Wstęp
Posługiwanie się mową wiązaną fascynowało mnie od wczesnego dzieciństwa. Dużą przyjemność sprawiało mi zapisywanie we własnej pamięci poetyckich utworów polskich wieszczy, szczególnie wielkich romantyków. Rosnąc i dojrzewając w kulcie czytania, ulegałem pokusie osobistego zmierzenia się z wyzwaniami trudnej sztuki wierszowania. Pierwsze, nieśmiałe próby kończyły się natychmiastowym darciem papieru, który użyczył swej powierzchni mojej kulawej twórczości. Czyniłem to z panicznego strachu przed ewentualnym szyderstwem ze strony nieprzyjaznego, moim zdaniem, świata, który bezlitośnie strącał na dno pogardy profanów ze zwykłego podwórka tych, którzy podejmują próby znalezienia sobie miejsca u stóp Olimpu. Nie ustawałem jednak w pisaniu, choć ciągle nie udawało mi się polubić swoich wierszy i wierszyków. Nadal nie dawałem rady ośmielić się na tyle, aby wyjść z poetyckiej konspiracji. Kolejne zapisane kartki żółkły sobie dziesiątkami lat ukryte w głębokiej szufladzie. Te, które oparły się niszczycielskiej sile czasu, postanowiłem umieścić w niewielkim tomiku, aby uchronić je przed pogrążeniem się razem ze mną w niebycie.
Karnawał na prowincji
Kolorowe światła kołyszą się
Na falach tytoniowego dymu.
Toną w ostrym zapachu taniego wina.
Trzaskanie musztardówek wyznacza nastrój.
Gorące twarze błyszczą w blaszanych,
Parujących alkoholem instrumentach.
Po parkiecie miota się okaleczony twist.
Zamroczonym korkociągiem wkręca
Bezwładne ciała za stoły,
Pełne zbrukanej obfitości.
Bezwstydne, lepkie pocałunki
Zachłannie pożerają światło.
Ktoś klnie, że to elektrownia
Wyłączyła prąd.
Jakiś ponury typ udziela lekcji boksu.
Żałośnie kwili butelka nim się roztrzaska.
Dwunasta.
Pijane osobniki zamykają się w swych muszlach.
Przez otwarte drzwi wiatr goni
Ławicę zmarzniętego śniegu.
19 lutego 1964 roku
Idę do ciebie
Kiedy wieczór otwiera mi drzwi,
Rzucam kalendarz na śmietnik zapomnienia.
Ze smutkiem wiernym jak pies
Nasłuchuję wczorajszych szeptów.
Już słyszę, idę do ciebie
Z sadzą nocy na twarzy
Zastawiam sieci, żeby sny pochwycić,
Zanim świt zabłyśnie
W szkłach twoich okien.
W zwierciadłach, w których
Przegląda się moja słabość.
Nie wrócę
Kolumny sosen dźwigają ulewę.
Świat brzemienny wodą zatopił się w nocy.
Ciszę wypełni deszcz twoją twarzą,
Gdy piszę dla ciebie.
Wiem, że nie wrócę w deszczowy lipiec,
Utopić smutek w twoich oczach.
Sulejów, 19 lipca 1969 roku
Czyny mógłbym
Wstrząsa mną ponury zgrzyt trybów rozpaczy.
Wszystko, co dobre we mnie opór bierny toczy.
W duszy mej nadziei cienia nie zobaczysz,
Gdyby duszę otworzyć mogły twoje oczy.
Gdzieś za sobą wyczuwam wyciągnięte dłonie
Ludzi, co po niewczasie spieszyli z pomocą.
Za mną z żałosnym jękiem strzęp nadziei tonie.
Łkania ciche niby ptaki skrzydłami łopocą.
Lęk otwiera przede mną pustą przeraźliwie
Drogę, co brakło na niej nawet złych widziadeł.
Nawet na niej nie snują się zmory straszliwe,
Co w złe noce szarpały sny zatrute jadem.
Czyny mógłbym położyć za fundament słowom.
Smutkami, co już były, smucić się raz drugi.
Każdą minioną radość przeżywać na nowo.
Płacić staremu nowym nie zamknięte długi.
Zapisałbym duszę piekłu albo bym poskromił
Czynem zło, co na drodze stanęło przeszkodą.
Lecz co mogę, gdym ufność już dawno roztrwonił?
Co mogę przeciwstawić doznanym zawodom?
Jest we mnie
Jest we mnie bezdroże
Gdzie w czasoprzestrzeni
Stoją zgrzebne trumny
Gniazda tajemnic
Pożądające zmartwychwstania
Jeden dawny uśmiech — wędrowiec przybłęda —
Dźwiga kostur męczeństwa
Na naiwnych wargach
Jest we mnie bezdroże
Gdzie Szatan-idiota
Płacze nad Syzyfem
Gdzie kamienie rodzą kamienie
Gdzie zło jest smętne
A dobro koślawe
Bratnie od wędrownych wiatrów
Poczerniałe świątki
Jest we mnie bezdroże
Gdzie ptaki szklane
Żelaznym zgrzytaniem
Znaczą umieranie
Precyzyjnym szlifem
Światła załamanie
Drąży spróchniałe czaszki
Porzuconych bogów
Jest we mnie nienawiść i miłość
W bezpłodnym uścisku
W fałszywym zwierciadle świadomości
W kołtunie myśli mętnych
W pióropuszu słów
Twarde jak sens istnienia
Nieubłagane jak przemijanie.
Piotrków Trybunalski, 13 października 1970 r.
Córki marnotrawne
O myśli moje
Córki marnotrawne
Czy nigdy nie zdołam
Zebrać was razem
Wokół siebie
Czy jestem dla was ojczymem
Czy obcym zgoła
Że wymykacie się niesforne
Nieposłuszne woli rodziciela
Niepomne
Że to ja wydałem was na świat
Wykołysałem
Broniłem
Kiedy byłyście zbyt słabe
Żeby stawić czoła
Nieprzyjaznej rzeczywistości
Śmiertelny dałem wam byt
Obdarzyłem siłą sugestii
Przekazałem wszystko
Co ojciec
Ukochanym dzieciom
Dać może
Nieśmiertelne
Żyjecie własnym życiem
Niezależnie ode mnie
Własnymi chodzicie ścieżkami
Głuche na moje wołanie
Na łzy
Rzadko kiedy
Wraca córka marnotrawna
Gdy moje wołanie posłyszy
Wtedy przytulam ją do serca.
Jeszcze tylko…
Wiem, że odejść już stąd muszę,
Żaden czyn tego nie zmieni.
Jeszcze tylko wyrwę z duszy
Ten bolesny cierń nadziei.
Tylko chlasnę kubłem czerni
Na jesienny płaszcz purpury.
Z bagien smętne mgły przepędzę.
Słońce schowam poza chmury.
Już nie muszę spuszczać głowy,
Że przeszedłem mimo zdarzeń.
Już nie będę z smutkiem płowym,