SEN
„Stan nieważkości”
Za krótki jest sen,
by opowiedzieć tobie o mnie.
Noce takie niespokojne
nie dają zapomnieć.
Świt nadchodzi spóźniony
i sen zdyszany, znużony
nie potrafi zapanować
nad wschodem i zachodem słońca.
Gdy już nadejdzie nieunikniony dzień
i słowa zaczną wybrzmiewać.
Niby stanie się prościej.
Niby stanie się łatwiej.
Do następnego wieczora…
Chciałbym opowiedzieć tobie o mnie,
ale sen jest zbyt krótki.
A żeby pokazać ci szczęście,
muszę wpierw pokazać smutki.
[wracając do początku]
„za horyzontem”
Wracając do początku,
gdzie wszystko nie nastręczało problemów,
gdzie jedyne zmartwienie to codzienne czynności,
wszak i te sprawiają trudność.
Pośród nienagannie wyprasowanych koszul,
pośród karków ściśle skojarzonych z krawatem
i wreszcie pośród ludzi,
którymi tak naprawdę nie jesteśmy.
Jak wiele sprawia, że tam wracamy?
W przeszłość, zamiast szukać jutra?
Jak wiele sprawia, że wspominamy?
We śnie wracamy do początków,
gdy wszystko się zaczęło.
Jak daleko sięga nasza pamięć?
Co jeszcze się do niej wedrze,
a ile zdarzeń odciśnie na niej swoje piętno?
Wracając do początku,
uzbrój się w gruboskórność,
by nie polec pod ciężarem spraw, które zamknąłeś.
Pozwól, by ciało odrętwiało,
by nie czuć przyspieszającego bicia serca
i w końcu odwlecz cały ten stan
do pierwotnej wersji samego siebie
i stań się,
by od nowa wcisnąć niebieską pętlę na szyję
pod nienagannie wyprasowany kołnierzyk.
DLA CIEBIE
„Stan nieważkości”
Już nie mam siły walczyć
i choć jestem silniejszy niż kiedyś,
nie podniosę dziś rękawic,
nie stanę ponownie do walki,
nie będę od nowa tłumaczył,
nic wyjaśniał,
nic prostował.
Dzisiaj po prostu będę sobą
ze swoimi słabościami
i wątpliwościami,
ze swoim bałaganem w głowie.
Dziś odpuszczam.
Poddaję się.
Dla ciebie.
JEDNEJ Z MATEK
„Jeszcze nie pora…”
Co by nie było
Walczył w słusznej sprawie.
Co by nie było
Rozstrzelali za wolność
Co by nie było
Był taki odważny
A żeby była
Wolność i wiara na wieki
Poszedł z innymi
Poszedł by coś zmienić
A kiedy rosa oblała krwią zroszoną trawę
Co by nie było Walczył za „Sprawę”
Zawsze powtarzał:
Nie martw się mateńko
Wrócę nim zrobisz śniadanie
No więc zrobiłam kochany mój synku
Gdzie jesteś?
Wyczekiwanie…
Nie pomyślałam, że nie wrócisz
Przecież tak bardzo wierzyłam
Lecz teraz na krwistej polanie
Diabeł moją wiarę zatrzymał
Znienawidziłam cały ten świat
Co zabrał mi mojego syna
Pamięci jemu ten czerwony mak
I zaniedbana zbiorowa mogiła
Co by nie było, czekam syneczku
Co by nie było — powrócisz
I chociaż łza spływa z powieki
To nic, gdy mój żal tak wielki
PO WESELU
„Stan nieważkości”
Pani złem jest przesiąknięta
Ale się wydaje święta
Choć zasypia w tej komnacie
Pani nie ma wad w tej szacie
Ino spokojem nie grzeszy
Mój to brat tam na podwórzu
Szuka wiatru, złość nim miota
Ach mój brat tak pogubiony
Równa panią z sztabą złota
Nagle dostał panią w darze
Wiem, że los go zań ukarze.
Widzę, że pan mnie nie lubi
Czy to ważne? Pana troska!
Niechaj się pan tak nie trudzi
Nie dla pana tu zostaje
Może i nie wszystko w losie
Poskładane według prawa
Ja dla niego dałam słowo
A pan tu z tą pełną głową
Nagabuje, wypytuje
Co też pani opowiada?
Ja? Nie lubię?
Toż to zwada.
Ja się pani przypatruję
I co czuje, no to czuję
Pani mego brata dama
A pan mnie oczami zjada…
[na przydrożnym kamieniu]
„za horyzontem”
Na przydrożnym kamieniu,
pośród gęstych traw
w cieniu
usiadł zmizerniały Strach
w milczeniu.
Maluteńki wielki Strach pośród wielu.
Wszyscy go omijali,
wszyscy wyśmiewali,
pogardą w niego rzucali,
przestali się go bać.
Tak siedział przygarbiony Strach.
Mała dziewczynka z oddali
przyglądnęła się mu, gdy wszyscy spali
i bosymi stópkami dreptając
grzeczniutko się z nim przywitając
przysiadła obok na kamieniu
ze spokojem, w milczeniu.
Objęła w pasie Strach,
wtem westchnął ospale „ach”.
Tak jakby od niechcenia
zajrzała głęboko we wspomnienia.
Spojrzała mu prosto w oczy,
szeptając, że jest uroczy
i że jest jej całym światem.
Na to Strach ze zdziwieniem
z głębokim przygnębieniem
objął maleńką kruszynkę,
filigranową dziewczynkę
przytulił ją i klękając,
pokornie się jej kłaniając,
zapragnął być jej własnością,
najsłodszą przyjemnością
by miała go tylko dla siebie,
by był jej całym niebem,
by nie był już omijany,
by wrócił do łask i był doceniany.
Na co ona cichutko stwierdziła,
że jest zbyt malutką,
ale będzie go odwiedzała
i będzie go wypatrywała.
Na co on się zadumał
i choć niczego nie umiał,
powiedział jej szybciutko,
że jest zbyt malutką
i że to nie wypada,
gdy Strach z dziewczynką się zada.
Na przydrożnym kamieniu
przysiadł znów Strach w cieniu
i chociaż to nie wypada, do każdego zagada.
Dziewczynki zaś już nie widziano,
chociaż jej długo szukano.
Zniknęła, jak się pojawiła
i zapomniana dziecina
już się tu nie pojawia.
Strach został sam, czy tak wypada?
ROZMOWA BEZ SŁOWA
„za horyzontem”
Witaj, już się o ciebie bałem.
Co się zadziało u ciebie?
Opadły liście, przepadał śnieg
i znów zielono na drzewie,
a ty się błąkasz, niby turysta,
zwiedzając cud tego świata.
Gdzie wędrowałeś?
Co przeskrobałeś?
Jak tak zostawiać brata?
No już nie gniewam się na ciebie.
No już bez takiego grymasu.
Ja tu rozmyślam co mogło się stać?
No przecież nie robię hałasu!
Przecież ja nie śpię po nocy,
zastanawiając się miły,
gdzieś mnie opuścił w ten wrzawy czas?
Bez ciebie ja nie mam siły.
A tam, wystarczy trudnych tematów.
Siadaj, kawę zaparzyłem.
Oj mój ty Smutku dobrze, że jesteś.
Już się o ciebie martwiłem.
O MYŚLENIU
„Stan nieważkości”
Przestałem palić i zacząłem myśleć
i przyszło mi do głowy,
że bez z kimkolwiek rozmowy
życie płynie jakby prościej.
Bez zadyszki i kaszlu,
bez rumianych policzków
i bez odważnika na mostku.
A gdy już tak przestałem myśleć,
to zacząłem pisać
i tak sobie piszę i piszę,
aż zacząłem myśleć
i tak mi przyszło na myśl,
że pośród sam na sam bycia,
bardziej jesteśmy sprawniejsi
w myśleniu i przemyśliwaniu.
I tak usiadłem przy oknie,
skoro przestałem palić
i przyszło mi do głowy,
że niebo wszędzie jest inne
i tak sobie pomyślałem,
że trzeba to chyba zapisać.
Tak pisze sobie i piszę,
aż w końcu zacząłem myśleć…
[czy idziemy w przód]
„Jeszcze nie pora…”
Czy idziemy w przód,
czy nadal się cofamy?
Chociaż zdobyliśmy wiele
to nadal nic nie mamy.
Świat nasz ułożony
W zgiełku spraw zamiera
Miliony ludzi mijamy
Nie znajdując w nich bohatera
Czas się przed nami rozpłynie
Mgłą świateł rozmyty
Jakże ujrzeć wspomnienie,
jak usłyszeć się w ciszy?
Ile jeszcze przegramy?
Ile uda się wygrać?
Słowa płynące zbyt szybko
Gesty niewypowiedziane
Ze światem w zaświaty prysnąć
W rozmyciu się odnaleźć
Czy nadal w miejscu stoimy?
Czy miejsca nadal te same?
Ilekroć stajemy się sobą
Tylekroć biegniemy w nieznane
Usłyszeć wolne oddechy
Zrozumieć, co oczy widzą
Tylekroć jesteśmy sobą
Ilekroć ludzie z nas szydzą
Stojąc na rozstajach
Drogi wijącej wstęgi
Nie rozumiemy się wokół
Nie znamy życia potęgi
Świat nie jest ten sam
Ludzie inni niż zwykle
Czasu wspólnego nienawiść
Sprawia, że jest wciąż niezwykle
Sami stoimy w miejscu
Rozkołysani wśród zgiełku
Nie rozumiejąc, czym żyjemy
Wśród życia wystrzegać się lęku
WTEDY POWIEDZIAŁA
„Stan nieważkości”
Wyszedłeś zaledwie przed chwilą,
a jakby nie było ciebie już długo.
Wyszedłeś niby normalne,
a jednak tęskno po tobie.
Gdy tak wtuleni w siebie,
przesiąknięci swymi zapachami…
Ty pachniesz jak mrok,
którego się nie boje.
Jak jeden z tych złych chłopców
co to nocami przemykają
przez ciemne ulice.
A przecież jesteś taki czuły,
taki troskliwy i bezgranicznie dobry.
Tylko wobec ciebie mam zaufanie,
że jesteś jedyny,
który mnie nie skrzywdzi.
Tylko tobie wierze.
Tobie jedynie ufam.
Czekam…
Bo przecież wrócisz?
O MAŁŻEŃSTWIE
„Stan nieważkości”
I wtedy poszli razem przed ołtarz…
Rozumiesz?
Nie znając się zupełnie!
Nie wiedząc, jak ze sobą pachną,
jak się układa trawa pod ich stopami.
Powiedzieli „tak”
językiem, którego nie rozumieją
do prawie obcej osoby naprzeciwko.
Nie znali swojego zaufania,
nie wiedzieli, w którą stronę
skierowany jest ich wzrok,
jaki jest jego ulubiony kolor
ani co dostał na pierwszą komunię
(przecież to definiuje związek).
Głupie…
Ale jaka była impreza…
[pewnego dnia]
„za horyzontem”
Pewnego dnia…
Pośród stu tysięcy innych,
pośród bezsilności, bezradności
i pośród wyimaginowanych pragnień…
Zakończy się codzienność.
Po wschodzie słońca nie będzie już nic,
tak na złość i samo sobie.
Niepostrzeżenie wedrze się w moje egzystowanie,
niepozornie strudzone i szare
niedopasowanie, odosobnienie.
Pewnego dnia w sztucznym świetle lamp,
zakończy się moja walka o pokój
i spokój w grze codzienności…
Tego to dnia na metalowym rydwanie,
po raz ostatni
zwiedzę zakamarki Smutnego Domu.
Nie usłyszą o mnie.
Z nikogo się nie dowiedzą.
Brutalnie zasuną suwak mojej egzystencji.
Samoistne, dopełnione, wykonane.
Pewnego dnia…
Pośród stu tysięcy jeden innych,
zamknie się księga na wietrze.
Nie wrócę już w te strony,
nie zadzwonię, nie napiszę,
nie skleję niezdarnie słów.
Pewnego dnia, szczęśliwego,
Postanowi, że już tego wszystkiego wystarczy.
[drogą, wijącą się pod butami]
„za horyzontem”
Drogą, wijącą się pod butami