Kobieta bez nogi
Była już bardzo stara, w myślach nazywałam ją nie inaczej niż „kobieta bez nogi”. Mieszkała samotnie w domku na wsi, za Wiedniem. Dojeżdżałyśmy do niej autem z koleżanką, która prowadziła mnie na stażu. Staruszka spędzała całe dnie sama w swoim skromnym, pozbawionym wygód, domu. Opiekunki przyjeżdżające dwa razy dziennie rano i wieczorem, były dla niej jedynym kontaktem ze światem zewnętrznym.
Pamiętam, jak leżała pośrodku pokoju na swoim specjalistycznym łóżku, z uchwytem do podnoszenia. Sprawiała na mnie wrażenie silnej zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Może chciała, żebyśmy tak ją odbierały, a może była taka naprawdę?
Zapamiętałam bardziej sam dom, niż tę kobietę i zapach tego domu, widok za oknem. Na oknie parapetu siadywały czarne, ogromne, krzykliwe wrony rozszarpując kawałki surowego mięsa, którymi karmiła je ta kobieta.
Te ogromne, atramentowoczarne ptaszyska widywałam tylko w Austrii. Nigdy ich nie lubiłam i przez wszystkie lata pobytu w Wiedniu budziły we mnie skojarzenia z tą staruszką bez nogi, z kikutem w miejscu biodra.
Zapamiętałam zapach dymu z kominka, aluminiowe wiadra wypełnione drewnem na opał, ceratę w kwiaty przykrywającą stół, wyszczerbione kubki, słoiki z przetworami z datami ważności sprzed wielu lat.
Byłam tam tylko cichym obserwatorem, niczego nie robiłam, tylko się przyglądałam. Dom położony jak na bezludnej wyspie, bez żadnego sąsiedztwa innych domostw, przy autostradzie, którą rzadko przejeżdżały samochody, przylatujące na parapet wrony, zapach dymu z komina i samotna kobieta leżąca pośrodku na łóżku, były jakimś surrealistycznym obrazem.
Co ja tam robiłam? Młoda, ładna dziewczyna z Polski z ośmioletnią córeczką, w obcym kraju. Moje małżeństwo chyliło się już wtedy ku upadkowi, właściwie leciało na łeb na szyję — w dół.
Serce domu
Kurs na opiekunkę był jakąś szansą na utrzymanie się na powierzchni. Chciałam za wszelką cenę nie utonąć w oparach alkoholowych mojego męża; marzyłam, żeby wydostać się z tego miejsca — domu, w którym najczęściej widziałam plecy, a nieco dalej ogromny monitor, a na nim niekończące się sceny z gier komputerowych — jeszcze jedno uzależnienie…
Ten ogromny telewizor plazmowy był sercem domu w naszej małej kawalerce.
Gdyby nie fakt, że ta kawalerka mieściła się w Wiedniu przy ulicy Gaullachergasse, od razu rozpoznałabym, że jest to patologiczny dom.
Po przyjeździe do męża, który mieszkał tam już od roku i sprowadził nas z córką do siebie, klamka zapadła. Byłam wtedy zbyt młoda, żeby wiedzieć o konsekwencjach i zbyt nasiąknięta ideałami rodziny, która musi przetrwać za wszelką cenę …
Od samego przyjazdu udawałam, że nasz nowy dom mi się podoba, że doceniam szansę zamieszkania w Wiedniu. Udawałam, ze wierzę, że on pije herbatę z rumem na rozgrzewkę, a nie rum z odrobiną herbaty. Kilka razy dziennie…
Tak naprawdę chciałam stamtąd od razu wyjechać, jeszcze tego samego dnia. Może rozważyłabym to przynajmniej — gdyby nie fakt, że przywiózł nas do Austrii teść, który całą podróż opowiadał z radością o nowych, wspaniałych możliwościach; o tym, jak ważne jest wspólnie wychowywać dziecko i być razem. On sam mieszkał w Wiedniu od kilkunastu lat. Myślałam, że wie co mówi, ponieważ jest starszy i przemawia przez niego mądrość doświadczonego człowieka. Nie przeszło mi wtedy nawet przez myśl, że przemawia przez niego wstrętny, szpetny pokurcz, który wiózł mnie z małym dzieckiem do syna alkoholika uzależnionego od gier, który w ogóle nas tam nie chciał i nawet nie zamierzał zmienić swojego życia.
Kiedy zamieszkaliśmy razem — kurtyna opadła i mój mąż przestał odczuwać potrzebę czy przymus udawania. Mój teść zapraszał syna na libacje alkoholowe, po których ten wracał od niego wbity w pychę, pijany i agresywny.
Wszystko nagle zaczęło toczyć się szybko jak na karuzeli. Na tyle szybko, że nie nadążałam przerabiać emocji. Łatwiej było mi żyć, wypierając wszelkie negatywne uczucia.
Gdybym sobie na nie pozwoliła, nie byłam pewna, czy moje ciało byłoby zdolne wykonywać czynności potrzebne do działania, przecierania szlaków w nowym kraju i do przetrwania. Z takimi uczuciami nie przeżyłabym…
Oddzieliłam rozum od serca. Założyłam, że stanę się silna i odpowiedzialna za nas wszystkich. Było to o tyle proste, że zostawałam sama z córką coraz częściej, na dwa albo trzy dni, a on … wracał do domu na krótko. Nauczyłam się zachowań, które pozwalały na przetrwanie w tej dżungli patologicznego domu.
Kiedy wracał do domu i nieodmiennie grał — nie zadawałam pytań, nie robiłam wymówek, zyskiwałam wtedy coś, co wydawało mi się najcenniejsze: brak kłótni.
Oddzieliłam ziarna od plew, jak wtedy myślałam. Myślałam, że potrafię stworzyć córce normalny ciepły, dobry dom — taki z odrabianiem lekcji, chodzeniem na wywiadówki, na plac zabaw. Byłam jak schizofrenik, który rozszczepił swoją jaźń na dwie: jedną cierpiącą, nie kochaną, skrzywdzoną kobietę, udającą, że to jej w ogóle nie przeszkadza i drugą: troskliwą, obowiązkową, kreatywną, wesołą matkę. Nauczyłam się tak perfekcyjnie odgrywać swoje role, że sama w nie uwierzyłam. Odeszłam tak daleko od własnych emocji, że moje ciało zaczęło wysyłać ostrzegawcze sygnały, krzycząc do mnie w ten sposób błagalnie, żebym się zatrzymała i skonfrontowała z emocjami.
Nabawiłem się stanu zapalnego dziąsła. Zapuchłam tak, że przeraziłam się patrząc na własne odbicie w lustrze. Ból był nie do zniesienia, zmierzyłam sobie temperaturę — dochodziła do 39°. Bałam się, że umrę i osierocę dziecko. Nie czułam nic, myśląc o własnym odejściu, ale pozostawienie córki z takim ojcem było dla mnie najczarniejszą wizją.
Pogrążona w takich rozmyślaniach poprosiłam męża, żeby zadzwonił po lekarza albo pojechał ze mną do przychodni, ale on nie odrywając nawet oczu od gry, siedząc plecami do mnie, powiedział tylko niechętnie: „ale przecież i tak nie jesteś ubezpieczona… Świat mi się zawalił. Nie zakładałam nawet takiej możliwości. Przecież mówił, że jestem ubezpieczona na niego! Może i byłam, ale skłamał, bo nie chciało mu się po prostu przerywać gry, żeby mi pomóc.
Wtedy po raz pierwszy od przyjazdu coś poczułam, pierwszym uczuciem, które przebiło się do mnie był wstręt do niego. Nagle zapragnęłam naprawdę żyć, uświadomiłam sobie siłę i przenikającą od środka moc, żeby walczyć o siebie.
Wtedy poczułam, że z roli schizofreniczki, która rozszczepiła swoją osobowość, żeby odnaleźć się w obcym świecie, z człowiekiem — emocjonalnym soplem lodu, zamieniam się znów w siebie sprzed przyjazdu do niego i rozpoznaję swoją prawdziwą naturę.
Poszłam do łazienki, znalazłam żyletkę i rozcięłam sobie nią dziąsło. Nie zważałam na ból. Z dziąsła popłynęła cuchnąca, zielonkawa ropa, którą zaplułam cały zlew. Poczułam ulgę fizyczną, ale jeszcze większą ulgę psychiczną. Pomyślałam, że wypluwam cały emocjonalny brud, który dusiłam w sobie od miesięcy.
Patrzyłam sobie długo w oczy przed lustrem, jakby mądrzejsza, prawdziwa ja przezierała się na powierzchnię, oznajmiając, że od teraz to ona przejmuje stery. Położyłam się na łóżku. Byłam przezroczysta dla mężczyzny, dla którego zostawiłam wszystko, co znajome i bliskie, który przysięgał być dla mnie w zdrowiu i chorobie, na dobre i na złe.
Nie był przy mnie nawet obecny, oddychając tym samym powietrzem, w jednym pokoju. Mogłam dostać zakażenia, a on nie tylko udzieliłby mi pomocy, ale nawet nie zauważyłby, że umarłam. Jego plecy powinny przestać mnie drażnić, poruszyć się, choćby drgnąć. Jego oczy powinny patrzeć na mnie z czułością, zamiast tkwić tępo przykute do monitora. Jego ramiona powinny przestać być takie sztywne i stać się miękkie, przytulając mnie do siebie w uścisku.
Tak sobie przynajmniej wyobrażałam, jadąc do niego z naszym dzieckiem. Zgodziłam się na to, dając nam ostatnią szansę, po tym, jak ze łzami w oczach błagał o zrozumienie, wybaczenie, że zostawił nas na parę lat same w Polsce.
Wyrósł nagle jak spod ziemi, kiedy zdążyłam o nim już prawie zapomnieć. Nie miałam żadnej wiedzy o uzależnieniach i zaburzeniach psychicznych. Wierzyłam w jego skruchę, obciążenie trudnym dzieciństwem, długie tygodnie spędzone w szpitalu po wypadku, podczas których dokonała się w nim rzekoma metamorfoza: jedynym jego pragnieniem było naprawić błędy przeszłości i stworzyć ciepłą, dobrą rodzinę.
Gdyby poprosił mnie o szansę w jakimś innym czasie — zatrzasnęłabym mu drzwi przed nosem. Poprosił jednak w momencie, w którym moim światem zatrzęsło odejście mamy. Nie umiałam przerobić tej traumy i wstrzelił się w czas — najgorszy dla mnie na podejmowanie dobrych decyzji, a najlepszy dla niego.
Właśnie tego dnia, kiedy przebiło się do mnie moje wyższe ja, wyzierając z odbicia w lustrze, otrzymałam telefon z pytaniem, czy nie chcę iść na kurs opiekunek? Nie wiem, czy akurat wtedy tego chciałam, ale podjęłabym się wszystkiego, żeby znów wypłynąć na powierzchnię i wyjść ze stanu emocjonalnego odrętwienia. Chciałam też być niezależna finansowo i rozstać się z nim, a nie razem z nim i z dzieckiem utonąć w patologii…
Spotkanie na przecięciu dróg
Rozpoczęłam kurs na opiekunkę i przez pierwsze trzy miesiące uczyłam się teorii po niemiecku, przygotowując się do egzaminu. Podobało mi się słuchać i rozmawiać osiem godzin dziennie w obcym języku. Dawno nie odczuwałam podobnego zadowolenia. Uczyłam się do egzaminów i zdawałam je śpiewająco. Wszystko po to, żeby się przeprogramować i zająć się czymś innym.
Po odbytej praktyce u kobiety bez nogi przyszedł czas na kolejny staż w szpitalu geriatrycznym. Poznałam tam pacjentów, którzy znacząco wpłynęli na mój stan emocjonalny i sprawili, że przybliżyłam się do siebie. Jedną z pacjentek była umierająca kobieta o pięknych, szlachetnych rysach twarzy. Byłam zaskoczona, jak można tak promiennie wyglądać pomimo podeszłego wieku i to w obliczu bliskiego końca. Przesiadywałam przy jej łóżku w każdej wolnej chwili, podawałam wodę, karmiłam małymi porcjami z łyżeczki. Ona odwzajemniała się uśmiechem, kontaktem wzrokowym, głaskaniem mnie po ręce. Dostawałam od niej namiastkę tego, czego byłam od miesięcy wygłodniała.
Spotkałyśmy się z jakiegoś powodu na przecięciu dróg życiowych, moich i jej. Polka i Austriaczka; ona powoli odchodziła, a ja poszukiwałam drogi do siebie, roztrzaskana na kawałki. Nic nie wiedziałam o jej przeszłości, tak samo jak ona nic nie wiedziała o mojej. Każdy kontakt odbywał się tu i teraz, bez rozbiegania myśli, w czułym, skoncentrowanym spijaniu chwili obecnej. Towarzyszyłyśmy tak sobie razem do końca jej drogi. Potem było już tylko puste łóżko na miejscu, w którym leżała. Jej odejście przyjęłam z uśmiechem. Pomyślałam, wtedy: dokonało się!
Równie mocny wpływ w drodze do odnajdywania siebie miał na mnie inny pacjent tego szpitala. To był stuczteroletni mężczyzna zwinięty na łóżku w pozycji embrionalnej. Wymagał szczególnej pielęgnacji i opieki — jak roślinka i nic poza oddychaniem nie świadczyło o tym, że jeszcze żyje. Właśnie wtedy dowiedziałam się, że ludzie przekraczając pewną granicę wieku powracają do pozycji embriona. To taki stan regresu, w którym mięśnie przestają się rozkurczać i pracować. Widok starca zwiniętego na szpitalnym łóżku w takiej pozycji, jak w łonie matki, był dla mnie silnym przeżyciem metafizycznym. Ja też miałam tendencję do zwijania się w taki sposób w najtrudniejszych momentach.
Po raz pierwszy zwinęłam się w takiej pozycji na podłodze w kuchni, kiedy dowiedziałam się, że moja mama umiera i nic nie da się zrobić. Myślałam wtedy, że przegrałam walkę o jej życie i tyle starań poszło na marne. Pomyślałam wtedy, że Bóg się na mnie wypiął. Leżąc całą noc na podłodze i płacząc podniosłam się nad ranem z uczuciem pogodzenia i oczyszczenia. Potem leżałam kilka razy w takiej pozycji, w mieszkaniu w Wiedniu, wyobrażając sobie, że mamy więcej jak jeden pokój i przenosiłam się myślami do przeszłości.
Różnica była taka, że mogłam nakazać mojemu ciału podnieść się i wstać. Wchodziłam dalej w życie. Patrząc na tego staruszka, przyszło olśnienie, że nic się nie kończy, dopóki ma się wybór. Możliwość podejmowania decyzji to dar. Choćby wszystko inne zawiodło i wdeptało nas w ziemię, to mamy potężne narzędzie, którym jest nasze ciało. Możemy wydawać mu polecenia, powodować ruch i zmiany.
Modelka na tapecie
Po zakończeniu praktyki i zdaniu egzaminów zaczęłam samodzielną pracę.
W domu atmosfera trochę się poprawiła od tamtej pory. Musieliśmy zacząć dzielić obowiązki w opiece nad córka i gotowaniem. Nagle stałam się dla mojego męża atrakcyjniejsza, jako osoba zapewniająca nam byt, ale nadal za mało atrakcyjna, żeby dzielić ze mną wspólnie łóżko.
Zaczął funkcjonować aktywniej w dzień, ale grał całe noce, nie kładąc się do łóżka, zanim ja nie zasnę. Na tapecie swojego telefonu miał zdjęcie szczupłej, nagiej modelki wygiętej erotycznie w pałąk. Za każdym razem, kiedy dzwonił jego telefon, czułam jakby nóż wbijał mi się w serce. Byłam młodą, atrakcyjną kobietą, zwracającą uwagę innych mężczyzn, nie rozumiałam co więc było nie tak?
On zdawał się w ogóle tego nie dostrzegać. Pomimo całego żalu i złości do niego przychodziły momenty, kiedy potrzebowałam nadal jego bliskości. A może po prostu rozładowania seksualnego? Może szukałam potwierdzenia, ze jestem czującą, żywą kobietą. Wychowałam się w rodzinie, w której wpojono mi zasadę wierności.
Wyniosłam z domu wiele zasad moralnych, które nie miały zastosowania w konfrontacji z rzeczywistością i wprowadzały mnie coraz głębiej w rolę ofiary. Żałowałam, że nie nauczono mnie poczucia własnej wartości i miłości do siebie. Może wtedy nie konkurowałabym ze zdjęciem modelki na tapecie jego telefonu. Może nie czekałabym wtedy jak żebrak, że to we mnie dostrzeże wreszcie atrakcyjną kobietę.
Poznaliśmy w tamtym czasie młode małżeństwo z dzieckiem, w wieku naszej córki. Nasze dzieci chodziły do tej samej szkoły. Ta znajomość szybko przerodziła się w przyjaźń.
On zaczął coraz częściej ich odwiedzać, zabierając do nich naszą córkę, kiedy ja byłam w pracy.
Spędzał coraz więcej czasu z córką i to dawało mi jakieś światełko, nadzieję w tunelu, że może jednak dokonuje się w nim jakaś zmiana. Cieszyłam się też z nowej znajomości, bo miałam uczucie, że powraca normalność. I pomyślałam, że Wiedeń może nie był jednak takim najgorszym pomysłem na przeprowadzkę.
Pracowałam w systemie dwu i trzy zmianowym. Miałam podopiecznych rozrzuconych po całym Wiedniu. Opiekowałam się nimi rano i po południu, czasami również wieczorami. Najgorzej radziłam sobie z dojazdami, błądziłam i spóźniałam się. Wiedeń jest ogromny i dzieli się na 23 dzielnice.
Pomimo doskonale zorganizowanej komunikacji miejskiej dużo czasu zajmowało mi dotarcie z jednej dzielnicy do drugiej. Poruszałam się po mieście z mapą w ręku, przesiadając się kolejno w metra, autobusy i tramwaje.
Żyłam w ciągłym pośpiechu, popadając w nerwicę, nabierając złych nawyków. Nie umiałam stać spokojnie na ruchomych schodach metra i zbiegałam nimi w dół, żeby w ten sposób nadrobić każdą minutę spóźnienia do kolejnego podopiecznego. Żyłam w ciągłym napięciu, wyczekując nerwowo, kiedy zadzwoni mój telefon służbowy, a po drugiej stronie odezwie się koordynatorka, pytając z pretensjami, dlaczego jestem znowu spóźniona?
Sparaliżowany transwestyta
Pamiętam swoje pierwsze zlecenie. To był młody mężczyzna. Sparaliżowany, po nieudanej próbie samobójczej. Wyskoczył z okna i złamał kręgosłup. Od tamtej pory leżał przykuty do łóżka. Nie rozumiałam… co ja u niego robię? Miałam opiekować się chorymi, niedołężnymi staruszkami. Nie na takie coś się pisałam!
Leżał tak sobie w swoim nowoczesnym, komfortowym mieszkanku, z laptopem na kolanach i wyglądał jak Jacob z filmu „Twilight”, ze swoimi długimi, czarnymi włosami.
Gdyby naprawdę potrzebował pomocy… albo chociaż był miły… Nie. Chciał tylko, żebym zrobiła mu kakao i wylała jego siki. Nie był zainteresowany rozmową, ani mną. Pisał przez cały czas na czacie, stukając głośno palcami w klawiaturę.
Założyłam, że ten zawód jest służbą bliźniemu, miłosierdziem dla potrzebujących i niedołężnych staruszków, że jestem kimś wyjątkowym i pomagam słabszym. Naprawdę w to wierzyłam…
W istocie to była idealna forma ucieczki i odstawienia siebie na bok, żeby nie przerabiać własnych traum. Stałam się uniżonym sługusem, idealną opiekunką o ciepłym, spokojnym głosie, plastrem miodu na rany, bo nie miałam odwagi wykrzyczeć, co czuję naprawdę! Nie polubiłam go od pierwszego spotkania, za jego roszczeniowość i arogancją. Nie obchodziło mnie, jakiej jest orientacji seksualnej, ale spodziewałabym się po człowieku, któremu przyszłam pomóc, że zaproponuje przynajmniej, żeby napić się razem herbaty czy kawy, żeby lepiej się poznać i porozmawiać.
Wiele lat minęło, zanim zrozumiałam, ze każdy napotkany człowiek jest odbiciem moich przekonań o sobie, tych głęboko skrywanych, ukrytych przed światem, a jeszcze bardziej przed samą sobą. Nie miałam poczucia własnej wartości, więc spotykałam osoby potwierdzające to, co o sobie sama myślałam. Na zewnątrz mogłam pokazywać udawaną pewność siebie, ale emanowałam energią zalęknienia.
Każda późniejsza próba nawiązania kontaktu z nim kończyła się podobnie: ignorowaniem mnie i wydawaniem poleceń. Któregoś razu udało mi się zachęcić go do rozmowy, gdy pytałam o jego rysunki. W trakcie tej krótkiej wymiany zdań wymsknęło mi się, że moja córka też ładnie rysuje. Chciał, żebym następnym razem przyniosła mu jedną z jej prac. Kiedy zapomniałam, stał się jeszcze bardziej opryskliwy i nieprzyjemny. Zadzwonił do firmy, że nie chce, żebym już do niego przychodziła.
Mogłam tłumaczyć sobie, że jego zachowanie wynika z niepełnosprawności. Mogłam w ten sposób usprawiedliwiać zachowania wszystkich podopiecznych, na wskroś przeszyte egoizmem albo złośliwością. Ale mogłam też przede wszystkim zadać sobie pytanie, czy tego naprawdę chcę? A jak nie tego, to czego w zamian?
Jak zostałam tchórzliwym bohaterem
Opiekowałam się również starszymi osobami z demencją, obłożnie chorymi i leżącymi. Z takich zleceń cieszyłam się najbardziej, jednak było ich znacznie mniej. Na co dzień miałam do czynienia z ludźmi z marginesu społecznego, uzależnionymi: narkomanami, alkoholikami, osobami z zaburzeniami psychicznymi lub chorymi psychicznie.
Szybko doszłam do przekonania, ze Wiedeń jest wylęgarnią właśnie takich osób: z uzależnieniami i problemami psychicznymi.
Bałam się wchodzić do niektórych mieszkań, bo nie wiedziałam, co tam zastanę. Słusznie się obawiałam, bo często byłam narażona na niebezpieczeństwo, wyzwiska, zatrzaskiwanie drzwi przed nosem, zachowania agresywne czy wręcz wrogie.
Jadłam zawsze coś pośpiechu, w drodze pomiędzy jednym zleceniem a następnym. Nie wiedziałam wtedy, ze pomagając innym, muszę w pierwszej kolejności zadbać o własne potrzeby, żeby nie wypalić się już na starcie. Nie śmiałam przyznać sama przed sobą, że ja tej pracy nienawidziłam. Tu znów zadziałał mechanizm rozdwojenia i wyparcia: udawałam, że lubię pracę, której nie lubiłam. Widziano mnie jak najlepszego pracownika i dostawałam coraz więcej zleceń, a podopieczni chcieli mieć mnie dla siebie na wyłączność. Czy byłam kłamcą? Najgorszym — bo okłamującym samego siebie…
Tak, przyznaję: byłam kłamcą, który krzywdził swoimi kłamstwami najbardziej właśnie samą siebie. Zakładałam maski w pracy i w domu. Chwalono mnie z każdej strony za to, jaką jestem dobrą matką, żoną, opiekunką. Nikt nie przypuszczał nawet, jak daleko posunęłam się w okłamywaniu siebie, w takim wewnętrznym sabotażu.
Wieczorami po pracy zapalałam świeczki, kadzidełka, słuchałam muzyki relaksacyjnej, brałam długie kąpiele w wannie z olejkami eterycznymi. To było jednak tak, jakbym przyjmowała witaminę C na zapalenie płuc udając, że już ozdrowiałam…
Powinnam wykrzesać z siebie złość, wtedy przybliżyłabym się do własnych emocji i miałabym szansę zawrócić z drogi służenia wszystkim dookoła.
Ale złość była dla mnie zakazanym uczuciem już od dzieciństwa, podobnie jak płacz. Byłam wychowana na grzeczną dziewczynkę, której nie przystoi się złościć, ani płakać a potem przyjęłam te zasady jako własne, żeby nie sprawiać problemów innym.
Jak bardzo przydałaby mi się ta umiejętność w mieście takim jak Wiedeń, z mężem, takim, którego miałam, w pracy którą wykonywałam. Zezłościć się a wręcz wkurwić, roznieść wszystko w miazgę, wściec się ostatecznie!
Dużo się wtedy też modliłam, ale moje modlitwy były bardziej niż żałosne… Prosiłam w strachu, żeby mąż wrócił trzeźwy, a jeżeli wróciłby pijany, to żeby był przynajmniej spokojny, żeby Bóg dał mi siłę i cierpliwość do wykonywania pracy. Moja wewnętrzna moc była wtedy skurczona do rozmiarów ziarenka piasku.
Chciałam się znów śmiać, cieszyć. Tęskniłam za beztroską sprzed przyjazdu do Austrii. Chciałam modlić się jak kiedyś, z radością i wdzięcznością. Ale nawet Bóg stał się dla mnie austriacki. A gdzie podział się obraz Jego — Stwórcy wszechświata połączonego ze mną i wszystkim, co istnieje, w którego kiedyś wierzyłem? Wyparł go polski kościół na Rennwegu, w którym parafianie — rodacy głęboko wierzyli, że za wspólne życie bez ślubu trafia się do piekła, a wiara w sny jest świeckim grzesznym zabobonem.
Bóg był wciąż ten sam, ale ja byłam na granicy szaleństwa, wbijając się w rolę nie do udźwignięcia. Jedynym sposobem, jaki wtedy znalazłam, żeby jednak udźwignąć brzemię życia, było zrezygnowanie z własnych pragnień, na rzecz służenia innym. Konfrontacja z własnymi emocjami była zbyt bolesna, żebym nawet próbowała się odważyć. Tak więc zostałam tchórzliwym bohaterem.
Im więcej przykrości doświadczałam w domu, tym bardziej angażowałam się w spędzanie czasu z córką i organizowanie wspólnych atrakcji, pomaganie jej w nauce, udawaniu, że jestem wesoła. Oczywiście było to najgorsze zachowanie z możliwych, bo dziecka nie da się oszukać, a ja byłam winna jej szczerość. Ale nie umiałam…
Uciekałam też w pracę okazując innym pokłady cierpliwości, troski i zrozumienia, których sama nie dostawałam.
Przeprowadzka i nowy opiekacz do chleba
Wiedeń z pewnością nie był dla mnie stolicą Straussa i Mozarta.
Wspominam wiele traumatycznych miejsc, do których uciekałam z dzieckiem, żeby przeczekać libacje alkoholowe i napady agresji mojego męża, żeby córka nie była ich świadkiem.
Piękne ogrody z różami i magnoliami, pałace, w których mieszkała księżna Sisi, nie były dla mnie tym samym, co dla beztroskich turystów z aparatami na szyi. Zazdrościłam im, ze byli tylko turystami na chwilę. Zazdrościłam im śmiechu, beztroski ale przede wszystkim byłam zawiedziona, że nikt spośród tłumu nie widział, co czuję, nie zauważył smutku w oczach, nie podszedł i nie pocieszył…
W moim małżeństwie czułam się coraz bardziej obco. Jeszcze bardziej niż w tłumie obcych.
Im więcej bliskości potrzebowałam, tym bardziej on się ode mnie oddalał.
Goniłam go na wiele sposobów, wierząc, że w końcu mnie doceni. Nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że obietnica, którą mi złożył przed przyjazdem, była zwykłym kłamstwem, bzdurą, słowami bez pokrycia.
Jego destrukcyjne zachowania odbierałam jako chwilowe i wierzyłam, ze one miną, jeżeli uda mi się stworzyć ciepły dom. Myślałam, że dopóki nie wypróbuję wszystkiego, to nigdy się nie przekonam.
Przeprowadziliśmy się z kawalerki na Gaullachergasse do większego mieszkania na Simmeringerhauptstrasse. Nowe mieszkanie było przestronne i miało wyjątkowy klimat. To ja wyszukałam dla nas to mieszkanie, z gazety z polskimi ogłoszeniami. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia czyli obejrzenia. Patrząc od zewnątrz budynek sprawiał wrażenie, zapadłej dziury, ale w środku było magicznie, Ściany z surowej cegły połączone z drewnem, kominek w salonie, duża kuchnia z jadalnią, a w niej drewniany stół, nad którym zwisała witrażowa lampa. Pomyślałam, że to idealne miejsce, żeby zacząć wszystko od początku i odczarować to, co było złe.
Wynajmujący był przesympatycznym człowiekiem o miłym, ciepłym głosie. Okazało się potem w trakcie rozmowy, że wykorzystywał kiedyś ten przyjemny głos, jako redaktor radiowy, pracując w Polsce. Na co dzień prowadził w Wiedniu firmę budowlaną.
Z czasem przestało mnie już dziwić, że Polacy, których poznawałam na obczyźnie, wykonywali zawody nieadekwatne do ich wykształcenia.
Nie zdziwiło mnie więc i to, że wynajmujący nam mieszkanie mężczyzna prowadził firmę budowlaną, po ukończeniu polonistyki i pracy w radiu. Poznałam też kobietę z tytułem prawnika, która zarabiała sprzątając w austriackich domach. Zdarzało się też na odwrót, że Polacy konfabulowali na temat swoich tytułów, wykształcenia i osiągnięć w Polsce. Byli i tacy, którzy prowadzili podwójne życie, przesyłający pieniądze na utrzymanie pozostawionej w Polsce rodzinie, a zatajali fakt, że mieszkają w Wiedniu, z nowo poznaną… miłością.
Im więcej Polaków poznawałam, tym bardziej przekonywałam się, że nie tylko ja cierpiałam na „rozszczepienie osobowości”.
Każdy radził sobie na swój sposób, żeby utrzymać się na powierzchni, w obcym kraju.
Przy przeprowadzce pomogli nam przyjaciele. Odmalowaliśmy ściany, poustawialiśmy nasze rzeczy, było tego dość niewiele. Dostałam z pracy trzy dni urlopu na przeprowadzkę. To był dobry czas — nadziei na lepszą przyszłość, czas ożywienia, śmiechu i radości. Nareszcie! Kupiłam do nowego domu, opiekacz do chleba, żeby pachniało świeżo upieczonym, domowym pieczywem. Wypiekałam te chleby jeden po drugim i po całym mieszkaniu roznosił się cudowny swojski zapach.
Wymyśliłam sobie, że w ten sposób zmienią się jego obwody neuronowe w mózgu, przez wspomnienie zapachu z dzieciństwa. I stanie się dzięki temu lepszy. Opowiadał kiedyś, że wychowywał się u babci na wsi i lubił zapach pieczonego przez nią chleba. Na krótki czas osiągnęłam nawet zamierzony efekt. On zaczął zachowywać się inaczej, był ożywiony, rozmowny, a nawet się uśmiechał. Jedliśmy też nareszcie przy wspólnym stole. Po raz pierwszy razem.
Kolosalnych rozmiarów monitor przestał już być sercem mieszkania i został ustawiony w dyskretnej wnęce przy kuchni. Nareszcie każdy z nas miał swoją prywatną przestrzeń i co najważniejsze, nasza córka miała własny pokój!
Paliliśmy codziennie w kominku, nawet latem, żeby zapobiec dostawaniu się wilgoci i powstaniu grzyba na ścianach. To mieszkanie znajdowało się na kondygnacji podpiwniczenia. Nie przeszkadzało mi to w ogóle, wręcz przeciwnie, codzienne palenie w kominku było miłym i odprężającym zajęciem. Wpatrywanie się w ogień i słuchanie trzasków z kominka odprężało mnie i wyciszało.
Właściciel mieszkania dowoził nam raz w tygodniu drewno na opał zgodnie z umową, zawartą przy wynajmie. Czasem zaczął zostawać u nas coraz dłużej i chętniej, opowiadając ciekawe anegdoty przy kawie. Był świetnym gawędziarzem i wnosił do naszego domu pozytywną energię.
Przywoził nam z Polski z gór świeże, jajka, sery, miody i nigdy nie chciał przyjąć od nas za to pieniędzy. Chciał nam w ten sposób zrekompensować pewne niedogodności, na które wcześniej nie zwróciliśmy uwagi, ale które z czasem wyszły na wierzch.
Jednym z lokatorów był jego serdeczny przyjaciel prawnik Austriak, którego żoną była Polka. Zajmował się hobbystycznie hodowlą pszczół. Ule stały na podwórku, a pszczoły bezkarnie latały po korytarzu w domu! Podobno była to specjalna odmiana pszczół, które nie żądliły. Ale i tak wlatywały często do naszego mieszkania.
Poza tym okazało się, że w tym samym budynku mieści się dyskretna, anonimowa agencja tak zwana towarzyska. Na nieszczęście wejście do naszej piwnicy było połączone z tą agencją i żeby dostać się do piwnicy, trzeba było przejść bocznym wejściem na korytarzu, przechodząc przez przedsionek tego domu rozpusty.
Pewnego razu niczego nieświadoma wybrałam się po raz pierwszy do piwnicy. Zabrałam ze sobą córkę. Zanim zdążyłam nacisnąć na klamkę, drzwi otworzyła mi z impetem młoda kobieta w erotycznej, wyzywającej bieliźnie, uderzył mnie intensywny zapach słodkich kadzidełek i perfum. Spytała mnie, czy nie mam wstydu przychodzić tu z dzieckiem?!
A ja odpowiedziałem, że to ona powinna się wstydzić zawodu, który wykonuje. Po moich słowach posypała się seria siarczystych przekleństw i wyzwisk w moją stronę.
Po tym incydencie zaczęliśmy dostawać regularnie świeży prowiant prosto z gór. Ta kobieta przyszła do mnie następnego dnia przeprosić. Wstydziłam się swoich potępiających słów. Kim byłam, żeby oceniać kogokolwiek? Ona też przecież próbowała utrzymać się na powierzchni, w obcym kraju…
Bred zabił psa
Przeprowadzka na drugi koniec Wiednia wiązała się też z dłuższymi dojazdami do pracy i dowożeniem córki parę stacji metrem do szkoły. Mimo to uważałam, że było warto znieść te niedogodności, żeby potem wracać w nagrodę do naszego nowego przestronnego mieszkania z duszą.
Zresztą zdążyłam już przywyknąć, że w Wiedniu trzeba było zawsze pokonywać spore odległości, żeby dokądkolwiek dotrzeć. To był ciemna strona mieszkania w stolicy.
Przydzielono mi nowego podopiecznego o imieniu Bred. Ten młody chłopak wychowywał się w domu dziecka i po opuszczeniu ośrodka przyznano mu mieszkanie. Pod warunkiem regularnego nadzoru opiekunki, którą miałam być ja.
Z jego karty danych pacjenta nie wynikało nic, co mogłoby świadczyć o poważnych zaburzeniach fizycznych lub psychicznych. Chłopak był bardzo sympatyczny, a do moich obowiązków przy nim należało dotrzymywanie mu towarzystwa, doglądanie jak sobie radzi, pomoc w codziennych obowiązkach domowych, pomaganie w załatwianiu spraw urzędowych.
Na pierwszy rzut oka Bred radził sobie naprawdę bardzo dobrze! W mieszkaniu miał zawsze posprzątane i czekał na moje przyjście ze świeżo zaparzoną kawą w termosie.
Przesiadywaliśmy razem w kuchni i rozmawialiśmy na luźne tematy. Spędzałam u niego godzinę każdego dnia. Za każdym razem, kiedy u niego byłam próbował dodzwonić się do matki, która nie odbierała połączeń od niego. To stało się jego codziennym rytuałem, za każdym razem, kiedy do niego przychodziłam dzwonił do niej. Mówił mi otwarcie, że nie spodziewa się, żeby odebrała ale … i tak do niej dzwonił.
Wydało mi się to bardzo smutne, ale zarazem dziwne. Czasem prowadził mnie do swojego pokoju, żeby pokazać nowe gry. Bred miał też dużego psa wilczura, którego zamykał w pokoju. Kiedy przychodziłam, ten pies szczekał bardzo głośno i trochę się go bałam.
Któregoś dnia byłam z nim umówiona na wizytę w banku, w którym miał coś wyjaśnić. To było zimą, a on nie nałożył butów. Pomimo mojego nalegania i przekonywania, wybrał się w samych skarpetkach. Wtedy po raz pierwszy zauważyłam, ze ma poważniejsze problemy psychiczne niż z pozoru wyglądało. Zgłosiłam to jego dziwne zachowanie do firmy. Następnego razu, kiedy do niego przyszłam w mieszkaniu panowała dziwna niepokojąca grobowa cisza. Nie było słychać szczekania psa. Kiedy zapytałam go, czy pies się uspokoił, bo go w ogóle nie słychać, zaczął coś opowiadać o nocnych skargach sąsiadów na hałasy i że już sobie sam z tym poradził.
Wzdrygnęłam się. Przeszedł mnie dreszcz jak przy oglądaniu horroru. Czułam, że w powietrzu wisi coś złego. Kiedy poszedł do łazienki, zajrzałam do jego pokoju i zobaczyłam martwego psa w kałuży krwi…
Wybiegłam stamtąd przerażona. Trzęsącymi się rękoma wybrałam numer mojej koordynatorki. Nigdy więcej już nie poszłam do Breda, ani chciałam wiedzieć, co stało się z nim dalej.
Umówiono mnie na wizytę z zakładowym psychologiem, żebym mogła łatwiej sobie poradzić z przeżytym szokiem.
Po powrocie do domu opowiedziałam mężowi o tym, co przeżyłam. Jego reakcja wbiła mnie w ziemię. Podejrzewał mnie o romans z Bredem! Poczułam się znów jak tego dnia, kiedy leżałam z wysoką gorączką, koszmarnym bólem, a on powiedział, że nie jestem ubezpieczona i dalej grał…
Wróciło uczucie wstrętu do niego, jeszcze większego niż wcześniej. Wydał mi się takim samym psychopatą, jak Bred, który właśnie zabił własnego psa. Nie okazał żadnych emocji, zrozumienia ani współczucia. Dodał jeszcze, że to nim powinnam się tak opiekować. Zrozumiałam coś strasznego: on nawet nie był zazdrosny o mnie, jako kobietę godną pożądania, tylko o mnie, jako okazującą współczucie opiekunkę.
Puenta tej historii w ogóle go nie interesowała. To, co dla mnie było największym szokiem, dla niego nie było nawet tematem do rozmowy. Tak więc okazało się, że stworzyłam dom na piasku. To była właśnie ta granica, do której zamierzałam dotrzeć, żeby ostatecznie się przekonać, że nie ma o co dalej walczyć.
Mieszkaliśmy dalej pod jednym dachem ze względów finansowych. ale psychicznie byłam już nastawiona, że wkrótce złożę papiery rozwodowe.
Woskowa lalka
Pomimo ciągłego palenia w kominku, na ścianach zaczął jednak rozrastać się grzyb. Tak jakby to ukochane, wymarzone mieszkanie, w którym mieliśmy zacząć wszystko od początku, zaczęło rezonować z nami adekwatnie do sytuacji. Pleśń na ścianach, nie chciała dać się w żaden sposób usunąć, oporna na drogie środki chemiczne. Zbliżał się czas, kiedy nasza córka miała pójść do pierwszej komunii.
Chciałam, żeby uroczystość odbyła się u nas w domu. Zaprosiliśmy gości z Polski z jego i mojej rodziny. Do tego czasu chciałam się skupić tylko na organizowaniu córce przyjęcia a resztę odłożyłam na bok.
W pracy przydzielano mi coraz dziwniejsze zlecenia. Przestałam się już czemukolwiek dziwić. Popadałam w rutynę i zobojętnienia. Moi podopieczni byli tak dziwni, ze zaczęło to powoli bardziej przypominać sceny z Matriksa, jak realne życie.
Jedną z z moich nowych podopiecznych była bogata, dochodząca setki kobieta, która mieszkała w ekskluzywnej dzielnicy Wiednia, na Burggase. Dojeżdżałam do niej tramwajem. Widok pięknych, podświetlonych witryn sklepowych i stylowych kamienic mijanych po drodze działał na mnie kojąco. Od czasu do czasu przejeżdżały tamtędy obwożące turystów dorożki. Bardzo lubiłam tą część Wiednia.
Moja klientka mieszkała na 4 piętrze w starej kamienicy. Jej mieszkanie przypominało pod względem przepychu jedno ze skrzydeł pałacu na Schonnbrunie, przeniesione żywcem specjalnie dla niej na ulice Burggasse.
Pośrodku jej salonu znajdowała się fontanna z porcelanową dziewczynką, rozmiarów dorosłego człowieka a z jej ust wypływała woda. zlatując do okrągłego brodzika. Jej mieszkanie było imponujących rozmiarów.
Za pierwszym razem, kiedy do niej przyszłam zajęło mi sporo czasu, żeby w ogóle zlokalizować, gdzie ona jest. Znalazłam ją w końcu śpiącą, w jednym z pokoi.
Wyglądała jak nieżywa, leżała nieruchomo na wznak i przypominała woskową lalkę. Nie reagowała w ogóle, kiedy próbowałam ją obudzić.
Poszłam więc do kuchni zrobić jej śniadanie i przygotować leki. Kiedy wróciłam z powrotem do jej sypialni, zastałam ją ścielącą łóżko.
Mogła mieć z 1, 80 wzrostu i była wyprostowana jak struna. Zaimponowała mi perfekcją, z którą złożyła pościel. Zastałam ją akurat przy wygładzaniu narzuty na łóżko.
Dokładnością z jaką to robiła mogła równać się z najlepszą pokojówką w hotelu Marriott. Była przy tym małomówna i skoncentrowana na tym co robi. Kiedy zaoferowałam jej pomoc przy porannej toalecie i ubieraniu, grzecznie odmówiła i poprosiła mnie, żebym podlała kwiaty.
Tak też zrobiłam. Nie wierzyłam własnym oczom, patrząc na nią, kiedy wychodziła z łazienki.
Była perfekcyjnie umalowana, obwieszona złotą biżuterią, z podwiniętymi na lokówkę długimi siwymi włosami, upiętymi po bokach spinkami. Wyglądała imponująco a jej ubiór dopełniał całości. Wyglądała, jakby właśnie wyszła z salonu Coco Channel.