Wstęp
Życiorys
Urodzony w 2000 roku. Wychowany w rodzinie wystarczająco dobrej, doedukowany w zakresie „życia” na szkolnych korytarzach. W gimnazjum zaczyna cierpieć na chroniczny stan lękowy. Prowadząc życie bez moralnego kręgosłupa, zaczyna zastanawiać się nad tym, czy kiedykolwiek zazna jeszcze szczęścia. Z pogarszającego się stanu psychicznego i pogłębiających się egzystencjalnych wyzwań dotyczących sensu istnienia ratuje go zwrot ku religii, w której został wychowany — katolicyzmowi. Z czasem coraz radykalniej angażuje się w przemienianie swojego życia na sposób chrześcijański. W 2019 roku, przekonany o powołaniu kapłańskim, wstępuje do Arcybiskupiego Seminarium Duchownego w Poznaniu. Odchodzi z niego w 2021 roku z powodu psychosomatycznych dolegliwości. Jednocześnie przeżywa nerwowe załamanie i intelektualny kryzys religijny. Krótko po odejściu z seminarium odwraca się od katolicyzmu, targany depresją i myślami samobójczymi rozważa idee agnostyczne i ateistyczne, które szybko porzuca. W ciągu kilku następnych miesięcy dojrzewa w myśli, że próba reformowania katolicyzmu i tworzenie swoistego ultraliberalnego nurtu mijają się z celem — od tego momentu określa się jako nieformalny, bezwyznaniowy teista, czasem nawet jako mistyk — choć bez wizji akustycznych czy wzrokowych.
Twórczość
Pierwsze poważniejsze próby literackie podejmuje już w wieku nastoletnim, rozpoczynając od recenzji książek, a następnie zajmując się społeczno-polityczną, a później także religijną publicystyką. Działalność zawiesza na czas seminarium, wznawiając ją intensywnie po odejściu. Jednak to właśnie w seminarium rozpoczyna tworzenie pierwszych poetyckich utworów, które z czasem okazują się dla niego trafniejszą formą wyrażania się niż krótkie eseje. Przez ponad rok odnajduje się w tej formie. Znakiem rozpoznawczym utworów jest styl zwany przez autora ambientowym, polegający na luźnej kompozycji, gdzie słowa są ułożone w mniej lub bardziej powiązane stroficzne plamy. Czując pewien niedosyt, postanawia przetransformować poetyckie utwory w prawie równie poetycką prozę. W ten sposób, zachowując sedno swojego stylu, z utworzonych dzieł stwarza ambientowy monolit. Jest to jego oficjalny filozoficzno-poetycki testament, zapiski zredagowane przez 23-latka, który na kartach tych stron umiera. Ów swoisty traktat jest bardzo intelektualny, pisany w charakterze uniwersalistycznym, lecz na wyraźnej podstawie autobiograficznej. Jego generalizacje nie są próbą zuchwałego spłycania i uogólniania, raczej środkiem, by pisać o sobie w niepierwszej osobie. W kręgu jego zainteresowań leży człowiek wyższy — duchowy, religijny, psychologiczny i społeczny.
Poglądy
Bóg i sens — istnienie i rozumienie tych dwóch terminów stanowi esencję wszystkich wysiłków autora. Opowiada się on najzdecydowaniej, jak tylko potrafi, za teizmem, przekonując, że żywot bez Absolutu nie tylko jest tragiczny, ale również sprzeczny z ludzką intuicją na przestrzeni całej jego historii. Wewnętrzna, często nieuświadomiona niezgoda na bezcelowość istnienia, niezależna od „postępu” cywilizacyjnego, w doskonały, metanaukowy sposób wspiera Transcendencję. Przy czym, jako antydogmatyk, autor pozostawia wiele pytań na temat Jej natury. W zasadzie jest gotów bronić Jej istnienia, podmiotowości i nieba, „gdzie wszystko będzie dobrze”, w pozostałych kwestiach stara się być maksymalnie elastyczny, przekornie podchodząc nawet do idei Jej totalnego miłosierdzia. Wpływ chrześcijaństwa, zwłaszcza katolicyzmu, jest widoczny, ale nie oznacza to wcale ideologicznej zgodności — nierzadko wręcz przeciwnie. Jest skłonny uznać wkład Boga w świat, co wydaje się najnaturalniejszym logicznym wyjściem, biorąc pod uwagę jego wszechmocność; jednak faktyczny obraz, jaki się rysuje, pokazuje zdaniem autora Boga w zasadzie pół-deistycznego. Sensem życia człowieka jest według niego samorealizacja, dotarcie do pełni swoich możliwości. Niemożność dotarcia do niej w czasie ziemskiego życia implikuje u niego hipotezę swoistego czyśćca.
Za główną chorobę ludzkości uważa alogosię — jest to sformułowany przez niego termin oznaczający tzw. chorobę bezsensu. Chorujący na nią cechują się biernością, brakiem zaangażowania w życie społeczne, myśleniem nieperspektywicznym i nastawieniem na chwilowe nagrody, tym większe, im większy deficyt sensu. Oznaczają się wysokim wskaźnikiem prokrastynacji i fatalnym wręcz wglądem w samego siebie, będącym ratunkiem przed uświadomieniem sobie choroby.
Ważna u niego jest antropologia, zakładająca istnienie w człowieku części zwierzęcej — popędowej, psychicznej — emocjonalnej i duchowej — uczuciowej. Mając wiele zastrzeżeń co do naukowości psychologii, często wykorzystuje ją do odkrywania natury wszechrzeczy, zwłaszcza nas samych. Ogromną rolę przeznacza intuicji, mającej być według niego pograniczem pomiędzy szczytem ludzkiej przenikliwości a transcendentnym głosem. Kluczowym zagadnieniem jest również spełnienie i powołanie do misji, które stawia ponad potoczne szczęście, będące „jedynie” intensywną odmianą radości czy nawet zadowolenia. Bezcelowość istnienia widzi jako główną przyczynę nieszczęścia. Dostrzega słuszność idei dezintegracji pozytywnej. Za cel ludzkości uważa stanie się „człowiekiem ostatecznym”, dojście do pełni swoich naturalnych możliwości. Niezbędnym do tego procesu wydaje się być — empirycznie — cierpienie i integracja wciąż na nowo zdezintegrowanej osobowości.
Twórczość autora jest przesiąknięta tematami religijnymi. Autentyczny pierwiastek duchowy odkrywa poprzez negację, niszcząc wszelkie przejawy religijności neurotycznej, czcząc to, co ostanie się spod jego krytycznej brzytwy.
Widoczny u niego intelektualizm nie jest zamykaniem się na inne sfery poznania. Nie pokłada on nadziei jedynie w rozumie, racjonalizm i scjentyzm to dla niego idee doszczętnie skompromitowane. Umiłowanie prawdy nie przeszkadza mu oponować wobec gnostyckiego poglądu o zbawiającej wiedzy. Najcenniejsze jest dla niego autentyczne, unikatowe doświadczenie. Nieobce są mu doświadczenia mistyczne, które mają ogromny wpływ na witalność i usensownienie jednostki, ze względu jednak na ich częstą nieintersubiektywność uznaje je za trudne do zastosowania w dialogu filozoficznym.
Autor, zrażony już w wieku młodzieńczym klasyczną polityką, szybko odcina się od powszechnego rozumienia spraw państwowych, mieniąc się apolitycznym kosmopolitą — nie chcąc jednak wypierać się „ojcowizny”. Interesują go zdecydowanie bardziej uniwersalne i pozaczasowe idee niż krótkotrwałe, teraźniejsze wydarzenia, od których skrupulatnie się dystansuje. Sprzeciw przeciwko doktrynom owocuje u niego swoistym liberalizmem. Przykładem takiego postępowania jest optowanie za leseferyzmem językowym. Stara się natomiast nie dopuszczać idei antyhumanistycznych. Człowiek jest dla niego największą wartością, jednak osobiście nie potrafi zaakceptować idei bezwarunkowej godności. Uważa, że homo sapiens otrzymuje ją poprzez posiadanie cech wyłącznie ludzkich lub posiadanie potencjału, by takowe posiadać. W ten sposób osoby ze skrajną niepełnosprawnością intelektualną jedynie w małej części mogłyby zostać obdarzone godnością ludzką, gdyż z powodu nieodwracalnych obecnie uszkodzeń mózgu w czasie swojego ziemskiego życia nie będą mogły dysponować żadną z duchowych cech.
Do zwierząt podchodzi jak do czujących istot, z należytym szacunkiem, jednak wręcz obsesyjnie stroni od przydawania im cech ludzkich. Choć nie unika zrównywania człowieka ze zwierzęciem, w swoich tekstach stawia pomiędzy nimi nieprzekraczalną granicę, uważając współczesne podejście do nich jako zinfantylizowane i niesprawiedliwie uosabiające. Prawa zwierząt streszcza do obowiązków człowieka wobec stworzenia, nie zgadzając się na nadawane im formy swoistych przywilejów, zarezerwowanych jego zdaniem wyłącznie dla ludzi.
Bardzo krytycznie podchodzi do współczesnej „filozofii pracy”, a właściwie jej braku, co skutkuje pracą dla samej pracy lub wyłącznie dla utrzymania własnego bytowania. Protestuje przeciwko wykorzystywaniu rozwoju technologii dla napędzania i powiększania niekończącego się popytu, powodującego wzmożoną konieczność wyczerpującej aktywności zarobkowej. Jest zdania, że nieodpowiedzialny postęp powoduje regresję człowieczeństwa, a społeczeństwo narzuca reżim przydatności, odrzucając rozwój moralny jednostki.
Myśli
(Nie)rozdeptany ślimak
Na betonie bezbronność w nieoszałamiającej brzydocie — rozdepcz — krzyczy cień — umil sobie czas podmuchem skorup, zabaw się z bezdomnym, celebrując jego koniec. Okrutny dziecięcy instynkt — ten sam, co muchę obrywa ze skrzydeł. Panować nad ziemią, mówi Biblia Hebrajska, Septuaginta dopuszcza opiekę, a tradycja mówi, że jesteśmy stróżami. Stworzenie go z martwoty warte niejednego Nobla — nawet za jedną komórkę gazety padłyby do stóp. Nie — nie można zabić tej tajemnicy, przed którą biolodzy chylą czoła, nawet jeśli nie ma daru świadomości, dzięki któremu można go opisać. Nie trzeba projektować własnych uczuć, by zachować przy życiu.
Dobrze być takim ślimakiem — najlepiej zatoczkiem łamliwym — objętym ścisłą ochroną. Anisus vorticulus — brzmi dumnie — homo sapiens niech poczeka. Jeśli nie ślimakiem, może psem lub kotem — tak miło być pogłaskanym, tak cudownie słyszeć czułe słówka, mieć dochód podstawowy za słodkie oczka. Nie dają nabrać się na skargi zawodowych żebraków, na kolana padają, tuląc czworonogi, pisząc żywą bajkę z zakrytym morałem.
Alogosia
Człowiek dąży do tego, co sensowne. Gdy nie potrafi znaleźć sensu przewodniego, chwyta się wszystkiego, co tylko natrafi się mu pod ręką i będzie w stanie zapchać jego ogromny deficyt Logosu. Cała świadomość ukierunkowana jest na sens. Prokrastynacja to chwytanie się pierwszych lepszych misyjek, aby nie dotarło do nas, że nasze życie jest boleśnie niepełne. Wielu wspomaga nas w tym, dając nam gotowe, łatwe zadańka — oni zarabiają, my czujemy, że chociaż przez chwilę rozpoczynamy się spełniać. Zapłacimy tym, którzy obedrą nas z introspekcji, abyśmy nigdy nie uświadomili sobie ducha i daimoniona. Potrzebujemy presji sensu, bez niej zginiemy w pogoni za chwilówkami. Trudno walczyć z długoterminowymi smokami, by odczuć spełnienie, skoro w kilka chwil możemy sobie wsadzić w usta smoczek natychmiastowej gratyfikacji. Gdy go wyjmiemy, sól i kwas ranią nasze wargi. Człowiek dąży do takiego poziomu przyjemności, przy którym wykonywanie sensu sprawia satysfakcję. Gdy brakuje satysfakcji, rośnie popyt na przyjemność.
Kim jestem? Kim tak właściwie jestem? Kim powinienem się stać, żeby doznać satysfakcji z własnego istnienia? Religijne pytania. Pytania nieskierowane do żadnego człowieka, zwłaszcza do siebie. Można stać się tym, kim naprawdę się jest, niemożliwym jest natomiast wymyślić swoje stawanie się, napisać dla siebie skrypt. Możemy go tylko czytać. Traktaty o wolności jednostki i odpowiedzialnych decyzjach tutaj mają swoją ostatnią stronę — dalej tylko bibliografia. Pytanie „kim jestem?” pada częściej niż „czy ktoś mnie kocha?”. By zaprzestać pytać o miłość, „wystarczy” zostać pokochanym, najlepiej za darmo i za nic — rodzicom o to trudno. Zresztą, do ich miłości jesteśmy przyzwyczajeni, jako czegoś niezmiennego i niezdolnego do nie-kochania. Odpowiedź na prośbę o wyjaśnienie naszej tożsamości jest natomiast niedostępna najmądrzejszym powiernikom naszych sekretów. Tylko Bóg może wyjaśnić cię w całości, a rola nauczyciela tożsamości zdecydowanie bardziej przynależy do Jego przymiotów niż rola boskiego kochanka. Czekajmy więc i nauczmy się żyć w przymusie ucieczki przed alogosią, dopóki Logos nie objaśni Pinokia z domieszką bękarta Frankensteina. Rozpaczliwe mnożenie koncepcji na temat Absolutu obdaruje nas jedynie złudnym przekonaniem o teologicznym rozwoju.
Definicja poziomu duchowego? Nie jest to poziom ani fizyczny, ani psychiczny. Logoterapia opiera się na badaniu „czegoś więcej”, kiedy człowiek twierdzi, że wszystko, co stare, przestaje mu wystarczać. Sens życia jest jednak domeną wyłącznie ludzi dorosłych, dzieci potrzebują bliskości. Logoterapia ma w sobie coś ze snobizmu dojrzałych, jest ekskluzywna. Nie zrozumie odpowiedzialności, kto nie odpowiedział sobie na pytanie „jak to jest być dzieckiem”. Narodziny człowieka duchowego zaczynają się od wspierających słów i bliskości rodziców. Dopiero później może nastąpić emancypacja. Psychoterapia tym skuteczniejsza będzie, im holistyczniejszy obraz osoby będzie budowała klientowi. Poczucie wyraźnych granic własnej tożsamości i poprawne dopasowanie swojej egzystencji do natury kosmosu rozwiązują pierwszą, najważniejszą część ludzkiego życia. To ramka puzzli.
Ciekawe „poradzenie” sobie z alogosią obserwuje się u uzależnionych, których nałóg poprowadził do upadku w sferę zwierzęcą. Tracąc powoli przywilej odczuwania szczęścia, jako szczyt jawi im się teraz psie zadowolenie, gdzie miską jest pożądana znienawidzona substancja. Co niektórzy z obawą przed szerszym kontekstem życiowym rozrzucili po ziemi stos problemików, które do końca będą rozwiązywać. Na tyle powoli, by nigdy nie dać sobie przestrzeni na spojrzenie w górę.
Błogosławieni nieznający pieniędzy
Błogosławieni nieznający pieniędzy, niekuszeni miedzioniklem, niezajęci mosiądzem, obojętni na brązal. Błogosławieni zarażeni aztecką ślepotą, oszczędzeni przed płaczem za złem koniecznym. Nic niewarty zachwyt nad niebem — błękitno-czerwono-pomarańczowo-różowo-żółto-fioletowo-granatowo-zielonym — w świecie produktywności. Produkt bożkiem, lecz ma głupich wyznawców, nieświadomych swej wiary. Wartość nieefektywna nie istnieje — nawet po pracy jest się na zleceniu. Wymagają, byś na coś się przydał. Jesteś popełnionym błędem — nie licz na nic więcej. Socjalizują, by umieć zarabiać pieniądze — użyje się ich później jako opał na ołtarzu samospalenia celowości. Jak piorun poraża merkantylny tydzień, w którym nie było miejsca na wzniosłe myśli — już nie na opał te papierki, ale na wycieranie suchych łez. Ratuje smutek, który po ośmiu godzinach opłacanego uśmiechu uosabia ducha wolności.
W poniedziałek praca — indywidualnie zautomatyzowany zarabia z bolącym poczuciem sensu. Marzy, że znajdzie czas na bycie człowiekiem. We wtorek przestaje myśleć o Stwórcy — wraca na ziemię. W środę zawiesza ostatnią relację — egocentrycznie oszczędza energię. W czwartek dopełnia zamiany w maszynę — umarł cierpiący, rodzi się przydatny. W piątek wegetuje popychany wolnością. Marzy o sobocie — zacznie wracać do siebie. Długo wyrzuca niehumanitarność, w końcu się uporał i zaczyna tworzyć — lecz niedziela właśnie skończyła swą pracę. Cały dzień truchtaniem pod prąd, by wieczorem zorientować się, że wciąż jesteśmy w tym samym.
Niebo jest piękne, ale przefiltrowane przez wyczerpanie — jest więc aż do błękitu nijakie, przewierca pospolitą cudownością wielobarwności. Już nie otula ramionami, patrzy z góry, porównuje się z naszą małością, wyśmiewa ziarnko piasku strącone z posągu Świata. Być ziarnkiem piasku, gdzie każda sekunda ściska aż do granic pomniejszenia. O nie, nieboskłonie, to ty jesteś mały, zdmuchniemy cię, gdy wszystko się skończy.
Życie z tego świata właściwie nieistnieniem. Kim zaś są ludzie z tego świata? Tymi, którzy z niego korzystają. Wczorajsza energia, przewiercająca sedno bytu, dziś jest pożytkowana na znalezienie sześciu cukinii — byle ładnych. Nawet marzenia wyłącznie na autopilocie. Ekstaza muzyczna przerwana finansową odpowiedzialnością — podobnie musiał czuć się szatan dotykający po raz pierwszy ziemi. Szatan w węża, człowiek w lisa — on pełza, my drepczemy na czterech łapkach, merdając ogonkiem na zło konieczne.
Cena technologii
Nie wyewoluowaliśmy jeszcze na tyle, by nie zniszczyła nas technologia. Światła ekranów zbyt jasne dla nas, Globalna Wioska zmienia się w szpital. Bodźców zbyt wiele dla naszych umysłów, inaczej na świat patrzymy niż Kolumb. Nie zna radości barwienia białych plam, kto już wie wszystko — z Google Maps.
Boimy się ciszy. Milczenie kamedułów już nie z tej ziemi, niedostępna zielona ekstaza Franciszka z Asyżu. Scrollowanie nie ma końca, dobija kreatywność nudy, która zmartwychwstanie w połowie czasu egzystencjalną pustką. Reklamy szydzą z naszej brzydoty. Niemodnym i nie na czasie z pomocą przyjdzie Facebook — stworzy nam nowego siebie na rzecz prawdziwego, powie, jak i kiedy trzeba dziś myśleć. Czy kultura cyfrowa zrodzi filozofów? Czy z bagna informacji można jeszcze dumać? Choćby wszyscy śpiewali z Jennifer Lopez, a filozofowie mówili, że filozofia nie żyje. Żeby segregować śmieci, trzeba najpierw je wyrzucać. Uważajmy, mózg już przegrzewa się słuchaniem.
Wydawać się może, że rozwój nauki i technologii będzie sprzyjać społeczeństwu otwartemu. Bardzo możliwe, że będzie wręcz przeciwnie, gdy okaże się, że zamiast wyzwolenia i swobody odpowiedzią na postęp będzie lęk, hermetyczność i etnocentryzm. Świadomość, że Odpowiedź do końca życia każdego pokolenia będzie o krok dalej, stanie się żyznym podłożem dla oferujących szybkie odpowiedzi. Nie można stanąć na szczycie świata i nie odczuwać tremendum. Dziś zostaliśmy zawieszeni wyżej niż kiedykolwiek.
Dawca duchowej treści
Trzeba czekać na Dawcę, bo sens przeszczepów nie przyjmuje. Serce już gotowe, by bić, pompować krew i wylać ją dla Sprawy, kropelka po kropelce. Krwista ziemia kołyską pięknych ludzi. Podcięte żyły budzą przeciętną rozpacz, strumyk krwi blaknie zmieszany ze śmiercią. Przygoda, sacrum, chłonąć chce się życie w odkażane piersi. Cierpienie ceną — jeszcze nas stać. Prawda nagrodą — ostateczna prawda. Duch nie przeżyje bez treści — jest głodny merytoryki. Tak, istnieją puste kalorie — pożytek żaden, głód ustaje. Powołanie do misji ponad potoczne szczęście, będące jedynie intensywną odmianą ekscytacji. Spokojne zadowolenie jest po krótkim czasie tak nudne, że tylko desperaci nazwą je szczęściem. Rzekomo trwanie jest niebiańskim ideałem, jednak tutaj daimonion pcha nas do wiekopomnych, choć skrytych działań. Brak celowości kolejnych dni jest patologią, niewiedza o eschatologicznym domu zakrawa na leczenie. Tęsknota, nieredukowalna tęsknota za Kimś Najwyższym. Przeżyta przyjaźń, przeżyta intymność, deficyty z dzieciństwa odpadają dzień po dniu, potrzeba Boga tylko narasta. Wartość, którą czcimy, musi być chociaż centymetr głębsza od nas samych, w przeciwnym razie nieprzerwanie rosnące korzenie zaduszą czczącego w ścisku. Z trwogą obserwujemy ludzi, którzy upadają, przyjąwszy za wartości własne pomysły. Wartość musi być transcendentna, musi służyć komuś większemu od nas.
Chcesz wykończyć człowieka? Zleć mu bezsens. Twórcza satysfakcja trwa cztery minuty i siedem sekund — potem pojawia się Nowy Cel. Nie przyjmuje ona żadnych portfolio. Chcemy tworzyć pomniki dla dobra ludzkości tylko przy okazji — w istocie chodzi nawet nie o stworzenie piękna, ale o uczestniczenie w procesie jego tworzenia. Siły twórcze to kolejne cztery godziny i siedem minut — tygodniowo. Wypowiedziana wojna wszystkiemu, co przeszkadza być — nie jutro — teraz — bez litości. Przy schodzeniu do własnej otchłani, oskarżą cię o apatię, o anarchię wobec rządów społecznej przydatności. Można mieć swojego daimoniona, który powołuje cię do nieznanego, nie wolno się jednak do niego przyznać. Głos daimoniona przemawia z głębi do głębi, nie mącą go uczucia i emocje. Przeciwnie superego, ono żywi się nimi, zwłaszcza obawą, która jak pasożyt od środka próbuje zjadać wnętrzności, boleśniej nawet niż irracjonalność strachu.
Eudajmonia dostępna tylko w zaciszu własnego pokoju, na zewnątrz pracuj skwapliwie — i normalnie. Wciąż jesteśmy konserwatywni, konserwujemy jednak rzeczy z krótkim terminem. Etos, obyczaj, formy — choć krótsze, zmienne, jednak są, nie utraciły młodzieńczej siły, zgłupiały wręcz na starość. Ludzie są swoim zawodem, tym, czym się parają, zawsze nie dość dobrze — są swoim zawodem.
Ach, gdyby sensem był oddech — wdech i wydech — pierś pełna tlenu i spełnienia. Sens dostaje się mimo woli, jest szalony, roszczeniowy, a niezaspokojony warczy, gryzie, szczerzy kły. Nie pobłaża mentalnie wypalonym. Sensem życia słuchanie sensu życia, aż zaprowadzi nas przebóstwionymi do Domu. Sens życia jak godność człowieka — niemożliwy do zdarcia, choć ludzkość próbowała. Miłość jest najważniejszym elementem sensu, ale jest w nim — bo w Logosie żyjemy, poruszamy się i jesteśmy. Biec, trzeba biec, wciąż za łagodne tempo, jeszcze gardło nie charczy — kto zwolni, tego porwie nurt klasyczności. Wyśmiali i zdyskredytowali poczucie misji, jako neurotyczność i niedojrzałość. Tymczasem każda szydera wymierzana w istotę misyjności godzi w Sens i w Tego, który te misje nam uroczyście nadaje. Bywają misje niedojrzałe, lecz misyjność w swym sednie jest boska. Myślenie o tym nie żenuje innych tylko wtedy, gdy wiedzą, że zażyłeś THC.
Niecierpliwość i obawa — kartka z kalendarza codziennie się wyrywa. Poczucie, że jest ktoś, kto kartki pozbiera, bo większość z nich najzwyczajniej wywiało. Taaak — trzeba było pilnować. Oby śmierć przyszła w samą porę. Niech zaczeka jeszcze za drzwiami, aż wypełnią się powinności. Powinność, wobec której człowiek ma zastrzeżenia, rodzi bunt, powinność, z którą człowiek się utożsamia, nazywa się sensem. Dobrze czasem tutaj, czasem tęskno za Domem. Pielgrzym się nie rozpakowuje, domowe ognisko nie pali się na dworcu. Dla wędrowca najodpowiedniejszy plecak — łatwiej go z siebie zrzucić, gdy znajdzie się Cel. Trzeba żyć z perspektywą śmierci za pięć godzin. Życie tu wygnaniem? Nie ma wygnania bez Wygnającego. Śmierć będzie jednym wielkim „dlaczego”. Nie odpowie Adam, nie pospieszy ze słowem Ewa. Nie doczekamy się mesjasza, to nie nas zastanie paruzja, nie ma co liczyć na Nowe Objawienie. Miłujący istotę życia, tego życia, to z pewnością albo dziecko, albo intelektualnie niepełnosprawny — na jedno wychodzi. Ze wzrostem świadomości wzrasta poczucie wygnania. Nie jesteśmy w domu, nasz pokój zmienia się w przechowalnię na inne czasy. Ogólnoświatowa tajemnica — tęsknimy za czymś lepszym. Zdradzenie jej naraża na banicję, ostracyzm przerażonych, wciąż poszukujących, a nawet bezczelnie przyznających się do mitycznego szczęścia. Na pytanie o szczęście należy szybko odpowiedzieć twierdząco i równie prędko zmienić temat na mniej rozdzierający bólem. Uśmiechamy się i śmiejemy, to prawda, ale radość można utrzymać tylko idąc w stronę światła, lżejsi o kolejne złudzenie. Kto stoi — zamiera — a straszne to konanie. Potęga teraźniejszości? Kto pławić się chce w cierpieniu, rozkoszować w niedosycie? Cóż jednak można robić w oczekiwaniu na wyjaśniającą śmierć? Doświadczać albo chować się przed powtarzalnymi doświadczeniami. Wystarczy zapach, znajomy dotyk, ten dźwięk, by odnowić wspomnienie. Przeżyliśmy to wtedy, przeżywamy to dzisiaj. Wtedy czuć było wolność, pławić się należało w symbolach przygody. Teraz to historyczne wspomnienie, przez które duszne powietrze tkwi nieporuszone w piersiowej klatce — minutę temu płynęło swobodnie.
Oczekiwanie śmierci. Wprawne oko jest w stanie dostrzec ją już teraz, noga jednak nie porusza się ani o milimetr. Drży tylko, jak samochód, kiedy pedał gazu napotka sprzeciw ręcznego. Tym hamulcem jest poczucie powinności, przeczucie, że tak należy. Gdy po wzgórzu życia wspinamy się szybko i raczymy oczy nowymi widokami, wydaje się nam, że możemy wnieść Syzyfowy kamień aż na sam szczyt, na barkach niosąc plecak własnych tęsknot, by móc wreszcie wysypać zawartość na spełnieniu. Jednak podczas obowiązkowej przerwy na wzmocnienie ciała, gdy wpatrujemy się w jednolity statyczny krajobraz, odruchowo patrzymy w bok, wypatrując ostatecznego końca tych zadań ponad siły za nieludzko niską stawkę.
Czasem dni to oddychanie z ulgą, że już tyle przeszłości minęło i odruchowe uniki przed strzałami przyszłości. Jak zwierzę nieruchomieje się, drżąc ukrycie, by drapieżne życie poszło się najeść gdzie indziej. Radość w obliczu przezwyciężenia dążących do przedwczesnej śmierci myśli, tchnie niewiarygodnymi pokładami witalności. Szkoda, że ową ekstazę należało przerwać, by zapisać tę myśl dla potomnych. Całkiem możliwe, że nie wróci z taką intensywnością przez najbliższe dni.
Pozornie przypadkowe doświadczenie wieczności i pełnej piersi szczęścia, gram niewiele ekstazy, natchnienie do niewegetacji, chwila krótka mająca trwać zawsze, miłość znosząca wszystko, ktoś, kto usensawnia ból. Nasz byt cierpieniem — nie tylko — zbiegiem okoliczności — nie zawsze. Żyjesz w odwróceniu, choć w autobusie nie widać, że chodzisz do góry nogami. Nie mają pojęcia, że piekłem tylko rozpacz czysta, nadzieja zaś przemienia ją w ekstazę.
Jeśli sens ma w jakimkolwiek aspekcie być uniwersalny, to na pierwszym miejscu jest tworzenie piękna. Cały dzień walki łączącej rzemieślnictwo z poezją, aż martwią się o worki pod oczami. Nie, ty chcesz więcej, bo jeszcze nie nasyciłeś się sztuką człowieczeństwa. Po co masz jeść i zniżać się do psów, skoro wciąż jeszcze boski wiatr kołysze twe duchowe zmysły w wichurze sensu. Och, absolucie, być może to właśnie piękno zmusi nas w końcu do tego, by ci wybaczyć!
Broń pojedynczego rażenia odrzucona. Zarażać, zarażać wszystkim tym czymś, co zaprasza rozkazem, by wstać z łóżka, czynić małe rzeczy ogromnych rozmiarów i kochać niezasługujących — począwszy od siebie (rzecz jasna, najpierw trzeba posprzątać kuchnię).
Z Izajaszem krzyczymy — oto ja, poślij mnie — najżałośniejszego apostoła. Nie będzie odprawiał w samotności litanii, klęczał krzyżem, odmawiając mantry. Nacierpiał się już tyle, że już wie, jak pomagać, już umie rozmawiać i słuchać, widząc niewidzialne, wywołuje nadzieję. Pójdzie z nową ewangelizacją, o Bogu wspomni może tylko raz — a i tak wskrzesi. Zna już adresy potrzebujących, uzdrów go Boże, by miał siłę pójść (w tej chwili sam potrzebuje pomocy). Ubijemy interes, czy zła koniunktura? Nie traktuj, proszę, ludzi, jak on ich traktuje.
Obedrzeć niewinne cierpienia przestraszne, uwrażliwiające choroby i genetyczne rzadkości, wykrzywiające twarze w bolesnych spazmach, a ratujące dusze od śmierci. Można odwdzięczyć się tylko dobrym życiem — spłacić dług — kolejny — pierwszy zaciągają nam wraz z narodzeniem.
Jedna tylko definicja dobra — samorealizować i nie przeszkadzać samorealizować. Cisza, bez zmian, cisza, bez zmian, przyszedł Właśnie Ten. Rzadko tak naturalnie się dziękuje. To nie rymowanka, to nie dewocyjny monolog — wreszcie odezwał się Najdziwniejszy Przyjaciel — chyba — strach przed przesłyszeniem wręcz paraliżuje. Powiedział — oby — że trzeba z ludźmi rozmawiać, że patrząc w ich oczy, znajdzie się miejsce na ziemi.
Dezercja
Na wypadek wojny ukryć się w piwnicy. Wyjść po zwycięstwie, nieść sztandary w środkowym szeregu. Na froncie z przymuszenia uciec — z ostatniego szeregu — niepostrzeżenie. Żyć w innym kraju, dalej.
Tak kiedyś. Dziś chęć dezercji od walki z piekłem zdezerterowała. Nie warto jej ścigać.
Dobroludzizm
Tam, gdzie wypatrują rozwodnienia Ewangelii i protestantyzację, tkwi nieśmiała nadzieja, że świat może być lepszy. Zbyt długo powalony akcent leżał na deklaratywnych poglądach. Nadchodzi czas, a nawet już nadszedł, by przełożyć go na czyny.
Prawda jest zbyt ważna, by w jej imię krzywdzić — dojrzali biegną do prawdy, pozostali patrzą groźnie na niebiegnących razem z nimi. Nędzni prokuratorzy przebrani w skórę adwokata Boga! Zbawienie tylko dla ortodoksów — rzekł sienkiewiczowski zakonnik — nieważne, że przez Chrystusa odkupiony, bo za pogańskich czasów chrztem nieuświęcony — będzie więc potępiony. Wodą nieobmyty — na nic nasze zachwyty. Choć żył tak cnotliwie, jest już w piekle niewątpliwie.
Inaczej powie dobroludzista. Chciał — jest zbawiony, nie chciał — nie jest — chce, lecz nie może? — musi zostać oczyszczony. Dobroludzizm bezpieczniejszy, gwarantuje ludziom mniej cierpienia — choćby nawet przypominał reinkarnację lub sąd Ozyrysa, wyżej jest niż sekciarskie gnozy zbawiające najlepiej wiedzących.
Jezus woli samarytańskiego heretyka pobrudzonego krwią rannego niż czystego lewitę akcentującego poprawnie Torę. Samarytanin mógł się nie nawrócić nigdy na ortodoksję. Mogła przeszkadzać mu niedorzeczność nowej religii, strach przed współplemieńcami lub brak pięknych stóp noszących dobrą wiadomość. Ci, którzy lubią rzucać pierwszy kamień, próbują strącić go za to do ognia — nieważne, ile denarów zostawiłby w gospodzie.
Po ulicy idzie Hindus ramię w ramię z Afgańczykiem. Bez znaczenia, że innodoktrynalni — najważniejsze, żeby opatrzyli, zawieźli do szpitala. Gdyby zbawienie było gnostyckie — tylko dla mądrych — któż by się zbawił? Świat jest Kościołem. Czy nie dziwne jest, że dzielący ziemską kulę na „kosmos” i „ekklesia”, zawsze umieszczają się w ekklesii?
Niech żyje dobroludzizm, niech żyje dobry człowiek, niech żyje dobro — w nas. Już nie trzeba nawracać, nie trzeba ratować. Już można rozmawiać. Chrześcijaństwo, tak narcystycznie zakochane we własnych doktrynach, dialog z obcymi rozumiało wyłącznie jako jedną z okazji włożenia do głowy swoich teorii.
Duchowe placebo
Niepokój w sercu — to pewnie diabeł. Gdzie maryjny medalik? Tutaj… O, już sobie poszedł.
Wyznawcy, nie znawcy — sacrum niegłębokie mają głęboko, przeżywając je wyłącznie chronologicznie — aż apostaci czują się zgorszeni. Jak przodkowie wspomną w grudniu zbawcę Mikołaja — mesjańsko rozweseli karpiem skłóconą rodzinę. Nie minie pół roku, jak zmartwychwstanie zajączek — zniknął, a jest, znów smakuje czekoladą. Chęć na paschę z ortodoksyjnymi żydami, bo od absurdalności quasi-świąt chronią chyba tylko wspomnienia kościelnych liturgii.
Ekran
Pytanie o dobrze wypełniony sens i ucieczka od niego po nirwanę z gier. Umieranie z żalu za stratą po ostatnim poziomie. Współczesna karczma — tylko szybciej się trzeźwieje i szybciej żałuje. Sekundy doganiają minuty, znów z dziką chęcią znienawidzone czynności. Może nic złego w ekranie komputera, lecz nie wpisuj komendy „korzyści” — niebieski ekran śmierci wykrzyczy w twarz errorem.
Głęboki głos sumienia, smutne spojrzenie na pusty śmiech i odwrót od trudności ego. Relaksacja niebieskim światłem trwa już za długo. Pożyteczna w małych dawkach, później zbiornik spełnienia szarpie się i krztusi. Nie jeździ na szydery i kpiny, nie zatankuje się ekranem ciekłokrystalicznym.
Dzień wolny od sprecyzowanych planów — idealny, by ulec nic niewartym pragnieniom. Kiedyś nazywano to pokusą. To my zabijamy, czy nam się zabija? Jak robotnik w winnicy niezatrudniony — nawet w ostatniej godzinie — trzyma w ręku zwietrzałą sól — wyrzuca sobie. Skłonności można przezwyciężać — nigdy zwyciężyć. Nie ma w umyśle miejsca na pustkę. Gdy nie zaprosisz wartości, przywędrują śmieci, porywane przez wschodni wiatr. Czy pusta rozrywka, nawet jeśli nie niemoralna, jest oznaką słabości charakteru, czy raczej neurobiologicznym dowodem na to, że bez guilty pleasure nasz mózg przeklnie fundamentalną istotę naszej egzystencji? Godziwe marnotrawienie jest paskarskim okupem za mentalną gotowość do życia naprawdę. Cóż to za umysł, którego kilka dni bycia człowiekiem przetreściowuje…
Zatrzymajcie dorosły czas, niech nie zapisują go w księgi życia, niech życiowe soki przestaną na kilka godzin się zużywać — aż mężczyzna skończy się bawić. Niech iluzja zatrzyma w biegu świat, aż chłopcu znużą się zabawki. Znudziły się — lecz jest już po północy, jutro zobowiązał się pójść do pracy. Przeprasza ojców, kaja się przed męskimi przodkami, ów maluch, którego dźwiganie teraźniejszości obciążyło czaszkę. Już nie ma sił być człowiekiem, mężem i filozofem, chce zamknąć się przed powierzonymi i w najlepsze tworzyć infantylną, przyjemną krainę — dziesięciolatek z inteligencją starca zdobywa właśnie zwycięską bramkę, a następnie oddaje decydujące strzały w kierunku terrorystów. Co za bohater!
Ekskomunika dla podglądającego z kruchty
Rozdzierającym doświadczeniem jest tak pisać o swoim duchowym alma mater. Niestety, intelektualna uczciwość, być może jedyna świętość piszącego, nie pozwala odrywać pióra. Sylaba za sylabą jak strzały z karabinu. Spust naciśnięty, kule może zatrzymać tylko Jeden. Nie jest łatwo żyć w rozdarciu, wymaga to egzystencjalnej odwagi. Chciałoby się nierzadko przytulić główkę do bożej podusi, ale sumienie nakazuje wstać z kolan i walczyć z podniesioną głową. I myśleć na stojąco — jak na człowieka przystało. Nawet jeśli katolicki Bóg wymaga, upokorzywszy nas najpierw ciałem, abyśmy wołali do niego z dna. Trudno powiedzieć, czy można być neofitą po raz drugi, czy przy pierwszym nawróceniu nie wyczerpały się zasoby idealizacji i gorliwości. Niełatwo stać się apostatą doktryny idealnej, nie ma co się dziwić, że jest się ziemią jałową, z porozrzucanymi korzonkami.
Wątpić to grzeszyć i ulegać szatanowi — krytyczna analiza grozi ekskomuniką. Kościół zaprzecza — na piśmie — duszpasterze nie zawsze lubią czytać. Na niepokój zalecą zdrowaśkę, nieczystym rozumem skrytykują myślenie — nie trzeba wiedzy do zbawienia. Usprawiedliwiliby się, gdyby w opozycji do intelektualizmu stała ostra uczuciowość i przenikliwa intuicja. Kłamstwo lub najpiękniejsza z prawd — wyzwoli, choć może boleć. Kłamstwo bólu nie zadaje. Pewnie dlatego on tak cierpiał, gdy wątpił w sens oddania życia, szukając lepszych rozwiązań. Dołączył do cierpiących bez winy, zniósł tortury bolące już w umyśle. Wątpisz, więc jesteś — on był. Wiara… Poznanie zapożyczone. Trudno o bardziej krzywdzone słowo — poza miłością. Sam kler zmuszany do teologii odpracował sobie jej płytką semantykę. Szerokie i mętne jak ocean znaczenie jest ostoją dla cichych sympatyków fideizmu chodzących z grubymi tomiszczami. Duchowni wciąż walczący o ludzkość gubią człowieka w samym sobie, samotni, więc pytają, czy chodzisz do kościoła. Po wszystkim wracają do skarbca nieskończonego Słowa Bożego, z którego wynosi się już ostatnie sprzęty.
Wymyślony dla utrzymania kapłanów-arystokratów? Nie — na pierwszym miejscu ortodoksja. Straty finansowe, rewolty, wojny, słowne konflikty — wszystko wpisywano w koszty — liczyła się tylko prawda. To ona nakazywała walczyć z heretykami — z braćmi, ale Ezawami. Rozmawiano z tą dziwną krzykliwą formą miłości, która nienawidziła zbrukanych przez ciało chitonów. Zobacz, jak płaczą nieodkurzane biblioteki, próbując dźwigać na swych półkach dokumenty kościelne. Znacznie łatwiej mają biblioteczki kwakrów i przejrzyste cukiernie Świadków Jehowy. Handel odpustami zakończony — źródło monet wyschło. Zbawienia nie kupi się już za ufundowanie kilku świątynnych cegieł, a doktryna wciąż trwa, ortodoksyjna mimo nadużyć — jednak nie tylko złoto i dolary. Na pierwszych soborach o czystość nauki brudzono pięści. Trójca Święta nieekonomiczna, rozłamogenna. Chrześcijaństwo zawsze niemodne, poza religijkami z dykty — liberalnie postępowe lub dziecinnie naiwne odpowiadają na zachcianki zamiast na pragnienia.
Biedota zbudowała religię Chrystusa nie dlatego, że najłatwiej daje się omamić bogactwami Królestwa Niebieskiego; to cierpienie i choroby, z którymi się zmagała, otworzyła ich na sprawy niematerialne. Człowiek bezstresowy to człowiek niereligijny w pełnym znaczeniu.
Katolicyzm przeżył najzawziętszych krytyków. Zawsze krok z tyłu, a dziwnym trafem pierwszy. Potwierdza doktryny zakorzenione w nieświadomości. Poczeka na śmierć chciwych biskupów, heterodoksyjnych kapłanów i wygłodniałych pedofilów — co chciwszych i głodniejszych zamknie, za pozostałych będzie pokutować wciąż za mało. Katolicyzm frustrująco skomplikowany — boska i piekielna to emocja. Pojawia się po przekroczeniu niezmąconej myśleniem rzeki infantylizmu. Później tylko frustracja, niezadowolenie, pokój, frustracja, niezadowolenie. Chce się upraszczać nieredukowalne — napięcie się zmniejszy i łatwiej dojść do perfekcyjnego zrozumienia, chwilowego posiadania całej prawdy. Prawie perfekcyjna wykastrowana teologia nie daje jednak szczęścia — do wyższych doktryn jest się stworzonym. Jeśli jakaś doktryna jest boska, to może właśnie ta, jeśli teologia ma być nauką, niech właśnie przed nią zdejmują kapelusze, niech właśnie ona wejdzie pierwsza przez akademickie bramy. Chrześcijańskie światło prędkością nie zachwyca, natrafiwszy na opór materii, czeka na pomoc z zewnątrz. Słuchając nauczycieli, dochodzimy do wniosku, że szybciej ujrzymy świat nadprzyrodzony dając się opętać, niż modląc się o teofanię.
Katolicyzm prowadzi za rękę, choć krok niepewny, powolny — turysta prowadzi wycieczkę. Pokazuje, jakby widział — co widzi, gdy jeszcze noc? Puścić dziecinnie nieśmiale pewną dłoń. Niech idzie sam — przewodnik zawsze pierwszy. Pójść krok za nim, nieufnie, wycofać się, gdy spadnie w przepaść fałszu, wejść, gdy znajdzie Dom — nim zamkną zneurotyzowane drzwi. Wystarczy, że prześladuje superego — straszy karą za błędy, grozi za niewierność. Kościelne wieczne przepisy kruszą się ze starości — nie dotykać — grozi zawaleniem. Lud Boższy nie potrafi się negować, nie jest falsyfikowalny, nie chce spróbować zburzyć swoich murów, by przetestować ich nieprzemagalność. Żyje w samokonserwacji, unika wschodnich wiatrów, by zmumifikowawszy się, wychwalać niesiwą starość. Nie rozumiejąc dlaczego, przekonuje o niemożliwości zrozumienia, gloryfikując wiarę, która nie wzięła się chociażby z wyczerpania zasobów ludzkiej głowy. Często bardziej neurotyczny i znerwicowany niż poganie, którym z grymasem frustracji niespełnienia głoszą szczęście — ślepi ślepym.
Eucharystia teatrem — piękną sztuką o ludzkiej fabule — czy tylko? — pytanie śni się po nocach. Zatopienie w tradycji murszejących symboli, gestach zakłamujących rzeczywistość. Jedynie znak pokoju redukuje napięcie, nieskażony dwuznacznością, niewinny.
Leży dokument kościelny — o odpustach naucza. Nie można podnieść go bez wstrętu. Prymitywne, odrażające terminy — jak robaki — pojawia się ochota, by strącić je z serca. Terminologia nieprzystosowana do wrażliwości — nie można było inaczej — rzekomo. Zbyt wiele trzeba teologii precyzji, zbyt mało osób rozumie. Konieczność zarzuca nieuwspółcześnienie — a przecież zmiana jednego słowa rodzi świętą wojnę. Rozszyfrowywanie z kościelnego na nasze — sens wypływa wąskim strumieniem.
A więc każde zło niesie skutki automatycznie. Niesłusznie posądza się o to Boga — nawet jeśli Semici posądzali go o wszystko. Świat zachodni nie rozumie Żydów. A więc jesteśmy połączeni nadprzyrodzoną więzią — grzech szkodzi nie tylko grzeszącemu, a świętość uświęca grzesznych. Nie muszą nas nawet znać — niezwykłe — nie domyślał się tego mityczny Adam. A więc jak zweryfikować licencję na prawdę?
Czyściec stanomiejscem — egzystują tam ludzie pewnie pewni. Stan duchowy nie pozwala na zjednoczenie z Absolutem. Cierpią na fotofobię — lśni On zbyt mocno — trzeba przyzwyczajać oczy.
Odpusty — nie było tak zawsze, będzie jeszcze długo. Biskup miejsca wysili wyobraźnię, wymyśli akt całkiem pobożny — ratunek dla dusz ze światłowstrętem. Uważa, że wystarcza postawa, czas, miejsce, ewentualnie złożone równo ręce; anihilacji ma dostąpić kara, po części lub w całości, liczona kiedyś co do minuty. Piotr nie zapewniał o świadomości władzy, nie opisywał nigdy przepełnego skarbca Jezusa, dopełnianego do pełna świętymi — paradoks jeszcze czy już bezsens?
Idea odpustów przyniosła wiele szkód. Szafarze kupczyli — lecz to jeszcze nie przekreśla tak pomocnych, a limitowanych, dzielonych na części, nie zawsze dostępnych, nienajtańszych. Biskupi nie rozdają parafianom zniżek — lecz to jeszcze nie przekreśla przemilczanych katechetycznie — krępują bowiem. A przecież odpust rzekomo zupełny, rzekomo ratować ma człowieka z czyśćca. Nauczyciel poświęcał dwa tysiące świń — nauczyciele tylko kilka minut. Pozostał odpust cząstkowy — mierzony siłą miłości.
Świątobliwy człowiek, żyjący w łasce uświęcającej, zadowolony z tego, że od czasu spowiedzi nie popełnił śmiertelnego grzechu, pozbawiony przywiązania do grzechu nawet powszedniego, otworzył ciężkie, nienaoliwione drzwi Kościoła, chcąc uzyskać zupełny odpust. Niestety, kapłan, pospieszywszy się, zadbał jedynie o dwadzieścia dziewięć minut adoracji Najświętszego Sakramentu. Świątobliwy człowiek, niezadowolony, że jeden z warunków uzyskania odpustu nie może zostać spełniony, westchnął ciężko i powrócił do domu. Ach, dziadku, musisz poczekać na wejście do nieba, dziś zabrakło minuty. Jesteś zmuszony cierpieć dalej, Bóg za ciebie odpustu nie uzyska. Następnego dnia przyszedł pod koniec Eucharystii, przyjął Jezusa pod postacią chleba, radując się, że ksiądz wkrótce pozwoli mu adorować Chrystusa zamkniętego w pozłacanej monstrancji. Rozpoczął odmawianie Koronki Do Bożego Miłosierdzia, honorowanej jako dzieło odpustowe w granicach Polski. Znajdował się notabene w kościele położonym przy granicy z Niemcami, brakowało zaledwie paru metrów, by warunek został niespełniony. Ksiądz niedbale i pospiesznie się modlił, lecz cóż z tego, warunek spełniony. Następnie króciutkie błaganie w intencjach papieskich i już! „Odpust ofiaruję w intencji mojego dziadka!”.
Dziadek żył nikczemnie, świadomość miał niską, introspekcji nie znał. Przed śmiercią, w miejscowym hospicjum, poznał przyjaciela, który wprowadził go w tajniki prawdziwego, głębokiego życia. Nie zmieniło to nader jego wewnętrznego stanu, odmieniło się za to gwałtownie jego usposobienie do siebie i bliźnich. Zmarł. Czyściec.
Jego świątobliwy wnuk zapewnił mu dostęp do absolutnego szczęścia. Zajęło mu to zaledwie 15 minut. Tyle teologia katolicka.
Absolutne szczęście wiąże się z pewnością z absolutnym poznaniem Stwórcy i siebie samego. Harmonii tej nie sposób uzyskać za pomocą modlitewnej łapówki innego ego, jest to ontologicznie niemożliwe. Samorealizacja do stanu oczekiwanego i zaplanowanego przez Stwórcę jest drogą samotną.
Modlitwa błagalna do wszechwiedzącego, absolutnie dobrego bytu jest absurdalna i nielogiczna. Modlenie się, niemające na celu relacji dla samej relacji, jest bezcelowe, o ile nie weźmiemy pod uwagę poruszeń w środowisku psychicznym osoby modlącej się. Wiara w możliwość edytowania lub nadpisywania woli Absolutu degraduje per se jego wszechwiedzę. Takie postępowanie ukazuje, że wywodzi się ono z tradycji magicznych obrzędów, w których niedoskonali bogowie czy siły mogły odczuwać silny nacisk na swą wolę ze strony odprawiających konkretny rytuał.
Miło patrzeć, gdy dojrzewająca istota nie musi już czekać, aż człowiek roszczący sobie prawo do odpuszczania — w imieniu Boga i Kościoła — w konkretnym czasie urzeczywistni przebaczenie. Cieszy, gdy traktuje spowiedź jak czynność nieprzerwaną, uprzedzającą czyn. Lepiej jednak, gdy spowiedź nie istnieje. Na co potrzebne Boże wybaczenie? Być może parobek odczuwał pragnienie, by czuć łaskę swego pana, a dziecko aprobatę matki. Dojrzały potrzebuje Boga, dlatego, że jest — Większy, Mądrzejszy, Wyjaśnieniem, Radą, Porządkiem, Harmonią, a nade wszystko — Osobowością. Nie o Boga się rozchodzi w kwestii wybaczenia. My sami nie potrafimy odpuścić sobie naszych grzechów, tak jak odpuszczamy naszym winowajcom. Umniejsza się absolutowi, gdy sprowadza się go do roli ziemskiego sędziego lub rozjemcy, zwłaszcza zaś, gdy twierdzi się, że cokolwiek może go obrazić. Wydaje nam się, że na słowa kapłana odzyskujemy harmonię z wszechświatem, sami też staramy patrzeć się na siebie jako na czystych, podczas gdy nadal żyjemy w ziemskich brudzie, a psychologiczny prysznic spowiedzi niczego tu nie zmieni. Skoro zanieczyszczony klimat jest nam pisany, lepiej nie wyobrażać sobie, że gdziekolwiek możemy być czyści. Spowiedź oddala odpowiedzialność za roznoszone brudy. Brudy w brudnym świecie, niestworzonym przez nas. Najczystszy Bóg? Niewykluczone, że obecnie właściwiej jest zwać go Sterylnym.
Prywatne objawienia — mistyczni piszą kolejne katechizmy. Teologii katolickiej nie ulepszają, nie dopełniają, teologii ludowej stanowią fundament. Po co czytać pisma pasterzy, Pismo Pasterza, gdy łatwiej zapytać się proroka. On to pogada z niehistorycznym Michałem Archaniołem, podpyta się Maryi Szczodrobliwej w Odsłanianiu Tajemnic. Spalmy biblioteki, porzućmy egzegezę! Maria Valtorta już wie przecież wszystko, zaś Maria Simma sprowadzi nas do zmarłych. Z pewnością prawdziwie natchnieni współcześni prorocy, przecież się ich nie docenia, czasem prześladuje — toż to alter Christus. Dla wielu to wystarczy, pozostałych przekona dwóch księży i półtora naukowca. Chyba tylko heretykowi przeszkadzają anachronizmy, błędy logiczne i historyczne, język kwieciście sztuczny — nietamtejszy. Obrzydliwy Jezus z tradycji objawieniografów, obdarty z człowieczeństwa maszkarny pół człowiek, pół Bóg. Trzymający słowo przeciwne służy szatanowi i jest niewdzięczny niebu — przecież przesyła nam takie pomoce. Objawienia duszą prawdę, rodzą eklezjogenne nerwice, zatruwają oparami neurotyczności. Krytyczne spojrzenie spali większość z nich na stosie nieprawdy.
Warta uznania fascynacja rozumem u kościelnych autorów. Intuicja podpowiadała im zawsze, że to ważne narzędzie, ale narzędziom nie stawia się ołtarzy. Wielu irytowały powolne młyny chrześcijańskiej doktryny. Wydały niezłą mąkę, jednak nie bez kamyczków. Chce się przyspieszyć ewolucję myśli, gdy wiedza już wypływa, a mądrość nie chce spijać. Często kpią przeciwnicy, biorąc spore hausty, lecz gdy szybko się pije, gubi się smak. Kościół pielgrzymuje powoli, omija przepaście, robi znak krzyża na grobach idących za szybko. Warto — mimo zawodności rozumowych dociekań. Augustyn, Tomasz, Orygenes — popełniali szkolne błędy. Kościół śpi długo, sen jest jednak potrzebny — tylko Bóg nie śpi, ludzie zaś tracą siłę przez mądrość.
Ekologia istotna, można rzec słowo do skłóconych w Gazie, podkreślać niepełność Eucharystii w TV — i na tym koniec? Kościół pastoralny bardziej niż dogmatyczny — nauczyciel w cieniu pasterza pasie się, zamiast studiować. Wiele już o mocy ozdrowieńczej Maryi, ale co z prawdą i doktryną? Co z nią nie tak, że zaspokaja logiką i gorszy bezsensem? Czy można się sparzyć i znów powrócić, zapominając o bólu? Czy dogmaty raz powalone mogą powstać? Chyba tylko, by solidniej je zmiażdżyć. Przedszkolne spory teologów, kwestie praktyczne, pogłoski, stereotypy. Czy pomogą udowodnić prawdziwości odpustów, nie korzystając z objawieniografów? Tak, pewnie powiesz, Trydencki, Watykański, zakorzeniły kłopotliwą, starodawną podobno naukę — ale to za mało, lakonicznie, brzmi jak tania wymówka. Oczekiwanie dewaluacji? Chyba nie — odpowiedź z zawahaniem. Reforma skuteczniejsza od rewolucji — żeby nie pożarła zębami kłamstwa. A może miecz zamiast pokojowych formułek w listopadzie — warunków spełnienia niezrozumiałych nauk, modlitw odmawianych pospiesznie, by ratować tych, co rzekomo sami są bezbronni. Podważyć, nawet za cenę anatemy! Jednak nie chcą się spierać, zadowoleni paragrafikami. Wystarczy wierzyć, my też nie rozumiemy, posłuchamy cię innym razem.
Zbłąkana owieczka żąda od pasterzy, by zaczęli ją szukać, pisać listy, wiersze. Zgłębić, zamiast pogłębić wątpliwości, popłynąć razem na falach krytyki i słowa zmierzyć, zmienić, zamienić, by piasek z dna oceanu prawdy wystawić jako relikwie.
Nie tylko odpusty, Septuaginta również czeka. I apokatastaza, i mariologia, i prywatne wizje. Episkopat siedzi, pije poranną kawę, odmawia zbyt szybko brewiarz. Boży muzycy na teologiczne dźwięki reagują ziewnięciem, ty zaś niejedną godzinę spędziłeś po omacku, wciskając klawisze, chcąc usłyszeć choć jeden ładny akord — żeby potem zachwycać się nim przez całe tygodnie.
Wątpliwe, by liturgiczne skłony ważniejsze lub niewłaściwe formy pobożności. Dogmatyka twarda, ale prosi o skruszenie. Katolicyzm kończy się na miłosiernym Samarytaninie? Opatrzy rany, opłaci leczenie, na ważne pytania odpowie: nie wiem. Bezdoktrynowy dobroludzizm… Co na to Biblia? Ach, Biblia. To nawet nie historia, często to jedynie słownik, który służy do sklejania przygotowanych wcześniej tez, niczym dziecko wycinające nagłówki i składające z nich nowe zdania. Kto wie, czy najwięcej dogmatyzmu wobec własnych biblijnych pomysłów nie mają ci, którzy uważają, że słowo „naukowiec” zmienia z automatu założenia w fakty.
Płytka koncepcja niebiańskiej hierarchii. Jednomyślna tradycja przy drobnym wsparciu Biblii — ludzka tradycja — myśl teologiczna jest z tego świata — ewoluuje. Bóg lubi nieprzewidywalność ewolucji. Z nasiona drzewo, z dziecka starzec — ze śmierci co? Niebo końcowym rozrachunkiem? — poronieni ostatni w kolejce. Bóg nie bawi się w faktury — w ostateczną dystrybucję dóbr. Miłość nie jest na sprzedaż. Zdziwią się, czekający na Pana i Sędziego, by Jego rękoma odpłacić za krzywdy. Nie ma mniejszych i większych — to tylko hiperbola — obraz — jak wielbłąd i igła. Paweł nie przeciwstawia blasków — słońce i księżyc komplementarne. Świecą inaczej, ale czy gorzej lub lepiej? Tak, słońce jaskrawiej — metafory są niedoskonałe — przecież księżyc w ogóle nie daje światła. Życie nie jest konkursem ani biegiem za lepszym niebem, gdzie szybszy otrzyma bardziej pachnący laurowy wieniec — przecież mieszkania już przygotowane. Myliła się Tereska, mówiąc o wielkości garnków — nie wielkość — inność. Nie my decydujemy, jakim będziemy garnkiem, musimy za to nalać do niego wody — do Garnka Doskonałego. To jest właśnie głoszenie nadczłowieka — dorównać Chrystusowi — kto nie zdąży — czyściec. To nie Maryja jest największa — predestynowana do wielkości, łaską bezgrzeszności uchrystusowiona, w opozycji do innych malutkich garnuszków do wyszorowania w czyśćcu. Jakim garnkiem ma być poroniony Maciek? Czym będzie porażona Agata? Nie będzie szczęśliwszych. Wy, którzy tak twierdzicie, spróbujcie najpierw zmierzyć szczęście ziemskie. Szczęście będzie różne — o niepowtarzalnym odcieniu — czerwony nie jest o dwadzieścia procent świętszy od niebieskiego. Choćby płakała neurotyczna Faustyna, że miejsca jej odmówiono w specjalnej komnacie — tej, którą rzekomo poznała w sercu samego Jezusa. Nie odkryjemy kształtu nieba z dzienniczków mistyków, zbyt skłóceni ze sobą, by mogli nieść prawdę. Gdy dostaniemy się do takowego nieba, zaleca się czekać na pogrzeb i zbawienie do lepszego niebieskiego królestwa. Rozumnie Kościół nie wpuszcza ich myśli w bramy depozytu wiary. Także limbus puerorum niech się nie wyotchłania. Poczekaj chwilę, wpadnie do ciebie i ta koncepcja. Niestety, kościelne młyny od zawsze stare. Te sensus fidei będzie powszechne — tego jednak nie powiedział sam od siebie, ale wypowiedział proroctwo. Solidarność międzyludzka rośnie, społeczność wierzących usunie archaiczne pomysły ojców. Każde nasienie ma swoje ciało, Bóg daje każdemu swoje niebo, trzeba tylko odpowiednio się uprawić, podlewać, sadzić — wzrost da już Bóg. Człowiek musi stać się nadczłowiekiem — nie jednak według Nietzschego, gdy stworzył gardzącego litością szkolnego łobuza kompensującego kompleksy, nieempatycznego, obsesyjnego dominanta, nierelacyjnego, więc niezależnego. Nietsche miał jednak dobrą intuicję — ludzie dążą do doskonałości — świętości. A nie jest świętym ten, komu zło ominięto.
Większość religijnych nie odrywa się od ziemi, jak kura tylko machną czasem skrzydłami. Płaczą za nimi czujący się samotnie; im nie wystarcza niegłębia doktryny i symboli, niewyrażających już doświadczenia religijnego. Słowa są niewolnikami imponderabiliów, te zaś nigdy nie wprowadzą żadnego języka do swego pałacu. Chcą przezwyciężyć neurotyczny konflikt — jeśli coś ma być darem od Boga, to właśnie on. Pragną wyjść z eklezjogennej nerwicy, pogodzić świadome z nieświadomym, nabyć umiejętność tworzenia nowych symboli, śpiewać stare psalmy w nowy sposób. Chrześcijaństwo wielkim błogosławieństwem, a jednocześnie największą gangreną świata — pomaga wzrastać, lecz zawsze w zakażeniu. Brakuje chętnych, by stanąć przed zaskorupiałą, zmaskulinizowaną kratką konfesjonału, by wyrzucać sobie grzechy, obok psychoterapeutka nie nadąża z odbieraniem telefonów.
Chcą zmartwychwstać i być w pełni szczęśliwi bez ciała, by później przyoblec się w nieśmiertelne ciało i być w pełni szczęśliwi. Matematyka wylicza, że ciało niepotrzebne do szczęścia, że wieczne duchy już są w pełni sobą — a to warunek szczęścia — nie potrzebują więc wcielenia, by osiągnąć pełnię. Ciało w takim razie nie dopełnia, jak ubranie nie nadaje tożsamości. Głoszą otwarcie niebiańską natychmiastowość szczęścia. Żyjący w samorozkwitaniu znają szok termiczny rozchwianych uczuć i emocji, jakże zniosą tak silne dawki tak rzadkich doznań? Nie doznają boskiej amnezji, jeszcze w progu bramy upomną się o cierpienie.
Dogmatyzm pierwszym grzechem głównym, pychą wiedzy bez doświadczenia. To nie genialna wyobraźnia duchowa, to żadne sensus fidei — to credo. Godne politowania i nieosiągalnego współczucia zgorszenie zaimplikowane przez autorytatywne dogmaty. Dobrze, że oprócz chrześcijaństwa są też chrześcijanie. Niedobrze jest je tworzyć, zamiast dorośle stawiać czoła relatywizmowi z konieczności — nie znamy wszystkich zasad życia. Aksjomat rzuca rękawicę Stwórcy — przejrzałem twe dzieło na wylot!
Świat nie był chrześcijański, świat był i jest ludzki. Chrześcijaństwo, mijając się z duchem Jezusa, stało się ideą intelektualną. Rozum odgrywa najważniejszą, jednak jedynie ułamkową rolę. Snucie koncepcji, jak wyglądałby świat bez niepotrzebnego Chrystusa, jest skazane na przekonanie się, że różnica byłaby aż nadto niewidoczna. Oślepieni oświeceniem chcieliby, aby przez dwa tysiące lat ludzkość realizowała ich subiektywne postulaty, wszystko inne nazywają utratą potencjału. Chrześcijaństwo nie przyniosło ludzkości, chrześcijaństwo też ludzkości nie zabierze.
Chcieli być najmniejszymi, zapomnianymi. Czy nie podniecała ich jednak wizja niebiańskiej Jerozolimy, miasta odpłaty? Czy nie czekali na tak długo upragnione „przesiądź się wyżej”? Wyżej, jeszcze wyżej, najwyżej! Patrzcie na mnie, na mój ogromny wieniec! Tak długo ukrywałem swą świętość, licząc, że On pokaże mnie w końcu wszystkim, już legalnie, bez grzechu pychy. Nie chciałem tworzyć i budować sam dla siebie, wykonywałem tylko rozkazy, w wolnym czasie śpiąc w bezpiecznych ramionach.
Teologia z polskich cmentarzy — postchrześcijańska pustka nie zdołała tu zawitać — jeszcze nie zdesakralizowała śmierci. Ateizm zwykle od niej ucieka, obojętnieje na jej widok lub przechodzi na drugą stronę. Wydmuchuje czasem z piersi powietrze, chce rozwiać bezskutecznie nadprzyrodzoną woń.