Prolog
Żyjemy w świecie gdzie konsumpcja jest najważniejszym, podstawowym i nieodłącznym elementem naszego bytu. Zaślepieni nagłą masową dezintegracją mózgu populacji, stajemy się szarymi pracoholikami lub popychadłami społeczeństwa. Tam, gdzie byt w mass mediach urósł do rangi cenniejszej niż jakikolwiek kruszec, tam najniższa z klas społecznych, świadomie lub nie, decyduje się żyć w odseparowaniu. Ci, którzy zrozumieli ową wadę systemu i postępu współczesnego świata na oślep biegnącego po laury samo destrukcji — w pewien sposób zwyciężyli. Tylko czy człowiek tak dumnie wychwalany swym rozumem i inteligencją jest w stanie pojąć, że ludzie ci, tak zwane — wyrzutki społeczne — też są istotą ludzką?
Świat osiągnął poziom zadufania i ignorancji wobec innej jednostki, zwłaszcza tej biednej, która jest w pewien sposób poszkodowana. To właśnie my jesteśmy sprawcami ich losu. To my poniekąd odpowiadamy za ich destrukcję i śmierć z głodu czy przepicia. Nikt w codziennym życiu przechadzając się po ulicy na wieczornym spacerze, nie zastanawia się jak ci ludzie potrafią przetrwać na ulicy. Nikt nie zwróci uwagi, gdy spotykana codziennie przez nas osoba nagle zniknie. Może przeleci nam przez myśl, że to dzisiaj się coś zmieniło, ale czy zapytamy siebie: co się tak właściwie stało?
Zauważymy czyjeś zniknięcie?
Zastanawialiście się ile rocznie zgłaszanych jest zaginięć? Ile w ciągu roku, miesiąca, tygodnia czy dnia odnotowuje się zaginięć? I jak wiele z tych zgłoszeń jest fałszywa, a ile z tych osób udaje się odnaleźć? Ilu z całej tej liczby to osoby bezdomne? Ile z tych zgłoszeń traktuje się poważnie i podejmuje się procedury, jakie uruchamiane są podczas zgłaszania zaginięcia „normalnej” osoby, człowieka. Kto decyduje, które z tych zgłoszeń ma większą wagę, kto dał mu prawo oceniać i kategoryzować z góry człowieka, żywą istotę.
Przecież, każdy z nas obdarty z ubrania jest taki sam.
Zmierzamy tylko w jednym kierunku — wewnętrznej destrukcji.
Rozdział 1
Poruszał się bezszelestnie w mroku, jak duch, zjawa niedorzeczna i niemająca prawa bytu w łańcuchu pokarmowym. Istota, czarna i potężna, silna i łaknąca nowych ofiar będących smakowitą pożywką. W głowie przewijała się masa informacji, obrazów z przeszłości, brutalnych, drastycznych, dramatycznych, to one były jego umysłem posklejanym z mizernych emocjonalnych skrawków, dających ułudę życia. Nieład zakorzenił się w zwojach mózgowych i osadził po za wybrakowanym ciałem. Dorastał w mroku i zaprzyjaźnił się z nim, zawierając pakt.
Smakując po raz pierwszy zła, zachłysnął się nim i zapragnął więcej. Był dla niego narkotykiem, łzami, których nikt nie uronił nad jego losem. Nie chciał współczucia, nie rozumiał ludzi, którzy współczuli innym, słowo empatia nigdy nie towarzyszyło w jego słowniku, a już na pewno w codzienności.
Coś, co dla niektórych wydawało się przerażające, dla niego było sensem i rozrywką, było nadzieją na lepsze jutro. Otchłań, która go otaczała, stała się jedyną rodziną. Rozpostarł swoje długie macki, wypiął pierś ku pełni księżyca i nozdrzami wdychał nocne wilgotne powietrze.
Rozdział 2
Rybnik, 10 lipca 2012 roku
Rozpacz wlewa się na przepitą i pomarszczoną od alkoholu twarz. Nigdy przedtem nie była tak wystraszona jak teraz. Życie przysporzyło jej problemów i dało solidnego kopniaka w tyłek, ale strach o życie nigdy nie był większy. Zawsze była sama, samotna pośród miliarda istnień. Odrzucona przez rodzinę i znienawidzona przez rodziców. Wybrała swoją drogę i w tym była sumienna, reszta była niczym. Budząc się o poranku z przepełnionym pęcherzem, przesuwa rękę w lewo, palce dotykają pustego legowiska jej mężczyzny. Nie jest to pierwszy raz, więc nie wywołuje to u niej zaniepokojenia. Czeka cierpliwie zajadając się ostatnimi kęsami przeterminowanej mielonki w puszce. Kilka godzin później zaczyna obgryzać brudne paznokcie i drapać się ze zdenerwowania po obklejonych brudem włosach. Głód zaciska pusty żołądek, sięga po ukryty czerstwy bochenek chleba, pochłania kęsy z prędkością światła, popijając ostatnimi kroplami zwietrzałego i ciepłego piwa.
Dzień mija a jego nadal nie było. Przeczuwa, że coś musiało się stać. Nigdy nie igrali z prawem i trzymali się z dala od miejsc publicznych w przeciwieństwie do reszty. Śmietniki były ich jadłodajnią a las domostwem. Wypełza ślamazarnie spod zadaszenia składającego się ze znalezionych na śmietniku płyt meblowych. Rozmyty wzrok i zachwiany chód przez źle zrośnięte złamanie kostki, utrudniał kobiecie poruszanie się. Zawsze wlokła jedną stopą i delikatnie stąpała nią o podłoże. Chodziła kiedyś o kuli, ale nie długo, pewnej nocy ktoś zwędził jej podporę i zmuszona była nauczyć się chodzić bez niej. Wspierała się gałęziami wyłamanymi z drzewa, ale drzazgi zostające w dłoniach drażniły ją do tego stopnia, że wolała ból nogi niż igły jątrzące się pod skórą. Ostatnim czasy ból nasilił się i dźgał mocno, jakby kość usiłowała przebić się przez skórę. Pojawiły się skurcze mięśni i drętwienie promieniujące aż do biodra. Upadała często. Nie oczekiwała pomocy innych, doskonale rozumiała ich podejście. Na ich miejscu postąpiłaby zapewne tak samo. Tutaj nie istnieje moralność i dobro, póki umysł sprawny jest się skazanym na siebie.
Nigdy sama nie ruszała się z miejsca, zawsze w obecności jej mężczyzny i tylko wczesnym rankiem, gdy miasto jeszcze spało. Byli wyrzutkami społecznymi, ale odstawali znacznie od reszty bezdomnych.
Co kilka metrów przystaje odsapnąć, by stopa mogła odpocząć. Słońce zmienia powoli kolor na soczysty pomarańcz i schodzi niżej. W ustach czuje suchość, a w głowie wiruje cały świat. Kilka głębokich wdechów, zbiera resztę sił, jakie pozostały w nogach i rusza dalej, rozglądając się czy jej mężczyzna nie leży gdzieś martwy. Codziennie obawia się śmierci, obawia ich losu, chociaż miała świadomość, że czas goni jej cień i niebawem któryś z narządów odmówi posłuszeństwa.
Rozszerza szeroko oczy, dostrzegając na skrzyżowaniu radiowóz policyjny i dwóch policjantów w środku, spisujących kierowcę motocykla. Kuśtykając nieporadnie, dociera do radiowozu i pukała o szybkę od strony pasażera.
Policjant obraca głowę i patrzy zniesmaczony na kobietę. Wyraz jego twarzy zniechęca, a spojrzenie oskarża z góry biedną kobietę. Opuszcza wolno od niechcenia szybę i warczy, by odeszła. Ta jednak nie poddaje się.
— Panie władzo, nie chcę przeszkadzać, ale mój mężczyzna zaginął — stęka.
— Mamy tutaj co robić, niech pani zgłosi na komendzie.
— Panie… — jęczy. — Z taką noga nie dojdę na komendę, a jego nie ma.
— Dobrze. — Wywraca oczyma. — Od kiedy go nie ma?
— Od rana. Ostatnio spał obok mnie, ale rano już go nie było.
— Może wróci wieczorem.
— On nigdy nie chodzi sam. Nigdy mnie nie zostawił samej.
— Za wcześnie, by cokolwiek stwierdzić. Niech pani wróci tam gdzie był ostatnio, na pewno przyjdzie.
— A jak nie? — bełkocze zasmuconym, lekko chrapliwym głosem.
— To proszę zgłosić na komendzie. Imię i nazwisko pani i pani konkubenta?
— Janina Zamojska i Stefan Sondomierski.
— Gdzie państwo przebywają?
— W lasku obok Nacyny. Jesteśmy grzeczni, nie to, co inni.
— Czuć od pani alkohol.
— Takie życie, jakoś trzeba sobie radzić — wzrusza nieporadnie ramionami.
— Dobrze, niech tam pani wraca. Jak pan Stefan nie pokaże się do jutra, to proszę to zgłosić.
— Dobrze, dziękuję.
Uśmiecha się niezdarnie, ukazując znaczne ubytki w uzębieniu i odrywa palce od drzwi radiowozu. Policjant spisujący notatkę, uspokaja kobietę, ale nie na tyle, by mogła wrócić od razu do swojego legowiska.
Kuśtykając obchodzi pobliskie miejsca, w jakich ukrywali się koledzy i wypytuje czy widzieli jej Stefana. Żaden z nich nie widział go od wczorajszego wieczora. Kilkoro z nich przeszukało z nią teren. Żadnego śladu. Plotka niesie się w dal pośród takich jak ona. Zasmucona wraca do swojego schronienia. Czeka, czeka długo a zmęczenie daje się jej we znaki.
Rozdział 3
11 lipca, zmierzch
Nie potrafi zmrużyć oczu, zjada ostatnie okruchy chleba i dopija wodę z butelki, jaką nabrała z rzeki. Brzuch nie za dobrze przyjmuje płyn, ale nie ma wyjścia. Chciała zmienić swoje życie, żałuje wielu błędów popełnionych w przeszłości. Rzuconej szkoły, używek i złego towarzystwa. Smutek na stałe zagościł na twarzy pani Janiny wydrążając głębokie bruzdy na pożółkłej skórze świadczącej o chorobie wątroby. Każdej zmarszczce przypisywała zdarzenie w jej życiu, jakie zbliżało ją ku upadkowi na samo dno. Okrutny ojczym wyżywający się na niej, śmiechy kolegów z klasy za jej biedne ubranie i nieznajomość tabliczki mnożenia. Do tego doszły kradzieże, jakich się dopuszczała chodząc codziennie głodną. Wszystkie krzywdy odbiły się na jej twarzy, stały się jej albumem zdjęć, przebłysków przeszłości, ludzie zachowują wspomnienia na kliszach i potem na papierowych zdjęciach ona zaś na wgłębieniach i bliznach na całym ciele.
Sen przyszedł niespodziewanie, zmęczenie daje górę nad chęcią bycia przytomną. Co noc śni się jej inne życie, lepsze, mniej brutalne od tego, w jakim się obraca. Śni jej się niewielki skromny domek na obrzeżach miasta, kilka psów przygarniętych ze schroniska i mały warsztacik, w którym robi swoje rzeźby z metalowych rurek. Najbardziej kochała lampy i małe wiatraczki dzwoniące na wietrze. Przynajmniej we śnie jest szczęśliwa, jedna połowa jej życia mogła zaznać innego świata, lepszego świata. Czasem tłumaczy sobie, że to jej biedna wersja jest właściwym snem. Po odurzeniu alkoholem bełkocze do siebie, bijąc się w pierś pięścią, aby się zbudzić, bo musi nakarmić psy.
Kolejny poranek nie zalicza się do tych przyjemny, budzi ją ostry ból żołądka i wymioty. Puste miejsce obok niej nie wróży niczego dobrego. Ma świadomość, że Stefan nie wróci, chce tylko wiedzieć, co się stało i pożegnać go należycie. Kocha go, mogła śmiało to stwierdzić, że czuje do niego miłość. Był dla niej wsparciem i towarzyszem podróży. To właśnie tak opisywali swoje życie, jako podróż, która kiedyś zmieni bieg na lepszy.
— Może śmierć jest tym lepszym życiem? — myśli.
Ponad godzinę włóczy powoli nogami, nim dociera na komendę policji. Tam jednak odbija się tylko od pierwszego policjanta, który zbiera od niej informacje i pogania kobietę z komendy. Zasmucona wraca na swoje miejsce, najkrótszą z możliwych dróg, przez centrum miasta. Zbiera po drodze, co tylko znajduje, aby się pożywić. Mija mały park, to jedno z nielicznych miejsc, jakie dobrze wspomina, zimowe wypady ze szkoły na sanki wtedy jeszcze żył ojciec a jej matka była szczęśliwa. Teraz park świeci pustką, jedynie bezpański kot szwenda się koło starej popękanej ławki i przysiada pod nią w cieniu. Kładzie głowę na łapki i zamyka oczy, w oddali dwoje nastolatków tuli się w krzakach dają sobie soczyste cmoki w usta. Uśmiecha się na ten widok i rusza dalej
Ostatnie grosze, przeznacza na gazowany pomarańczowy napój, który kocha od dziecięcych lat, a który zawsze pomaga na ból żołądka i niestrawność. Tak jak poprzedniego dnia, obchodzi znajomych pytając o Stefana. Nikt go nie widział, nikt nic nie słyszał. Zapadł się pod ziemię.
Rozdział 4
20 lipca, czwartek
— Zbieraj się. Jedziemy — furczy Malewicz, wchodząc do biura.
Unoszę lekko brodę i zerkam leniwie na Malewicza. Nie wygląda na zadowolonego, twarz ma zmęczoną, niewyspaną. Koszula w drobną niebieską kratkę niedbale wyprasowana i spocona pod pachami, a jedna ze sznurówek w bucie zaraz się rozwiąże. Kilka sterczących włosów na tyle głowy wychla się ponad resztę, między nimi pojawiają się srebrzyste nici, dające do zrozumienia jak czas wpływa na nasz wygląd, a upływające lata, odciskają piętno na twarzy, w zależności od pełnionej profesji.
— Dokąd? — pytam, stawiając ostatnią kropkę w raporcie zamkniętej sprawy.
— Dowiesz się na miejscu. — Przeciera spocone czoło.
Skwar na dworze uderzył już o szóstej rano i robi się coraz bardziej nieznośny. Zero wiatru tylko parujące drogi, przytykające swym gorącem i zapachem wysuszone gardła pieszych, zmierzających do pracy. W biurze mamy klimatyzację, ale nasza praca w głównej mierze jest w terenie. Pierwsze promienie ostrego słońca otwarły mi oczy, gdy smacznie spałem w swoim łóżku. Poraziły powieki jak paralizator i miałem nieprzyjemną pobudkę, co przełożyło się na kolejną kłótnię z Emilią, wiercącą się na materacu.
— Pszczoła cię pokąsała, czy żona nie daje ci żyć? — patrzę uważnie na zmęczonego kolegę.
— Żona zwana komendantem. Rusz dupę! — warczy głośno, nadymając policzki.
Malewicz obraca się plecami i wychodzi szybkim marszem na korytarz. Widać jak na dłoni, że to jego kolejna nieprzespana noc, ostatnio miewamy mnóstwo spraw, a każda, którą kończymy, resetuje nasz umysł, przypominając nam, że człowiek potrafi być parszywą i okrutną świnią a nawet potworem. Czasami dziwimy się, co ludzie są w stanie wymyślić w tych swoich małych orzeszkach w głowie i w jaki sposób przejawić okrucieństwo, które nawet przez myśl nie przejdzie kryminalnym. Niektóre ze spraw są proste a rozwiązanie przychodzi samo. Inne zaś pochłania naszą energię, dosłownie żywiąc się naszymi ciałami, jakby czerpały z tego przyjemność i siłę, aby nam bardziej dokopać. Zapominamy przez to o rocznicach, urodzinach, dniu kobiet gubiąc się, jaki mamy dzień tygodnia, a gdy padamy na łóżko z wycieńczenia, najzwyczajniej w świecie zasypiamy lub urywa się nam nagle film. Podobno są takie okresy w roku, gdy jest mniej pracy, nie zauważyłem tego, to musi być legenda krążąca po korytarzach komendy i każdy wypatruje jej, czekając aż zawita w progi biura. Zawsze znajdzie się wiosenna czy jesienna chandra dla wisielca, lub konkubenta, którego smutek czy rozżalenie popcha w ramiona zbrodni, każe mu chwycić kuchenny nóż i dźgnąć żonę, skaleczyć dziecko, sąsiada i przy okazji siebie. Złość goszcząca w nastoletnim mózgu zakorzeni się głęboko i sprowokuje, by się wyżyć na psie za codzienne lincze na gołą skórę przez ojczyma i brak żalu w oczach matki. Zdarzają się i sprawy owiane licznymi drogimi perfumami, willą opływająca w luksusie, dosłownie ociekającą złotem, fałszywym i pozornym majątkiem mającym przykryć obleśne gwałty i matactwa. Obłęd to cwana bestia, żarłoczna jak rekin na głodzie zbliżający się znacznie w kierunku plaży. Psychoza znajdzie najmniejszą szparę i jak woda wedrze się nieproszona, by zawładnąć umysłem skażonym przez drobny uraz z dzieciństwa. Jedno pchnięcie, czaszka zaliczy róg szklanego stołu i pęknie, krew wytoczy się do mózgu i wypłynie to z uszu to z nosa, serce się zatrzyma z braku płynu, a sprawca okazujący się dzieckiem denata, poćwiartuje zwłoki, po czym rozrzuci w różne rejony miasta. Po żmudnym poszukiwaniu szczątek ciała, technicy będą sklejać trupa do białego rana, by patolog mógł zrobić swoje a Temida osądzić mordercę.
Rozumiem Malewicza, tak jak on miewam częste koszmary i zalewające zimne poty. Nawet na seks nie mam ochoty, nie wspominając już o jakiejkolwiek rozrywce. Jedni chodzą do barów inni zaś odwiedzają striptizerki, my zaś zatapiamy się w kolejnym temacie i resetujemy umysł. Skazy jednak pozostawiają blizny, a blizny lubią się czasem odzywać. Natłok spraw padający na biurka ostatnimi miesiącami, wycieńcza organizm, zaburzając drogocenne zmysły. Malewicz wygląda, jakby jego klepsydra bystrości umysłu, powoli przesypywała się do końca. Co jeśli ostatnie ziarnko znajdzie się na dole? Najmniejszy błąd może spowodować katastrofę, najmniejsze potknięcie można przepłacić własnym życiem. Tylko urlop zdoła obrócić klepsydrę o 180 stopni i od nowa przesypywać piach naszego życia.
— Żadnego spokoju, nic tylko zapierdalać! — warczę do siebie pod nosem. — Ludzie mają w dupie naszą pracę, a my nic tylko zapieprzamy dalej.
Zamykam system, zabieram kluczki z wozu i biegnę pędem, mijając, co drugi schodek, usiłując dogonić Malewicza. Darzę go wielkim szacunkiem, traktuje mnie jak starszego brata, którego nigdy nie miałem. To on wprowadził mnie w magiczny i mroczny świat kryminalistyki pokazując, że studia to jedno a rzeczywistość jest całkiem inna niż teoria wykładana na zajęciach. Pięć lat uczenia się nocami, weekendami przysypianie na wykładach z wycieńczenia i nadrabianie w każdej wolnej chwili, zaowocowały przeniesieniem do wydziału kryminalnego i mozolną wspinaczką po stopniach kariery.
Patrząc wstecz na swoje początki, zawsze uśmiecham się lekko pod nosem, wspominając pierwszą sprawę, jaka dogłębnie zapadła w mojej pamięci. Było to letniego poranka. O piątej nad ranem na komendzie rozbrzmiał dźwięk dzwoniącego telefonu. W słuchawce wrzeszczała spanikowana i przerażona kobieta. Bełkotała niewyraźnie, jedyne słowa, jakie zrozumiano to te, że mąż zniknął, płacz zagłuszał resztę zdań. Zaginięcie mężczyzny zgłosiła kobieta, podająca się za żonę. Nie wiedząc, co się właściwie stało, wysłano do niej patrol, a po kilku godzinach wylądowałem w jej domu z Malewiczem. Kilka dni zajęło nam dojście do tego, że kobieta łgała nam w żywe oczy. W trakcie dochodzenia znaleźliśmy ciało mężczyzny zabetonowanego w podłodze pośrodku kuchni. Tego samego dnia, gdy zamordowano mężczyznę, ktoś z jego sąsiadów wytruł wszystkie psy w całym bloku, obejmującym cztery klatki. Smród wydobywał się na klatkę schodową, jeden z policjantów sprawdził to i bęc! Sześć trupów leżało z wykrzywionymi pyskami w osobnym i mało uczęszczanym holu piwnic, łączącym cały budynek. Krew była wszędzie, zmieszana z pyłem, jaki unosił się w korytarzach budynku, a tupot stóp tylko wzbijał piasek, który osiadał następnie na ofiarach. Podłużne bruzdy posoki były nawet na ścianach. Przypominało to rzeźnię uboju, urządzoną w jednej z piwnic. Sprawa była tylko z pozoru trudna. Mężczyzna mordujący psy okazał się kochankiem kobiety, razem zabili jej męża i zabetonowali, a trupy psów miały odwrócić uwagę śledczych. Niestety jeden z psiaków w obronie własnej podrapał łapą delikwenta a ten wpadł przez zakrwawiony materiał koszuli na przedramieniu i kroplach posoki zostawionej na trupie zabetonowanego ciała. Kobieta zaczęła gadać, a przerażony mężczyzna przyznał się po kilku dniach. Absurdalny pomysł dodał im kolejnych lat za znęcanie się nad zwierzętami.
To była pierwsza sprawa, wciągnęła mnie na maxa, a ciąg kolejnych wydarzeń nie pozwoliłbym uciekł z wydziału. Nie chciałbym się przenieść do innego, nawet o tym nie myślałem. Chociaż Temida dzierżąca w dłoni symbol rozwagi, między cienką granicą oddzielającą szalę dobra od szali zła na wadze, dla mnie opaska na jej oczach to nie bezstronność a totalna ślepota. Ślepota na wyrządzone i wyrządzane krzywdy. Ona nie widzi tego co ja, nie ma pojęcia jak wygląda okrucieństwo, przypisują jej bezstronność, ale znam przypadki niesłusznych oskarżeń, przypadki gdzie prawo zamiast karać, zostawało bezradne w obliczu braku twardych dowodów. Temida może i jest ślepa, za to ludzie pracujący tutaj, mają zdrowe oczy i zazwyczaj prędzej czy później dopadną skubańca, ja dopadnę i zapuszkuję.
Otwieram zamek w samochodzie i wsiadam na siedzenie kierowcy, Malewicz wciska się do samochodu, jego okrągły brzuszek rośnie razem z upływem lat, co odznacza się na napiętych niczym struna guzikach, przypominających bombę z opóźnionym zapłonem, mającą zaraz eksplodować na przednią szybę, by materiał mógł poczuć nagłą ulgę.
— Dokąd jedziemy? — pytam, odpalając silnik.
— Mucha, dlaczego nazywamy cię Mucha?
— Bo jestem jak lep na sprawy? — unoszę wysoko brwi. W jego pytaniu wyczuwam głębsze dno i pewnie nasłucham się pobocznych historyjek, nim Bartosz przejdzie do sedna.
— Właśnie. Jedź do lasku przy moście na dworcu komunikacji miejskiej.
A jednak mnie zaskakuje.
— Mówisz o moście Brooklyńskim? — pytam.
Malewicz mierzy moją twarz zmieszanym wzrokiem, oczekując wytłumaczenia. Uwielbia moją ksywkę, sam ją zapoczątkował, przytaszczając do biura okrągły słupek lepu na owady. Sterty akt rosły na naszych biurkach, nie potrafiliśmy się wykaraskać, piętra rosły a przed moimi oczami znikał już czubek głowy Malewicza, siedzącego naprzeciw przy swoim biurku. Kiedyś się zawiesił i szukał racjonalnego wytłumaczenia owego zjawiska, pstryknął palcami aż zahuczało w uszach i zwalił winę na mnie. Wstał wówczas z krzesła, zmierzył moją twarz, przymrużonym spojrzeniem, podrapał się po zarośniętej siwymi włoskami brodzie i wyjaśnił mówiąc:
— Jesteś jak ten lep — pokazał palcem, na wiszący rulon kleju z kilkoma czarnymi skrzydlatymi kulkami.
Spojrzałem na ów słupek, dyndający obok pionowych żaluzji w oknie, ściągnąłem brwi ku sobie, robiąc sporą zmarszczkę między nimi i z rozdziawionymi ustami wróciłem wzrokiem na Malewicza.
— Lep? — zapytałem zdziwiony.
— Nie — pokręcił lekko głową i spojrzał mi w oczy — gorzej, jak taka mucha, co leci do tego lepu. Mucha, która ima się każdego gówna i nie chce się odczepić.
— Jestem gównem? — zdziwiłem się wówczas drugi raz. Siedziałem jak ciele, w jednej dłoni trzymałem kubek z kawą w drugiej długopis, nad głową brzęczały owady, lubujące się w zapachu ludzkiego potu. Siedziałem nieruchomo z wytrzeszczem zszokowanych gał i patrzyłem na idiotyczny uśmieszek Malewicza. Zastanawiałem się czy przypadkiem to nie jego uśmieszek jest idiotyczny, a on sam. W myślach przemknęło pytanie: czy on właśnie nazwał mnie gównem? Gównem, mnie? I w tym momencie nagle dotarło do mnie, że ze mnie zadrwił, a ja siedzę jak debil z rozdziawionymi ustami, wlepiając zdumione spojrzenie w kolegę.
— Nie! — machnął ręką, odganiając skrzydlatego owada, atakującego jego wielki nos. — Muchą! Jesteś muchą. Lecisz do wszystkiego, co ma gówniany zapach.
— Myślałem, że to lep przyciąga muchy.
— Lep je zabija, a ty żyjesz, więc jesteś jak mucha, gównojadek. Mucha, tak jesteś Mucha — pokiwał głową i oparł się z zadowolona miną o oparcie fotela, które zaskrzypiało pod jego ciężarem.
Zmieszany jego wywodem nie powiedziałem nic więcej, ale przydomek uczepił się mnie jak rzep psiego ogona i nie raczył puścić.
Od tego czasu zaczęło się, ksywka Mucha nie jest taka zła w porównaniu do innych np. flejtuch, który rozlewa wiecznie kawę, lub grubas, bo wygląda wprost przeciwnie jak kostucha, to znaczy same kości na wierzchu obciągnięte skórą. Mucha przylgnęła do mnie, jestem lepem i muchą w jednym, więc przyciągam gówniane sprawy. Jest w tym jakiś sens.
— Nie mów, że nie widziałeś tego napisu? — podejmuję temat mostu nad Nacyną.
— Nie szlajam się w tę stronę.
— Jakieś gówniarze napisały sprayem Most Brooklyński.
— Dobra, zakodowałem i zapamiętam.
— Co jest w lesie? — pytam. — Prócz pijaczyny?
— Właśnie oni. Bezdomni.
Zerkam ze zdziwieniem na Malewicza i wzdycham wywracając oczyma. To, że mam przydomek Mucha, nie oznacza od razu, że można mi wrzucać na biurko dosłownie, gówniane sprawy.
— Powiedz chociaż, że pozabijali się nawzajem.
— Chciałbyś.
— Tego nie powiedziałem — łypię okiem w jego stronę.
— Ale pomyślałeś.
— Bartosz! Nie wciskaj mi słów w usta! — Podnoszę głos i zaciskam ręce na kierownicy. Mam dziwne wrażenie nadchodzącego zła.
— Dwa tygodnie temu kobieta koczująca właśnie w tym lesie, zaczepiła policjantów drogówki i zgłosiła zaginięcie konkubenta. Kazali jej poczekać do następnego dnia. Kobieta obeszła teren, nikt mężczyzny nie widział na oczy. Na drugi dzień zatrzymała kolejny radiowóz i mówiła, że konkubent się nie zjawił, miała złe przeczucia. Codziennie męczyła policję na mieście, aż w końcu przestała. Teraz zgłoszono nam, że w lesie i podobno ich właśnie legowisku, znaleziono krew.
— Krew? No i?
— No, właśnie.
— Pewnie zarżnęli psa, kota albo wiewiórkę. Kogo to obchodzi?
— Mnie, ciebie i naszą reputację.
— Reputację? — stawiam długą pauzę i podejmuję temat. — Teraz się martwisz o reputację? Wiecznie nas osądzają, wymyślając przedziwne historie i nagle się przejmujesz?
— Może.
— Chcesz szybszy awans?
Zerkam na Bartosza.
— Nie chcę plamy, gdy przyjdzie kolejna kontrola wydziału.
— Kontrola? Ale ty się marudny zrobiłeś ostatnio.
— Ty za to masz to gdzieś?
— Nie, ale to przesada. Bredzisz o jakichś kontrolach, żyjesz w stresie i przejmujesz się rozumiem, ale nie masz czym. Ty jesteś czysty jak łza, z resztą powiedz mi, czy kiedykolwiek byłeś zagrożony wywaleniem? Miałeś nad karkiem topór?
— Nie.
— No właśnie! Ja mógłbym się przejąć, co chwilę dostaję opieprz, ale mi to wisi, robię swoje i jestem skuteczny, a ty mi tu biadolisz o kontroli. Weź ty się porządnie wyśpij. Nigdy nie było sytuacji, w której mógłbyś się czuć zagrożony wydaleniem lub degradacją. Wyluzuj, stary.
— Kiedyś musi być ten pierwszy raz. Pilnuj się, ciebie to się bardziej tyczy. Jesteś narwany i popełniasz błędy.
— Wiesz, jaka jest różnica między nami? — patrzę w lusterko, jakiś kretyn pędzi na złamanie karku i hamuje ostro tuż przed światłami. Idioci sami nie wyginą — myślę.
— Oświeć mnie.
— Ja robię błędy świadomie, bo mam świadomość tego, że w ten sposób dojdę do finału.
— I odbija się to na wszystkich. Pamiętaj o kumplach, gdy kolejny raz będziesz za moimi plecami przyciskał świadka grożąc, że najdziesz go w domu i obijesz mordę.
— Dobra, dobra. Spoko, nic już nie mówię. Schodzisz na dziwne tory w tej rozmowie. Przecież robiłem sobie jaja, facet zaczął szczekać, więc musisz przyznać, że byłem skuteczny.
— Taa.
Łykam ślinę i zasłaniam ostre słońce klapką nad kierownicą. Niewiele to daje, ale przemieszczając wzrok przynajmniej nie widzę białych plam.
Niespełna dziesięć minut dzieli nas od komendy na jedno z licznych miejsc noclegowych bezdomnych w mieście. Takich jak te, jest sporo w różnych zakątkach miasta. Ich sytuacja to zazwyczaj ten sam schemat, ten sam ciąg zdarzeń doprowadzający do stanu wybrakowania. Pijacka rodzina, skrzywienie w umyśle dziecka, łobuzerstwo, upadek i bezdomność. Nasze dzieciństwo odbija się na przyszłości, skrzywienie psychiczne nie pozwala na zrozumienie swojej sytuacji, a już na pewno na dostrzeżeniu możliwości, jakie stoją przed człowiekiem, by wyrwać się z rąk mroku. Większość z nich jest łagodna, zdarzają się i tacy, co zaczepiają ludzi, chcąc wyłudzić drobniaki, bezczelnie mówiąc, że chce się tylko napić piwa, bo w życiu już im nic nie zostało. Słysząc odmowę, leje się potok niecenzuralnych słów, zaczynają krzyczeć i rozwalać po drodze wszystko, co napotkają. To problem od zarania dziejów, w każdej epoce widok był ten sam. Tutaj nie chodzi o błędne koło, a o rozumowanie człowieka. Mimo, że jesteśmy mądrzejsi od małpy, czasem wydaje mi się, że to one są mądrzejsze od nas. Będąc kilkanaście lat temu z rodzicami w zoo widziałem jak samica małpy dzielnie uczyła młode przetrwania. Spojrzałem jej wtedy w czarne oczy wielkości pięciozłotówki. Była spokojna, opanowana. Ze spojrzenia bił blask zrozumienia i mądrości. Pamiętam, że stałem tak długo przed szybą i zastanawiałem się, dlaczego niektórych ludzi wyzywają od małp, podczas gdy są one rozważne i opanowane. Walczą tylko o swoje, nie robiąc nikomu krzywdy dla zabawy w przeciwieństwie do człowieka. Do czego doprowadziła nas ewolucja? Do samodestrukcji?
Skręcam lekko w lewo wjeżdżając na lewy pas, by wyminąć autobus stojący w zatoczce na przystanku. W letnie południa ruch na drodze jest niemal znikomy, miasto wyludnia się przez wakacje szkolne i tętni życiem tylko wieczorami lub podczas organizowanych przez władze imprez plenerowych. Zapuszczona część miasta wzdłuż rzeki Nacyny cieszy się obecnością pijaczków, ćpunów i licealistów chcącymi zaliczyć szybki numerek.
Dla odmiany od brudu, wchodząc w głąb lasu, wzrok przykuwają małe działki rekreacyjne. Cisza i ostoja w upalne dni z dala od miejskiego zgiełku i betonowych przestrzeni. Odrobina zieleni koi nerwy i cieszy wzrok przyzwyczajony do betonowego otoczenia. Wąska ścieżka prowadząca obok rzeki jest dosyć popularną drogą w śród spacerowiczów, rowerzystów i biegaczy uciekających w las na chwilę odskoczni.
Parkuję tuż przed mostem Brooklyńskim. Dalszą drogę przechodzimy pieszo, bowiem słupki uniemożliwiają przejazd samochodów. Kilkadziesiąt metrów od domu na skrzyżowaniu mostu z leśną ścieżką, jak na dłoni widać pierwszy kartonowy domek, umiejscowiony znacznie bliżej dróżki niż reszta legowisk. Miejsce to nie tylko wabi bezdomnych, ale i dzieciaki chcące zakosztować odrobiny alkoholowego upojenia czy romansu, lub ćpunów zostawiających na trawie skażone strzykawki. Pracując dawniej w prewencji i dostając sygnał o bijatyce nie raz robiliśmy naloty na to miejsce, rozbijając gang ćpunów czy nieletnich pijących napoje wyskokowe.
Idąc za Malewiczem, rozglądam się bacznie po zapuszczonej okolicy. Nie potrafię się nadziwić zaniedbanym i zapomnianym przez władze miasta terenem. Ścieżka wiedzie kilka kilometrów wzdłuż zalesionej rzeki, którą co roku oczyszczają wolontariusze wyposażeni w worki na śmieci i gumowe rękawice. Wlepiając wzrok w porozrzucane butelki po alkoholu, kopię butem przez przypadek w pustą puszkę po piwie, zwracając uwagę rozzłoszczonego partnera.
— Głośniej nie potrafisz? — warczy Malewicz, zaciskając mocno swoje zęby jego słowa syczą chcąc się przedostać na zewnątrz.
— Przecież ta ścieżka to rzeka syfu.
— Jak ci się nudzi, to możesz posprzątać.
— Dowcipny jesteś.
W powietrzu unosi się mnóstwo latających małych potworków, chcących oblepić moją twarz lub pokąsać w odkryte skrawki spoconej skóry. Nie cierpię takich miejsc, wzbudzają we mnie obrzydzenie. Już w dzieciństwie miałem do nich wstręt, gdy pijaczki zaczepiali mnie i kolegów wracających ze szkoły. Natręty nie znały umiaru a kwaśna woń ich ubrań wzbierała na wymioty. Uciekaliśmy pędem, a plecaki narzucone na nasze ramiona utrudniały poruszanie. Tata mawiał, że są niegroźni w przeciwieństwie do chuderlawych cieni człowieka. Mówiłbym patrzył takiemu w oczy, i jeśli dostrzegę rozbiegany wzrok mam szybko oddalić się od takiego delikwenta, bo nigdy nie wiadomo co ćpunowi przyjdzie do głowy, gdy jego mózg jest zaćmiony używkami. Tak robiłem, nie raz nie dwa. Czasem z własnej głupoty narażałem się na niebezpieczeństwo. Ciekawość przezwyciężała nad rozumem, razem z kumplami ze szkolnej klasy podglądaliśmy mizdrzących się starszaków i robiliśmy w balona bezdomnych. Dzieciak nie zawsze robi to, co rodzic każe, czasem mu odwala, zwłaszcza gdy kumpel podpuszcza, aby rzucać kamieniami w daszek lichego domku i patrzeć jak wypełza z niego zachwiany i podpity człowiek. Dzieciństwo minęło, dorosłem i zmądrzałem. Przynajmniej w pewnym stopniu.
Kilkoro zniecierpliwionych policjantów czeka na nas, stojąc na dróżce przed linią lasu, nie dopuszczając zbiorowiska gapiów do miejsca rzekomej zbrodni. Malewicz i ja zawsze przybywamy pierwsi i zazwyczaj, jako ostatni opuszczamy teren. Najważniejsze są pierwsze oględziny, jeśli ktokolwiek wejdzie nam w drogę, dostanie niezłe manto, bowiem może niechlujnie zatrzeć cenne ślady. Nawet najmniejszy szczegół, poszlaka jest w stanie zaważyć o rozwikłaniu sprawy w błyskawicznym tempie, ujęciu sprawcy a nawet ocaleniu komuś życia.
Daję nura pod policyjną taśmę otaczającą teren rzekomej zbrodni. Wciskam dwie pastylki miętowej gumy do żucia w usta i biorę głęboki wdech wiedząc, że to będzie długi upalny dzień. Jedyny plus dziwnego zgłoszenia jest taki, że nie ma ciała, czyli nic nie śmierdzi. Teoretycznie, niestety praktycznie jedzie tutaj moczem, odchodami i zgrzanym piwskiem wystawionym na palące promienie słoneczne, a w powietrzu unosi się jeszcze więcej upierdliwych owadów, atakujących moją twarz i komarów kochających moją krew. W środku chyba jestem za słodki, rarytas dla skrzydlatej poczwary z tutką niczym strzykawka.
— Cześć, co macie? — zwracam się do policjanta przy legowisku.
— Krew na szmatach wewnątrz.
— To znaczy? — marszczę brwi i czekam aż opowie, co widział wewnątrz. Oczywiście sam też wejdę, ale czasem spojrzenie innej osoby może zwrócić mi uwagę, na co sam nie wpadnę. Chłonę informacje jak gąbka, a w myślach tasuję interesujące dane a mniej ważne, przynajmniej z pozoru, odsuwam na margines i wracam do nich, gdy brakuje elementów układanki.
— Na kartonie położonym na trawie, śpiworze, workach z lokalnego sklepu i sklejce służącej za dach. Kocach i starych ubraniach.
— Tylko krew? — pyta Malewicz.
— Tak. Nie zauważyliśmy żadnych śladów — odpowiada policjant, klepiąc otwartą dłonią spocony kark. Mały jadowity skurczysyn rozgościł się w jadalni, wbijając swoją igłę w skórę tuż pod uchem. Odrywa dłoń i zerka na zmasakrowanego komara, wykrzywia twarz na widok rozpłaszczonego stworka, a nadgarstkiem ściera krople krwi ze skóry.
— Ktoś tutaj był spragniony — uśmiecham się do mężczyzny, ten wyciera rękę o spodnie, wyjmuje z kieszonki bojówek żel odkażający i zmywa resztki truposza.
— Bydlaki — komentuje.
— No dobra — żuję energicznie gumę, nudząc się przed żałosną scenką w lasku. — Nie ma ciała, nie ma zbrodni. Spadamy — wzdycham, czując, że to tylko marnotrawienie mojego i jego czasu.
— Jest krew — warczy Malewicz — więc coś jest na rzeczy.
— Niech się tym dochodzeniówka zajmie. — Klepię dłonią w kark, coś brzęczącego przyssało się do mojej skóry i chciało spuścić trochę czerwonego likieru. — Cholerne owady… — mamroczę. — To pewnie ćpuny spuszczają sobie z żyły.
— Marudny jesteś dzisiaj.
— I ty to mówisz? Nie masz ważniejszych spraw na głowie? — burzę się. — Nic nie wskazuje na zabójstwo, usiłowanie zabójstwa, okaleczenie, na nic nie wskazuje. Tylko krew, niech dadzą znać jak znajdą trupa albo przynajmniej kawałek spleśniałego ciała.
— Przestań jojczyć i przesłuchaj ich. — Kiwa głową Malewicz w stronę kilkoro mężczyzn wyglądających na lokalnych pijaczków.
— Ty mówisz serio?
— Przypominam ci klauna?
— Jezu… — marudzę. — Dobra. I tak nie wygram. Uważaj, bo coś cię żre w policzek. — Odgryzam się i napawam widokiem Malewicza, dającego sobie w pysk. Rozkwasza komara i zdejmuje ze skóry.
— Aj, mięsożerny skurczybyk. — Otrzepuję się, dogryzając ze złośliwym uśmiechem.
Rozdział 5
Nie mam ochoty na rozmowę z bełkoczącymi pijaczkami, w szczególności, gdy nie ma pewności czy doszło do jakiejkolwiek zbrodni. Zbieram w sobie pozostałości chęci do pracy, resztki wydobywam z najniższych pokładów dzisiejszego dnia i podchodzę do grupki chwiejnych mężczyzn, wyciągających swoje wychudzone szyje w stronę ogrodzonego terenu. Staję przed nimi, przeżuwam kilkakrotnie gumę, mierząc ich od stóp po splątane tłuste włosy na czubkach głów.
— Dzień dobry, aspirant Dawid Aleksandrowicz — zwracam się do mężczyzny opartego o drzewo. Jego twarz jest mi znajoma, usiłuję wcisnąć delikwenta w jedno z wydarzeń, w jakim brałem udział, ale nie potrafię sobie przypomnieć. Pewnie wszyscy go znają włącznie z każdym policjantem w tym mieście i strażą miejską, a o służbie zdrowia już nie wspomnę. — Czy coś pan wie na temat krwi znalezionej w tamtym miejscu? — wskazuję dłonią za siebie na legowisko.
Wygląda jak lump. Mojego wzrostu, lekko zgarbiony. Obdarte na kolanach dżinsy i ubrudzone po pas, nawet nie wnikam czym. Podwójny sweter pomimo trzydziestostopniowego upału. Dłonie czarne od ziemi, podkrążone oczy i popękane żyłki na białkach. Nogi trzęsą się a głowa dygocze na boki. Wszyscy wyglądają tak samo. Stawiając ich obok siebie nie sposób odróżnić, kto jest kim. Każdy z osobna ma pokaźną kartotekę policyjną i jeszcze grubszą w szpitalu. Przepicie, pobicie, burdy, zaśmiecanie, kradzieże, napaści, utrudnianie pracy policji, zaczepianie ludzi i wiele innych. Ich teczki to całe życie, drugie życie, w większości przypadków zmuszeni przez los do takiego życia. Patologiczna rodzina przełożyła się na zwichrowany umysł dziecka, a jego los od urodzenia był z góry przesądzony.
— To Janki, załooożę się, że to od Janki — mówi, wskazując dygoczącym palcem prawej dłoni na niechlujny szałas.
— Janki? — unoszę z zainteresowaniem brwi. — A nazwisko?
— Jaaanka Zamojska, chyba.
Zapisuję w notesie i pytam dalej, chociaż nie mam ochoty.
— Gdzie jest teraz pani Janka?
— No przecież widać, żeee nie ma. — Podnosi głos, a ręką ponownie wskazuje na zakrwawione legowisko w lesie. — Zniknęła jak inni.
Jąkanie mężczyzny zaczyna powoli drażnić, ale muszę wysłuchać osobnika do końca. Podchwytuję słowa o innych i z zainteresowaniem ciągnę temat.
— Jak to, inni?
— Znikają nocami, gdy wszyssscy śpią. Strach przebywać w lesie, ale nieee mamy gdzie spać.
— A noclegownie?
— Wieee pan?
— No tak, lubimy alkohol. Ale tam bezpieczniej — zmieniam ton na łagodniejszy, chociaż na niewiele się zda. Tacy ludzie wiedzą, co robią i świadomie wybierają życie na uboczu.
— Tutaj mamy wolność, nikkkt nam nie mówi jak się zachować, ubrać i kieeedy mamy srać.
— Dobra, dobra… To, co z tą krwią?
— Myyyślę, że Jaaanka nie żyje. Tak jak inni.
— Skąd pan wie, że inni też nie żyją?
— Bo zaaawsze wracamy tutaj, teraz ich nie ma. Jaaanka zgłaszała na policji, że coś się dzieje, odkąd zniiiknął jej Stefan. Nikt nie słuuuchał, teraz i Janki nie ma. Ale to jej krew, na peeewno jej.
— Zbadamy czy ludzka, jak nie, to nic tutaj po nas.
— Macie nas w duuupie, wiemy dobrze, chceeecie tylko gnębić i bić.
— Tak, tak — wywracam oczyma. — Ma pan coś jeszcze do dodania?
— To Jaaanki na pewno! Podobno ten ktoś ma dłuuugie szpony, i ubrany jest na czarno jak mrok.
— Mówi pan? — podnoszę wzrok na jego twarz, pytając z przekąsem.
— Czaaasem słychać pisk i dziwaczny chrooobot. Syk, jeszcze ten syyyk koło ucha.
— A kładąc się spać, o ile idziecie grzecznie spać a nie padacie na ziemię, to w czubie ile wypite?
— To nieee tak — usiłuje się bronić.
— A jak? Nie mam ochoty ciągnąć za język, więc niech pan mówi i zaoszczędzi nam czasu na brednie.
Widzę jak łyka ślinę a w jego chuderlawym karku porusza się nagle jabłko Adama.
— Jeeedno, góra dwa piwka, zaaależy jak się kasa nazbiera.
— Piwko czy buteleczka też? — przyciskam gościa, by mieć wyraźniejszy obraz czy są poczytalni, a ich majaki nie są wytworem wybujałej wyobraźni przepitego mózgu.
— A teeeż, nie zaprzeczę.
Wzdycham głęboko i krzyżuję ręce na ramionach. Mina niewiniątka nie robi na mnie wrażenia, spotykam takich codziennie. Codziennie wmawiają mi, że są niewinni, nie zabili, nie zranili, nie pobili i nie zgwałcili. Że to, kto inny, a oni są niewinni. Przysięgają na matki, ojców, dziadków, braci i siostry, nawet na życie własnych dzieci, byle ochronić swój nędzny tyłek. Przywykłem do tego, a moja gruba skorupa odbija ich łgania jak tarcza.
— Czyli małe halucynacje są realne? — pytam, patrząc spod byka na mężczyznę.
— Wieeem, co widzę i słyszę!
— Tak, tak. A panowie coś widzieli? — kiwam w stronę dwóch mężczyzn, siedzących na kępie trawy, plecami odwróceni do rzeki. Wskoczyłbym do niej na chwilę ochłody i zmył z siebie smród tego miejsca, ale pewnie małe krwiożercze pijawki zrobiłyby z mojej skóry szwedzki stół.
— To, co on — odzywa się niski mężczyzna z kudłatymi siwymi włosami do ramion. — Zniknęli, strach tutaj spać. Nic nie widzieliśmy prócz tej postaci. Kilka dni temu to coś stanęło nade mną w nocy i odeszło. Upiór, czarny upiór.
— A pan? — pytam machinalnie drugiego.
— To niemowa — wyjaśnia kudłaty.
— Czy ktoś tutaj jeszcze nocuje?
— Jeszcze trzech, ale nie zawsze, zdarza się, że zostają w centrum i wracają popołudniu.
— Ławkowicze rozumiem?
— Może. My nie lubimy zostawać w centrum, tylko kłopoty to przynosi.
Przypominam sobie prewencję i nocne zmiany. Pijaczyny i ćpuny sypiające na ławkach w miejscu publicznym. Mieszkańcy skarżący się na brud i hałas, a policja była i jest bezradna. Co noc dostawaliśmy wezwanie, zazwyczaj chodziło o centrum miasta i boczne uliczki. Szczytem było wypędzanie ich z samego rynku, gdzie przyjezdni byli zniesmaczeni. Widok był nieprzyjemny, w duchu zawsze czułem wstręt wymieszany ze współczuciem. Ale jak pomóc komuś, kto nie chce pomocy? Nie da się ich zmusić, jedynie zimą ulegają i niechętnie ze spuszczoną głową idą do noclegowni, lub odbierają ciepłe posiłki, które rozwozi straż miejska. Są i tacy, co uparcie stawiają na swoim, a potem znajduje się ich martwych. Doszedłem do wniosku, że są dwie kategorie ludzi bezdomnych, ci, którzy żyją swoim statusem i na ulicy wyciągają niezłą kasę żebrząc, a kwoty dochodzą nawet od kilku set do kilku tysięcy miesięcznie, bo fiskus się ich nie ima. Drugi typ to zmuszeni przez system, by zaznać dna, oni mają świadomość, że człowiek może się odbić i chcą tego, przyjmują pomoc.
— Mucha! — woła Malewicz.
— Co?!
— Chodź tutaj!
— Jeszcze wrócę do pana — mówię do jąkały, spisując ich nazwiska.
Mijam kilkoro techników, rozkładających swoje walizki i podchodzę do Malewicza.
— Pod dyktą znaleziono karteczkę.
Marszczę brwi, nachylam się, ale nie odbieram znaleziska, czytam tylko na głos napis:
PAN Z WINY MNIE OCZYŚCI, GDY ODKUPIĘ SWÓJ GRZECH
Gwiżdżę i wzdycham, nie lubię takich niespodzianek.
— Chyba czeka nas ekscytujące śledztwo — komentuję, przyglądając się małemu kawałkowi pospolitej białej kartki.
— Albo cholernie długie — sapie Malewicz. — Jak myślisz, ilu z nich ma cenne informacje?
— Szczerze? Może jedna na sto, coś nam podpowie, reszta to wymysły przepitego mózgu.
— Tego się obawiałem.
Wlepiam oczy w legowisko i zawieszam się na dłuższą chwilę. A jednak to kolejne gówno przykleiło się do mojego buta i nie odlepi się tak łatwo.
— Czy to ludzka krew? — podejmuję.
— Tak.
— Cudownie, brakowało mi tylko babrać się w gównie. Odwołam spotkanie z Emilią.
Świadomość, że kolejna odwołana kolacja wywoła burzę w związku rozdrażnia mnie na resztę dnia. Praca w kryminalce jest jak druga żona, a raczej jest tą pierwszą. Nie ma znaczenia czy się śpi, zasiada do uroczystej kolacji, wyleguje się na Bałtyckiej plaży, ona zawsze dopada a twarz zasmuconej i rozczarowanej Emilii, wywołuje ucisk w żołądku z wyrzutów sumienia.
Nie rozpisuję się w wiadomości tekstowej. Mógłbym przepraszać po stokroć, wcisnąć miliard smutnych minek i całuśnych buziek. To na nic. Nie mam pojęcia, kiedy wrócę, a jeśli już to nastąpi i przyjdę, to padnę zwłokami na łóżko i zasnę jak niemowlę po butelce mleka.
Malewicz doskonale mnie rozumie, ze swoją żoną przechodził wiele batalii o jego pracę. Nie obeszło się bez złości i podejrzeń o romanse z policjantkami. Ona jednak szaleńczo zakochana w swoim mężczyźnie wiedziała, na co się pisze i zagryzając zęby z rozpaczy, nauczyła się rytmu pracy męża. Z czasem życie było łatwiejsze, a każda chwila tak bardzo cenna, że po kilku miesiącach musieli kupić nowe łóżko, bo pękły drewniane nogi z ich gorących nocy.
Wzdycham i wciskam telefon do kieszeni spodni. Rzucam spojrzeniem na kartonowe lokum bezdomnej pani Janki.
— Nie mamy nic, prócz dziwacznej karteczki i słów pijanych włóczęg. A krew? Cholera!
Malewicz przemieszcza spojrzenie na moją twarz i mierzy badawczo, nie jak funkcjonariusz, jak brat czujący nosem smutek.
— Z czasem będzie łatwiej. — Kładzie dłoń na moim ramieniu i klepie kilkakrotnie, jakby pocieszał małego kundla, który potknął się o zabawkę.
Życie jest zbyt krótkie, by móc pozwolić sobie na wpadki, ale ja wpadam w dołki co kilkanaście kroków, a z każdym kolejnym dół jest głębszy, gdy zakryje mi głowę nie będę w stanie się wydostać o własnych siłach. Czy wtedy znajdzie się ktoś, kto poda mi drabinę albo przynajmniej rękę?
— Chciałbym w to wierzyć.
Przyglądam się podłodze ułożonej z kartonu i zawieszam wzrok na dziwacznych śladach obok dziurawego w kilku miejscach niebieskiego śpiwora z pomarańczową podbitką od środka, wychodzi z niego wata będąca wypełnieniem. Jedne z tajemniczych śladów przypominają wydrapane paznokciami podłużne bruzdy, długie na około dwadzieścia centymetrów, cztery obok siebie cieniutkie paski oddalone kilkoma centymetrami. To muszą być ślady paznokci, urywają się nagle. Jakby ofiarę ciągnięto po ziemi a ta chciała się zaczepić o podłogę. Kucam obok śladów i zbliżam twarz do kartonowej podłogi. Zakładam gumowe rękawiczki. Dostrzegam coś dziwnego, znajomego. Uchylam przecięty kawałek tektury, na twarzy pojawia się uśmieszek. Kiwam w stronę technika, by podszedł.
— Zabierz to. — Pokazuję na złamany zakrwawiony paznokieć wbity w karton.
Drugie szlaczki tuż obok nie przypominają śladów paznokci. Są dosyć nietypowe, nie widziałem jeszcze takich. Ślad przypomina ciągnięty po ziemi wąski przedmiot. Może to pasek, albo włosy czy skrawek materiału. Może trzymała coś w dłoni i szurało za nią, podczas gdy ktoś usiłował ją wyciągnąć ze środka.
— Paznokcie? — pyta głośno Malewicz, chociaż pewnie zna odpowiedź.
— Tak, znalazłem jeden złamany.
— Super.
— Wiesz, co jest dziwne w tym wszystkim? — kucam i zapuszczam głębiej żurawia do wnętrza. Śmierdzi tak samo jak ubrania bezdomnych mężczyzn, z którymi rozmawiałem. To smród i zgnilizna współczesnego świata, który dopuścił do tego, by człowiek sięgał dna. Gdzie tu sprawiedliwość i logika?
— Zamieniam się w słuch.
— Ci ludzie mają dużo w czubach, ale zgodni są, co do jednego.
— To znaczy?
— Wszyscy widzieli w nocy postać. — Wychodzę i rozglądam się po pniach pobliskich drzew, trawie. — Wysoką postać odzianą w czerń z długimi mackami.
— Nie wierzę w potwory. — Malewicz mruga oczami, strącając paproch z rzęs.
— Tylko mówię, co widzieli. — Wzruszam ramionami i obchodzę teren jeszcze raz, przesuwam butem puste puszki i butelki po wódce. Mnóstwo papierków, obierków, gazet i popsutej spożywki, na której siadają owady. Dlatego oblepiają mnie skrzydlate upierdliwe muchy, czuję nagle silny wstręt do tego miejsca, jedyne, o czym teraz marzę to, aby wskoczyć pod prysznic i zmyć a raczej zedrzeć z siebie zapach tego miejsca, oblać się chłodzącym żelem do kąpieli, spłukać obficie chłodną wodą i otworzyć zimne piwo przed jakimkolwiek meczem piłki nożnej. Zresetować umysł, który ostatnio pracuje na najwyższych obrotach i powoli zaczyna się przegrzewać. Nim wpadnę w wir kolejnej sprawy smak piwa będzie zbawieniem i decydującym przyciskiem rozjaśniającym mój umysł. Malewicz powłóczy nogami do łóżka i padnie jak kłoda, a ja nie uniknę pretensji rzucanych przez Emilię w moją twarz. Jak zawsze puszczę je mimo uszu, dopiję browca i zasnę jak niemowlę, by rankiem zacząć nową sprawę. O ile dokończymy tę.
— Są pijani, a nocą widzi się to, co chce umysł — dodaje Malewicz.
— Czy to oznacza, że otwierasz sprawę? — Patrzę na kolegę, po czym spuszczam głowę w dół i wlepiam wzrok w czubki butów. — Krew jeszcze by nas eliminowała, ale list, paznokcie i to, że nawet sklejka była oblepiona krwią. Cholera!
— Zaczynamy — urywa moje zdanie.
— Miejsce zbrodni bez ciała. Cudownie. Może szczeniakom się nudziło i zrobili kawał? „Pan z winy mnie oczyści, gdy odkupię swój grzech” Co to ma znaczyć? Sucha ściółka, wszystko suche, brak butów, za to mnóstwo syfu, strzykawki, puszki, flaszki, kondomy, Matko Przenajświętsza. Co się stało z tym miastem?
Rozdział 6
19 lipca, przed północą
Wstręt ogarnął jego umysł, potęgował się od dłuższego czasu. Znał doskonale smak ubóstwa, ale w przeciwieństwie do innych walczył o swoje życie. Istnienie i życie w dzisiejszych czasach było trudne, miał świadomość, że nic samo nie przychodzi, praca nie znajdzie się od tak na zawołanie, tylko pies przybiega z wesołą mordą, gdy zagwiżdże dwa razy. Wieczorowe kursy dla dorosłych z obsługi komputera otwarły mu możliwość zarobku a znajomy wprowadził go w mroczny świat Internetu, gdzie szarzy ludzie nawet nie pomyślą o wykorzystaniu go w inny niż właściwy sposób.
Czuł się innym, mówił wielokrotnie, że umysł ma otwarty a wszelkie stereotypy odrzuca. Miał świadomość, że nie istnieje człowiek idealny, każdy ma jakieś wady, ale wadę można zamienić w zaletę. Tak też robił, wady innych zmieniał w coś, co mogło zaowocować zmianą, nie małą, nie interesowała go błahostka. Spektrum miało przybrać spory obszar.
Zapuścił swoje macki po raz kolejny i złapał za kark. Oczy ofiary rozszerzyły się. Zaciskał mocniej i czekał aż świadomość zniknie, a skażona dusza uleci. Nie nazwał się nigdy szaleńcem ani bestią, miał w tym cel. Szlachetny w jego mniemaniu i poświęcał się mu w całości. Plan nie przyszedł od razu, nie wpadł do mózgu jak olśnienie. Wstręt obłudnego światka, w jakim żył, podjudzał szeptając nocami. Rozkazywał mu, ale ostatnimi czasy był bardziej zaborczy, natarczywy i stawiający żądania.
— Zrób to — wciskał się i rozkazywał. — Zrób, pokaż swoją siłę, niech inni widzą, niech wiedzą. Zrób! — krzyczał do ucha, nie pozwalając zmrużyć oka.
Zrobił. Kolejny raz, zrobił to i pragnął więcej.
— Gdy śpisz przychodzę po ciebie, gdy tylko zaśniesz, zmrużysz oko, przepadłeś.
Rozdział 7
21 lipca, wschód słońca
Nie pamiętam, kiedy ostatnio spałem ciurkiem chociaż dwie godziny, a już na pewno nie pamiętam, kiedy przespałem całą noc. W głowie kotłuje się milion spraw i jeszcze więcej obrazów. Szelest liści za oknem łagodzi stres i napięte mięśnie. Samo leżenie na łóżku odpręża, ale chciałbym walnąć zwłokami, obudzić się wypoczęty i w dobrym nastroju. Zmyłem z siebie smród i zgniliznę tamtego miejsca w lesie. Wydrapałem wszystko spod paznokci, linie papilarne są czyste jak łza, następnie zagoiłem umysł procentami, by pomogły zamknąć oczy. Nie mam pojęcia ile moje górne powieki stykały się z dolnymi, może dziesięć albo dwadzieścia minut. W tym czasie zdążyła mi się przyśnić oblepiająca mnie czarna gęsta maź, która chwytała łapczywie za skórę i wnikała do wnętrza wypełniając po brzegi. Czy to było zło, jakie mnie otacza? Może znak, lub ostrzeżenie?
Leżę w bezruchu na łóżku, głowa zatapia się w puchowej poduszce. Upał doskwiera nawet nocami, wentylatory chodzą na najwyższych obrotach jęcząc mi do ucha jakby ta praca sprawiała im cierpienie. Oddech mam płytki, sen nie przychodzi, nawet durny sposób liczenia baranów nie pomaga, zmodyfikowałem go na strzelanie do ruchomego celu, jak w grze. Nic, nasłuchuję świszczenia łopatek wentylatora, może jakbym go odłączył dałbym radę usnąć? Nagle w brzuchu zaczyna mi burczeć i zaciskać żołądek. Zjadłbym smażonego kotleta, albo grillowanego szaszłyka. Gdzieś w oddali śpiewa kos, znam typa odwala mu czasem w środku nocy i gwiżdże. Gdy kończy swoją arię, zwlekam się z łóżka i ciągnę nogami do łazienki po cichu, by nie zbudzić Emilii. Szybki prysznic, zmiana ubrania i wrzut czegoś lekko strawnego na pusty żołądek.
Idę do kuchni i otwieram lodówkę, został niedojedzony obiad z wczoraj. Kawałek mięsa w ciemnym sosie i trochę ziemniaków. Wciskam talerz do mikrofalówki i podgrzewam, zapach mięsa unosi się w powietrzu i wpycha natychmiast do nosa. Przełykam ślinę i zabieram talerz do stołu. Nastawiam kawiarkę na małą podwójną kawę i zajadam się bardzo zdrowym jak na moje realia kawałkiem pieczonego schabowego mięsa z poprzedniego dnia. Kończąc prawie posiłek słyszę krzątaninę w sypialni i ciche człapanie bosych stóp na podłodze.
Staje w progu, patrzy uważnie na moje ruchy, a ja kątem oka widzę jej kwaśną minę i mam świadomość nadchodzącej burzy.
— Porozmawiaj ze mną — zaczyna. — Przychodzisz, zasypiasz, wstajesz i znikasz. Odwołujesz spotkanie, a ja widzę cię tylko jak leżysz na tym cholernym łóżku z zamkniętymi powiekami.
— Co mam ci powiedzieć? — Wciskam ostatni kawałek mięsa do ust i przeżuwam wolno.
— Zależy ci chociaż?
— Emilio, przecież wiesz. — Odkładam widelec i wywracam oczyma.
Wstawiam talerz do zmywarki i zabieram kubek z kawiarki, siadam z powrotem na krześle przy kuchennym stole, w tym samym momencie co upijam gorącej kawy moje usta wykrzywiają się a brwi załamują do przerwy między nimi. Zaczynając przygodę z piciem kawy na studiach przyzwyczaiłem się do osłodzonej, a ta ma gorzkawy posmak. Łapię za cukierniczkę, na twarzy czuję złość Emilii, jaką wylewa na mnie nawet, gdy nic nie mówi. Czuję to i już, nie muszę jej widzieć i chociaż stoi za moimi plecami, jej negatywna energia osacza moje ciało.
Wsypuję dwie łyżeczki cukru i mieszam leniwie w kubku, wlepiając wzrok we wzburzoną ciecz.
— Ostatnio wiele się działo — zaczynam wolno, zawieszony nad kubkiem.
Jej małe stopy przesuwają się za moimi plecami, nagle jest obok, po czym staje naprzeciw po drugiej stronie stołu. Zaplata ręce na piersi w geście obronnym, zawsze tak robi i wciska mi do ust bzdurne wymówki, jakich nawet nie byłbym w stanie wymyślić.
Czekam. Czekam aż wybuchnie. Wyładuje swój gniew na mnie, aby sobie ulżyć, a ja będę główkował cały dzień jak zaradzić naszym problemom.
— Zawsze wiele się dzieje i tutaj tkwi problem.
— Mówisz o mojej pracy czy o tym, że nie mamy czasu na ten cholerny ślub?
— Problemem jesteś ty. — Ciska groźne spojrzenie, jej twarz anioła zmienia się w sekundę w diabelskie oblicze.
Zdaję sobie sprawę, że ani ona, ani ja nie mamy ochoty na kolejną kłótnię. Kocha mnie a ja ją, ale ta miłość z czasem ulatnia się, a pomiędzy nami zaczął budować się betonowy mur. Wiele razy powtarzała mi i powtarza nadal, że tylko ona wyciąga dłoń na drugą stronę, pragnąc uchronić nas od separacji.
— Każdy ma problemy — podnoszę na nią wzrok — to nie komedia mydlana tylko prawdziwe życie Emilio. Mam wymagającą pracę, kocham swój zawód, kocham ciebie i chcę wziąć ten cholerny ślub.
Kiwa lekko głową, a na twarzy pojawia się delikatny zawiedzony półuśmiech. Wzdycha głęboko.
— Nie chcesz ślubu, bo ożeniłeś się z pracą.
Jej słowa dźgają mocno w serce, ale mam świadomość racji, jaką wypowiada. Zawsze potrafi uderzyć ostrą częścią szpikulca i wciskać głęboko, by długo bolało.
Wibracje telefonu na stole zwracają naszą uwagę, spoglądam na wyświetlacz, a kątem oka dostrzegam jak Emilia robi to samo z kolejną kwaśną miną. Nie odbieram, czekam na kolejną lawę z jej ust, która obleje moje ciało a potem zastygnie na twardą skorupę, jakiej nie zdołam przebić. Nie mam więcej na to siły.
Malewicz dobija się trzy razy z rzędu, aż w końcu przestaje i przesyła wiadomość tekstową.
Na Ryfamie, za pół godziny.
Nurkuję ustami ponownie do kubka i za jednym razem wypijam połowę. Umysł trzeźwieje po wczorajszym resecie przy meczu i piwie.
Dostrzegam zmęczenie na twarzy Emilii. Jej niema twarz chce krzyczeć, na czole pojawia się zmarszczona bruzda. Czuję, że tym razem coś się zmieniło. Przechodzi mnie dziwne wrażenie jakby miała ochotę to zamknąć teraz. Nas zamknąć.
Rozwieram usta wiedząc, że słowa zranią nie tylko ją, ale i mnie. Zamykam je, gdy Emilia zaczyna mówić, a to, co wypowiada boli bardzo.
— To była piękna Idylla Dawidzie. Musiała się skończyć. Doskonale o tym wiesz. Nie jestem typem kobiety nieustannie czekającej na uwagę, chcę uwagi.
— Wiem. Zasługujesz na to, ale nie jestem w stanie ci tego dać. Wiedziałaś gdzie pracuję — urywam i po dłuższej chwili wydającej się wiecznością, podejmuję — chcę żebyś była szczęśliwa.
— To rzuć to w cholerę!
Uśmiecham się tylko lekko, odstawiam kubek na stół, zabieram kluczyki z wozu i wychodzę. Nie patrzę na nią, nie mam ochoty ranić swojego serca jeszcze bardziej. Gdybym został dłużej, słowa zamieniłyby się w krzyki nieprowadzące do niczego między nami, a mój umysł zaprzątałaby dzisiejsza scena. Wychodząc zaoszczędzam sobie i jej bólu.
Wiadomość od Malewicza wróży kolejną scenkę zbrodni, potrzebuję miejsca w swoim umyśle, przestrzeni. Nie mam pojęcia jak zaradzić naszym problemom, każdy je ma, ale Emilia sądzi, że problemy mają nieudane związki. Jest młodsza ode mnie i czasem zastanawiam się czy długo wierzyła w świętego Mikołaja, czy to wina rodziców dających jej zły przykład? Życie to nie bajka, dorosłość to kolejny rozdział życia, ale z dzieciństwa trzeba wyrosnąć i nie łudzić się happy endami z hollywoodzkich filmów.
Rozdział 8
21 lipca
godz. 5.30
Poranek w domu nie należał do udanych, a kolejne godziny również nie zapowiadają się na sielankę. Skręcam w ulicę niedaleko słynnej w mieście dyskoteki. Policja ma wiele pracy w tym miejscu i wiele w pobliżu centrum w piątkowe i sobotnie wieczory. Nieletni wciskają się do barów, kupują mnóstwo alkoholu i wszczynają burdy, które zazwyczaj kończą się przelaną krwawicą.
Po prawej mijam dyskotekę a po lewej osławioną niegdyś Ryfamę, czyli Rybnicką Fabrykę Maszyn produkującą maszyny oraz urządzenia dla górnictwa podziemnego i odkrywkowego. Spółkę przejęła inna firma i tak kolejne słynne niegdyś na cały kraj miejsce pracy przekształciło się, a pracownicy wróżą rychłą upadłość i liczne zwolnienia. Niestety pomimo starań włodarzy, miasto zamiast się rozwijać, zaczyna kurczyć się, a przemysł powoli przestaje istnieć. Młodzi uciekają za granicę w poszukiwaniu lepszego bytu, szczęścia i beztroski. Nieco starsi dojeżdżają do pracy w innych miastach, marnując swój cenny czas, jaki mogliby przeznaczyć dla rodziny, a starsi kręcą nosami na to, co się dzieje. Wszyscy wpadają w pułapkę systemu i rozpaczliwie szukają wyjścia z sytuacji. Ja zostałem i teraz bujam się pomiędzy zabójstwami z wysokim stopniem okrucieństwa a pospolitym dźgnięciem czy otruciem dla kasy. Chociaż po dawnej fabryce ślad zaginął, nazwa Ryfama nadal ma się dobrze, tak jak dzielnice miasta ochrzczone przez mieszkańców przydomkami Pekin, Meksyk, Maroko, Manhatan i inne niemające nic wspólnego z wyglądem oryginalnych miast czy urbanizacją.
Skręcam z ulicy Chrobrego w wąską drogę prowadzącą do garaży na ulicy Łokietka o kilka metrów oddalonych od zabudowań domków jednorodzinnych. Wzdłuż drogi stoją zaparkowane radiowozy, samochody techników i kilka wozów z lokalnej telewizji. Zatrzaskując drzwi, za plecami słyszę znajomy głos. Obracam się w stronę skąd dochodzi i marszczę brwi na widok znajomej twarzy mężczyzny.
— Adrian? Adrian Mączyński?
— Cześć Dawid, miałem nadzieję, że cię tutaj znajdę — mężczyzna uśmiecha się i podchodzi bliżej. Odziany w jasne lniane spodnie, skórkowe beżowe półbuty i białą koszulę. Jego twarz przypomina małego chochlika chcącego wykraść coś cennego i zwiać daleko, by sprzedać dla własnych korzyści.
— Mnie? Dlaczego mnie? — lustruję uważnie jego nienaganną sylwetkę i ubiór. Nie zmienił się od ostatniego razu, gdy go widziałem. Styl ten sam, niepasujące do siebie zestawienie garderoby i sterczące kosmyki blond włosów. Chód perfekcyjny, jakby od dziecka uczono go gestów z książęcego rodu.
— Słuchy mnie doszły, że babrasz się w ciekawej sprawie.
Twarz jeszcze bardziej przybiera wściekły grymas, z nadzieją, że odczuje niechęć do jego osoby.
— Radio czy telewizja? — pytam beznamiętnie.
— Nie widzieliśmy się dobrych kilka lat a ty od razu z grubej rury. Nie przywitasz się ze starym kumplem? — rozkłada dłonie na boki, w jednej ręce trzyma okulary przeciwsłoneczne.
— Radio czy telewizja? — naciskam. W szkole zawsze lubił błaznować, widocznie charakterek mu się nie zmienił. Wypacykowany laluś, robiący wszystko, by osiągnąć rozgłos i zdobyć sławę. Jak dotąd marnie mu to wychodzi i pewnie szuka sensacji, aby się wybić.
— I to i to, jadę na dwa fronty — szczerzy zęby Adrian. — Ale dzisiaj jestem wysłannikiem regionalnej. — Wskazuje na kolegę wyciągającego kamerę z tyłu furgonetki. Staje przede mną z szerokim uśmiechem zaczynającym się o lewej piątki górnego zęba i kończącym na prawej. — Czy przez wzgląd na starą znajomość, uszczkniesz może kawałek informacji?
Dostrzegam zmarszczki wokół oczu, głębokie bruzdy wyglądają na wyrzeźbione przez nadmierne opalanie twarzy na słońcu, a może na solarium.
— Niestety, obowiązuje mnie tajemnica. Skontaktuj się z rzecznikiem.
— Już to zrobiłem, nic nie powie dopóki trwa śledztwo.
— Jak widzisz systemu nie przeskoczysz.
Wzruszam ramionami, obracam się i maszeruję prędko w stronę Malewicza. Za plecami słyszę jak Adrian przemieszcza się kilka metrów za mną, łudząc się o zdobycie informacji. Krew wzburza się lekko, sprawa nabiera rozgłosu w przeciwieństwie do tempa postępów w śledztwie. Mijam kilka rzędów starych garaży, za dziecka lubiłem się tutaj bawić w chowanego lub skakać po dachach garaży z kumplami. Beztroska, już zapomniałem co to jest zabawa.
Podchodzę do taśmy i daję nura pod nią.
— Ta rutyna mnie kiedyś zabije — myślę.
Mierzę wymownie policjanta stojącego przed taśmą, dając znak, by wygonił mężczyznę z terenu.
— Niech się nie zbliża.
— Tak jest! — odpowiada i odciąga Alana od taśmy.
— Hej! Starego kumpla nie wesprzesz? — jęczy unosząc dłonie w górę, gdy policjant odsuwa go o kilka metrów dalej i zaciąga taśmę tuż przed jego sylwetką.
— Jeszcze mediów mi tutaj brakuje — warczę pod nosem, podchodząc do jednego z techników robiących zdjęcia. Wyjmuję paczkę gum i wciskam miętową pastylkę do ust. Przeciskam się pomiędzy tyłem garażu a skarpą i wdrapuję się na stromy szczyt wzniesienia, sięgający prawie pod sam dach.
Po kłótni z Emilią nie zdążyłem nawet umyć zębów, a moc miętowej gumy rozpływa się na podniebieniu, rozprostowując rozwścieczone czoło. W takich momentach jak poranny cyrk przy śniadaniu, wolę opuścić mieszkanie i wpaść w wir pracy niż dać się staranować żeńskim hormonom.
— Stary kumpel?
Malewicz unosi podejrzliwe spojrzenie na moją twarz. Nigdy nie oczekuje odpowiedzi, zna mnie na tyle dobrze, że potrafi wyczytać ją z moich oczu. Pewnie aż syczy jadem, więc nie trzeba zbytnio się wysilać i główkować nad temperaturą moich myśli i emocji w głowie, zalewających wściekle twarz.
— Coś mi się wydaje, że to początek szopki — komentuję. — Co masz?
— Palucha na żyłce wędkarskiej, a raczej całą dłoń.
Kiwa głową na przewieszony przez żyłkę palec wskazujący i zawiązany wysoko do gałęzi starego drzewa. Jego rozłożysta korona z gęstą czupryną osłania kolejne palące promienie słońca. Marzy mi się deszcz, taki ulewny, by schłodził temperaturę w powietrzu, ulice i mury mojego mieszkania. Musiałem kupić trzy wentylatory, do każdego pomieszczenia po jednym, ponieważ słupek na termometrze dochodził już do 32 stopni. Jeśli przetrwam to lato to zamontuję klimatyzator przed kolejnym sezonem.
Zamieniam się miejscem z Malewiczem i zbliżam twarz do znaleziska, a gwizd wypływający z moich ust jest oznaką zdziwienia.
— Ktokolwiek robi to, co robi, rzuca nam wyzwanie — mówię. Dłoń została starannie obmyta, cięcie precyzyjne w nadgarstku. Żyłka przechodzi przez paznokieć na wylot, zawiązano ją na supeł przypominający szubienicę. — Wskazujący. Wygląda na męską dłoń. Paznokcie wyczyszczone pod spodem, ale żółte i zgrubiałe z pręgami. Dłoń czysta.
— Palacz i pijak — komentuje Malewicz.
— Bezdomny. Mnóstwo poszlak, jeden paluch, żadnego ciała. Kto zadaje sobie tyle trudu? To śmierdzi na kilometr — wzdycham. — Coś jeszcze?
— To, co poprzednio.
— Dlaczego wrócił do włóczęgów? Chce nam coś powiedzieć?
— Może lubi powtarzalność?
— Albo to maniak prześladowca. Lubi zabawę w wyzwania. To nie jest normalne — pokazuję na wiszącą rękę.
Obchodzę ostrożnie legowisko pomiędzy drzewami za garażami i nurkuję do wnętrza ulepionej sterty kartonów i drewnianych płyt meblowych. Odór odchodów i uryny uderza po nosie. Przytkam dłonią nozdrza i usta, rozglądając się ostrożnie. Po tylu latach oglądaniu truposzy oraz miejsc zbrodni przyzwyczaiłem swoje odruchy, ale odór zawsze będzie nieprzyjemny dla nosa, jedynie nie porzygam się już jak jakiś zielony młodzik zaczynający pracę.
Na kartonach dostrzegam te same ślady, co w miejscu zniknięcia pani Janki. Ślady paznokci i łagodne zawijasy tuż obok.
— To wskazówka — krzyczę.
— Nie kapuję.
— Palec wskazujący jest wskazówką. Po co go wyczyścił? Po co starannie obmył i przyciął paznokieć. Linie papilarne nie mają żadnej skazy, żadnego brudu.
— Aby nie wpaść? — pyta Malewicz.
— Mój nos podpowiada głębszy sens tego przedstawienia.
— Sądzisz, że mamy sprytnego zabójcę?
— Sprytnego bym nie powiedział, ale inteligentnego. Inteligencja czasem tłumi spryt i w pewnym momencie wpadnie.
— Obyś miał rację.
— To trzecie zniknięcie, Bóg wie ile było wcześniej.
— Myślisz, że było więcej?
— A ty nie?
Wychodzę z legowiska, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Nagle cieszę się, że mogę odetchnąć swobodnie, pomimo skwaru na zewnątrz.
— Spójrz na nich — kiwam głową w stronę obserwujących bezdomnych. — Myślę, że nasz zabójca chce się czegoś pozbyć.
Wśród bandy gapiów dostrzegam dawnego kumpla, męczącego pytaniami pijaczków.
— Dlaczego akurat ich? — pyta Malewicz.
— To jest właściwe pytanie. — Pstrykam palcami przy twarzy Malewicza. — Wiesz czasem mam wrażenie, że to ja jestem starszym stopniem — śmieję się w stronę kumpla.
— Nie spałem za dobrze, żołądek mi nawala.
— Bo żłopiesz te dziwaczne ziółka od żony. Idź do lekarza, to pewnie wrzód od picia kawy.
Malewicz mierząc gniewnym spojrzeniem grzebie w kieszeni spodni i wyjmuje fiolkę ziołowych tabletek, połyka kilka nie zapijając niczym. Mina przypominająca dziecko jedzące cytrynę sugeruje, że tabletki nie mają najlepszego smaku.
— Co sądzisz o tych śladach? — wskazuje na ubrudzony ziemią i piaskiem karton.
— Ofiara walczyła, ale dziwią mnie właśnie te ślady. Widziałem je za pierwszym razem i ni w cholerę mi pasują. Symbol, znak rozpoznawczy? — Przyglądam się otoczeniu i nasłuchuję. Szepty, rozmowy, wycie syren, nic więcej. Tutaj nikt nie chodzi nocą, tak jak do lasku. Sprawca ma sporo czasu by zrobić swoje i odejść. Kto korzysta z garażu w środku nocy, zwłaszcza, gdy dokoła jest ciemno, a latarnie jak zawsze tutaj nie świecą.
— Dobra, znalazłem coś jeszcze. Kolejny liścik.
Wręcza w moje dłonie woreczek z pourywaną na brzegach karteczką. Czytam na głos:
BRUDY TRZEBA USUWAĆ, NIM SIĘ ZAKORZENIĄ
— Brudem są bezdomni? — pytam.
Obracam woreczek, by zobaczyć drugą stronę kartki. Pusta. Wygląda jak zwykła kartka z zeszytu szkolnego w kratkę.
— To już wywnioskowałeś wcześniej.
— Sprawdzasz mnie? — warczę na Malewicza.
— Nie stękaj, wpadłeś w trans, więc nie przerywałem.
— Świnia.
— A co z paluchem na żyłce? Dlaczego ta dłoń tutaj tak dynda na żyłce? Lubi łowić ofiary? Sprawia mu to przyjemność. I te dziwaczne teksty, to jakieś cytaty z Biblii?
Podchodzę jeszcze raz do wiszącej dłoni. Sięgam rękami ubranymi w rękawiczki i łapię za koniec, tuż przy cięciu. Dotykam ostrożnie, zdziwienie pojawia się, gdy wyczuwam zgrubienie pod skórą. Nachylam się ku martwej dłoni i pociągam nosem, gdy pyłki z drzewa łaskoczą moje włoski w otworach. Jakaś dziwna woń uderza do nozdrzy, znam ten zapach. Zbliżam nos do dłoni, ten widok pewnie odbije się nowym kawałem na mój temat na komendzie i zakończy go salwa śmiechu. Wdycham powoli. Bingo!
— Wybielacz? — marszczę brwi i zerkam na Bartosza.
— Czymś musiał zedrzeć ten brud.
Obmacuję trupią dłoń i oglądam. Interesuje mnie to dziwne zgrubienie, jakby we wnętrzu tkanek coś tam utkwiło, czuję to pod palcami, może to złamana kość.
— Daj patyczek i to małe metalowe, pęseta — wołam do technika. Odbierając z ręki technika patyczek przypominający wykałaczkę, sięgam szpiczastym końcem do odciętej części. — Widzisz to nacięcie? — pytam Malewicza.
Podchodzi i zerka przez ramię na gubiące się w obrzydliwym mięsie małe nacięcie.
— Nie zauważyłem wcześniej przez martwicę.
Dłubię patyczkiem, nacięcie musi po coś być. Rozszerzam delikatnie a pęsetą ostrożnie wyjmuję coś, co tkwi głęboko.
— Jezu! Mucha, przed chwilą jadłem śniadanie.
— Czy to cierń?
Unoszę w stronę kolegi małą szpiczasta zdobycz.
— Jest tam coś więcej?
— Nie, tylko to.
Wciskam cierń do woreczka, przenoszę spojrzenie na bandę gapiów i dostrzegam jak kamerzysta Adriana ukradkiem filmuje telefonem to, co właśnie wyjąłem z przegubu. Adrian szepta coś do ucha kumpla a ten chowa dyskretnie ustawiony w naszą stronę telefon obok uda, do kieszeni bojówkowych spodni. Czuję jak ciśnienie mi rośnie, nic z tym nie zrobię, musiałbym mieć nakaz rewizji. Nerwówka mi nie pomoże w tej sytuacji. Twarz zmienia wesoły wyraz na wściekły a brwi wykrzywiają się w dwie skośne bruzdy. Oddaję technikowi woreczek i każę odgrodzić teren parawanami.
Dopadnę drania w inny sposób, jeśli to nagranie wyjdzie na światło dzienne, biedne jego kości.
— Co na to prokurator? — pytam.
— Mamy zebrać dowody, i informować go o postępach w sprawie.
— Przynajmniej nie będzie nam suszył głowy.
— Zacznie, gdy nie znajdziemy ciał — warczy Malewicz.
— Sępy już wiedzą co się dzieje, lada moment zacznie się lincz.
— Nie mamy podejrzanych.
— Sami go znajdą — mamroczę, wlepiając oczy w Adriana. — Co wiemy o tym miejscu?
— Koczuje tutaj pięć osób. Weekendami jest to miejsce dla pijanej młodzieży na szybki numerek. Jakaś parka zaparkowała samochód między garażami żeby się pobzykać. W trakcie aktu dziewczyna zauważyła dłoń ruszającą się na żyłce. Krzyk obudził pijaczków, zobaczyli palucha. Szczeniaki wezwały policję. Ani parka, ani bezdomni nic nie widzieli, nic nie słyszeli. Założę się o stówę, że mieli po 3 promile we krwi i spali jak zabici, a młodzi przyjechali po fakcie.
— O której?
— Przed wschodem słońca, nie pamiętali dokładnie. Popijali w samochodzie wino, więc trochę im zleciało. Dziewczyna mówiła, że między drugą a trzecią w nocy.
— Brudy trzeba usuwać, nim się zakorzenią. Może to ktoś, co ma na pieńku z nimi. Trzeba popytać w ośrodku i na jadłodajni. Ktoś musi coś wiedzieć.
— Ty się zajmij ośrodkiem a ja jadłodajnią — mówi Malewicz.
— Może odciski palców nam coś powiedzą.
— Wierzysz w cuda? To śmierdzi od samego początku.
— Bo wciskają ci gówno na biurko a ty je przyjmujesz — warczę. — I owszem śmierdzi na kilometr. Skoro pani Janka szukała swojego konkubenta, dlaczego nic nie wspominała, że na legowisku była krew czy jakiekolwiek ślady?
— Może były, tylko głowa była zbyt zalana alkoholem, aby to dostrzec.
— Albo dopiero zaczynał i się rozkręca, lub druga teoria: faktycznie chce zwrócić nagle uwagę, a zwykłe zaginięcie nic nie daje, więc zostawia ślady. Pytanie brzmi: po której ofierze jego bystry umysł doszedł do wniosku, że policja oleje temat zaginięć bezdomnych?
— Czyli sądzisz, że jest inteligentny?
— Przynajmniej w sprawie, jakiej się oddaje. Pamiętaj, że zawsze jest jakiś słaby punkt.
Rozdział 9
22 lipca, południe
Siedząc w swoim biurze, obdzwaniam wszystkich specjalistów Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. Nasłuchuję się przy tym jak wielu jest bezdomnych i potrzebujących pomocy, zwłaszcza zimą, gdy nadchodzą srogie mrozy. Wszyscy specjaliści są zgodni co do jednego, kilka tygodni temu przyjęto do jednej z noclegowni buńczucznego mężczyznę, który posmakował gorzkiej strony egzystencji. Jedna z fabryk w pobliskim mieście upadła, a razem z nią zwolniono ponad stu pracowników. Mężczyzna z alimentami na głowie ciężko miał ze znalezieniem nowej pracy. Pracodawcy krzywo patrzą na kogoś grubo po trzydziestce mającego w swoim życiorysie tylko jeden zakład pracy. Wolą świeże mięso podatne na sugestie, plastyczne i uległe szefostwu. Pieniądze się skończyły, zadłużenie rosło, właściciel mieszkania kazał się wynieść i tym sposobem trafił na bruk. Niezadowolony, zrozpaczony. Nigdy nie sięgał po alkohol, wstręt do niego przysporzył mu ojciec i jeszcze większy wstręt do bezdomnych osób. MOPS przydzielił mężczyźnie pryczę w ośrodku i starał się pomóc jak tylko mógł. Chętny do pracy robił co mu kazano, ale widok zachlanych mord wałęsających się po ośrodku, gdy inni trzeźwi śpią w zieleńcach, wstrząsał nim co noc. Wdawał się w liczne sprzeczki i bójki. Wyzywał od nieudaczników, nie raz lądując na komendzie za podbite oko czy wybity ząb.
Odkładając słuchawkę telefonu pomyślałem, że to jakiś trop i trzeba go sprawdzić dokładniej. Ośrodek nie jest daleko, tylko pięć minut samochodem. Wchodząc do placówki czuję się nieswojo, każdy może nagle zostać w sytuacji bez wyboru. Spokojne i ustatkowane życie runie i znajdziemy się na identycznym zakręcie, bez pracy, finansów a przyjaciele tylko z nazwy będą przyjaciółmi i okaże się, że tak naprawdę ich nie mamy. W jednym momencie jesteś bezpieczny w innym, poznajesz gorzki smak egzystencji.
Kobieta opiekująca się ośrodkiem kieruje mnie do stołówki. Podchodzę do mężczyzny w koszuli w zieloną kratę, schludnie ubranego i uczesanego. Gdyby nie wskazała mi mężczyzny, pomyślałbym, że to jeden z pracowników placówki.
— Dariusza Wawoczny? — pytam, stając tuż przed nim. Dzieli nas jedynie stół.
Siedzi z głowa opuszczoną nad gazetą. Zaciekawia mnie nagłówek artykułu, jaki czyta: „Mózg, pamięć i podświadomość”. Nie spodziewałem się intelektualisty, niestety ludzie rzadko mnie zaskakują. Podnosi na mnie spojrzenie, nie jest zdziwiony ani wystraszony. Jego oczy mają w sobie ból i błękitne morze pustki.
— Tak.
— Aspirant Dawid Aleksandrowicz, mam kilka pytań do pana.
Prostuje zgarbione plecy i opiera je powoli o oparcie drewnianej ławki zaplatając ramiona na klatce piersiowej.
— W związku z czym? — pyta zdziwionym i ciekawskim wzrokiem.
— Pańskim przypadkiem i tym, co się dzieje w ośrodku oraz na zewnątrz.
— Niech pan pyta. Nie mam nic do ukrycia i nikogo kryć nie mam zamiaru.
— Miewał pan zatargi z mężczyznami z ośrodka?
— Owszem, nie zaprzeczę.
— Dlaczego?
— Nie znoszę pijanych imbecyli, przychodzą narąbani, robią chlew, a miasto musi za nich płacić, ludzie płacą za ich wybryki i wyjazdy na wytrzeźwieniówkę. Pan również płaci, nie wkurza to pana?
Puszczam mimo uszu podżeganie i drążę dalej:
— Pracuje pan?
— Tak, ośrodek mi pomógł, pracuję na produkcji, składamy części samochodowe. Jestem zadowolony z pracy, część wypłaty oddaję. Ja płacę za pobyt nie to, co te darmozjady. Gdy wstanę na nogi wynajmę mieszkanie.
— Słyszał pan o zaginięciach wśród bezdomnych?
— Wszyscy chyba słyszeli, cały ośrodek aż huczy od plotek. Na początku to mnie oskarżali.
— Doprawdy? — podchwytuję jego słowa. — Dlaczego?
— Bo ich nie znoszę, śmierdzą, są niekulturalni i kombinują jak orżnąć prawego człowieka, by kupić setkę.
— Czy miewał pan kontakt z bezdomnymi z ulicy?
— Chwila… — podnosi głos. — Czy dobrze rozumiem… chcecie połączyć mnie z tym gównem?
— To rutynowe przesłuchanie, szukamy świadków, informacji, wszystkiego, co może nam pomóc.
— Brednie! — uderza pięścią w stół, wściekłość oblewa purpurą bladą twarz. — Dwa razy mnie przymknęli za bójkę, której nie wszcząłem. Przez tych popaprańców mam plamę w kartotece, ale nigdy bym nie skrzywdził człowieka.
— Słyszeliśmy co innego. Podobno groził pan komuś z ośrodka.
— Ośrodek to wytwórnia bajek. Wierzcie, w co chcecie. Powiem wam jedno, lepiej trafić do pierdla niż do ośrodka z takimi ludźmi.
— Jeśli chodzi o plotki krążące w ośrodku, co mówią ludzie?
— Bredzą o postaci ukrywającej się w mroku. Wysokiej, smukłej z długimi rękoma. Przychodzi, gdy śpisz, syczy do ucha i zabiera po cichu.
— Wierzy w to pan?
— Znam jeszcze jedną plotkę.
— Jaką? — pytam, wiercąc wzrokiem w jego oczach.
— Taką, że to policja usuwa niewygodnych ludzi — szczerzy złośliwie zęby w moją stronę.
Moją uwagę odwraca zgrzyt drzwi, poruszonych przeciągiem za plecami.
— Interesujące.
— Też tak sądzę, ale jeśli to prawda, to gratuluję inicjatywy. Brudy trzeba wyrzucać.
— Słucham? — Wracam spojrzeniem na mężczyznę.
— Powiedziałem, że gratuluję.
— Nie, nie, to ostatnie.
Mężczyzna przełyka ślinę i powtarza niepewnie:
— Brudy trzeba usuwać?
— Podjąłby się pan usunięcia tego… brudu?
— Tak tylko powiedziałem. — Wzrusza ramionami.
— Dziwnym trafem w ostatnim miejscu znaleźliśmy odrąbaną dłoń, a na legowisku karteczkę z takim powiedzeniem. Może to jednak pan się mści?
Mężczyzna zaczyna się lekko śmiać, lecz w jego głosie da się wyczuć panikę. Zalążek niepewności i strachu mogę sprytnie wykorzystać przeciw niemu.
— Jeśli ma pan wstręt do takich ludzi to, co stoi panu na przeszkodzie w ich usunięciu?
Milczy jak zaklęty, wlepiając spojrzenie w drzwi za moimi plecami.
— Brudy trzeba usuwać nim się zakorzenią. Mówi to coś panu?
— Już mnie osądziliście. Nie będę wam ułatwiał dalszej pracy. Przepytajcie innych z ośrodka, mamy tak zwaną godzinę policyjną i co noc spałem w pokoju. Tutaj trzeba się dostosować do panujących zasad, w przeciwnym wypadku wyleci się z programu.
Tym razem patrzę prosto w oczy mężczyźnie, czekam na zawahanie, ale czy ktoś dopuszczający się zbrodni pokaże słaby punkt i ujawni swój lęk?
— A pan nie w pracy dzisiaj?
— Mam nockę.
— Rozumiem. Będziemy z panem w kontakcie, najlepiej, aby pan nie wyjeżdżał z miasta.
— Nigdzie się nie wybieram. To moje miasto, i dobrze mi tutaj.
Zmarnowałem tylko czas, błędne koło się powiększa. Wysłuchując bredni ludzi w ośrodku zastanawiam się, jaki jest sens przesłuchiwania ich. Faktycznie tworzą bajki, niestworzone historie. Każdy zwala na innego winę chcąc podkopać czyiś autorytet.
— Bartosz? Słuchaj — mamroczę do telefonu — klapa. Mam jednego, ale wątpię by to on robił. Ośrodek pilnuje swoich podopiecznych. A co u ciebie?
— Nużą mnie już te bajeczki i brednie tych ludzi. Nasza mara już jest słynna w jadłodajni i aż huczy o niej, nawet robią zakłady, kto teraz zniknie.
— Cudownie, ludzie znikają a ci sobie jaja robią. Może zostawimy ich w cholerę? Niech sobie radzą sami.
— Chciałbyś.
Rozdział 10
23 lipca, po północy
Uniósł wysoko wydartą gałkę oczną i pokazał mu przed oczyma. Zawsze wmawiał sobie, że inspiracja podobnymi uczynkami jest błędem. Chciał stworzyć coś nowego, być pierwowzorem do naśladowania. Wstręt był tak silny i zakorzeniony w jego umyśle, że popchał go do stworzenia czegoś pięknego w jego mniemaniu. Zakasując rękawy, wyobrażał sobie, jaki piękny będzie świat bez owego brudu. Dzieci radosne i uśmiechnięte bez lęku i obaw chadzające po lesie, a starszym nie przejdzie przez myśl wulgarne słowo, bo znikną oblane alkoholem ławki i zaśmiecone dróżki. Smród i rzygowiny znikną, śmieci z zakamarków trafią do kosza, a słońce zajrzy wesołym promieniem i zdziwi się na ten widok.
Przepity umysł menela pracował w spowolnionym tempie. Nieostry wzrok dostrzegł czarną postać i coś dziwacznego w jego dłoni. Nie wystraszył się od razu, myślał, że to mara, kolejny z dziwacznych snów po alkoholu. Przetarł oczy i skupił spojrzenie na przedmiocie dyndającym w powietrzu. Okrągły przedmiot wydawał się mu bardzo znajomy, zbliżył twarz i zdębiał. W sekundę zrobił się sztywny jak kołek, a w gardle zaschło na wiór. Przerażony kręcił energicznie głową, noc otulała okolicę. Był sam. Zawsze sam nocował w domku zbitym z wygrzebanych płyt, jakie wyrzucają mieszkańcy podczas remontów na śmietnik. Uzbierał pokaźną kolekcję, z której był w stanie postawić skromną kostkę ze sztywnymi ściankami, a na górę narzucić sporej wielkości tropik starego namiotu, by zabezpieczyć płyty przed deszczem.
Syk wpadł do ucha, a mokra mgiełka otuliła jego śmierdzącą twarz. Chciał uciec, ale jedyną drogę ucieczki zablokowała czarna postać, rozszerzająca swoją skórę na boki. Potwór przypominał mu nietoperza, niewyobrażalnie wielkiego, jego błony między kończynami falowały, wydając dźwięk przypominający stłumiony odgłos grzmotów, będący następstwem pioruna. Kolejny syk wpadał do ucha, był tuż obok ramienia. Głowa upadła na zmięty pled służący za poduszkę. Ciało leżało bezwładnie, ostre zęby wbiły się mocno, głęboko i zostawiły krwawy ślad.
Poczuł ulgę zadając ból, czyszcząc brud. Szelest zwrócił jego uwagę, wyszedł z namiotu szukając wzrokiem źródła odgłosu. Wiedział doskonale, że ma przewagę. Jego wyższość napędzała do zbrodni. Poszedł za głosem przemieszczającym się pomiędzy drzewami. Słyszał sapanie za jednym z grubych pni. Blask księżyca zdradził miejsca kryjówki intruza. Cień skulonego człowieka padał ukosem i poruszał się, gdy głową rozglądał się na boki. Podszedł cicho, bezszelestnie. Rozpylił gaz na twarz podglądacza i przytknął kawałek materiału do ust, by nie narobił hałasu. Nie chciał widowni, miał zadanie do wykonania, krwawa żądza przepełniła umysł.
Wrócił do swojej zdobyczy. Miał jeszcze dużo do zrobienia.
Rozdział 11
23 lipca
godz. 0.10
Tylko jedno może poratować nasze zmęczone umysły. Piwo z kumplami, jedno bo na dwa nie mam ochoty, rozleniwi mnie bardziej i stworzy powód do kolejnej sprzeczki z Emilią. Ale przed piwem muszę napić się czegoś mocniejszego.
— Podwójną czystą z lodem i trzy piwa długo dojrzewające — mówię do barmanki, opierając się o kontuar, bębnię palcami o lakierowane ciemne drewno. Wyjmuję portfel z kieszeni i podaję kobiecie banknot pięćdziesięciozłotowy. Czystą nie pogardzę, przynajmniej pomoże w strawieniu dzisiejszego fastfooda z lokalnej hamburgerowej budki.
— Mucha, będziemy z tyłu — mówi Malewicz, pokazując kumplowi najlepsze miejsce w całym lokalu.
— Spoko.
— Czysta — barmanka stawia na ladzie kieliszek. — A piwa zaraz przyniosę — wydaje resztę. Dwie młode pary usadawiają się za mną na drewnianych ławkach. Chcąc czy nie chcąc podsłuchuję ich rozmowy, bredzą coś o przedstawieniu w teatrze. Jak dla mnie mało romantyczne miejsce na randkę, wolę coś bardziej oryginalnego jak park rozrywki czy klasycznie kinowe nowości z pudełkiem popcornu. Wypijam połowę czystej i parskam śmiechem. Czy ja właśnie usłyszałem imię jednej z kobiet? Brzmiało jak ulubiony napój z dzieciństwa.
— Dziękuję — mówię do barmanki, łapię szkło w palce i przytykam do ust, wypijam resztę zawartości z zamkniętymi oczyma. Lubię ten dreszcz, jaki daje jeden niewinny szot, przechodzi przez gardło i rozprzestrzenia się w brzuchu a następnie łaskocze kończyny jakby mi zdrętwiały. Rozluźnia natychmiast. Mlaskam jęzorem i odstawiam kieliszek.
Dzień był długi, a noc zapowiadała się jeszcze dłuższa. Świadomość rozwścieczonej Emilii zniechęca do powrotu. Nie zawsze tak było, kiedyś cieszyła się z moich powrotów po pracy, rzucała do karku obsypując milionem pocałunków. Teraz jednak wyrzucam negatywne myśli, i wspinam się po kilku stopniach na tył lokalu. Uwielbiam to miejsce, szczególnie zimową porą, gdy na dworze jest minusowa temperatura i śniegu po kolana. Z głośników płynie muzyka, kumple są weseli i można posiedzieć przy żywym ogniu, rozpalanym wieczorami w kominku w drugiej sali dla palących.
Rozsiadam się na drewnianej ławce i wsłuchuję w paplaninę kolegów.
— Jak mi dzisiaj nikt nie zadzwoni, to jutro mnie nie ma — oznajmia komisarz Barker, opierając plecy o oparcie drewnianej ławki.
— Bierzesz wolne? — podchwyca Malewicz.
— Zabieram dzieciaki nad morze. Jak skończycie sprawę to musicie się zresetować. Oczywiście ty, masz przerąbane — wskazuje paluchem na moją twarz. — Może musisz ćwiczyć jakąś mantrę, aby odeprzeć od siebie negatywne emocje, to pewnie one przyciągają natłok spraw.
— Co ty pieprzysz? — unoszę brwi. — Żona ci bzdety do głowy wbija. Lubię swoją robotę.
— Nie słuchaj go, Emilia się z nim ścięła — wyjaśnia Malewicz, obserwując barmankę i tacę z ich butelkami.
— Od dawna marzyłem o zimnym browcu, a ten aż ocieka chłodem na szyjce butelki — puszcza wodzę fantazji komisarz.
— Zboczeniec — śmieję się, zabierając swoje piwo. Robię dwa łyki i odstawiam na stół. Chłód orzeźwia rozgrzane ciało i luzuje napięcie kumulujące się nad łopatkami.
Knajpa utrzymana w żeglarskim stylu od lat cieszy się dobrą renomą, największym jej plusem jest klimat i muzyka płynąca z głośników. Brak miejsca do tańczenia odpycha nastolatków i młodych, za to przyciąga grono ludzi lubiących wypić i spokojnie pójść spać. Sam właściciel nie stroni od pogawędek, a obsługa jest rewelacyjna. Przed północą serwują chleb ze smalcem i solą, ulubioną przekąskę po tej stronie Polski.
— Jak daleko jesteście? — pyta Barker.
Nie wiem czy ma świadomość tego, co mówi i że Malewicz razem ze mną zmyje mu głowę za to durne pytanie.
— Milion lat świetlnych od celu — sapie Bartosz, wpatrzony w butelkę piwa.
— To widmo — wypalam bez zastanowienia.
— Widmo? — Barker spogląda na Malewicza, po czym skupia się na mojej osobie.
Wiem, że wszyscy w moim otoczeniu z niecierpliwością zawsze czekają aż zwęszę trop i pokażę oprychom gdzie rośnie pieprz. Nie tym razem.
— Każdy ma swój słaby punkt, znajdę go. Tacy ludzie jak nasz sprawca to złożone osobowości. Seryjny zabójca w większości przypadków chce być złapany, oblany sławą, by napawać się tym aż do śmierci. Łapiąc takiego gnojka żywcem, ja czuję się spełniony, a on zawiedziony, bo wolał kulę w łeb niż pierdel.
Chwytam za butelkę, chłód szkła osacza skórę wewnętrznej części dłoni i koi rozgrzane węgielki, wyrywające się z żył.
— Bez ciał, jesteśmy nadal w lesie — kręci głową Malewicz.
— Kiepska sprawa.
— Dłoń, cierń i dziwaczne liściki. On chce być złapany i obawiam się, że ma chrapkę na sławę. Na początku wyglądało to na zemstę, potem na zabawę a teraz na przedstawienie.
— Zmienia się? — podejmuje Barker.
— Zmienia, albo robi nas w konia.
— Dlaczego myślisz, że pierwsza ofiara to zemsta? — podejmuje komisarz.
— To proste, nasz sprawca musiał być w przeszłości jednym z nich, to skupiło jego zainteresowanie na tej grupie. Zraniony za dziecka, albo wylądował na krawędzi życia przez zbieg okoliczności i odbił się od dna. Pewnie go to wkurza, że reszta robi z miasta syf. Pierwsza ofiara była rozeznaniem. Drugą ofiarą się zabawił, bo chciał sprawdzić na ile może sobie pozwolić, ale trzecia to przedstawienie. Znalazł cel i sposób wykonania, teraz chce zwrócić na siebie uwagę, chce byśmy go znaleźli i to on zdecyduje, kiedy to nastąpi. Takie potwory chcą być schwytane, ale na własnych warunkach. Ja się na to nie zgadzam. Tak czy siak, w jakimś momencie popełni błąd, a wtedy dorwę drania.
— Masz jeszcze sporo zapału Mucha, mój wygasa, jest na granicy wyczerpania — komentuje komisarz dłubiący słonecznik nad popielniczką.
Przystawiam butelkę do ust i wypijam połowę alkoholu. Malewicz zawiesza się nad kolorową aztecką podkładką pod butelkę, a Barker wyjmuje paczkę fajek i zapala jednego, zadymiając przestrzeń między naszymi twarzami.
— Chcecie? — pyta, wypuszczając dymek z ust.
— Nie dzięki — kręci głową Malewicz.
A ja uśmiecham się lekko i dopijam swoje piwo.
— Jak możecie nie palić? W takim zawodzie nerwy pożerają od środka, a to mi pomaga je utrzymać na wodzy.
Malewicz zaczyna się śmiać i rzuca spojrzenie w moją stronę.
— Wolę sex — wyjaśnia Malewicz.
— A ja sport, a to gówno niszczy wydolność płuc.
— Co zamierzacie? — pyta komisarz.
Malewicz wie, że jak zwykle wpadnę na pomysł i wyskoczę z nim właśnie w tej sytuacji. Pewnie dlatego milczy i uśmiecha się półgębkiem, spoglądając w moją twarz.
Prawy kącik ust zaczyna mi lekko drgać. Mam pomysł, ale nikomu jeszcze nie mówiłem o planie, a teraz jest doskonała okazja. Rozluźnieni kumple będą łatwiejsi do przekonania. Krzyżuję dłonie na piersi i zaczynam:
— Chcę się rozejrzeć nocą w miejscach gdzie śpią bezdomni.
— W lesie? — pyta Malewicz.
— A masz inny pomysł?
— Mucha ma rację — przytakuje Barker.
— Niby jak chcesz to zrobić? — drąży zszokowany Malewicz.
— Sam. Bez gapiów, bo go spłoszymy. Niech myśli, że ma wolną rękę. Jeśli ci ludzie nie kłamali to sprawca zabiera zdobycz mniej więcej, co drugi dzień.
— Cudownie, Mucha, jako lump! Jak to się wyda, to wydział będzie pod lupą.
— Nie paplaj gębą to się nie wyda — warczę.
— Nie wiem czy to dobry pomysł, ale jest to jakiś pomysł i punkt zaczepienia — oznajmia Barker. — Tylko nie daj się złapać, nie daj poznać, kim jesteś. To bystra bestia i obawiam się, że może wywęszyć podstęp.
— Muszę być o krok przed nim — mówię i wypijam dwa łyki piwa.
— Jak chcesz być o krok przed nim jak nie znamy jeszcze schematu jego działania.
— Nim go poznamy, zabije więcej ludzi.
— Nie jestem przekonany do tego.
— Nie musisz udzielać mi błogosławieństwa.
Barker śmieje się w głos na nasze przekomarzanie i wypuszcza ostatnie obłoki papierosowego dymu, gasząc peta w popielniczce celuje paluchem w nas oboje.
— Jesteście siebie warci.
Rozdział 12
24 lipca
godz. 8.20
Poranny ciepły powiew wiatru niesie woń śmierci po całej okolicy. Znam doskonale ten zapach, obcuję z nim codziennie i nigdy się do niego nie przyzwyczaję. O świcie miasto zaklęte jest w błogim, nieświadomym śnie, nocne wizje odciągają naszą uwagę od codzienności i trudów, są odskocznią napełniającą nasze ciało i umysł nową energią do działania po przebudzeniu. Nie sypiam za dobrze, a gdy zasnę, śnią się same koszmary i charakterystyczna woń unosząca się w kostnicy, potem jest mi zimno i mam ochotę się przykryć czymś ciepłym. Czuję na ciele igły, lodowate igły kłujące moją skórę. Budzę się w moim przykrótkim łóżku i widzę, że kołdra mnie otula, ale kończyny nadal mam lodowate.
Drogi są puste, tylko kilka samochodów mija wąską ceglastą ulicę i tak też nazwaną ulicą cegielnianą, gdzie niegdyś istniała fabryka cegieł. W sąsiedztwie, miejsce zwane Gliniok przerażało dzieci, ale zwabiało ciekawską młodzież. Zaszywając się w krzakach przed zmąconym gliną jeziorkiem opowiadali sobie historie, jakie rzekomo się tutaj zdarzyły. Bili się na słowa popijając piwa cudem kupione w pobliskim spożywczaku. Siedlisko ćpunów, dilerów i szałasów pomiędzy drzewami, ogniska paliły się w chłodne noce, a chcąc przejść pomiędzy gąszczami roślin trzeba było brodzić w rzece puszek i rozlanego samogonu.
O 8.20 parkuję samochód obok parku na ul. Cegielnianej. Na samym szczycie drogi w parku znajduje się mały urokliwy zabytkowy kościółek z XV wieku w stylu gotyckim. Kościółek na górce, tak na niego mówiono i nadal tak go nazywamy, odprawiane są tam dwie msze w każdą niedzielę, a w okresie zimy świątynia jest zamknięta przez brak ogrzewania.
W okolicy Glinioka znajduje się budynek z gabinetami lekarzy i restauracja, wątpię, że będą mieli jakiekolwiek informacje pomocne w sprawie.
Dzisiaj jestem pierwszy na miejscu, dostałem tylko marną wiadomość na telefon od Malewicza, który ma się spóźnić. Przebiegam przez ulicę, wpełzam w zalesioną okolicę i podchodzę do policjanta odgradzającego obszar taśmą.
— Co macie? — pytam, zakładając rękawiczki.
Wyraz twarzy młodego stróża prawa nie jest wesoły, a twarz blada, jakby krew odpłynęła, zostawiając transparentną skórę. Ciemniejsze żyłki odznaczają się pod oczami a usta znacznie wysuszone i spękane są lekko otwarte. Zabezpiecza taśmę i podchodzi do mnie bliżej, przełykając ślinę.
— Dzień dobry. Zdziwi się pan.
— Już mnie nic nie zdziwi — odpowiadam z półuśmiechem, aby dodać mu otuchy.
— Oko — mówi cicho, jakby słowo nie chciało przecisnąć się przez gardło.
— Oko? Ludzkie oko?
— Owszem, w namiocie.
— Krew?
— I krew — przytakuje lekko. — Technicy robią już zdjęcia.
— Kto to znalazł?
— Ja.
— Powiedziałeś technikom gdzie chodziłeś?
— Tak, pokazałem.
— Zauważyłeś coś? Cokolwiek?
— Nic nadzwyczajnego. Tylko te oko na kocu.
Marszczę brwi i patrzę na młodzika, nowy w policji nie może chodzić sam.
— Co tutaj robiłeś?
— Dostałem zgłoszenie o burdzie w parku, razem z kolegą ścigaliśmy hultai do jeziorka, uciekli nam. Stałem obok namiotu i zajrzałem.
— Gdzie kolega?
— Spisuje raport.
Rozglądam się po terenie i obracam w stronę zaparkowanego wozu. Znając upierdliwość mediów zaraz się zjadą i będą robić koło dupy. Muszę być o krok przed nimi.
— Dobra, dam ci bojowe zadanie. Zaraz zjadą się telewizyjne sępy, zrób jeszcze jedną pętlę taśmą przed tym wejściem do lasu i tam — pokazuję za wierzby po przeciwnej stronie jeziora. — Najlepiej odgrodź każde miejsce gdzie mogliby się przecisnąć.
— Oczywiście.
Młody policjant oddala się. To mu wyjdzie na dobre, odciągnie myśli krążące od tego co zobaczył. Przechodzę pomiędzy drzewami i idę obok brzegu jeziora, toń wody jest spokojna ale sama barwa odstręcza na sam widok, mętna brunatna przypomina błoto wymieszane z wodą. Gliniasta. W końcu to pozostałość po fabryce. Pamiętam jak chodziliśmy tutaj z kumplami na piwo, miejsce straszyło wieczorami. Stojąc na jednym brzegu i patrząc na drugi, dało się dostrzec zakapturzone postacie, to były ćpuny urządzające sobie podwieczorek przy ognisku. Po lewej rosły przepiękne potężne wierzby, ich długie zwisające macki wpadały do wody jakby ta chciała je porwać i pożreć w całości.
Idę w stronę wierzb i kręcących się techników. Widzę namiot okryty kocami a teren wokół zaśmiecony zbieraniną poniszczonych mebli ze śmietników. Odór uderza po nosie, będąc w takim miejscu zawsze mam ochotę wylać benzynę i spalić to wszystko w cholerę.
— Cześć Maciek.
Staję przed namiotem i mężczyzną kucającym obok swojej walizki.
— Cześć.
— Co tam mamy dzisiaj na obiad?
— Gałka oczna z nerwem wzrokowym, widać że nerw został przecięty, nierozerwany.
— No to pojadłem, nie pokazuj Malewiczowi bo ma problemy z żołądkiem. Co jeszcze? Jakaś wiadomość?
— Tak, była na podłodze.
Maciek podaje woreczek z karteczką i wskazuje miejsce gdzie je znalazł. W takim upale trzeba się spieszyć ze zbieraniem dowodów nim skwar zaburzy koncentrację co odbije się na pominięciu najmniejszych śladów. W taką susze łatwo przeoczyć ślady butów na ściółce, wgłębienia są płytkie i słabo widoczne dla oka, jedynie łamana trawa czy gałązki mogą wskazać nam trop. Obracam woreczek i czytam. To samo pismo, ten sam charakter, ogonki mają wymyślne zawijasy a kropki nad literą są tłuste i precyzyjne jakby fałszował swoje oryginalne pismo. Niebieski atrament, pospolity wśród jednorazowych długopisów z drogeryjnych sklepów.
OTO SIEWCA PRZYSZEDŁ SIAĆ CHWASTY
— Siewca?
— To z biblii, ale nie tak to szło. — Podchwytuje Maciek.
— Skąd wiesz? Znasz to?
— Przypowieść o siewcy mówi o ziarnie, które upadło na drogę, skały i glebę. Ogólnie chodziło o wiarę, nie mam pojęcia co to ma wspólnego z tymi fantami jakie znajdujemy.
— Może nie ta księga? — patrzę na kolegę, nie znam się na Biblii czytałem ją tylko aby przejść przez komunię i bierzmowanie. A z mszą niedzielną jestem na bakier. — A chwasty?
— Chwasty — Maciek prostuje się i zastanawia drapiąc po barwnym owłosieniu na brodzie. Widzę jak oczy biegają na boki szukając w pamięci fragmentu o chwaście. — Pamiętam, że był taki i nie podobał mi się.
— Co ma chwast do siewcy? Jeśli rolnik chce dobry plon, to nie posieje chwastów.
— Bingo! Przypomniałeś mi. Chodziło o nieprzyjaciela siejącego chwasty gdy ludzie śpią, chwast rósł a ludzie zastanawiali się dlaczego rośnie. Bóg wyjaśnił, że to był nieprzyjaciel i kazał im by rósł z plonem, a potem podczas żniw wyrwali osobno chwast i związali aby spalić.
Rozszerzam szeroko oczy w zdumieniu, nie pamiętam aby Biblia była tak drastyczna. Nie zaglądałem do niej dawno, a świadomość ślubu z Emilią i pobytu w kościele odstręcza mnie od podjęcia tego kroku.
— Dlaczego bezdomni? — Kucam przed wejściem do namiotu. — Plama krwi, tym razem jest tylko na podłodze. Jakby sprawca nie miał czasu na resztę sztuczek — szepczę do siebie. — Dlaczego bezdomni? — Przemieszczam wzrok na kumpla, nie mając przy sobie Malewicza muszę mieć kogoś kto kopnie mnie na właściwy tor myślenia.
— Łatwy łup.
— Kim jest siewca chwastów? — pytam.
— Ty odpowiedz Dawidzie.
— Nie szukamy siewcy tylko żniwiarza, siewcą zdecydowanie jest życie, a on czyli nasz sprawca, oddziela pszenicę od chwastów. To zasłona. — Klnę kilkakrotnie pod nosem, dając się nabrać na kolejne liściki pozostawione przez tajemniczą postać.
— Zasłona?
— Bawi się z nami, aby odwrócić uwagę od czegoś oczywistego.
— Jak zazwyczaj.
— Czy ktokolwiek coś znalazł?! — krzyczę do ludzi badających teren. Widzę tylko zmarnowane kręcenie głowami. — Żadnych włókien, włosów, odcisków, świadków?
Ich twarze nie zmieniają się, to oznacza martwy punkt. Coraz częściej przychodzi mi do głowy pomysł, by koczować w miejscach gdzie nocują ludzie. Mam świadomość, że Malewicz będzie zły, ale to może być jedyny sposób.
— Tutaj jest kolejne legowisko! — słyszę głos jednego z techników. — Tutaj, ale pusto.
— Jest tam coś?!
— Nie! Nietknięty. Gospodarza brak!
— Dobra.
Wstaję i patrzę na drugą stronę spokojnej tafli jeziorka. Słońce odbija się od powierzchni ślepiąc po oczach. Na powierzchni unoszą się glony, w tym roku zakwitły wcześniej przez nieodpuszczające upały. Nad powierzchnią w zacienionych miejscach unoszą się latające owady. Ciekaw jestem czy gdyby spuścić wodę ze zbiornika nie wyłoniłyby się przypadkiem truposze lub kości. Nawet nie chcę myśleć ile w tym miejscu może być zwłok, o których nie mamy pojęcia. Po drugiej stronie jeziora zbiera się grupka gapiów wyciągających szyje i telefony by uchwycić chociaż kawałek zdechlaka albo akcję policji.
— Jak ja nie cierpię tych przeklętych sępów! — warczę.
— Nie poradzisz — mówi Maciek grzebiący w swojej walizce.
— Nie poradzę, ale mogę ich wykorzystać.
Reporterzy ustawiają się przed pierwszą z taśm, w śród twarzy dostrzegam Alana, przeklętego sępa, który nie odczepi się póki nie dam mu jakiejś rewelacji. Zdecydowanie z pośród całej tej bandy jest to największy natręt, z błahostki potrafił rozpętać burzę. Przez myśl przebiega mi okrutny pomysł, z jednej strony może pomóc z drugiej zaszkodzić.
— Jak? Mucha? Nie rób głupstw!
Obchodzę jeziorko i kieruję się w stronę taśmy. Przemykam pod pierwszą a następnie pod drugą. Nagły wrzaski reporterów brzęczą mi w bębenkach a flesze rażą po oczach. Przekrzykują się nawzajem jak stado dzikich wieprzy. Przypomina mi to sobotnie targowisko, mnóstwo ludzi i drące się sprzedawczyki nakłaniające do kupna ziemniaków.
Unoszę wysoko dłonie, staram się uspokoić podjudzonych reporterów. Sprawca doskonale wiedział, że sprawa rozdmuchała się na większy okręg. Wrzeszczę do nich aby się uspokoili.
— Cisza! — wydzieram się, starając przekrzyczeć ich głosy. — Zamknąć się, bo wam nic nie powiem! Cisza!
Liczne zgrupowanie telewizyjnych, radiowych reporterów a nawet ludzi z lokalnej i zamiejscowych gazet uspokaja się powoli. Patrzę na ich wścibskie twarze, łaknące najmniejszej padliny jaką im ofiaruję. Teraz jestem górą i zamierzam to wykorzystać. Gdy nastaje cisza i widzę wlepiające się w moją twarz zdziwione i zaintrygowane oczy otwieram usta.
— Hej! Wielkoludzie — wydzieram się w stronę kamerzysty Alana — kręć to.
Podchodzę bliżej, dostrzegam czerwoną lampkę i skinienie kamerzysty. Obok niego ustawia się reszta reporterów, wyciągających w moją stronę mikrofony i kamery. Patrzę w obiektyw starając się utrzymać nerwy na wodzy.
— To nie jest oświadczenie — zaczynam poważnym tonem i przerywam na kilka sekund. Za kamerą reporterzy mamroczą pod nosem. — Te słowa kieruję do tego, co robi nam, policji, niezły kawał. — Unoszę palec i wskazuję do kamery swojego kolegi. — Ty, kimkolwiek jesteś, znajdziemy cię, ja cię znajdę i odpowiesz za swoje uczynki. Lepiej abyś trafił w ręce policji, chodzą słuchy na mieście, że szykuje się lincz. — Wzrok medialnych hien wyostrza się, ciekawość rośnie. — Mam coś twojego, i jeśli nie wiesz co, to bój się Boga, bo on zdecydowanie cię nie obroni.
Zamykam usta w nadziei, że prowokacja pomoże w śledztwu, dostanie mi się po głowie za ten manewr, pewnie nie obejdzie się bez nagany ale sprawa jest ważniejsza i wiem, że mam słuszność w tym wypadku. Świadomość nadchodzącej śmierci, dobije każdego jeśli ci ludzie są faktycznie martwi i będą ginąć kolejni. Wierzę w rozwiązanie sprawy ale brakuje punktu zaczepienia, mam nadzieję, że tym zabiegiem zapoczątkowałem jego istnienie.
— Tylko tyle? Aleksandrowicz, powiedz więcej!
Słyszę za plecami Alana. Nie mam zamiaru ani ochoty wdawać się w dyskusje.
— Aleksandrowicz! Co ukrywacie!?
Patrzę przez ramię na kolegę i idę z powrotem w stronę namiotu. Za plecami słyszę jego słowa i krzyki domagające się więcej informacji.
Rozdział 13
24 lipca
godz. 10.30
— Filmuj to, musimy mieć więcej materiału — rozkazuje kumplowi do ucha.
Alan wierzy w tę sprawę, ma nadzieję na awans i wydostanie się z zapyziałej telewizji regionalnej. Patrzy na plecy oddalającego się Dawida w stronę jeziorka. Domyśla się, że dodatkowe taśmy to jego sprawka i nie dopuści ich bliżej, chyba że znajdzie na niego haka.