od dawna jest zakładnikiem
wiary. Wpojono jej zasadę, że żona nie rozporządza
swoim ciałem, lecz jej mąż —
— nadstawia drugi policzek.
Zduszone w zarodku
Ekfraza do obrazu Zdzisława Beksińskiego, AB69
Wyniosła. Zwykle patrzysz bez specjalnego niepokoju,
dzisiaj już w pierwszym spojrzeniu odczuwasz dziwne
drżenia, jakbyś po raz pierwszy weszła na scenę,
gdzie spojrzenia tysięcy osób lustrują każdy
twój ruch. Nie możesz zdecydować się, czy winnaś
bez wstydu odsłonić kolejną bliznę. Poniżej pasa
wchodzisz w mglisty świat, opary absurdu