E-book
18.9
drukowana A5
44.06
Na biegunach

Bezpłatny fragment - Na biegunach


Objętość:
247 str.
ISBN:
978-83-8324-068-8
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 44.06

Czasami się czuję, jakby było nas dwóch.

Jakby z bliźniąt, które matka nosiła w brzuchu, z niewiadomych przyczyn na świat przyszedł tylko jeden, czyli ja… a może właśnie nie ja, tylko ten drugi. A jednocześnie my obaj, dzielący jedno ciało, ale mający dwa różne charaktery i umysły.

Jeden normalny, w miarę poukładany i realnie myślący o życiu. Jego marzenia — całkiem zwyczajne. Stabilne zatrudnienie, miła kobieta przy boku, własne miejsce na ziemi i święty spokój.

Jednak za każdym razem, kiedy tylko któreś z tych marzeń ma szansę się spełnić, do akcji wkracza drugi. A raczej wjeżdża czołgiem i od razu otwiera ogień. Stabilizacja to nuda, miła kobieta to nuda, święty spokój to nuda do kwadratu. Nieważne, co będzie jutro, jutra nie ma. Jest tylko tu i teraz, oto życiowe motto mojego niespokojnego bliźniaka. Po każdej jego akcji ten normalny zostaje na zaoranym do gołej ziemi polu. Zanim mozolnie na powrót odnajdzie swoje zwyczajne marzenia, przechodzi przez wszystkie kręgi piekła. I przez czyściec. A na progu nieba już czeka drugi, zacierając ręce, ponownie gotowy do zabawy.

Kiedy wsiadałem do samolotu, plan był równie klarowny i prosty, jak powód mojego wyjazdu. Sprzedać mieszkanie po ojcu. Przez ostatnie dwa lata mieszkał w nim Bartek, mój dobry przyjaciel, i to był układ idealny, którego chętnie bym nie zmieniał. Jednak parę tygodni wcześniej dał mi cynk, że wyjeżdża, bo ziściły się jego marzenia o Stanach, a jeśli raz się tam znajdzie, to zrobi wszystko, by już nie wracać. Przyjechałem więc, nie tylko po to, by uregulować kwestię mieszkania, ale także by pogratulować Bartkowi osobiście i życzyć mu wszystkiego dobrego. Czas był sprzyjający, bo akurat i tak nie miałem pracy, a tym samym nie miałem ograniczeń czasowych. Pieniędzy też miałem coraz mniej, więc mieszkanie do sprzedania spadło mi jak z nieba.

Lot minął nadzwyczaj szybko i bez niespodzianek, ale i tak mnie zmęczył, psychicznie i emocjonalnie. Wyszedłem przed terminal i sięgnąłem do kieszeni po cygaretki. Nareszcie z powrotem na stałym lądzie. Z ulgą zaciągnąłem się dymem i przymknąłem oczy, wystawiając twarz na rześkie podmuchy i drobną mżawkę. Wiatr przywiał do mnie wspomnienie sprzed paru tygodni, gdy pogoda była identyczna. Wyszedłem wtedy z pracy, z wymówieniem w kieszeni. Zastanawiałem się, dokąd pójść, nie uśmiechał mi się powrót do mieszkania mojej byłej, która mimo wszystko nie wyrzuciła mnie na bruk po naszym rozstaniu, ale naturalnie nie gościła mnie też za darmo. Na moście Ha’penny zatrzymałem się na kilka chwil. A gdybym tak się wspiął na te barierki i pozwolił mojemu ciału swobodnie spaść w nurt rzeki? Dobrze wiedziałem, że prawdopodobnie tylko się wygłupię, w końcu to nie Golden Gate. I potem będę musiał się tłumaczyć na komisariacie ze wzbudzania niezdrowej sensacji i przy okazji z posiadania kilku gram ziółek, podobno też niezdrowych. Jasne, bo lit jest za to taki zdrowy. Mógłbym mieć go przy sobie kilka fiolek i to jest okej. A po czym faktycznie czuję się lepiej, nikogo nie interesuje. Wiedziałem, że się wygłupię, i to srogo, a jednak ciemna woda kusiła mnie obietnicą zakończenia wszystkich moich problemów. Utopić się w rzece czy w piwie, którego sobie nawarzyłem? Oto jest pytanie.

I pewnie bym to zrobił, nie widząc lepszego wyjścia, pewnie bym posłuchał diablich podszeptów mojego bliźniaka, ale właśnie wtedy, na moście Ha’penny, zadzwonił do mnie Bartek.

— Cześć, Sasza.

Jego głos zabrzmiał w mojej głowie tak realistycznie, że aż otworzyłem oczy i lekko się zdziwiłem. Przez te parę minut prawie udało mi się zapomnieć, gdzie jestem, nie stoję przecież na dublińskim moście, tylko właśnie wyszedłem z podrzędnego polskiego lotniska. Za to Bartek naprawdę pojawił się przede mną i ze swoim hollywoodzkim uśmiechem na twarzy czekał, aż powrócę do rzeczywistości.

— Cześć — odpowiedziałem. Polskie powitanie zachrzęściło mi w zębach, jakbym przeżuwał piasek z dna rzeki.

— Idziemy? — Bartek sięgnął po mój bagaż. Kiwnąłem głową i poszedłem za nim do auta. Do mojego auta zresztą, drugiej części spadku po ojcu, z której korzystał tak samo, jak i z mieszkania, na zasadzie użyczenia.

— No i co tam u ciebie? — zagaił, gdy tylko wyjechaliśmy z parkingu, po czym przez całą drogę do domu opowiadał o sobie. Nie przerywałem mu. Patrzyłem przez okna na ulice miasta, w którym dorastałem, na blokowiska, na nowy stadion, na tramwaje. Po głowie snuła mi się zasłyszana gdzieś po drodze piosenka. Nawet się nie zorientowałem, kiedy zacząłem ją nucić pod nosem. Bartek przerwał na chwilę swój monolog i popatrzył na mnie z rozbawieniem. Usłyszałem wtedy, co śpiewam, i parsknąłem śmiechem.

— Nareszcie — skwitował. — Już myślałem, że na starość straciłeś poczucie humoru.

— Nie, to tylko jet lag.

— Saszka, nie możesz mieć jet lagu… — zapędził się, by wytłumaczyć mi mój błąd, ale spojrzał na mnie i załapał, że próbowałem zażartować. Roześmiał się, zapewne z czystej uprzejmości.

Kiedy dotarliśmy do mieszkania, mój rzekomy jet lag wszedł w fazę pełnego rozkwitu. Stanąłem w przedpokoju z poczuciem dziwnego dysonansu, tak jakbym wszedł na egzamin i stwierdził, że pomyliłem sale. Bartek jeszcze przez chwilę entuzjastycznie opowiadał jakąś anegdotę, zaśmiewając się do łez, jednak po chwili się zorientował, co się ze mną dzieje. Był typem empatycznego egocentryka, wiedział, kiedy należy nieco przygasić swój blask, żeby nie spalić publiczności na popiół.

— No dobra, na opowieści przyjdzie jeszcze pora — zdecydował. — Pewnie jesteś głodny?

Wtedy przypomniało mi się, że jeszcze nic tego dnia nie jadłem. Jak zwykle przed lotem, na wszelki wypadek. Bartek tylko spojrzał na moją minę i sam się domyślił.

— Podgrzeję gulasz. A do picia coś chcesz?

— Wody z kranu. Zrobiłeś gulasz? Ten gulasz? — Mój brzuch głośno zaburczał na samo wspomnienie popisowego dania Bartka.

— Mhm.

— Zrobiłeś gulasz specjalnie na mój przyjazd? — Prawie się rozczuliłem.

— Nie. Na mój wyjazd. — Puścił do mnie oczko i zniknął w kuchni.

Poszedłem za nim i stanąłem w progu, rozglądając się i badając wzrokiem każdy szczegół, jakbym był w muzeum. Bartek postawił garnek na gazie i sięgnął po szklankę, jednak zamiast napełnić ją kranówką, nalał wody gazowanej i wkroił dwa plasterki cytryny.

— Proszę — podał mi napój. — Rozgość się, przecież jesteś u siebie. Zawołam cię, kiedy jedzenie będzie gotowe.

I zaczął kroić świeżą bagietkę. Mój żołądek znowu odezwał się na głos. Przejechałem palcami po ustach, żeby się upewnić, czy nie cieknie z nich ślina jak łakomemu psu.

Ze szklanką w ręku powoli ruszyłem na rekonesans po mieszkaniu, które znałem, a jednocześnie po tylu latach było mi całkiem obce. Jestem u siebie. Może po raz pierwszy w życiu jestem naprawdę u siebie, a czuję się jak na obcej planecie. Zawsze byłem tu gościem. Kiedyś nawet honorowym, jako babci oczko w głowie, potem zupełnie niehonorowym, jako syn marnotrawny.

Otworzyłem drzwi od łazienki i zapaliłem światło. Co tu dużo opowiadać, typowa łazienka. Kibel, umywalka, wanna z zasłonką. Nieduża pralka i plastikowy kosz na brudy. Okno wychodzące na kuchnię, ślad po piecu gazowym. Białe kafle na ścianie, pamiętające lata pięćdziesiąte czy sześćdziesiąte ubiegłego wieku, w których powstał cały blok, wykładzina PCV na podłodze. Peerelowski skansen. Zobaczyłem swoje odbicie w lustrze i prawie sam siebie nie poznałem w tym otoczeniu.

Potem wszedłem do dużego pokoju. Przez chwilę miałem wrażenie, że zaraz zobaczę dziadka i babcię, jak siedzą przy stole, oglądają czarno-biały film na czarno-białym telewizorze i popijają domowe słodkie wino z czarnej porzeczki. Ale naturalnie tak się nie stało. Zastałem tylko przytłaczające, stare meble na wysoki połysk z wystawą kryształów za szybą kredensu. Nawet roślina, stojąca w jasnym kącie, wyglądała jak kolejny relikt peerelu. W nosie zakręcił mnie zapach naftaliny i czegoś jeszcze, czego nie potrafiłem rozpoznać, chociaż znałem ten zapach doskonale. Miałem wrażenie, że czas się zatrzymał w tym mieszkaniu dobre trzydzieści lat temu.

Mniejszy pokój, zaadaptowany na sypialnię, miał ściany obite dębową boazerią, a na suficie — ozdobne grube belki z tego samego drewna. Wyglądał jak myśliwska fantazja dziadka i pewnie jakaś nieutulona tęsknota za wiejskim domem, w którym się wychował. Na szczęście zniknęły poroża, skóry, wypchane truchła, którymi dawniej było zapełnione całe pomieszczenie. Jednak miałem wrażenie, że ciągle czuję ich stęchły smród.

W kącie pokoju stał stary, obity pozdzieraną skórą fotel. Ciągle nierozebrany z butów i kurtki rozgościłem się w miękkim siedzisku i oparłem głowę na zwiniętej w pięść dłoni. Gdyby ktoś mi powiedział rok temu, że dziś będę siedział w tym pokoju, w tym fotelu, jak następca tronu, bezwzględnie bym go wyśmiał.

***

Pewnie nigdy bym się nie pogodził z ojcem, gdyby nie moja uparta, bałkańska matka. Jak ona się na coś zaweźmie, to nie ma na nią bata. Postawi na swoim, choćby miała sczeznąć. Gdyby ojciec nas nie wywiózł do Polski, gdyby Vesna mogła wziąć udział w tej pojebanej wojnie, całe adriatyckie wybrzeże należałoby do Serbii, jestem o tym przekonany.

Tak ze trzy lata temu przyjechałem na święta. Wziąłem kilka dni wolnego, chciałem odpocząć, liczyłem na to, że u matki się wyśpię i najem na zapas bez najmniejszego wysiłku. Odkąd wyjechałem i widzieliśmy się rzadko, miałem u niej tak dobrze, jak nigdy wcześniej i nigdzie indziej. Bez komentarza dawała mi się wysypiać do południa i wszystko podtykała pod nos, czasami nawet w nadmiarze. Zawsze wracałem do Dublina z przynajmniej dwoma kilogramami na plusie.

Ale tym razem dała mi popalić. Na okrągło nie słyszałem nic innego, tylko zadzwoń do ojca. Zadzwoń i zadzwoń. Spotkajcie się wreszcie. Pogódźcie się. Przecież to twój ojciec.

Wkurwiłem się w końcu.

— Sama się z nim pogódź! Wyjebałaś go z domu, a teraz co, nagle jesteś jego adwokatką? — rzuciłem ze złością przy obiedzie, kiedy po raz kolejny jak katarynka powtórzyła zadzwoń, zadzwoń.

— Nie wyrażaj się — upomniała mnie jak dzieciaka. — I nie wypowiadaj się na tematy, o których nie masz pojęcia.

— A ty masz pojęcie? — Natychmiast odbiłem piłeczkę. — Masz pojęcie, dlaczego ojciec się do mnie nie odzywa?

— Tak. Nie odzywa się, bo mu wstyd.

— No i dobrze.

— Sasza!

— Innych łatwo krytykować — ciągnąłem, nie zważając na jej oburzenie. — Szkoda tylko, że nie zaczął krytyki od samego siebie. Nie musiałby się teraz wstydzić.

Zdenerwowało ją to. Rzuciła ostro:

— A ty bez skazy jesteś, że go tak łatwo oceniasz? Ciebie przypadkiem też nie poniosła kiedyś fantazja?

Zacisnąłem usta. Oczywiście musiała o tym wspomnieć, musiała wywlec ten słaby argument, żeby mi udowodnić, że nie mam prawa obrzucać ojca błotem, bo sam nie jestem idealny. Sięgnąłem po drugi kotlet i wbiłem w niego widelec z taką furią, że o mało nie przedziurawiłem półmiska. Rzuciłem schab na swój talerz, obok tłuczonych ziemniaków polanych tłuszczem z patelni. Kawałek puree upadł na obrus. Kiedy próbowałem zebrać nożem ziemniaki, nie zauważyłem, że ostrze jest ubrudzone buraczkami i narysowałem nim purpurową krechę na płótnie. Matka zachowała stoicki spokój. Bardziej niż na obrusie zależało jej na naszym pojednaniu.

— Synek — powiedziała łagodniej. — Nie bądź uparty. Tata naprawdę zawsze był bardzo za tobą, bardziej, niż ci się wydaje. To niesprawiedliwe, żebyś skreślał go z życia. Każdy ma prawo do błędu, przecież bardzo dobrze o tym wiesz. Zadzwoń, proszę.

W wigilię w końcu zadzwoniłem.

— Cześć, tato. Wesołych świąt.

I zaraz pożałowałem, bo odpowiedziała mi przeciągająca się w nieskończoność cisza. Burknąłem coś nieładnego pod nosem i już miałem się rozłączyć, kiedy wreszcie się odezwał.

— Dziękuję. Wesołych świąt, synu.

I znowu cisza.

— Jesteś w Polsce? — zapytał po chwili z wyczuwalnym wahaniem.

— Tak.

— To może do mnie zajrzysz?

Nie udało mi się powstrzymać głośnego westchnienia. Zły bliźniak już podsuwał mi setkę wymówek, jedne bardziej niewiarygodne od drugich, ale kazałem mu się zamknąć.

— Może tak. Kiedy?

Koniec końców, umówiliśmy się na drugi dzień świąt. Przyniosłem butelkę szkockiej w prezencie. Walnąłem z głupia frant:

— Masz, to na serce dobre.

Spojrzał na mnie jak na wariata.

— Ale na wątrobę nie, i na głowę też szkodzi.

Tak powiedział, ale widziałem, że jest zadowolony. Od razu wyciągnął z barku dwie szklanki z grubego szkła, napełnił je kostkami lodu i nalał whisky. Usiedliśmy we dwóch przy ławie w pokoju. Zastawiona była dość skromnie, ale ojciec zadbał o świąteczną oprawę. Nakrył blat obrusem, na nim ustawił wiecheć z bombkami i ze świecą pośrodku, grzybki wyłożył na salaterkę, zimne nóżki udekorował zieleniną, pietruszką chyba. Nawet muzyczkę włączył, i to nie żadne przaśne kolędy, tylko miły dla ucha acid jazz. Zawsze był mocno do przodu, jeśli chodzi o gust muzyczny. Szanowałem to.

— Co u ciebie? — zagaił. — Jak ty w tej Irlandii żyjesz?

— Dobrze — wzruszyłem ramionami, sięgając po nóżki. — Masz ocet?

— Tu jest. — Podał mi buteleczkę. — Mam też chrzan, dobry, świeży. Mocny. Sam tarłem.

— Chrzan to później. Do szynki wezmę. Dzięki.

Odłożyłem zielsko z galaretki na brzeg talerzyka, pokroiłem ją na kawałki i skropiłem octem. Ojciec, lekko urażony moją pogardą dla chrzanu, podsunął mi koszyk z pieczywem.

— Zarabiasz? Pieniądze masz? — spytał.

— Tak.

— A co robisz?

— Pracuję.

Spojrzał na mnie wkurwiony, że odpowiadam półsłówkami.

— Ale gdzie pracujesz, synu?

Wiedziałem, że kiedy mu powiem, wkurwi się jeszcze bardziej. Włożyłem do ust kawał galaretki i zagryzłem chlebem, żeby dać sobie trochę czasu. Ojciec uniósł brwi.

— W pubie — wydusiłem w końcu, kiedy przełknąłem. Zacisnął usta i pięść, w której trzymał widelec. Drgnął całym ciałem, aż zakołysała się whisky w stojących na ławie szklankach. Jednak opanował się i nie skomentował. Na dłuższą chwilę zapanowało między nami pełne napięcia milczenie.

— A mieszkanie? Wynajmujesz? — zapytał w końcu takim tonem, jakby wcale nie był zainteresowany.

— Nie. Mieszkam u mojej dziewczyny.

Ojciec zastrzygł uszami.

— U dziewczyny?

— Mhm.

— Serio, masz dziewczynę?

— No a dlaczego miałbym nie mieć? — Wzruszyłem ramionami.

Ojciec zamilkł i smakował nowinę jak najlepszą świąteczną potrawę. Chyba była jednak zbyt sucha, bo w końcu zapytał:

— Jak ma na imię?

Już miałem zażartować, że Dżordż, ale sobie przypomniałem ostrzeżenie matki, że ojciec ma problemy z sercem, więc ugryzłem się w język.

— Lily.

— Lily… — powtórzył z namysłem. — Ładna?

— Jasne, że ładna. — Sięgnąłem po smartfon. — Chcesz zobaczyć?

— Pokaż.

Wziął ode mnie telefon i spojrzał na wyświetlacz, jakby spodziewał się na nim ujrzeć jakieś monstrum o dwóch głowach.

— Ruda — zauważył błyskotliwie. — Taka pyzata trochę. — Zerknął jeszcze raz i w końcu ocenił: — No, całkiem fajna. Taka… normalna.

Po tonie głosu oceniłem, że chyba nie tego przymiotnika chciał użyć. Ale okej, zrozumiałem.

— Poprzewijaj sobie — zachęciłem go. — Dalej jest więcej.

Na kolejnych zdjęciach była nie tylko Lily. Byłem też ja, my razem, nasze mieszkanie, jej pies, pub, w którym pracowałem, i miasto, w którym żyłem. Ojciec nic nie mówił, ale miny, które stroił, zdradzały jego odczucia. Raczej pozytywne, na ile mogłem ocenić. Normalna dziewczyna, normalne życie. Gotów był pomyśleć, że i ja jestem jednak normalny. W końcu oddał mi telefon.

— Lily też jest barmanką? — zapytał.

— Uhm — potwierdziłem z ustami napchanymi ostatnim kęsem galaretki. To małe kłamstwo było zdecydowanie lepsze od prawdy, że Lily jest tatuażystką, a po godzinach czyta z kart tarota.

— A czemu z tobą nie przyjechała?

— Nie była na to jeszcze gotowa — wyjaśniłem, kiedy już przełknąłem. — I nie jestem pewien, czy kiedykolwiek będzie. To nie jest rodzinna osoba, tato.

Ojciec przez chwilę rozważał moje słowa.

— Ty też nie znasz jej rodziny?

— Nie. Lily ma skomplikowaną rodzinę.

— Co to znaczy skomplikowaną?

— To znaczy, że radzi sobie lepiej bez niej. Nie znam szczegółów, nie chcę naciskać. Wiem tylko, że coś jest tam bardzo nie halo.

— Hmm. — Zadumał się na moment, gładząc dłonią policzki. Wyraz jego twarzy zdradzał, że w głowie rozważa już wszystkie możliwe scenariusze, od chorób psychicznych po kryminał. Nagle spojrzał na mnie, jakby sobie o czymś przypomniał.

— A jak… — Zawahał się przez chwilę. — …twoje zdrowie?

— Twoje zdrowie. — Sięgnąłem po szklankę i skłoniłem go do toastu, udając, że nie zrozumiałem. Nie odważył się po raz drugi poruszyć tematu.

— A do Polski nie wracasz. — Bardziej stwierdził, niż zapytał, sięgając po befsztyk tatarski.

— Nie. Po co miałbym wracać? Tam mam teraz życie.

— Nie wiem, tak tylko pytam. — Ojciec wzruszył ramionami i wyciągnął do mnie talerzyk z befsztykiem. — Tatara?

Tatar robił najlepszy na świecie. Do tej pory się nie nauczyłem doprawiać surowej wołowiny tak jak on. Wziąłem od niego talerzyk i nałożyłem sobie słuszną porcję. Spróbowałem.

— O kurwa, jaki dobry.

— A z tą panią po co mi tu wyjeżdżasz? — warknął ojciec, jak zawsze zasadniczy. — Święta są.

— Sorry.

— Sorry, sorry! — uniósł się. — Przepraszam się mówi, a nie jakieś tam sorry! Ta twoja Irlandia! Po polsku już nie umiesz?

Sięgnąłem po młynek z pieprzem. Pieprzu nigdy za wiele. Przynajmniej w tatarze.

— Popieprzyć ci też trochę? — spytałem uprzejmie. Ojciec zrozumiał aluzję. Chrząknął, wygładził nerwowo koszulę na piersiach i powiedział już spokojniej:

— Nie, dziękuję.

Sięgnął po widelec, ale nie zabrał się do jedzenia. Przez chwilę jakby się wahał, a potem wstał i podszedł do barku. Powoli przekręcił kluczyk i sięgnął do środka. Obserwowałem go kątem oka, niby obrażony, ale bardziej ciekawy, co kombinuje. W butelce zostało jeszcze trzy czwarte zawartości, nie było potrzeby otwierać kolejnej.

Kiedy usiadł z powrotem przy stole, postawił przede mną nieduże pudełko.

— Mam coś dla ciebie.

— Nie trzeba — fuknąłem.

— Otwórz. — Ton jego głosu dawał do zrozumienia, że owszem, trzeba, i to bez dyskusji.

Niechętnie sięgnąłem po prezent i otworzyłem wieczko. W środku były klucze.

— Co to jest?

— Mieszkanie ci zapisałem — odpowiedział, nie patrząc na mnie. — Skoro nie wracasz, to pewnie sprzedasz, ale nic mi do tego. Przynajmniej się u siebie lepiej urządzisz.

Zaskoczył mnie po raz kolejny. Z tym mieszkaniem.

— Mnie zapisałeś? A co z… — urwałem.

— Kasią — podpowiedział ojciec, pilnie unikając mojego wzroku. — O Kasię nie musisz się martwić. Ja o wszystko zadbałem.

— A ty się gdzieś wybierasz, że już majątek rozdajesz? — zapytałem z wyrzutem, żeby zamaskować wrażenie, jakie wywarła na mnie wiadomość o zostaniu spadkobiercą. Ojciec w milczeniu sięgnął po butelkę i dolał nam obu whisky.

— Nigdy nie wiesz, komu z brzegu — odpowiedział w końcu. Poczułem się nieswojo, więc upiłem nieco alkoholu ze szklanki, sięgnąłem po szynkę, żeby spróbować tego jego chrzanu, i rzuciłem pół żartem, pół serio:

— Myślałem, że po tym wszystkim mnie wydziedziczysz.

Ojciec zacisnął usta.

— Nie bądź niemądry, synu.

— W końcu masz komu zostawić spadek — niepotrzebnie brnąłem w to dalej. Zezłościł się. Znowu. Energicznie odstawił szklankę, aż szkocka chlapnęła na stół, i z mocą powiedział:

— Zostawię, komu będę chciał.

Widzieliśmy się wtedy po raz ostatni. Kilka razy rozmawialiśmy jeszcze przez telefon, obiecując sobie bez przekonania spotkanie przy najbliższej okazji, ale nigdy do niego nie doszło. Aż wreszcie czas się skończył i nasza wspólna świąteczna kolacja przeszła do historii jako ostatnia wieczerza.

***

Obity pozdzieraną skórą fotel otoczył mnie błogością. Zeszło ze mnie napięcie, odpuściła lotnicza adrenalina. Wreszcie spokojny i lekko odklejony mogłem przez tę krótką chwilę nie utożsamiać się z rzeczywistością, udawać, że mnie tu nie ma, że nie ma mnie w ogóle, moje obgryzione przez ryby kości turlają się beztrosko po dnie Liffey, a ja nie mam miliona dylematów na temat życia, bo po prostu nie mam już życia.

— Saszka, wszystko w porządku? — upewnił się Bartek, pojawiając się w progu. Spojrzałem na niego i kiwnąłem głową.

— To tylko jet lag — powtórzyłem swój żart, chociaż już za pierwszym razem okazał się mało zabawny.

— Nadal nie lubisz latać samolotem, co? — domyślił się.

— Nienawidzę.

— To jak ty mnie odwiedzisz w Stanach?

Uniosłem kąciki ust.

— Pewnie tak, jak ty mnie w Dublinie. Czyli wcale.

Bartek usiadł naprzeciwko mnie na brzegu łóżka.

— Ale ja nigdy nie dostałem zaproszenia.

— Nie musiałeś dostawać zaproszenia.

— Czekałem na nie.

Popatrzyliśmy na siebie. Już myślałem, że miła atmosfera zaraz się zwarzy, ale Bartek po chwili milczenia uśmiechnął się pojednawczo i zaczął opowiadać kolejną historyjkę, najpierw dość ostrożnie, a potem, kiedy zareagowałem pozytywnie, już z całym swoim obwoźnym teatrem jednego aktora, hojnie doprawiając opowieść gestykulacją, mimiką, intonacją. Nawet się nie spostrzegłem, kiedy mnie w to przedstawienie wciągnął. Gulasz jedliśmy już obaj w wyśmienitych nastrojach, jak zwykle doskonały — gęsty, ostry i sycący, a potem działo się tylko lepiej i lepiej.

Przez parę dni pomieszkaliśmy razem i było całkiem jak za dawnych lat. Bawiliśmy się, kłóciliśmy się i godziliśmy, spędzaliśmy razem czas do późnej nocy i spaliśmy do południa, kłóciliśmy się i godziliśmy, tak, wiem, że o tym już wspominałem. Potem Bartek wyjechał, tak jak miał w planach, ale przez te kilka dni niechcący nabrałem przekonania, że chwila jego odjazdu nigdy nie nadejdzie, a ten miniurlop od rzeczywistości będzie trwać bez końca. Przecież to było za dobre, żeby przeminąć.

A jednak wyjechał. Zniknął, naprawdę stał się przeszłością. Zostałem sam na sam z teraźniejszością, z mieszkaniem po ojcu i z pustką, która niczym nie dawała się zapełnić, bo nic nie pasowało do tej luki, jaka po nim pozostała.

Odwiozłem go na dworzec, z którego miał pojechać do Warszawy, by tam się przesiąść na samolot. Dla pewności wyszliśmy z domu sporo wcześniej, jednak do celu dotarliśmy bez niespodzianek, dzięki czemu mieliśmy zapas czasu.

— To może ostatnia wspólna kawka? — zaproponował Bartek. Nie odmawia się ostatniej wspólnej kawki, więc po chwili siedzieliśmy przy stoliku, popijając cortado. Chciałem mu powiedzieć jeszcze tyle rzeczy, tyle słów, które nie padły podczas tych kilku dni, ale było ich zbyt dużo, więc nie mówiłem nic, słuchałem tylko jego kolejnych opowieści i żartów, uśmiechając się niemrawo. Nasze pożegnanie na peronie pełnym ludzi też nie wyglądało tak, jak powinno.

— Ależ słodko jest zostawiać kogoś, kto kiedyś zostawił mnie — z niewinnym uśmiechem powiedział Bartek, kiedy stanęliśmy przed właściwym pociągiem. Mnie zrzedła mina.

— I to po to było to wszystko? — spytałem rozczarowany. Przez chwilę mnie torturował figlarnym spojrzeniem, aż w końcu roześmiał się w głos.

— Nieee, Saszka, przecież wiesz, że żartuję. Było miło, mówię to całkiem szczerze.

— To po co mówisz takie rzeczy?

— Nie mogłem się powstrzymać. — Mrugnął do mnie porozumiewawczo.

Po czym odwrócił się i odszedł, zostawiając mnie z niejasnym uczuciem, że jego żart nie był do końca niewinny. Już wsiadał do wagonu, kiedy z ust wyrwało mi się:

— Bartek…

Zatrzymał się z jedną nogą na stopniu i spojrzał na mnie pytająco.

— Ja… chciałem… — zaplątałem się we własnych myślach. — Chciałem ci powiedzieć, że… — Szlag, zawyłem w duchu. — Powodzenia.

Uśmiechnął się. Zawrócił z wejścia do pociągu, podszedł do mnie i z zaskoczenia pocałował mnie w usta. Zdrętwiałem, przekonany, że za chwilę zostaniemy obaj publicznie zlinczowani, przecież to Polska, tu takie numery nie przechodzą… a jednak życie wokół spokojnie toczyło się dalej. Ktoś się zaśmiał, ktoś inny pokazał nam uniesiony do góry kciuk. Ktoś też splunął i rzucił złowrogie spojrzenie, ale wszyscy ci ludzie przeminęli w ułamku sekundy, anonimowi, bez twarzy. Wsiedli do pociągu, poszli dalej, a Bartek czule poklepał mnie po policzku.

— Dzięki.

Oszołomiony, nie odważyłem się nawet poruszyć.

— Ja tobie też życzę powodzenia. Z całego serca — dodał Bartek. — Sprzedaj chatę szybko i dobrze, i za tę kasę spełnij sobie jakieś marzenie. A, i błagam, znajdź dobry dom dla monstery. Ktoś miał po nią przyjść, ale się nie pojawił. Jeśli ona umrze, to znajdę cię nawet w piekle.

I zniknął za drzwiami wagonu.

Kiedy wsiadłem z powrotem do auta, tym razem już na miejsce kierowcy, poczułem okropną pustkę. Miałem ochotę wyskoczyć i pobiec za tym pieprzonym pociągiem, wywlec Bartka z wagonu i zmusić go, żeby został. Byłem wściekły sam na siebie, że zmarnowałem tyle lat z dala od niego, a teraz to on wyprowadzał się za ocean, ostatecznie ucinając możliwość częstszych spotkań. Coś właśnie przeleciało mi przez palce i było za późno, żeby to ocalić. Niemal fizycznie czułem, jak pociąg z Bartkiem się oddala, tak jakby napinał we mnie jakąś strunę, ponad miarę, aż do bólu. W końcu odpaliłem silnik i wyjechałem z parkingu. Jadący z naprzeciwka samochód strąbił mnie ostro, zmuszając do zjechania na prawy pas. Wtedy dopiero otrzeźwiałem. Koniec bajki, wracamy do szarej rzeczywistości. Mam parę spraw do ogarnięcia, na przykład sprzedaż mieszkania, i co to do kurwy jest ta jego monstera? Roślina? A może w mieszkaniu jest jakieś zwierzę, o którym nie wiem? Gad? Owad? Coś, co patrzy na mnie spod łóżka setką oczu?

Tak czy siak, do zobaczenia w piekle.

Moja pierwsza samotna noc nie była spokojna. Kiedy położyłem się do łóżka, w obco, choć znajomo pachnącą pościel, i zgasiłem stojącą na stoliku nocnym lampkę, nie dałem rady nie myśleć o tym, ile mam przed sobą wyzwań. Doprowadzić mieszkanie do porządku, żeby móc je sprzedać. Garaż — to samo. I jeszcze auto. To są duże wyzwania, a każde z nich dodatkowo kryje w sobie nieskończenie wiele małych, o których pewnie jeszcze nawet nie wiem. Chociażby piwnica, uprzytomniłem sobie. Przecież to mieszkanie ma piwnicę, którą też na pewno trzeba będzie uprzątnąć. Szlag.

Pierwszy raz w życiu mierzyłem się z czymś takim. Pierwszy raz, bo nigdy dotąd nie miałem nic własnego. A przynajmniej nic, czego po zużyciu nie wyrzucało się po prostu na śmietnik.

A to jeszcze nie koniec. Kiedy już się uporam ze sprzedażą schedy po ojcu i wrócę do Dublina, muszę od nowa poukładać sobie życie tam, na miejscu. Znaleźć nowe mieszkanie, bo nie chciałem już dłużej mieszkać u Lily, poszukać pracy, na dobrą sprawę — po raz kolejny wszystko zacząć od początku. Samo myślenie o tym pozbawiało mnie sił. Dużo się ostatnio działo, dużo się zmieniało, za dużo i za szybko. Rozpaczliwie potrzebowałem odpoczynku. Sprzedam to i gdzieś wyjadę, pomyślałem. Może do Chorwacji. Może na stałe.

Ta myśl tak mnie rozbudziła, że musiałem wstać. Po krótkim namyśle ubrałem się w bluzę z kapturem, wziąłem fajki ze stolika i wyszedłem na balkon. Rozsiadłem się w wygodnej pozie na płóciennym krześle reżyserskim, nogi oparłem o balustradę. Noc była gwiaździsta, wyjątkowo ciepła jak na kwiecień. Balkon wychodził na podwórze, a ja, siedząc w tej pozycji, widziałem tylko niebo, kołyszące się korony drzew i żółte światło starych latarni. Było tak przyjemnie, że poczułem się prawie jak na wakacjach.

Wypaliłem cygaretkę, potem jeszcze jedną, w końcu zrobiłem się senny. Wróciłem do łóżka, ale nie mogłem zasnąć, bo od balkonowych kafelków i powiewów wiatru zmarzły mi stopy. Cortado też zrobiło swoje. Rzadko pijam kawę i właśnie przypomniałem sobie, dlaczego. Mija wiele długich godzin, zanim przestaję czuć jej pobudzające działanie. Poprzewracałem się z boku na bok, wkurwiłem sam na siebie i znowu wstałem. Żeby się rozgrzać, wszedłem pod prysznic. Potem, naprawdę już zmęczony, padłem na łóżko na wznak i włączyłem pilotem wieżę. Muzyka z płyty, która była w odtwarzaczu, nie do końca mi pasowała, ale dobrze zagłuszała niepokój i niemiarowe bicie serca. Leżałem bez ruchu przez dłuższy czas. Po głowie snuły mi się obrazy z ostatnich dni. Dublin, lotnisko, mieszkanie, ojciec, Bartek… Dużo tego było, zbyt dużo. Przewróciłem się na bok i zawinąłem w kołdrę. Odpływałem i wybudzałem się jeszcze kilka razy, zdumiony absurdalnością własnych półsennych marzeń.

A potem wszystko wreszcie stało się błogosławioną nicością.

Obudził mnie dzwonek do drzwi. Miałem zamiar go zignorować, ale ktoś był naprawdę uparty. Zadzwonił drugi raz, trzeci, a potem przydusił guzik i trzymał chyba z pół minuty. Wściekły zerwałem się z łóżka, szybko wciągnąłem na siebie gacie i otworzyłem, z uprzejmym powitaniem na ustach:

— Co do chu…

Nie dokończyłem, bo mnie przytkało.

Ją też chyba przytkało, bo po pewnym siebie hałasie, jakiego narobiła dzwonkiem, teraz stała się cicha i jakby przestraszona.

— Och. Chyba pomyliłam mieszkania — powiedziała po chwili wzajemnego taksowania się wzrokiem.

— No chyba — odparłem jeszcze wciąż podkurwionym głosem, chociaż cały mój wkurw ulotnił się jak dym.

Laska była zjawiskowa. Miała brązowe oczy w kształcie migdałów, ciemne brwi wygięte w piękne łuki, jasną skórę i niemal czarne, ostrzyżone na damskiego irokeza włosy. Ich naturalny kolor widać było na skroniach, góra mieniła się odcieniami czerwieni i pomarańczy, jak skrzydło ognistego ptaka. Szczupła i drobna, trochę chłopięca z wyglądu, ale jednocześnie subtelnie megakobieca. Nawet choker wyglądał na niej jak milion dolarów. Dobrze wiedziałem, że taka dziewczyna to nic innego, jak tylko kłopoty. Jednak nie mogłem oderwać od niej oczu. O takich twarzach Bartek mówił, że mają dobrą strukturę.

Dziewczyna rozchyliła usta, chciała chyba coś jeszcze powiedzieć, może zapytać, ale nie zdecydowała się na to. Zrobiła trzy kroki w tył i trochę jakby urażona, powiedziała:

— To sorry.

Po czym odwróciła się i zbiegła szybko po schodach.

Wtedy dopiero doszedłem do siebie. Trzasnąłem drzwiami, trochę bardziej, niż chciałem. Odruchowo spojrzałem w lustro, przejechałem dłonią po potarganych włosach, przetarłem zaspane oczy, pogładziłem dwudniowy zarost na policzkach i skrzywiłem się do własnego odbicia. No, na pewno zrobiłem na niej niesamowite wrażenie.

Wybiła mnie z rytmu na cały dzień. Snułem się po mieszkaniu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca ani zajęcia. Udawałem, że sprzątam, ale tak naprawdę przekładałem tylko rzeczy z kąta w kąt, tworząc jeszcze większy chaos. Godziny dłużyły się bezlitośnie. Po południu skończyły mi się cygaretki, więc poszedłem do sklepu. Wziąłem też dwa piwa na wieczór, żeby je sobie wypić przy jakimś filmie, zabijając czas. Kiedy wracałem, przydybała mnie na schodach sąsiadka z naprzeciwka. Miałem wrażenie, że specjalnie stała przy wizjerze i na mnie czekała.

— To teraz pan będzie tu mieszkał? — zapytała, mierząc mnie wzrokiem. Tego mi tylko brakowało, sąsiedzkiej inkwizycji.

— Przez chwilę na pewno — mruknąłem, celując kluczem do zamka.

— Też pan taki… imprezowy, jak ten poprzedni lokator?

Nie odpowiedziałem.

— Bo pan doktor to taki spokojny człowiek był. A ten młodzieniec, Matko Boska… Toż tu się drzwi nie zamykały. I muzyka, i tupanie…

Odwróciłem się niechętnie i spojrzałem na jej pomarszczoną, starą twarz. Bartek był towarzyski, owszem, ale na pewno nie był jakimś szczególnie uciążliwym sąsiadem.

— Też słucham muzyki i tupię, jak wbiegam po schodach, jeśli o to pani pyta.

— I też pan woli chłopaków? — zapytała już wprost. Od początku wiedziałem, że tu nie chodziło o muzykę i tupanie.

— A czy to aby na pewno jest pani sprawa?

— A moja — odparła pewnym głosem. — Bo tu mieszkam i chcę mieć spokój. Swoje lata już mam.

— Postaram się nie zakłócać pani spokoju. Do widzenia — zakończyłem tę bezcelową dyskusję i zamknąłem za sobą drzwi.

Podniosła mi ciśnienie, co nie jest dla mnie zdrowe, więc od razu otworzyłem piwo i poszedłem z nim na balkon, ochłonąć i zapalić fajkę. Nie musiałem długo czekać, by miejsce wścibskiej sąsiadki zajęła przed moimi oczami dziewczyna z irokezem. Przyszło mi do głowy, że może wcale nie pomyliła mieszkań, może Bartek ją zna. Bardzo szybko nabrałem co do tej myśli pewności. Już miałem w ręku telefon, żeby do niego zadzwonić i o nią zapytać, ale coś mnie powstrzymało. I była to nie tylko lotna jak messerschmitt myśl, że Bartek najprawdopodobniej siedzi teraz w samolocie.

Bo czy tak naprawdę chciałem się dowiedzieć, kim ona jest?

Nader często nadmiar wiedzy kończy się zwykłym rozczarowaniem.

Dopóki Bartek był na miejscu, mogłem nie myśleć o sprzedaży mieszkania i całkowicie się z tego rozgrzeszać. Jednak wymówki się skończyły. Wypadało zrobić jakiś choćby najmniejszy krok, popchnąć tę sprawę, przecież po to tu przyjechałem. Zacząłem od rzeczy, wydawałoby się, najprostszej: odręcznie napisałem kartkę „Sprzedam M3 bez pośredników” i nakleiłem na wiacie najbliższego przystanku.

Jeszcze tego samego dnia odebrałem ze trzy połączenia od pośredników, co przekonało mnie, że jednak umiejętność czytania ze zrozumieniem jest dla wielu ludzi sztuką tajemną. Ale zadzwoniła też młoda kobieta, bardzo szczerze zainteresowana kupnem, sądząc po tonie jej głosu.

— Kiedy moglibyśmy przyjść obejrzeć mieszkanie? — zapytała podekscytowana, a ja dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że ludzie nie kupują mieszkań przez telefon. Oni tu, kurwa, będą przychodzić.

— Dzisiaj — palnąłem wobec tego, żeby mieć to już chociaż z głowy.

Ogarnąłem na szybko mieszkanie i siebie. Punkt osiemnasta, tak jak było umówione, zadzwonili do drzwi. Z miejsca poczułem do nich niechęć. I dobrze wiedziałem, dlaczego.

Otaczała ich ta denerwująca mgiełka sukcesu. Ta pewność siebie, jakiej nie miało moje pokolenie, dopiero ludzie o kilka lat od nas młodsi. To przekonanie o własnej zajebistości i o tym, że wszystko jest o nas i dla nas. Weszli do mnie jak na swoje, z jaskrawym neonem mentalnym „to my mamy pieniądze”. Dotykali dosłownie wszystkiego, nawet mebli i moich rzeczy, komentując ich bylejakość uśmieszkiem, uniesieniem brwi, cichym chrząknięciem. Zadawali pytanie za pytaniem, nie czekając, aż skończę odpowiadać na poprzednie.

— A garaż też jest?

— A okolica spokojna?

— A ta ulica jest jednokierunkowa?

— A kto tym zarządza? Wspólnota czy spółdzielnia?

— A dużo rodzin z dziećmi?

— A dużo starszych ludzi?

— A ci, no wie pan, LGBT? — Tak, witam państwa w moich skromnych progach. Jestem trzeci od lewej.

— A przedszkole blisko? A park? A sklepy? Apteka? Weterynarz? Optyk? Szewc? Stacja kosmiczna? Krematorium?

Świadomość, że to właśnie oni mogliby tu zamieszkać, rozpanoszyć się w miejscu, w którym wszędzie były rozsiane okruchy wspomnień, mojego dzieciństwa, mojej ostatniej wieczerzy z ojcem, mojego pożegnania z Bartkiem, kiedy wszędzie wciąż czułem jego zapach, stawała się coraz bardziej nieznośna. Kiedy podałem im absurdalną cenę, najwyższą, jaką w tej okolicy wynalazłem, robiąc rozeznanie, znowu mieli dużo do powiedzenia.

— Drogo.

— I to do generalnego remontu.

— Ale do rodziców będzie blisko.

— No i z garażem.

— Ile pan opuści?

Nie, przepraszam, nie tak zabrzmiało to pytanie.

— Ile opuścisz?

— Nie mogę nic opuścić — powiedziałem. — Potrzebuję dokładnie tej kwoty. Sorry.

Ku mojej rozpaczy spojrzeli na siebie i pokiwali głowami.

— Och. — Nagle przemówił mój zły bliźniak i nieoczekiwanie tym razem przyszedł mi z pomocą, a nie po to, żeby mnie pogrążyć. — Musicie wiedzieć o czymś jeszcze. Tutaj — wskazałem ręką całkowicie losowe miejsce — zmarł mój ojciec. Został znaleziony tydzień później. Oczywiście była dezynfekcja. Ale pod dywanem chyba nadal jest plama. Tak tylko mówię — zakończyłem beztrosko i z przyjemnością obserwowałem, jak ich twarze bledną, zielenieją, wydłużają się, a cały ten nimb pewności siebie rozwiewa się jak dym w zderzeniu z tą makabrą, z tym jednym małym skurwiałym rodzynkiem ukrytym w puszystym serniczku.

To była tak zwana gówno prawda. Ojciec zmarł w najbardziej odpowiednim do tego miejscu, w szpitalu, zresztą przy jego pracoholizmie statystycznie mało prawdopodobne wydawało się, że mógłby umrzeć gdziekolwiek indziej. Ale to nic, ważne, że zadziałało. Ewakuowali się szybciej niż zdążyłem sobie pogratulować, bełkocząc coś o tym, że muszą jeszcze porozmawiać z rodzicami. Odetchnąłem z niewysłowioną ulgą. Niestety była ona krótkotrwała. Nieubłaganie dotarło do mnie, że nie jestem na to gotowy. Nie tylko na kontakty z potencjalnymi nabywcami, oprowadzanie ich, odpowiadanie na maraton pytań, na formalności, notariuszy. Ja po prostu nie mogłem oddać tego mieszkania w obce ręce. Niby go nie chciałem, a mogłem znieść myśli, że zalęgną się tu obcy, jeszcze pewnie z dziećmi i ich obślizgłymi paluszkami. Obmacają to wszystko, zbezczeszczą, obślinią, usadowią swoje tyłki tam, gdzie siadywał mój dziadek, ojciec, ja. Wywieszą w oknach flagi z napisami „strefa wolna od LGBT”, będą o nas plotkować ze wścibską sąsiadką i z politowaniem kręcić głowami. Państwo tacy porządni, bo ci młodzieńcy, Matko Boska… I muzyka, i tupanie. I dzikie orgie.

Aż w końcu zrozumiałem, że ja wcale nie przyjechałem tu po to, by je sprzedać. Nie bez powodu kupiłem bilet w tylko jedną stronę. Nie bez powodu zabrałem ze sobą wszystko, co chciałem zabrać. Trzydzieści cztery lata i cały majątek mieszczę w jednej walizce. To dzięki tobie, pieprznięty bliźniaku. Przez ciebie? Dzięki tobie? Czasami trudno jednoznacznie ocenić. Bywa, że twoje wolty wychodzą mi na dobre, ale jest to raczej wyjątek, niż reguła.

Przyjechałem, żeby pobyć wreszcie na swoim. Mam tu mieszkanie, samochód i garaż. Więcej, niż kiedykolwiek w życiu miałem. Własne, nie pożyczane, bez niczyjej łaski. Co prawda w chujowym miejscu, w którym tak naprawdę nigdy nie lubiłem mieszkać, ale dajmy sobie szansę. I tak nie mam nic do stracenia. Minie jakiś czas i wtedy się zobaczy, co dalej.

Poszedłem na przystanek i zerwałem ogłoszenie. Niech się dzieje, co chce.

Przez kolejne dni prawie nie wychodziłem z domu. Poranki coraz bardziej przesuwały mi się na zegarze, a ja trwałem w jakimś dziwnym zawieszeniu, tak jakby ktoś wcisnął w moim życiu pauzę.

Mogłem sobie wmawiać, że to aklimatyzacja, ale tak naprawdę sam nie wiedziałem, czego chcę. Naprawdę zostać czy jednak wracać. Sprzedać to mieszkanie i mieć kupę kasy, czy w nim zamieszkać i zobaczyć, co będzie. A może złożyć wniosek o wizę do Stanów? A może pieprznąć to wszystko i wyjechać na Bałkany? Co chwilę podejmowałem inną decyzję, na sto procent pewien, że to już jest ta ostateczna, by niedługo potem dochodzić do wniosku, że to bez sensu, wkurwiać się na samego siebie i od początku tłuc głową w mur, próbując znaleźć inne wyjście. Ale wyjścia nie było. Nic mi nie pasowało i ja nie pasowałem do niczego. To było takie daremne, takie męczące, że doprowadzało mnie niemal do płaczu z bezsilności.

Jak to jest, że mam trzydzieści cztery lata i ciągle nie odnalazłem swojego miejsca? Ciągle czegoś szukam, a kiedy już mi się wydaje, że znalazłem, to znowu okazuje się nie tym, o czym marzyłem? A może moje przyjście na świat było wielką pomyłką Stwórcy? Albo nie, on się przecież nie myli. To ja jakimś fortelem wkręciłem się w to życie, licząc, że nikt się nie zorientuje. Zgarnąłem czyjąś główną rolę, wszedłem w jego buty, wykorzystałem moment nieuwagi, by go wysiudać. A teraz on idzie za mną krok w krok, jako mój zły bliźniak, i mści się za to, co mu zrobiłem. Dlatego nigdy nie mogę być do końca sobą, nigdzie nie zapuszczam korzeni, w żadnym miejscu ani w żadnym związku. Za karę muszę ciągnąć te dwie linie losu, swoją i jego, albo jej, kto to wie. A że stoją do siebie w wyraźniej sprzeczności, moje życie jest poorane nagłymi zwrotami akcji, które zwykle następują akurat dokładnie wtedy, kiedy wszystko zaczyna się układać i do siebie pasować. To nie może być przypadek, myślę, że właśnie tak do tego doszło, chciałem być taki sprytny, to mam za swoje.

Nawet kiedy Bartek przekazywał mi moje własne mieszkanie, wtajemniczał w zawiłości opłat, uczył, który klucz pasuje do którego zamka, to chociaż wszystko odbywało się pod kątem rychłej sprzedaży, i tak czułem się jak złodziej, który próbuje się wcisnąć w czyjś życiorys, przejąć coś podstępem, licząc na to, że nikt prędko nie odkryje mojej fałszywej tożsamości. Wydawało się naprawdę ze wszech miar słuszne, że przez ten niedługi czas to Bartek żył moim życiem. Zdecydowanie bardziej na nie zasługiwał, skoro potrafił ogarnąć wszystko sam, ode mnie dostając na start tylko klucze do mieszkania i adres.

Nie wiem, jak długo jeszcze bym tkwił w tym marazmie, gdyby nie matka. Któregoś dnia, nie wiem którego, bo kompletnie straciłem rachubę, ale myślę, że musiały upłynąć ze trzy tygodnie od mojego przyjazdu, obudził mnie dzwonek telefonu. Wiedziałem od razu, że to ona, bo mam na nią ustawiony specjalny sygnał, którego lepiej, żeby nigdy nie usłyszała.

— Zdravo, Saszeńka. Co u ciebie? — spytała.

— A… nic nowego — odparłem z lekka nieprzytomnie.

— Nic nowego, powiadasz? A jaka pogoda w Dublinie?

Odruchowo spojrzałem w okno, ale sam siebie z politowaniem pacnąłem w czoło. Potem nagle zajarzyłem.

Saszeńka? To już brzmi niebezpiecznie. Pogoda w Dublinie? Moja matka nigdy nie zadaje głupich pytań o pogodę.

Szlag.

— Nie jestem w Dublinie — mruknąłem, bo już wiedziałem, że nie ma sensu w to brnąć.

— Naprawdę? A gdzie? — Jej głos zabrzmiał tak słodziutko, że aż mnie zemdliło.

— Przecież wiesz.

— No. Tylko szkoda, że nie od ciebie.

— Sorry, mamo. Chciałem się trochę ogarnąć — podjąłem żałosną próbę usprawiedliwienia się.

— Słusznie. Przydałoby się — odparła i rozłączyła się.

Wytrącony z równowagi, zamknąłem oczy i położyłem jeszcze na chwilę głowę na poduszce. Nie wytrzymałem jednak długo. Wstałem, ogarnąłem się, wsiadłem w samochód i pojechałem ją odwiedzić, zahaczając jeszcze po drodze o kwiaciarnię.

Matka powitała mnie piorunami z oczu.

— No, proszę, proszę. Jednak pamiętasz, gdzie mieszkam. Stara, nikomu niepotrzebna matka.

— Przepraszam. — Wyciągnąłem do niej rękę z wiechciem róż. — Straciłem poczucie czasu.

— Żeby coś stracić, najpierw trzeba to mieć. — Wzięła kwiaty i cicho syknęła. Szlag, miały być bez kolców. Tak jak ją kolec, mnie ukłuła myśl, że jakie to kurwa symboliczne. W kwiatach ode mnie, nawet najpiękniejszych i najszczerzej ofiarowanych, muszą być ukryte kolce. Mimo tej niespodzianki, matka spojrzała na mnie z czułością, której nie potrafiła ukryć, a na którą ja nie zasługiwałem.

— Kiedy przyjechałeś?

Westchnąłem. Znałem doskonale to uczucie bycia w matni. Kiedy nie wiem, co mnie bardziej pogrąży, prawda czy kłamstwo, i najchętniej wybrałbym milczenie, ale ono też mnie pogrąży.

— W środę. — Złapałem się swojej ostatniej szansy, bo to akurat była tak zwana prawda subiektywna. Tamten dzień to rzeczywiście była środa. Jednak matka nie dała się nabrać, albo wiedziała zbyt dużo. Prychnęła i spojrzała na mnie z ukosa.

— W środę. Z tobą to jak z Witkiem, słowo daję. — Machnęła ręką. — Choćby chciał, toby się ciebie nie wyparł. Następny mądry.

Nie odpowiedziałem, bo i trudno było zaprzeczyć. Zdaję sobie sprawę, że z wiekiem jestem coraz bardziej i bardziej podobny do ojca, który tak mnie przez całe życie wkurwiał. Stanąłem ze spuszczoną głową i czekałem, aż skończy się gderanie.

— Źle wyglądasz. Schudłeś. Dbasz o siebie? — Matka przejechała pachnącą płynem do naczyń dłonią po moim policzku. Oho, teraz dopiero się zaczyna. Czas na trudne pytania. I jak tu nie kłamać?

— Staram się — przyznałem. Dbanie o siebie zawsze średnio mi wychodziło, z chęcią zostawiam to innym zainteresowanym.

Matka wzięła się pod boki.

— Chodź. Zupy zjesz — zarządziła tonem nieprzyjmującym sprzeciwu. Niepotrzebnie, nie miałem zamiaru protestować.

— A jaką masz? — zapytałem, idąc za nią do kuchni.

— Pomidorową. Świeżutka, na kościach.

— Z ryżem? — ucieszyłem się.

— No a z czym? — Wzruszyła ramionami, sięgając do szafki po talerz.

Pożerałem tę jej zupę, jakbym nie jadł nic od tygodni. Chłonąłem smak i zapach, tak podobny i zarazem tak inny od zapachu pomidorowych nudli z torebki. Zupa była gęsta, treściwa, napełniała mój żołądek przyjemnym ciepłem. Najlepsza pomidorowa na świecie, nie do podrobienia. Trochę po polsku, trochę po bałkańsku, matka przyprawiała ją tak, że już żadna inna mi nie smakowała jak należy. Podobne cuda wyczyniała z innymi przepisami, za co była wiecznie i bardzo niesłusznie besztana przez babcię.

— Oj, dziecko, to nie tak się robi. — Słyszałem na każdym wspólnym obiedzie i już wtedy wiedziałem, że za chwilę będzie gorąco, więc jadłem szybko, żeby potem móc spokojnie posłuchać, jak dorośli się kłócą. To były piękne kłótnie, w których polski, chorwacki i wspólny dla wszystkich rosyjski przeplatały się ze sobą jak wstążki w wiszącej na ścianie kolorowej makatce. Lubiłem wychwytywać w nich podobieństwa i różnice. Po obiedzie, kiedy dorośli kontynuowali dyskusje, a ja, zwolniony z dalszego uczestnictwa, zamykałem się w swoim pokoju albo w myśliwskim saloniku dziadka, potrafiłem długo jeszcze siedzieć i bawić się ich brzmieniem.

— Pieprz, perec… Szlag, proklet… Cicha, malczik sluszet…

Wchodziły mi do głowy jak nóż w masło. Tak mi już zostało, uczę się języków sam nie wiem kiedy i jak. Chyba jedyny mój talent, który naprawdę się w życiu przydaje.

Mama nalała wody do wazonu, wstawiła do niego róże i usiadła po drugiej stronie stołu. Przyglądała mi się, nic nie mówiąc. Widać było, że mój apetyt ją cieszy. I jednocześnie martwi, bo wie, że nie odżywiam się tak na co dzień.

„Całkiem jak Witek”, prawie czytałem z jej oczu. „Skóra zdjęta z ojca. Szkoda, że charakter też całkiem Witkowy. Taki mądry, a taki głupi”.

To było jej powiedzonko. Używała go, kiedy upór ojca nie pozwalał mu ustąpić na krok. Tylko patrzeć, kiedy ja też zacznę je słyszeć.

Kiedy pochłonąłem całą porcję, podniosła się od stołu i bez pytania napełniła mój talerz ponownie. Tak jak i poprzednio, nie protestowałem. Zabrałem się za dolewkę pomidorowej z jednakowym apetytem.

— A skoro już jesteś — przypomniała sobie, gdy skończyłem jeść — pomożesz mi z telefonem?

— A co się dzieje z telefonem? — zapytałem bez entuzjazmu, nażarty i przyjemnie rozleniwiony.

— A nic. Nowy mam, i nie wiem, jak sobie numery przenieść. To wszystko ręcznie trzeba przepisać, jeden za drugim?

— Nieee, co ty. To już nie te czasy. Gdzie miałaś zapisane kontakty?

— No jak to gdzie? W telefonie.

— Dobra, ale na karcie?

— A bo ja wiem…

Westchnąłem.

— Pokaż mi to.

Podniosła się i sięgnęła po leżący na lodówce telefon, wciąż zapakowany w fabryczne pudełko. Podała mi i zadowolona usiadła z powrotem.

— Jeszcze ten stary — przypomniałem.

— A, no tak. — Przyniosła torebkę i wyjęła z niej smartfon. — A dzwonek też mi zmienisz na ten, co miałam?

— Zobaczę.

Przez chwilę obserwowała moje manewry przy obu telefonach, skubiąc skórki przy paznokciach. Ale oczywiście długo nie wytrzymała bez gadania.

— Byłeś u ojca? — zapytała.

— W zaświaty jeszcze nie umiem podróżować — mruknąłem, chociaż dobrze wiedziałem, że nie to ma na myśli.

— Ale na cmentarzu czy byłeś? — Właśnie to miała na myśli.

— Jeszcze nie.

— Jeszcze nie — powtórzyła z przyganą w głosie. — U mnie nie, u ojca nie… Gdybym nie zadzwoniła, to byś wyjechał bez słowa.

— Nie wyjechałbym. Nie wracam tam.

— Nie dość, że cię widzę raz na ruski rok… — zapędziła się, ale nagle dotarło do niej, co powiedziałem. — Nie wracasz?

Do mnie też dotarło. Kiedy powiedziałem to na głos, wcześniejsze niejasne myśli stały się faktem. Podniosłem głowę znad smartfonów i podrapałem się w kark.

— Nie — uznałem po chwili namysłu.

— Wróciłeś na stałe? — upewniła się raz jeszcze.

— Na pewno na jakiś czas — odparłem oględnie, bo w życiu nie ma rzeczy pewnych ani stałych.

Matka zamilkła na chwilę. Zerknąłem na nią i uśmiechnąłem się. Wiedziałem, że żeby ukryć radość, zaraz zacznie mnie opierniczać, no ale matka to matka. Jej wolno. Rzeczywiście, zrobiła obrażoną minę, ale chyba tym razem była zbyt wzruszona, bo nie powiedziała nic. Zamiast tego wstała i zakręciła się po kuchni, wstawiła wodę w czajniku (ciągle ma taki staroświecki, z gwizdkiem), wyjęła z szafki dwa kubki. Do jednego nasypała kawy, do drugiego herbaty. Postała chwilę w oknie i usiadła z powrotem przy stole.

— A co z Lily? — zapytała z wahaniem.

— Nic. Rozstaliśmy się.

Matka stłumiła westchnięcie.

— I co teraz?

— Nie wiem. Życie pokaże, co teraz.

— A co z tym twoim… kolegą? On tam nadal mieszka? — Przejechała dłonią po kraciastej ceracie, ścierając z niej niewidoczne pyłki.

— Nie, mamo, mieszkam sam. Bartek wyjechał do Stanów. Przyjechałem, bo chciałem sprzedać mieszkanie, ale się rozmyśliłem.

— Bartek wyjechał do Stanów? — Wychwyciła z mojej wypowiedzi to, co tak naprawdę chciała wiedzieć.

— Tak.

— Aha. A wiesz, że Kasi mama zmarła? — Zmieniła nagle temat, jak zwykle, gdy była mowa o Bartku.

— A co mnie to? — burknąłem, nie odrywając wzroku od jej nowego smartfona. Już zdążyła coś namieszać w ustawieniach, oczywiście.

— No, nie bądź taki. Chcesz czy nie chcesz, to twoja siostra.

— To nie jest moja siostra.

Matka nie odpuszczała. Jak zwykle.

— Sasza, pomyśl tylko. Taka młodziutka i już sierota… Babcia jej tylko została, tylko kto tu się kim bardziej opiekuje…? Szkoda dziewczyny.

— Adoptuj ją, jak ci tak szkoda — zaproponowałem, zeźlony. Matka pokręciła głową.

— Niepotrzebnie się na nią złościsz. Czemu ona jest winna? Ty chociaż miałeś ojca w domu. Ojca i matkę, pełną rodzinę. A ona go widywała od święta.

— A ty od kiedy jesteś adwokatką Kasi? — spytałem. — Co to, nowa ulubienica twoja?

— Ulubienica to może nie. — Spuściła wzrok. — Ale zawsze to Witka córka. Znaczy, ojca.

Spojrzałem na nią z ukosa. Córka ojca, ale wymyśliła.

— Na obiadek ją zaproś. Może pomidorową lubi.

Matka zrobiła minę jak pies, który kładzie po sobie uszy.

— Aha — domyśliłem się. — Czyli była już na obiadku. No, fajnie. Super. To widzę, że nikt tu za mną nie tęsknił.

— Czy ty słyszysz sam siebie? — W końcu i ona się zdenerwowała. — Nie ma cię tyle lat i nawet się nie raczysz odezwać, że wróciłeś. Co ty sobie myślisz? Że ja tylko na ciebie czekam, nie mam życia poza tym? Weź się nad sobą zastanów. Taki mądry, a taki głupi.

O nie. Wystarczy tego dobrego. Podałem jej smartfon poustawiany tak, jak chciała, i podniosłem się z krzesła. Moja cierpliwość się skończyła. Zresztą zawsze miałem jej niewiele.

— Proszę bardzo. Gotowe — powiedziałem oschle. — Jadę do siebie, mam trochę spraw do ogarnięcia.

— Czyli teraz mogę już dzwonić z tego? — upewniła się. — No to poczekaj, sprawdzę, czy działa. Dzwonię do ciebie.

— Dobra. To znaczy nie! — przypomniałem sobie mój niezbyt pochlebny dla niej dzwonek. — Poczekaj. — Zmieniłem go na szybko. — Teraz możesz.

Podekscytowana, wybrała z listy mój numer. Telefon odezwał się standardowym dźwiękiem.

— Widzisz? Działa — odetchnąłem z ulgą. — To ja lecę. Pa.

— Czekaj! — Nie tak łatwo jest wyjść od matki. — Teraz ty zadzwoń do mnie.

Zacisnąłem zęby. Stojąc w progu kuchni, spełniłem jej prośbę. Jednocześnie z jej telefonem odezwał się czajnik.

— O! — Matka poderwała się od stołu. — Woda gotowa. Zostań jeszcze chwilę, herbatę ci zrobię.

— Nie, dziękuję — próbowałem się wymigać. Jednak ona, żeby mnie udobruchać i zatrzymać jeszcze na chwilę, użyła niezawodnego argumentu:

— Kawałek strudla zjesz?

— Z jabłkami? — Przystanąłem w pół drogi do wyjścia, strzygąc uszami.

— No a z czym? — Zakrzątnęła się szybko po kuchni i na talerzyku, który pamiętałem jeszcze z dzieciństwa, podała mi dużą porcję ciasta, obłędnie pachnącego cynamonem. Nie zamierzałem wychodzić bez dokładki.

***

Kasię ojciec machnął sobie na boku, kiedy miałem siedemnaście lat. Dowiedziałem się o niej dopiero parę lat później. I to przez przypadek.

Którejś soboty, po mocno ziołowej męskiej imprezie w kameralnym, trzyosobowym gronie — tylko Michał, Adam i ja — poniosła nas fantazja i pojechaliśmy do zoo. Byliśmy na niezłej bani, ale zachowywaliśmy się grzecznie. Generalnie wkręciło nam się wymyślanie historii o zwierzakach — kim byłyby na wolności, kim byli ich przodkowie, jakie mają relacje z innymi mieszkańcami ogrodu i tym podobne bzdury, jakich na trzeźwo raczej się nie wymyśla. Do dzisiaj się dziwię, że nas wtedy nie zamknęli — w zoo, gdzie pasowalibyśmy jak ulał, albo w innej przechowalni.

Na ojca wpadłem w wiwarium, gdzie wspiąłem się na szczyty absurdu, wymyślając po spalonej na szybko w krzakach lufce historyjkę, w której główną rolę grał hrabia von Fonsz. Co ciekawe, większość ludzi, którzy mieli przy okazji przyjemność wysłuchać tego popisu, zareagowała nawet całkiem życzliwie. Ukłoniłem się w odpowiedzi na śmieszki i ciche oklaski i kierując się już do wejścia (nie do wyjścia, bo z lekka się pogubiłem), stanąłem twarzą w twarz z ojcem.

Ja po prostu zawsze, ale to zawsze wiem, gdzie i kiedy się pojawić, żeby natknąć się na nie tych ludzi, co trzeba. Jak również co powiedzieć w każdej sytuacji, tak żeby było to jak najmniej stosowne. Taki mój superpower.

Wolałbym umieć latać. Albo być nieśmiertelnym, ale po trzydziestce już się nie starzeć. A zresztą, niech stracę, wystarczyłoby, żebym był bardziej normatywny. Czasami, gdy przyglądam się innym ludziom, dochodzę do wniosku, że bycie typowym przedstawicielem swojej społeczności to najprawdziwszy superpower.

Z początku nawet nie zajarzyłem dziwności sytuacji, spiąłem się tylko cały, żeby zachowywać się w miarę normalnie. Mojej rozproszonej uwadze umknął fakt, że ojciec na mój widok spiął się jeszcze bardziej. Chłopaki przywitali się zdawkowo i bardzo szybko oddalili na bezpieczną odległość, udając, że totalnie zafascynował ich leniwy kajman. Siląc się na naturalny luz, zapytałem naiwnie:

— Niedziela wśród zwierząt?

Ojciec z dziwną miną kiwnął głową.

— Idealna podłoga na spacer. — Dokładnie tak powiedziałem, podłoga, nie pogoda, i kiedy usłyszałem sam siebie, poczułem, że zaraz umrę z wewnętrznego śmiechu. W mojej twarzy nie drgnął jednak ani jeden mięsień.

— Nie zatrzymuję cię. — Po chwili niezręcznego milczenia ojciec, który na bank zdawał sobie sprawę z mojego wesołego stanu, delikatnie zasugerował mi, żebym już sobie poszedł. — Koledzy na ciebie czekają.

— No to do zo — pożegnałem się i tym razem już nie zdołałem opanować chichotu. Już miałem odejść, żeby choć trochę ukryć moją głupawkę, kiedy tuż obok usłyszałem ciche:

— Tatusiu, kto to?

Nie wierząc własnym uszom, powoli odwróciłem się z powrotem.

Ojciec z uwieszoną u ręki małą dziewczynką, blady jak papier, mężnie patrzył mi w oczy. Spojrzałem na dziecko, potem znowu na niego, próbując zrozumieć, co się tutaj dzieje. Śmiech całkiem we mnie umarł, zamiast niego poczułem, jak cała ziemia się buja, a ja razem z nią. Oparłem się ręką o akwaria z jakimiś jaszczurami.

— Uważaj, nie opieraj się o to — przywołał mnie do porządku. Improwizuję teraz, nie pamiętam tych słów, tylko to, że złapał mnie za rękę i coś powiedział. Mówił coś jeszcze, ale ja byłem jak ogłuszony. Pierwsze, co pamiętam, to ławka przed wiwarium i butelka coli, którą podał mi Adam. Siedzieliśmy w milczeniu, bo o czym tu było rozmawiać? Nastrój całkiem siadł. Zwierzęta przestały być śmieszne, nagle z całą mocą uderzył mnie tragizm ich życia, poczułem jedność z tymi stworzeniami wyrwanymi z naturalnych środowisk całkiem jak ja, zmuszonymi do przebywania ze stadem, którego sobie dobrowolnie nie wybrały, do końca swoich dni, aż do smutnej śmierci ze starości albo od hałasu noworocznych fajerwerków. Potem z budynku wyszedł ojciec ze swoją nową potomkinią, podszedł do nas, położył mi rękę na ramieniu i tonem, jakiego jeszcze nigdy u niego nie słyszałem, powiedział:

— Przepraszam. Porozmawiamy w domu, dobrze?

I szybkim krokiem oddalił się z Kasią na ręku.

Wróciłem do domu dopiero w niedzielę późnym popołudniem. To były studenckie czasy, nietrudno było gdzieś się wkręcić, gdybym się trochę postarał, mógłbym w ogóle nie wracać całymi dniami i tygodniami. Przez cały ten czas pasłem się tłustą wizją przewagi, którą będę miał nad ojcem od tej pory. Niech mi jeszcze spróbuje cokolwiek powiedzieć na temat mojego życia, zasadności moich wyborów, odpowiedzialności. Niech spróbuje.

Ojciec natychmiast wyszedł do przedpokoju, tak jakby na mnie czekał.

— Cześć — rzuciłem. Ominąłem go obojętnie i zatrzasnąłem za sobą drzwi w swoim pokoju, gdzie od razu wrzuciłem na uszy słuchawki z głośną muzyką i zmęczony padłem na łóżko.

Po zaledwie kilku minutach muzyka w słuchawkach gwałtownie ucichła. Wkurwiony otworzyłem oczy. Ojciec stał nad moją głową w pozie mówiącej wyraźnie, że nie ma zamiaru odejść stąd z kwitkiem. W rękach trzymał dwie szklaneczki whisky. Z irytacją ściągnąłem słuchawki.

— Zapraszał cię tu ktoś? — Normalnie bym się tak do niego nie odezwał, ale tym razem było mi wszystko jedno.

— Pukałem — usprawiedliwił się. Uniosłem brwi i parsknąłem.

— Tak, wiem. Fajnie było?

Odchrząknął, przewrócił oczami i usiadł na brzegu łóżka. Nie miałem wyjścia, też musiałem usiąść. Podał mi jedną ze szklanek.

— Napijesz się ze mną?

To był pierwszy raz, kiedy wystąpił do mnie z taką propozycją. Do tej pory patrzył krzywo na moje młodzieńcze alkoholowe ekscesy, słyszałem też niejedną pogadankę, jak to sobie rujnuję mózg i układ nerwowy, tak jakby sam był pieprzonym abstynentem. Mimo swojego wzburzenia zrozumiałem powagę sytuacji. Wziąłem od niego szklankę i wychyliłem od razu do dna. Chyba miał ochotę coś powiedzieć na ten temat, ale się powstrzymał.

— Pogadamy? — zaproponował zamiast tego. Wzruszyłem ramionami.

— O czym?

— O Kasi.

— O Kasi? — prychnąłem. — „To” ma imię?

— Sasza, proszę cię. — Żachnął się. — Nie w ten sposób. Mówisz o mojej córce.

Zapatrzyłem się w okno. „O mojej córce”, powiedział. Do tego momentu miałem irracjonalną nadzieję, że to jakieś idiotyczne nieporozumienie. Że jest wolontariuszem w Domu Dziecka albo babysitterem, albo sam nie wiem, czym jeszcze, byle nie ojcem kogoś jeszcze poza mną.

Po kilku długich chwilach mojego milczenia wstał i wyszedł. Myślałem, że to już koniec, ale zaraz wrócił z prawie pełną flaszką. Nalał mi odrobinę whisky, usiadł tam, gdzie wcześniej, i powiedział:

— Nie chciałem, żebyś się dowiedział w ten sposób.

— Serio? — zapytałem z wrednym uśmieszkiem. — A co chciałeś? Chciałeś mnie zaprosić na jej osiemnaste urodziny? Czy ją na moje trzydzieste? A może mieliśmy się poznać na twoim pogrzebie? Kurwa, tato, co dla mnie zaplanowałeś? Niespodziankę w testamencie?

— O testament się nie martw. Tego dopilnuję. Dostaniesz, co twoje.

Trochę zbił mnie z tropu tym rzeczowym zapewnieniem. Nawet zrobiło mi się głupio. Żeby ochłonąć, po raz drugi opróżniłem szklankę i sięgnąłem po butelkę.

— Sasza, powoli — próbował mnie powstrzymać. — Whisky jest do smakowania, a nie do…

— Matka wie? — wszedłem mu w słowo. Niech on już się lepiej nie wymądrza.

— Wie.

Odwrotnie niż przypuszczałem, ta wiadomość jeszcze bardziej wytrąciła mnie z równowagi.

— Wie? — powtórzyłem z niedowierzaniem. — I nic?

— No, nie takie nic. — Ojciec spuścił wzrok.

— I co, zrobiliście sobie z tego swój mały sekrecik? — Moje ciśnienie rosło w zatrważającym tempie. — Czyli wszyscy wiedzieli, tylko nie ja, tak? Od kurwa jak dawna? Ile to ma lat?

— Kasia ma pięć lat — odpowiedział, starając się zachować spokój. — Nie mówiłem ci, bo matka mi…

Nie zdążył dokończyć, bo szklanka, którą trzymałem w dłoni, przeleciała przez pokój i roztrzaskała się na ścianie.

— Pięć lat? — zapytałem, wstając na równe nogi. — Pięć lat? Kurwa, nie wierzę. Od pięciu lat lecicie sobie ze mną w chuja?

— Sasza! — zareagował ostro i też się podniósł. — Uważaj, co…

Spojrzał na moją twarz i nagle umilkł. Nie wiem, co zobaczył. Nie wiem, co zobaczył, że powietrze uszło z niego jak z przekłutego… no dobra, nie będę wredny. Jak z przekłutego balonika.

— W porządku, rozumiem — odezwał się o wiele łagodniej, niemal jak do dziecka. — Masz prawo być zdenerwowany. Usiądźmy.

Wyciągnął do mnie rękę, ale odtrąciłem ją zdecydowanym gestem, patrząc uparcie w okno.

— Sasza. Wiem, co o mnie teraz myślisz. Ale przekonasz się jeszcze, że w życiu nie wszystko da się przewidzieć. Możesz być w stu procentach pewien, że czegoś nigdy, za żadne skarby nie zrobisz, a jednak to zrobisz.

— Gówno! — odparłem, bo nic mądrzejszego nie przyszło mi na myśl.

Ojciec westchnął. Opróżnił swoją szklaneczkę, odstawił ją na pierwszą z brzegu półkę i przygarnął mnie do siebie stanowczo, czołem do czoła, trzymając za kark mocno jak szczeniaka.

— Możesz mnie za to nienawidzić. Trudno, pogodzę się z tym. Ale obiecaj mi jedną rzecz.

Zanim jeszcze się dowiedziałem, o co mu chodzi, byłem cały na nie. Szarpnąłem się, ale uchwyt ojca był silny.

— …nie popełniaj przynajmniej tych samych błędów co ja. Okej? Niech one nie pójdą na marne. Obiecaj mi.

Już miałem na końcu języka kolejne bluzgi, ale coś nakazało mi posłusznie odpowiedzieć:

— …okej.

— Obiecaj! — nalegał.

Zacisnąłem zęby i powieki. Ojciec nie odpuszczał, więc w końcu przez ściśnięte gardło wydusiłem:

— Obiecuję.

Dopiero wtedy zwolnił chwyt. Wyswobodziłem się z jego rąk, nadal wkurzony, i sięgnąłem po butelkę. On, pokonany, bez słowa przyniósł mi nową szklankę.

— Nie mówiłem ci, bo matka mi zabroniła — wyjaśnił mi w końcu.

— Kurwa, jestem dorosłym facetem, a nie małym chłopcem — wycedziłem przez zęby. — O czym jeszcze mi nie mówicie? Że w Jugosławii znowu jest wojna?

Ojciec westchnął.

— Jesteś dorosły, Sasza. Ale nie dla matki. Dla niej ciągle jesteś malczik, który płacze po nocach w poduszkę, bo się dowiedział, że nigdy nie wróci do domu.

W poniedziałek nie dotarłem na zajęcia.

A ojciec nie dotarł do pracy. Pewnie się wiele nie pomylę, jeśli powiem, że pierwszy i ostatni raz.

Koło południa spotkaliśmy się w kuchni, on usmażył jajka na bekonie, ja zrobiłem herbatę i siedzieliśmy przy stole nieprzytomni, milcząc, podpierając rękami obolałe głowy.

Matka była wściekła na nas obu.

Fakt istnienia Kasi tak naprawdę nic nie zmienił w moim życiu. Poza światopoglądem, stosunkiem do autorytetu ojca i pierwszym niezbitym dowodem na to, że małżeństwo i rodzina są tak naprawdę gówno warte. Byłem zły nie tylko na niego, ale także na matkę. Jak mogła o tym wiedzieć i przejść do porządku dziennego? Jak mogła tak spokojnie żyć ze świadomością, że wrzucił nam bombę do ogródka? No i jak mogła razem z nim oszukiwać mnie przez pięć lat? Ale poza tym nic się dla mnie nie zmieniło.

To nie było tak, że przez całe życie byłem z nim w zajebistej relacji i Kasia to zepsuła. Nie, to zawsze była trudna relacja. Ojciec był wymagający, surowy, ambitny. Cały czas windował poprzeczkę tak, że rzadko kiedy miałem szanse nawet ją dojrzeć, nie mówiąc o przeskoczeniu. Uczciwie jednak mówię, że wszystkim wysoko ją stawiał, ale w pierwszej kolejności sobie.

Przez całe życie dużo pracował. Nie tylko po to, żeby zarabiać. Przede wszystkim autentycznie kochał to, co robił. Miał też poczucie misji i chyba trochę również swojej wyjątkowości, w końcu był nie byle kim — był neurochirurgiem, i to podobno jednym z tych lepszych.

— Wykończysz się, Witek — mówiła matka. — Weź urlop, odpocznij. Pojedźmy gdzieś razem.

— Za rok pojedziemy, obiecuję — odpowiadał co roku. Po czym wykupywał wczasy, kolonie, wycieczki, obozy — dla matki i dla mnie, a sam pracował, pracował, pracował. Jedna przychodnia, druga przychodnia, szpital, a kiedy otworzył własną praktykę, już w ogóle prawie nie widywałem go w domu. Wspólne wakacje zdarzały się nam rzadko, raz na parę lat. Szczerze mówiąc, dość szybko przestałem nawet na nie czekać, i to nie tylko dlatego, że zwykle było to daremne czekanie, ale i z tej prozaicznej przyczyny, że ojciec nawet podczas urlopu nie potrafił odpoczywać. To było nie w jego stylu, usiąść na leżaku i zatopić się w myślach, czytać książkę dla rozrywki czy leżeć plackiem na plaży. Nie, on cały czas musiał sobie wymyślać jakieś zajęcia, i żeby tylko sobie — my naturalnie też musieliśmy w tym uczestniczyć, a im bardziej matka się wymigiwała, tym więcej oczekiwał ode mnie. Jej czasami pozwalał na próżnowanie, ale mnie — nigdy. Ciągał nas po wszystkich pobliskich muzeach, z których potem mnie odpytywał jak z lekcji. Zapisywał na turnieje tenisa stołowego. Był pierwszym ochotnikiem — a ja według niego drugim — do organizowania wszelkich imprez integracyjnych. Zawsze musiał być tam, gdzie coś się działo — a ja siłą rzeczy razem z nim. Owszem, miewał nieraz naprawdę zajebiste pomysły, jak wynajęcie skuterów wodnych czy kurs windsurfingu, ale to nigdy nie było dla zabawy, wiecznie towarzyszyła temu presja, wysokie oczekiwania, dorobione teorie użyteczności — no i przymus bycia najlepszym we wszystkim, co się robi. Złościł się, kiedy nie podzielaliśmy jego entuzjazmu, był rozczarowany, kiedy matka wybierała jednak leżaczek i słońce, za którym na co dzień była tak stęskniona, a ja — towarzystwo rówieśników i bezcelowe, nie przynoszące żadnej korzyści poza radością wygłupy. Wracając z takich wakacji byliśmy bardziej zmęczeni, niż kiedy wyjeżdżaliśmy, i towarzyszyła nam ulga, że to już koniec. Potem ja zwykle jechałem gdzieś dalej, na kolonie, obóz albo do rodziny na wieś, żeby w końcu zaznać swobody, a on wracał do pracy, w której być może też wypoczywał lepiej, niż na tych wspólnych wyjazdach.

Pracował dużo i zarabiał też dużo. Nie żyliśmy wystawnie, ale dość wygodnie. Dopiero po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że odkąd w jego życiu pojawiła się Kasia, pracował jeszcze więcej, już nawet nie z pasją, a z determinacją. Rzadziej zmieniał auta, pijał tańszą whisky, przestał palić. Byle tylko nie dać nam odczuć różnicy, byle nie uszczknąć nic z tego, co miało być dla nas. I to mu się udało, muszę przyznać. W stu procentach mu się udało.

Kiedy sam zacząłem pracować, gdzieś w głębi duszy liczyłem na to, że będzie ze mnie dumny, albo chociaż zadowolony.

— Dostałem pracę! — oznajmiłem przy wspólnej kolacji, na którą nie mogłem się doczekać od rana, tak byłem podjarany. Rzeczywiście, ojciec na chwilę się ożywił.

— O, naprawdę? Gdzie?

— W pubie.

— W pubie? I co będziesz tam robił?

— No, będę barmanem.

Cisza, która zapadła, nie była reakcją, jakiej się spodziewałem. Spojrzałem na niego wyczekująco. Zreflektował się.

— A, barmanem — powiedział bez entuzjazmu. — Hm. No cóż, od czegoś trzeba zacząć. Gratulacje.

Matka w ogóle nie skomentowała. Przesłała mi tylko znad talerza pocieszający uśmiech. Kolacja straciła dla mnie smak.

Sytuacja zrobiła się jeszcze bardziej napięta, kiedy ojciec zaczął mi sugerować inne zajęcia, za każdym razem napotykając rosnący opór. Traf chciał, że pracę barmana pokochałem od razu, mimo jej wszystkich minusów. Za nic w świecie nie chciałem jej zamieniać na robotę za biurkiem.

— Sasza, ty naprawdę chcesz za barem stać? Może ja popytam, coś innego ci załatwię. Znasz języki, tłumaczenia mógłbyś robić, co? Nie chcesz?

To były początki. Potem już wyrażał się bardziej dosadnie.

— Lubisz sprzątać zarzygane kible, twoja sprawa.

Sprzątanie kibli i nalewanie piwa, to była według niego cała praca barmana. Miałem chwilami wrażenie, że z tej mojej nieudacznej w jego oczach pracy zbudował sobie tarczę ochronną, która nie pozwalała mi przejąć nad nim tej upragnionej przewagi. Stała się jego niezawodnym argumentem w każdej wymianie zdań.

— Idź do prawdziwej pracy, to będziesz mógł się wymądrzać.

Problem w tym, że nigdy nie poszedłem do „prawdziwej pracy”. Wrosłem w środowisko barmańskie, w ten fach, skończyłem różne kursy, szkoły, miałem nawet na koncie kilka tytułów zdobytych w dość znaczących konkursach, ale to nadal nie było nic, czym mógłbym zaimponować ojcu. To wciąż nie była prawdziwa praca, poważne zajęcie, powód do dumy. Syn barman — to była dla pana doktora wielka ujma na honorze.

***

Idź do prawdziwej pracy. Łatwo powiedzieć. Jak się idzie do prawdziwej pracy? Całe życie pracowałem w pubach, znalezienie zajęcia nigdy nie było trudne, nie raz byłem przyjmowany od ręki, a bywało i tak, że praca znajdowała mnie sama. Tymczasem nadszedł moment, kiedy koniecznie znowu powinienem jakiejś poszukać, bo stan mojego konta zjechał do trzech cyfr, a daty na rachunkach do zapłacenia stawały się coraz bliższe i bliższe. Miałem co prawda oszczędności, ale to była moja żelazna rezerwa, której ruszania unikałem jak ognia, a kiedy już musiałem, jej uzupełnienie stawało się priorytetem. Tego nauczył mnie ojciec i trzeba przyznać, że tę jedną jedyną zasadę udało mu się we mnie wpoić wyjątkowo skutecznie.

Żeby jego duch nie straszył mnie po nocach, spróbowałem przynajmniej udawać, że szukam „prawdziwej” pracy. Posiedziałem jedno popołudnie przy kompie, napisałem sobie na tak zwany odpierdol polskie CV, przejrzałem ogłoszenia na jakimś portalu, aż w końcu zniesmaczony poddałem się i doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie po prostu wyjść na miasto i zrobić rozeznanie na żywo. Przecież to było jasne, że i tym razem skończę jako barman. Czym innym miałbym się zajmować? Ta praca mnie kocha, z wzajemnością. Poza tym wciąż nie wiem, jak długo tu zostanę, po co się angażować w tymczasowe przedsięwzięcia?

Przeszedłem się ulicami, zdumiony, że tyle tu się zmienia, a jednocześnie nic się nie zmienia. To szpetne miasto próbowało być urocze na wszelkie sposoby, ale ciągle nasuwało skojarzenia z ćpunką, która pod ekscentrycznym makijażem stara się ukryć liszaje, nieustannie wykwitające na jej skórze od nadmiaru toksycznego syfu. Zajrzałem w kilka ulubionych miejsc i z żalem skonstatowałem, że wielu z nich już po prostu nie ma albo zmieniły się nie do poznania, tracąc bezpowrotnie swój dawny urok fabrycznej speluny. Zagadnąłem kilku barmanów w lokalach, które odwiedziłem. Niektórzy rozmawiali chętnie, inni odpowiadali zdawkowo, ale już wiedziałem, czego szukać, a na co raczej nie liczyć.

Nawet nie zauważyłem, kiedy mój wewnętrzny GPS sam poprowadził mnie w miejsce, w którym pracowałem przed wyjazdem. Jednak kiedy stanąłem przed metalowymi, schowanymi we wnęce drzwiami, zawahałem się.

Podniosłem głowę, spojrzałem na szyld i odetchnąłem głęboko. Położyłem dłoń na klamce, potem ją cofnąłem. Minęło wiele lat. Kto wie, co zastanę za tymi drzwiami? Może kolejne rozczarowanie? Może i tutaj czas zaprowadził nowe porządki, dostosowując się do oczekiwań klientów z młodszego pokolenia, które coraz śmielej zawłaszczało sobie przestrzenie kiedyś należące do nas? Ten pub był dla mnie jak drugi dom, często pełen pijanych ludzi, ale jednak dom. W końcu wszedłem do środka. Drzwi przymknęły się za mną z cichym trzaśnięciem.

W pierwszej chwili poczułem się obco. Jednak ta obcość szybko się rozpuściła we wrażeniu, jakbym wyszedł stąd ledwie wczoraj. Tym bardziej, że za barem stał Tobiasz. Nic się nie zmienił, nadal wyglądał jak rasowy, wielki wiking. Zajęty swoimi sprawami, jak zwykle z wykałaczką w zębach, rzucił w moją stronę nieuważne, szybkie spojrzenie. Nagle zamarł. Spojrzał ponownie i tym razem patrzył długo, ważąc w myślach, czy mnie zignorować, czy powitać.

— Sasza — odezwał się w końcu, jakby sam siebie chciał upewnić w tym, co widzi. Uśmiechnąłem się. Tobi zmarszczył brwi.

— Ty wredny kutasie. Żeby przez dwa lata nie dawać znaku życia. I co, teraz sobie przychodzisz, jak gdyby nigdy nic.

— Przepraszam — odparłem, nie przestając się uśmiechać.

— W dupę sobie wsadź to swoje przepraszam. Może będzie przyjemnie! — Ten mało wyszukany żart utwierdził mnie w przekonaniu, że mam przed sobą tego samego Tobiasza co dawniej, i co więcej, że jednak cieszy go mój widok. Już w następnej sekundzie ściskał mnie w swoich żelaznych ramionach i targał po włosach. Próbowałem się wyzwolić od tych szorstkich czułości, ale nie było łatwo — Tobi jest ode mnie wyższy o głowę i do tego silny jak skurczybyk. Wreszcie skapitulowałem. Nie miałem szans.

Po tym powitaniu, które bez wątpienia było swego rodzaju karą za moje różne faktyczne i domniemane przewinienia, Tobi z powrotem zajął swoje stanowisko za barem.

— Napijesz się czegoś?

— A, niech będzie. Masz jakieś dobre IPA?

— Tak.

Patrzyłem, jak Tobi uwija się za barem i czułem, jak mój wrodzony niepokój rozpuszcza się niczym kostki lodu w ognistej wodzie. Może to jednak była właściwa decyzja, żeby zostać. Ze wszystkich miejsc tutaj czułem się najmniej obcy, chociaż daleko mu było do ideału.

— Na długo przyjechałeś? — zapytał Tobi, stawiając przede mną piwo.

— Na dłużej — odpowiedziałem oględnie.

— A co, Dublin już spalony? — zadrwił.

— Dublin jest rozdziałem, który postanowiłem na razie zamknąć.

— Czyli spalony do gołej ziemi.

— Nie — żachnąłem się. — Po prostu badam nowy grunt i nowe możliwości.

— Misiu, gdybym cię nie znał, to może bym uwierzył. Ale mnie nie musisz czarować. Co się wydarzyło?

Zaczął mnie wkurzać, ale to chyba dlatego, że miał niestety rację. W tym momencie nie byłoby mi łatwo znaleźć w Dublinie dobrą pracę. Moja opinia znacznie zjechała w dół, trochę z mojej winy, a trochę nie. Nie miałem jednak ochoty o tym szczegółowo opowiadać.

— Pewne sprawy się pokomplikowały — przyznałem niechętnie. Tobi pokiwał głową ze wzrokiem utkwionym w blat. Jego mina była dla mnie nieodgadniona.

— W takim razie domyślam się, że szukasz roboty?

— Tak.

— To dlatego przyszedłeś — mruknął i spojrzał na mnie niechętnie.

— Nie! — zaprzeczyłem gwałtownie. Co prawda to rzeczywiście był główny cel wycieczki, ale za nic nie chciałem, żeby tak to wyglądało w oczach Tobiasza. — Nie, Tobi, nie dlatego. Chociaż gdybyś o czymś wiedział, byłbym wdzięczny za info. Ale nie dlatego przyszedłem — podkreśliłem. Chyba mi uwierzył, bo się rozchmurzył. Wyjął z kieszeni spodni smartfon i postukał kilka razy palcem w wyświetlacz.

— O, mam. Zapisz sobie numer. — Poczekał chwilę, żebym też odpalił swój telefon i przedyktował mi kilka cyfr oraz nazwisko. Hubert Zieliński. Zapisałem.

— Hubert przez jakiś czas też tu pracował. Teraz ma swoją firmę, importuje wina. Wiem, że szukał kogoś do sklepu — wyjaśnił mi zwięźle. — Możesz się powołać na mnie.

— Do sklepu? Z winami?

— Dokładnie.

— Mhm. Dzięki, Tobi. — Liczyłem raczej na to, wręcz byłem pewien, że poleci mi któryś pub, może nawet wspomni, że tutaj potrzebny jest barman, ale podziękować wypadało.

— No nie ma za co.

Przez chwilę rozważałem, czy nie pociągnąć tematu, ale dopiero co przekonywałem go, że nie przyszedłem tu szukać pracy, więc lekko rozczarowany odpuściłem. Przez chwilę siedziałem przy barze z lekka naburmuszony, nie odzywając się. W końcu Tobi zagaił:

— Z Bartkiem się widziałeś?

— Tak. Musiałem się widzieć — dopowiedziałem, tak jakbym powinien był się z czegoś wytłumaczyć. — Przecież u mnie mieszkał.

— No wiem. Ale może po prostu zostawił ci klucze pod wycieraczką.

— Nie. Oddał mi je do rąk.

— I jak tam wasze spotkanie po latach? — Tobi wydobył z pudełka świeżą wykałaczkę, bo tamta gdzieś mu się w międzyczasie zapodziała, i przygryzł ją przedtrzonowcami. Ciekaw jestem, ile drewna zjadł mimochodem w swoim życiu. Jak nie miał pod ręką wykałaczek, to gryzł, co popadło, ołówki, kable od słuchawek, troczki od bluzy, byle nie paznokcie, których resztki za wszelką cenę starał się ocalić. Kiedy z nim mieszkałem, czasami miałem wrażenie, że wszystko nosi ślady jego zębów, włącznie z parkietem.

— Widzieliśmy się już przecież — wzruszyłem ramionami.

— Kiedy?

— No, jak ojciec się zawinął.

— Czyli ze dwa lata temu?

— No.

— Też pytam, jak wasze spotkanie po latach? — nie odpuszczał. Chciał mi chyba dobitnie pokazać, że ich obu haniebnie zaniedbałem. Westchnąłem i napiłem się piwa. Spojrzałem na etykietę na butelce. To była IPA z tych bardziej słodkich, więc nie wiem, dlaczego poczułem tyle goryczy.

— A jak tam twój Kędziorek? — zapytałem, żeby zmienić temat. Tobi się ożywił.

— Konrad? Nie poznałbyś go. Wyrósł na kawał byka, jest wyższy ode mnie. Kurwa, Misiu, to już mężczyzna, czaisz, że mam dorosłego syna? Dziewiętnaście lat? Kiedy to się stało?

Rozłożyłem ręce.

— Jak się wcześnie zaczyna, to…

— … się późno kończy — wszedł mi w słowo. Roześmiałem się.

— Dziewiętnaście lat to chyba tyle, co ty wtedy? W tym tempie pewnie niedługo zostaniesz dziadkiem.

— Spierdalaj! — Machnął w moją stronę ścierką, którą przecierał szklanki, ale też się roześmiał.

— Czyli wszystko u niego w porządku? — upewniłem się.

— Tak, tak… Wyszedł na prostą. Dobrze się uczy, myśli o studiach, czasami popala zioło, ale to mądry chłopak.

— Nadal taki muzykalny?

— Tak, ma swój zespół, czasem nawet tu grają. Czekaj, zaraz ci powiem, kiedy…

— Przepraszam, można się tu czegoś napić? — zniecierpliwił się niezauważony klient.

— Jasne — zreflektował się Tobi. — Co podać?

***

Kiedy wyszedłem z pubu, było już widno. Podwórze jak po każdej nocnej imprezie ostro pachniało ludźmi, stoliki lepiły się od porozlewanych drinków, przy niektórych nadal kiwały się sennie uparte zombie, udające, że zabawa wciąż trwa. Odetchnąłem głęboko gęstym miejskim powietrzem. W ustach poczułem nieprzyjemny, słodko-cierpki smak, więc szybko sięgnąłem do kieszeni po cygaretki. Usiadłem na schodku przed wejściem, zaciągnąłem się dymem i oparłem głowę o mur, przymykając oczy.

Nie miałem w planach balować tak długo. Jednak wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Po dwudziestu godzinach bez spania wydawało mi się to snem. Jeszcze raz spróbowałem odtworzyć te sceny w pamięci.

Około dziewiątej w pubie pojawiła się dziewczyna z ognistym irokezem. Podeszła do baru, zwinnie wskoczyła na wysoki stołek, spojrzała na mnie i powiedziała coś, czego nie zrozumiałem, zszokowany jej widokiem. Przez chwilę chyba czekała na moją odpowiedź, ale zanim zdążyłem zebrać jakiekolwiek myśli, za barem pojawił się Tobi.

— Co dla ciebie?

— Mojito — powiedziała. No oczywiście, że mojito. Wymieniliśmy z Tobiaszem znaczące spojrzenia. Przynajmniej umiała to wymówić poprawnie. Nieraz robiliśmy sobie ciche zawody, który z nas w ciągu nocy poda więcej „modżajto”.

Tobi stłumił westchnienie i poszedł przygotować drinka.

Laska znowu spojrzała na mnie.

— Nie poznajesz mnie czy nie pamiętasz? — spytała. Wzruszyłem ramionami. Nie odpowiedziałem, bo w głowie miałem totalną pustkę. Nie wiem, co się stało. Ludzie mnie raczej nie onieśmielają, wręcz przeciwnie, nieraz pozwalam sobie na więcej, niż by wypadało, jednak na jej widok ewidentnie odebrało mi mowę i rozum, jakbym był na jakichś ciężkich psychotropach. Napiłem się piwa i sięgnąłem po leżącą na barze kartę drinków, którą zacząłem uważnie studiować, nie mając tak naprawdę pojęcia, na co patrzę.

— Okej. — Usłyszałem jej głos. — Rozumiem.

Po chwili Tobi pojawił się z powrotem, przywracając mi nieco poczucia bezpieczeństwa. Postawił przed dziewczyną szklankę z drinkiem, popatrzył na mnie i z miejsca się domyślił, co jest grane.

— Fotografka? — zagadnął laskę, kiedy inkasował należność, ruchem głowy wskazując na lustrzankę, którą położyła na ladzie. Odważna była, żeby się obnosić z takim sprzętem po pubach. Odważna albo głupia. Kiwnęła głową i nieznacznie uniosła kąciki ust.

— Barman? — spytała niewinnie, naśladując jego gest.

Tobi znieruchomiał z twarzą pokerzysty. Natomiast byłem pewien, że wewnątrz aż się zagotował. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Dziewczyna, chyba trochę speszona, uśmiechnęła się na pojednanie. Pociągnęła przez słomkę porządny łyk mojito, przejechała dłonią po płomiennym irokezie, jeszcze raz zerknęła na mnie, po czym zsunęła się ze stołka i na odchodnym rzuciła:

— Dzięki.

— Znasz ją? — zainteresował się Tobi, kiedy zniknęła wśród ludzi. Pokręciłem głową.

— A ty? — zapytałem z nadzieją.

— Wydała mi się znajoma — przyznał. — Ale wiesz, Misiu, ja codziennie widuję tyle twarzy, że zupełnie nie mam do nich pamięci.

Kiedy doszedłem do siebie, próbowałem ją znaleźć, ale znikła. Tobi też zniknął w ferworze pracy, więc zostałem sam ze sobą, plując sobie w brodę, że zmarnowałem taką okazję. Zamawiałem kolejne piwa, w nadziei, że się w końcu pojawi, ale nic takiego nie nastąpiło. Przegapiłem moment.

— Misiu, nie śpij tutaj. — Niski, donośny głos wyrwał mnie z półsennych wspomnień. — Podwieźć cię do domu?

— Co? — Spojrzałem nieprzytomnie i zobaczyłem, jak Tobiasz wyciąga do mnie dłoń. Bez najmniejszego wysiłku pomógł mi się dźwignąć ze stopnia. Podniosłem do ust cygaretkę, ale ta zdążyła już zgasnąć. Cmoknąłem zniecierpliwiony.

Tobi zamknął drzwi na klucz, zasunął kraty, zawiesił na nich łańcuch z kłódką i skinął, żebym poszedł za nim. Nie protestowałem.

Jechaliśmy przez miasto w milczeniu, słuchając muzyki z radia, dzięki której szum w uszach po głośnej nocnej imprezie był nieco mniej dokuczliwy. Ulice świeciły pustkami. Wschodzące słońce nadawało krajobrazowi nieco surrealistyczne barwy i nie pozostawiało złudzeń, że nadchodzi gorący dzień.

— Ty, a co powiesz na śniadanie? — wpadł na pomysł Tobi. — Podjechać do Maka?

— W sumie, czemu nie — zgodziłem się. Tobiasz włączył kierunkowskaz i zmienił pas, wyraźnie, mimo zmęczenia, ożywiony.

— Wreszcie zjem kotleta. O kurwa, jak ja tęsknię za kotletem.

— Co? — zdziwiłem się półprzytomnie. — Tęsknisz za kotletem?

— Tiaaa. Moja dziewczyna jest weganką.

Parsknąłem śmiechem.

Tobi, kiedy go poznałem, był nieprzejednanym mięsożercą, wręcz bardzo niepopularnym w pewnych kręgach z powodu swoich antywegańskich wypowiedzi.

— Co to jest? — potrafił zapytać, wskazując rozstawionymi w znak V palcami swoje uzębienie. — Kły! Przyjrzyj się dobrze: kły! Czy gdyby Matka Natura planowała, że będę się żywił roślinami, dałaby mi kły?

Albo:

— Najpierw: jestem weganem, a za chwilę: oto srejtan schabowy o smaku kurczaka, z wegańską kością wystruganą z bambusa, w sojowym kurwa sosie myśliwskim! I kto tu robi kurwę z logiki?

A teraz…

— Wiesz, jak mam za każdym razem wysłuchiwać tyrady o rzeźniach, globalnym ociepleniu i o tym, jak mięso fatalnie wpływa na smak spermy, to już wolę… — Urwał i machnął ręką.

Oferta śniadaniowa nie do końca zadowoliła spragnionego kotletów Tobiasza, ale i tak wbijał zęby w bułki jak lew szarpiący na strzępy świeżą zdobycz. Usiedliśmy w ogródku. Tobi wciągnął swoją porcję w parę minut i nienasycony, poszedł po dokładkę. Kiedy z pełną tacą pojawił się z powrotem przy stoliku, ja akurat skończyłem jeść. Podsunął mi jedną z kanapek. Nie protestowałem. Źle oszacowałem swój głód po całej nocy balowania. Odwinąłem papier, ugryzłem spory kęs bułki i popiłem gazowanym napojem. Tobiasz z niesłabnącym zapałem zabrał się za pożeranie swoich muffinów.

— Niezła dziara. Dzieło Lilki? — zapytał, wyrywając mnie z zamyślenia.

Spojrzałem na moje wytatuowane przedramię.

— Tak.

Dzieło Lily zaczęło powstawać w dniu, kiedy zadzwoniła do mnie matka z wieściami o ojcu. Nic nie pomagało na ten ból, nawet diazepam, więc w końcu w poczuciu totalnej bezsilności poprosiłem:

— Zrób mi tatuaż. Teraz. Tam, gdzie najbardziej boli.

Nie chciała zrobić tam, gdzie najbardziej boli. Ale i tak bolało jak cholera. Za to choć na chwilę odwróciło uwagę od tego, co nieodwracalne. Tak skutecznie, że chciałem więcej i więcej, i tak pomału ze skromnego steampunkowego motywu zrobił się cały rękaw, który przynajmniej elegancko maskował moje blizny. Ale mi jeszcze było mało i gdyby nie to, że nasza historia dobiegła końca, to pewnie dałbym jej się cały wydziarać.

— Cóż się wydarzyło między wami? — Tobi jakby czytał mi w myślach.

— Nic. Pewne rzeczy po prostu się kończą.

— Tak same z siebie? Czy może za sprawą kolejnej Maeve? — zadrwił. Zamarłem ze słomką od napoju w ustach i spojrzałem na niego. Nie wiem, na co liczyłem. Że zapomniał o Maeve?

— Nie było żadnej kolejnej Maeve — odpowiedziałem po chwili.

— A co było? — dopytywał się.

— Proza życia — mruknąłem niechętnie.

Prawda była nieco inna. Mianowicie taka, że przestałem chodzić na terapię, a moją dziewczynę okłamywałem przez trzy miesiące, relacjonując jej przebieg spotkań w najdrobniejszych szczegółach. Nieważne, że zrobiłem to w dobrej wierze, łudząc się, że wilk będzie syty i owca cała, że ona będzie spokojna, a ja spożytkuję tę godzinę w tygodniu w lepszy sposób. Nie, okazało się, że kłamstwo w związku jest jednak nieakceptowalne, bez względu na pobudki. Jednak do tego z całego serca nie miałem ochoty się Tobiaszowi przyznawać. Na szczęście on już dalej nie wnikał.

— Eh, Misiu, Misiu. — Zmiął papierki po kanapkach, zgarnął śmieci na tacę i wstał od stolika. — Ty to sobie potrafisz wszystko skomplikować. Chodź, jedziemy, chłopaku. Muszę się położyć spać.

***

Maeve. Dziewczyna, która prawie nas poróżniła. Na szczęście męska przyjaźń okazała się silniejsza od zazdrości, a Tobi mądrzejszy ode mnie.

W przeciwieństwie do innych dziewczyn Tobiasza, a było ich w czasach Dublina naprawdę wiele, z tą dogadałem się w pół słowa. Mieliśmy to samo poczucie humoru i te same absurdalne pomysły, a także podobnie dwubiegunową konstrukcję mózgu. Polubiliśmy się, ale bez żadnego drugiego dna, przynajmniej z mojej strony. Cieszyłem się, że Tobi ma wreszcie normalną dziewczynę, która dogaduje się ze mną i z Lily, i że możemy porobić różne fajne rzeczy we czwórkę.

W pewien letni weekend, kiedy akurat wszyscy czworo mieliśmy wolne, pojechaliśmy na wieś. Maeve miała tam w ustronnym miejscu nieduży, stary dom z kawałkiem podwórka, który przez cały rok wypuszczała turystom, ale wtedy akurat stał przez kilka dni pusty. Więc zaprosiła nas, bo aż żal było nie skorzystać z tak sprzyjającego splotu okoliczności.

Właśnie wtedy złapałem falę, czyli moją fazę zwyżkową, jak to zazwyczaj się dzieje, kiedy dnia przybywa. Na fali wszystko jest fantastyczne i zachwycające poza jednym szczegółem: nie mogę spać. A już szczególnie nie pierwszej nocy w nowym miejscu. Kilka lat pracy zmianowej dodatkowo zdezorientowało mój organizm co do tego, kiedy jest pora czuwania, a kiedy snu. Próbowałem kiedyś technik medytacyjnych, ale tylko mnie zirytowały. „Skoncentruj się na oddychaniu”, „Poczuj swoje ciało”, „Uwolnij myśli”… Zamiast się relaksować, jeszcze bardziej się nakręcam, szczególnie przy próbach poczucia ciała, bo mój mały podnosi się wtedy jak na zawołanie. Znam tylko jedną skuteczną technikę medytacyjną: porządne bzykanie. Przez blisko dwie godziny przewalałem się po zbyt wąskim łóżku, nie dając zasnąć także Lily. W końcu dała mi się namówić na wspólną medytację, chociaż miała poważne obiekcje, bo przecież nas usłyszą. Odgłosy, które przed kwadransem ucichły, raczej przekonywały mnie, że tamci nie mieli takich skrupułów. O drugiej udało mi się zdrzemnąć, ale nie na długo, bo już o czwartej moje oczy znowu były szeroko otwarte.

Na domiar złego Tobiasz chrapał jak piła tarczowa, a w pokoju zrobiło się niemożliwie duszno. Spaliśmy na poddaszu, my w jednej ciasnej sypialence, a Tobi z Maeve w drugiej, naprzeciwko. Nawet pootwierane okna nie pomagały. Przez jakiś czas biłem się z myślami, czy zostać w łóżku i spróbować jeszcze przykimać, czy wyjść na zewnątrz. W końcu ilość spożytych wieczorem płynów dodała swoje argumenty. Po cichu, by nikogo nie obudzić, ubrałem się w spodnie od dresu i na boso wyszedłem przez dom.

Wziąłem kilka głębokich wdechów, wysikałem się pod drzewem i zapaliłem cygaretkę, której naturalnie nie zapomniałem zabrać ze sobą na zewnątrz. Przymknąłem oczy i rozkoszowałem się ciepłem poranka i świergotem ptaków. Pod stopami czułem przyjemnie chłodną ziemię. Między palcami chodziły mi mrówki, zabawnie łaskocząc. Moje rozdygotane myśli na chwilę się uspokoiły.

— Też nie możesz spać? — usłyszałem obok siebie. Spojrzałem i zobaczyłem Maeve.

— Nie — przyznałem.

Uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Chwilę postaliśmy, nic nie mówiąc, a potem wyciągnęła do mnie rękę.

— Chodź. Coś ci pokażę.

Posłusznie poszedłem za nią. Zaprowadziła mnie do stojącej na uboczu altany, dość nowej, wybudowanej pewnie specjalnie pod turystów. Tam sięgnęła za starą skórzaną kanapę i wydobyła stamtąd napoczętą butelkę ginu.

— Chcesz?

— Nie, dzięki.

Maeve wzruszyła ramionami, odkręciła flaszkę i pociągnęła kilka porządnych łyków. Wyciągnęła do mnie rękę z ginem, ale gestem ręki odmówiłem po raz drugi. W swobodnej pozie usiadłem na kanapie. Maeve podążyła za mną. Myślałem, że usiądzie obok, ale ona okrakiem wskoczyła mi na kolana. Zamarłem, naiwnie niepewny co do jej intencji, ale szybko rozwiała moje wątpliwości.

— To idealne miejsce, żeby wyznać komuś uczucia, nie uważasz? — spytała.

Wcale tak nie uważałem. Odwróciłem głowę, udając, że bacznie rozglądam się po altanie. Pomijając całą resztę kontekstu, potrzeba było sporej dawki wyobraźni, żeby uznać to miejsce za romantyczne. Altana była nowa, ale ta nowość tylko podkreślała niechlujność jej wyposażenia. Zobaczyłem niedoszorowany, poczerniały od tłuszczu grill, na którym bałbym się cokolwiek upiec, wiekowe drewniane meble ogrodowe z łuszczącą się politurą i grube, zakurzone pajęczyny, powiewające nad tym wszystkim jak brudne firany. Niechcący też spojrzałem na piękne, okrągłe piersi Maeve, które zakrywała tylko cienka jak chusteczka do nosa koszulka, niepozostawiająca zbyt wiele pola na domysły.

— Idealne — powiedziałem bezwiednie i w tej samej chwili zdałem sobie sprawę, że to nie była dobra odpowiedź na jej pytanie. Maeve odczytała ją jako zielone światło.

— Chyba się w tobie zakochałam, Sasza.

Uniosłem wzrok i spojrzałem jej w oczy.

— Nie zakochałaś się — wyjaśniłem zwięźle. — To tylko hipomania. Też to mam. Wystarczy przeczekać i starać się nie narobić głupot.

Zachichotała, wcale niezrażona. Jej rozwiane porannym wiatrem długie, kasztanowe włosy połaskotały mnie w twarz, a dłońmi zaczęła błądzić po moim ciele. Próbowałem jeszcze raz zaprotestować, ale jestem słaby w obronie, szczególnie na fali. Wydobyłem z siebie tylko ciche:

— Maeve… — co nie było żadnym argumentem przeciw. Wręcz ją jeszcze bardziej zachęciło.

Mój mały też nie podzielał sceptycyzmu wobec tej sytuacji. Zareagował raczej entuzjastycznie.

A potem…

Potem sprawy zaczęły żyć własnym życiem.

Narobiliśmy głupot.

Zasnąłem na tej kanapie. Obudziła mnie Lily. Zerwałem się i usiadłem gwałtownie, jak przyłapany na gorącym uczynku. Zaraz jednak zobaczyłem, że po Maeve nie ma śladu i odetchnąłem.

Słońce było już całkiem wysoko, a ja byłem wypoczęty, zadowolony i gotowy na nowy wspaniały dzień. Nie wszystko jednak potoczyło się tak, jak to sobie wyobrażałem.

Wróciłem z Lily do domku. Tobi i Maeve szykowali śniadanie. Na mój widok Tobi z nieco przesadnym entuzjazmem zawołał:

— Ooo, znalazła się nasza zguba!

Popatrzyłem w jego oczy i w ułamku sekundy już wiedziałem, że on wie. Spojrzałem na Maeve. Nie, ona nie wiedziała, że on wie. Roześmiana i beztroska smażyła na patelni kiełbaski, zagadując Lily.

— Bezsenna nocka? Pewnie już zdążyłeś spenetrować tu każdy zakamarek, co? — domyślił się Tobiasz, świdrując mnie wzrokiem, i z rozmachem wbił w blat stołu spiczasty nóż, którym kroił chleb.

— Tobi, prosiłam cię, żebyś tak nie robił — przypomniała Maeve.

— Och, przepraszam, kochanie. Dzikus ze mnie. Gdzie się podziały moje maniery? — odparł z wciąż tą samą przesadzoną wesołością, żeby nie powiedzieć — rubasznością. Aż mnie skręciło w środku.

Usiedliśmy razem do stołu. Zestresowany, ledwo coś przełknąłem, za to twarz mi się nie zamykała od nerwowego słowotoku. Dziewczyny zachowywały się normalnie, śmiejąc się do rozpuku z moich idiotycznych komentarzy, więc domyślałem się, że Lily też o niczym nie wie, ale to mnie wcale nie uspokajało. Tobiasz za to bez słowa i bez śladu uśmiechu pochłonął gigantyczne ilości pokarmu, beknął głośno, po czym wstał i oznajmił:

— Idę narąbać drew.

— Po co? — zdziwiła się Maeve. — Przecież jest ciepło…

— Bo lubię! — uciął krótko i poszedł.

Siedziałem jeszcze przez chwilę nad rozgrzebanym talerzem, próbując zebrać myśli. On wie. Musiał mnie jakoś widzieć w tej akcji. I co, kurwa, teraz? Co mu powiem, jak się z tego wytłumaczę? Przecież nie będę zwalał całej winy na nią. Też przy tym byłem, wiedziałem, co robię. Nic mądrego nie wymyśliłem, więc z ciężkim westchnieniem wstałem i poszedłem za moim kumplem.

Machał siekierą jak opętany, jak rasowy drwal, aż obawiałem się podejść bliżej, by też przez przypadek nie zostać opałem do kominka. Stanąłem jednak w zasięgu jego wzroku. Łypnął na mnie, wściekle rozłupał następny kloc drewna i uprzejmie zapytał:

— Czego?

Zacisnąłem wargi. Nie wiedziałem, co powiedzieć. W końcu wydobyłem z siebie chyba najgłupszą w tej sytuacji wypowiedź:

— Ładny dzień.

Tobi zastygł z uniesioną nad głową siekierą i spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Powoli opuścił ręce, sięgnął po leżącą na ziemi szczapkę i rzucił nią we mnie.

— Masz. Z tego sobie strugaj wariata.

I znowu z zapałem zabrał się za rąbanie.

Może powinienem dać mu wtedy spokój i poczekać, aż się wyżyje i emocje nieco opadną, ale kiedy jestem na fali, nie potrafię na nic czekać. Ta sprawa musiała być wyjaśniona, już, natychmiast.

— Tobi… — zacząłem, nie mając pojęcia nawet, co powiem i jak zakończę. On jednak nie czekał na to. Rzucił siekierę, spojrzał na mnie wściekle i powiedział:

— Chodź. Coś ci pokażę.

Oho, następna wycieczka krajoznawcza. Jednak nie miałem najmniejszych złudzeń, że ta zakończy się równie przyjemnie, jak poprzednia.

Tobi ruszył w stronę domku. Ociągając się, poszedłem za nim. Weszliśmy po schodach do ich sypialni. Tobi stanął przy oknie, a ja zatrzymałem się w drzwiach.

— No chodź, chodź — zachęcił mnie. — Chodź i zobacz, jaki mam stąd ładny widok.

Nie musiałem, już wiedziałem, co zobaczę. Jednak żeby go nie drażnić, podszedłem. Oczywiście, było stąd widać altanę. Nie całkiem, przesłaniały ją drzewa, krzaki i fragment płotu, ale nie na tyle, żeby Tobi nie widział, jak wyglądało moje dzisiejsze powitanie słońca.

Popatrzyłem na Tobiasza wzrokiem zbitego psa. Już otwierałem usta, żeby wydukać jakieś przeprosiny, które i tak niewiele w tej sytuacji znaczyły, ale on nie dał mi dojść do słowa.

— Uznajmy, że to, co chciałbyś mi powiedzieć, już powiedziałeś. Chuj mnie to obchodzi, nie jestem ciekawy — ostudził moje starania, żeby jednak wtrącić słowo wyjaśnienia. — I to jest koniec tej sprawy między nami. Ja ją sobie załatwię po swojemu, ty sobie załatw po swojemu, czyli pewnie standardowo, udawaj, że nic się nie stało — rzucił mi na odchodne, kierując się ku wyjściu.

Resztę weekendu spędziliśmy niby sympatycznie, chociaż ze strony Tobiego było to ewidentnie wymuszone, a mój nastrój oczywiście był już nie do naprawienia. Fala odpłynęła. Z przyjemnego bieguna południowego przemieściłem się na mieszany, bardzo burzliwy i wyczerpujący psychicznie bardziej, niż depresja. Próbując się ustabilizować, przebiegłem przez te dwa dni trasę bliską maratonu. Pomogło tylko trochę.

Tobi przez jakiś czas się na mnie gniewał, ale wkrótce czas Maeve przeminął, a on znalazł pocieszenie w objęciach Niamh. Od tamtej pory ten temat nie powracał już w naszych rozmowach, aż do tego poranka. Odebrałem to jako sygnał, ostrzeżenie, że jestem u niego na okresie próbnym. Domyśliłem się, że z tego samego powodu nie dał mi namiarów na pracę w pubie. Chciał mnie najpierw wytestować, czy jestem nadal wart jego przyjaźni.

Lily nigdy nie powiedziałem o Maeve. Co prawda nasz związek był mocno liberalny, ale to nie znaczy, że zwierzałem się jej z moich wyskoków. Pozostawiałem je własnemu sumieniu. Ono ma krótką pamięć.

***

Nie byłem przekonany, czy chcę dzwonić do Huberta Zielińskiego. Praca w sklepie z winem? Nie moja bajka. Ale żeby być w porządku wobec Tobiasza, zadzwoniłem. Rozmowa była krótka, facet poprosił mnie po prostu o przesłanie CV. Przejrzałem więc jeszcze pobieżnie te moje wypociny, uznałem, że i tak mi nie zależy, i wysłałem to co miałem.

Ku mojemu zaskoczeniu, oddzwonił jeszcze tego samego dnia.

— Chciałbym zaprosić pana na rozmowę.

Jest pewne prawo, które działa we wszechświecie zdumiewająco niezawodnie. Nie licz na coś, a na pewno się wydarzy. Lub, w prostszych słowach, miej wyjebane, a będzie ci dane. No ale poszedłem za ciosem, z samej ciekawości, co tym razem przyszło do mnie nieproszone.

W piątek podjechałem pod wskazany adres i zobaczyłem krajobraz wyjątkowo uroczy.

Szary budynek pośrodku niczego.

Wszedłem przez szklane drzwi. Wewnątrz było równie szaro. Dizajnerskie wstawki z czerwonej cegły i chromowane elementy wykończenia wcale nie dodawały wystrojowi finezji. Sztuczne rośliny tylko pogłębiały ponure wrażenie. Otarłem chusteczką pot z czoła. Dzień był upalny, aura najgorsza z możliwych do rozmowy o pracę. Moje myśli uparcie uciekały w miejsca, gdzie główne role grają woda, słońce i wiatr, a zimne piwo jest na wyciągnięcie ręki. Rzeczywistość jednak przedstawiała się zgoła inaczej. Tym razem była nią nieduża sala konferencyjna, do której pokierował mnie portier. Zamiast szumu fal mogłem sobie w niej posłuchać brzęczenia starego wentylatora. Rozejrzałem się za pilotem do zamontowanej nad wejściem klimatyzacji, ale w tej samej chwili do pomieszczenia wszedł schludny mimo upału mężczyzna, na oko około czterdziestki. Spojrzał z dezaprobatą na milczący klimatyzator, potem na mnie i upewnił się:

— Pan Sasza Nowicki?

Potwierdziłem, więc wyciągnął do mnie rękę na powitanie, przedstawił się i usiadł po drugiej stronie stołu. Na blacie położył moje wydrukowane, miałem wrażenie, że jeszcze ciepłe, CV.

— Żeby pana i siebie zbyt długo nie męczyć w tym upale, przejdę od razu do rzeczy — powiedział, a ja z uznaniem kiwnąłem głową. — Rzeczywiście szukam kogoś do sklepu, ale w pana CV zainteresowało mnie coś innego. Skończył pan filologię słowiańską. — Spojrzał na mnie kontrolnie.

— Zgadza się.

— I zna pan serbsko-chorwacki.

— Tak.

— A tak na dzisiejsze, bardziej serbski czy chorwacki?

— Znam oba. Ale chorwacki jest mi bliższy.

Na twarzy Huberta pojawił się wyraz aprobaty.

— A mogę zapytać, skąd zainteresowanie tą kulturą?

— A czy moje imię nie mówi samo za siebie? — roześmiałem się nieco nerwowo. — Moja matka pochodzi z Wojwodiny, a ja urodziłem się w Zagrzebiu. Spędziłem w Jugosławii kilka pierwszych lat życia.

— Tak podejrzewałem. A w Polsce pan jest od dawna? — zaciekawił się.

— Generalnie od dziewięćdziesiątego pierwszego — odparłem po namyśle, bo ewidentnie nie pytał przecież o mój powrót z Irlandii.

— Aha, czyli… — Szybko policzył w głowie. — Najgorsze pana ominęło.

— No, wojna mnie ominęła, tak — doprecyzowałem. Zieliński nieco się zasępił. Zamilkł na dłuższą chwilę i przejrzał jakieś papiery, które ułożył przed sobą na stole.

— W zasadzie chorwacki to pierwszy język, w jakim nauczyłem się mówić — odezwałem się niepytany, żeby rozluźnić zgęstniałą atmosferę. — Możliwe, że jest nawet lepszy niż mój polski.

— No, bez przesady — zaprotestował kurtuazyjnie. — Z tego co widzę i słyszę, niezły z pana multilingwista. Serbski, chorwacki, angielski, niemiecki, rosyjski? — wyliczył z pamięci. Zapomniał o hiszpańskim, który podchwyciłem od Bartka i tak mi się spodobał, że zacząłem się go uczyć, chociaż do niczego nie był mi potrzebny. — No i polski. Chapeu bas.

— A pan za to, jak widzę, francuski — podchwyciłem. Machnął ręką.

— Ależ skąd. Tak mi się tylko powiedziało. Nie mam głowy do języków. Nie to, co pan.

— Nie we wszystkich jestem tak samo biegły — przyznałem. — Mój niemiecki jest raczej podstawowy. Uczyłem się go w podstawówce, no i parę razy byłem w Niemczech, to wszystko. Na co dzień się dogadam, ale w interesach już raczej nie.

— I tak dobrze. Mój niemiecki to ich weiβ nichtsehr gut — odparł. — Ale, ale… pozwolę sobie zapytać, bo aż ciśnie się na usta… Dlaczego z takim kapitałem pracował pan do tej pory jako barman?

— Bo kocham tę robotę — wyjaśniłem.

— No, tę robotę można kochać — przyznał. — Albo nienawidzić. A pan ma przecież na rynku pracy tyle innych możliwości. Nigdy nie był pan ciekawy, jak to jest zajmować się czymś innym?

Poczułem, że mnie podpuszcza. Czymś innym czyli sprzedawaniem win w firmowym sklepie? Coś mi się tu nie kleiło.

— Do sklepu przychodzi aż tylu cudzoziemców? — zapytałem. Skąd to jego parcie na moje języki?

— Nie, nie — machnął ręką. — Nie w tym rzecz. Szukałem kogoś do sklepu na stałe, to prawda, bo póki co dzielimy się dyżurami. Ale na pana mam inny pomysł, chociaż w sklepie może też się pan przyda.

— Jaki pomysł? — zmarszczyłem czoło.

Zieliński wyprostował się na krześle, zatarł dłonie i nabrał powietrza. Kiedy już udało mu się zbudować napięcie, przemówił.

— Chciałbym rozbudować naszą obecność w Internecie. Stronę firmową, sklep online, social media. Tak, żeby to wszystko było spójne. Od niektórych producentów dostajemy gotowe materiały, opisy, katalogi, które wystarczy zgrabnie przetłumaczyć, inne trzeba stworzyć od podstaw. A pan nie tylko zna dokładnie te języki, które trzeba, ale i z tego co widzę, ma doświadczenie w copywritingu.

Nic nie odpowiedziałem. Ta rozmowa toczyła się w zupełnie niespodziewanym dla mnie kierunku. Owszem, w przeszłości pomagałem Lily ogarniać jej fanpage i stronę studia, w którym pracowała. Pisanie krótkich, chwytliwych tekstów okazało się moją mocną stroną, więc zdarzało mi się także wyświadczać przysługi jej znajomym. Wpisałem sobie w umiejętności dodatkowe tworzenie tekstów na strony WWW, by wpisać cokolwiek poza flairem, ale żeby zaraz copywriting?

— Co pan na to? — kusił tymczasem Hubert, przyjmując moje wahanie za dobry omen. — Ja wiem, że to brzmi jak praca za biurkiem, ale może warto spróbować czegoś nowego? Pracę w pubie ze swoim doświadczeniem zawsze zdąży pan znaleźć. Ja proponuję elastyczne godziny i dużo swobody w działaniu. Co do wynagrodzenia, oczywiście napiwków nie będzie, ale myślę, że się jakoś dogadamy.

Zastanowiłem się.

Propozycja wyglądała całkiem sensownie, choć była totalnie czymś innym niż to, co zwykle robiłem i do czego przywykłem. Jednak nie mogłem opędzić się od wizji, jak oznajmiam ojcu:

— Mam prawdziwą pracę. Jestem tłumaczem i copywriterem. — I wreszcie widzę w jego oczach uznanie. Nijak nie mogłem sobie przetłumaczyć, że jemu jest już naprawdę wszystko jedno.

— Brzmi nieźle — uznałem w końcu. Twarz Huberta rozjaśniła się.

— Cieszę się. Od kiedy mógłby pan zacząć? — Zerknął w kalendarz i odpowiedział sobie sam na to pytanie. — Pierwszy wypada w poniedziałek, trzeci w środę… No to może od ósmego.. To jest realne?

— Tak, jak najbardziej.

— No to ostatnie pytanie ode mnie. Ile chciałby pan zarabiać? — Kuł żelazo, póki gorące.

Podałem rozsądną w moim mniemaniu kwotę. Hubert uniósł brew.

— Czy to podlega negocjacjom? To znaczy, na początek mogłoby być tak o pół tysiąca mniej?

— Na początek tak — zgodziłem się, bo przewidywałem taki scenariusz.

— Świetnie. Aha, jeszcze o jednej kwestii muszę powiedzieć — przypomniał sobie. — Nie tolerujemy picia w pracy.

— Serio? — wyrwało mi się. On tylko się uśmiechnął.

— Pan wybaczy, ale też byłem kiedyś barmanem. Wiem, jak to wygląda, a tu, jakby nie było, też mamy alkoholu pod dostatkiem.

— Są barmani i barmani. Ja nigdy nie piję w pracy — oznajmiłem dobitnie.

— No dobrze. To jesteśmy umówieni — zdecydował i podniósł się z krzesła, dając mi do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. Wstałem również i odparłem:

— Świetnie. Do zobaczenia ósmego o… — zawiesiłem głos, dając do zrozumienia, że to jego kwestia.

— Między ósmą a dziesiątą — podpowiedział. Pokiwałem głową. Oczywiście, że będę o dziesiątej.

***

Ósmego maja o wpół do dziewiątej, po niezliczonych drzemkach, z trudem otworzyłem oczy. Mój ambitny plan, żeby wstać dużo wcześniej i na spokojnie się wyszykować, spalił na panewce. Przypomniały mi się szkolne lata, kiedy każdego ranka marzyłem tylko o tym, żeby już dorosnąć i nigdy więcej nie musieć wstawać na dźwięk budzika. Obiecałem to sobie. Obiecywałem to sobie codziennie. A tymczasem ósmego maja roku pańskiego dwa tysiące siedemnastego tak samo jak dawniej usiadłem zaspany na krawędzi łóżka i jeszcze przez długą chwilę dochodziłem do siebie.

Jak można codziennie wstawać na zawołanie? Niezależnie od godziny, o której zasnąłem, niezależnie od tego, jak spałem i ile razy się budziłem, w samym środku najlepszego snu? Przecież to jest nieludzkie, to jest wbrew naturze. To nie służy niczemu, poza łamaniem charakteru. Niewolnictwo wciąż ma się dobrze.

Poszedłem pod prysznic. Zimna woda, która zleciała z rur, trochę mnie zszokowała, ale i nieco obudziła. Żeby dokończyć ten proces, po wyjściu z łazienki napiłem się coli i zapaliłem cygaretkę. Śniadanie mistrzów, jak zwykle.

Spokojnie wyszedłem z domu, wsiadłem do auta i spróbowałem je odpalić. Kilka razy. Zakląłem w duchu, wściekły na samego siebie. Już ostatnio miałem problemy z uruchomieniem silnika. Mogłem wieczorem zejść i przynajmniej sprawdzić, zamiast oglądać głupie filmy w internetach.

To znak, pomyślałem. Znak od wszechświata. Ta praca nie jest dla mnie. Nie jedź tam, stary, wracaj do łóżka.

Trzasnąłem drzwiami od auta, sprawdziłem w telefonie, jak dojadę i poszedłem na przystanek. Kupiłem w sklepie baton i fajki, usiadłem pod wiatą i już miałem zapalić, gdy zobaczyłem naklejkę z zakazem. Myśl o niewolnictwie nawiedziła mnie po raz kolejny.

Szlag. Nic już nie wolno. Nie-wol-no.

Żeby zagłuszyć głód nikotynowy, a w drugiej kolejności głód w ogóle, odpakowałem baton i przekonałem się, że zdążył osiągnąć półpłynny stan skupienia. Czekolada malowniczo rozpłynęła się na moich palcach. Z ust wypsnęła mi się pani lekkich obyczajów wraz z najbliższą rodziną i natychmiast usłyszałem kilka opinii o młodzieży, które w końcu poprawiły mi nieco humor.

Jednak miło w moim wieku zostać zakwalifikowanym do młodzieży. Nawet niekulturalnej.

W autobusie było parno i na domiar złego śmierdziało żulem. Ludzie skupili się w przedniej części pojazdu, uciekając przed źródłem zapachu. Postawiony przed wyborem: jechać w tłoku czy w smrodzie, poczułem, jak mój żołądek wywraca się na lewą stronę. Wstrzymując oddech, dojechałem do następnego przystanku i uciekłem z autobusowej pułapki. Z ulgą zaczerpnąłem świeżego powietrza.

W kieszeni poczułem wibrę telefonu. Zanim odebrałem, spojrzałem na godzinę. Była dziesiąta siedem.

Zajebiście.

— Dzień dobry. Chciałbym się tylko upewnić, czy pan dzisiaj będzie? — usłyszałem w słuchawce głos mojego nowego szefa.

— Jestem w drodze. Samochód mi nie odpalił. Przepraszam, powinienem sam zadzwonić — zreflektowałem się poniewczasie. — Mam w ogóle jeszcze przyjeżdżać?

— Tak, tak. Spokojnie. Niech pan się nie stresuje, czekamy.

Następny autobus był niemal pusty, przewiewny i czysty. Usiadłem na jednym z wielu wolnych siedzeń, pomyślałem o tych wszystkich nieszczęśnikach, którzy dla zyskania paru minut czasu nadal znosili w milczeniu zapachowy terror, i uznałem, że zła passa na ten dzień chyba została wyczerpana.

A jednak się pomyliłem.

I to bardzo.

Szary budynek pośrodku niczego.

Zaraz, to już było.

Kiedy uświadomiłem sobie, że począwszy od tego dnia ta fraza będzie przewijać się przez moje życie dzień w dzień, z małą przerwą na weekendy, że szary budynek pośrodku niczego to od teraz mój drugi dom, a może nawet pierwszy, że moje życie właśnie zostało zredukowane do tkwienia przez wiele godzin w szarej malarii pośrodku dżumy, zrobiło mi się niedobrze.

A może to z głodu?

Odetchnąłem głęboko i wszedłem. Zaanonsowałem się portierowi przy drzwiach, który pokierował mnie na plastikowe kanapy stojące wśród plastikowych kwiatów i sięgnął po telefon. Usiadłem i starałem się oddychać spokojnie, żeby opanować mdłości. Niebawem pojawił się Hubert i wyciągnął do mnie dłoń.

— Witam. Proponuję przejść na ty, będzie nam na pewno łatwiej — zaproponował. Kiwnąłem głową, wobec czego przypomniał:

— Hubert.

— Sasza — odpowiedziałem posłusznie.

Jak przez mgłę pamiętam podpisanie jakichś papierów, których nie byłem w stanie ze zrozumieniem przeczytać. Ogarnęła mnie niezrozumiała panika. Mnie, dorosłego faceta, który nie bał się wydziarać niemal całej ręki, szlajać nocami po przedmieściach z obcymi ludźmi ani pozwolić sobie majstrować ostrymi narzędziami przy bardzo czułych narządach, żeby nie martwić się już więcej o kinderniespodzianki i nie rozsiewać po świecie swoich felernych genów. No dobra, tego ostatniego trochę się bałem. Ale teraz nie rozumiałem, co się dzieje. Skąd ta przemożna chęć ucieczki. Nie rozumiałem, dopóki…

Dopóki nie stanąłem oko w oko z Kubą Szadkiem.

Wbrew wszelkiej logice i na przekór upałowi po raz drugi tego dnia poczułem się, jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody. Zamarłem, czekając, aż mój mózg przetworzy otrzymane informacje. Kuba również nieco pobladł. Szef zaś, niczego nie podejrzewając, dokonał prezentacji:

— Kuba. Ogarnia to, czego ja nie ogarniam, czyli całą papierkologię. A to Sasza, nasz nowy tłumacz, copywriter i podpora językowa w kontakcie z klientami.

Tego ostatniego chyba nie ustalaliśmy, ale nie na tym polegał w tym momencie największy problem. Problem stał przede mną w lnianej koszuli i z wymuszonym uśmiechem na pobladłej twarzy. Modliłem się w duchu, ja, niepoprawny ateista, żeby to był zły sen. Ale moje modły odniosły taki skutek, jakiego niepoprawny ateista powinien się spodziewać, czyli żaden.

Kuba doszedł do siebie nieco szybciej. Odchrząknął i wyciągnął dłoń.

— Sasza? Co za niespodzianka. Cóż, witamy na pokładzie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 44.06