E-book
33.81
drukowana A5
94.3
drukowana A5
Kolorowa
135.72
Mroczny las. Lily and the Moon. Tom 3

Bezpłatny fragment - Mroczny las. Lily and the Moon. Tom 3


5
Objętość:
603 str.
ISBN:
978-83-8273-771-4
E-book
za 33.81
drukowana A5
za 94.3
drukowana A5
Kolorowa
za 135.72

Prolog

Rok 2251, Europa Centralna, metropolia Jorden


Idź, jeśli zdołasz, i opowiedz wszystkim, że wróciłem do domu.

Słowa Widmowego Jelenia wciąż dudniły w głowie Manaakiego, gdy ten czołgał się, chcąc wyjść z lasów Jordenu. Bóg, który dla wszystkich Proroków Nowej Ziemi miał być spełnieniem ich szaleńczych marzeń o wyzwoleniu spod ręki przerażającej technologii, okazał się ich nemezis, zagładą i śmiercią.

Widmowy Jeleń miał być ich pocieszycielem, ich dowódcą, najważniejszym bytem Jordenu i jego okolic; tymczasem był potworem, niewdzięczną istotą wprowadzającą chaos na ziemiach, które zostały mu poświęcone. Nie zależało mu na życiu Proroków Nowej Ziemi, żadnych ofiarach ani oddanych sługach. Chciał władzy, chciał opowieści o własnym powrocie, chciał rozlewu krwi — takiego, jakiego sam dokonał.

Manaaki do tej pory miał w umyśle obraz tego, co stało się przed momentem. Głowa jeszcze przed chwilą śmiejącej się Najwyższej Kapłanki wylądowała przed nim, wpatrując się w niego martwymi, lecz pełnymi nadziei oczami. Jej wzrok przewiercał się przez duszę mężczyzny, wyciągając z niej wszystko, co do tej pory ukrywał przed innymi.

Strach związany z upadkiem wyznawanych idei siedział mu na ramieniu. Wspomnienia, pokazujące mu kartki z kalendarza jego życia przed i po utracie Arohy, rozbiegły się po umyśle mężczyzny. Dokonania Manaakiego, związane z działaniem na rzecz Proroków Nowej Ziemi, nagle zaczęły blednąć. Stały się niczym w porównaniu z tym, czego dokonało przebudzone z wiekowego snu bóstwo.

Świat mężczyzny, od lat istniejący jako porozrzucana układanka, rozerwał się ponownie tuż po tym, jak ten zdążył go poskładać. To, w co Okaoka wierzył, okazało się być jednym wielkim kłamstwem, wtłaczanym mu do głowy przez lata. On zaś, nie znając rzeczywistej natury mściwego boga, połykał wszystkie te wiadomości łapczywie, bez zastanowienia. Liczyło się dla niego tylko wypełnienie misji, którą mu powierzono. Szedł tą drogą bez zająknięcia, bez jakiegokolwiek zanegowania zdobytej wiedzy, nie zadając pytań.

Nie widział niczego, nawet najmniejszej oznaki zła, mimo że jego oczy były szeroko otwarte. Przywiązano go do świata stworzonego na potrzeby wymagań bractwa, a lina, której użyto, zaczęła go dusić za późno — dopiero, gdy Widmowy Jeleń odebrał mu powierniczkę dotychczasowych trosk, Maeve. Zabrał nie tylko Najwyższą Kapłankę, ale też jedyną przyjaciółkę, a może nawet matczyną figurę Manaakiego.

Czuł się tak, jakby stracił pamięć i nie miał pojęcia, skąd się tu wziął. Chcąc powiększyć zakres władzy Proroków Nowej Ziemi, a także obszar otaczającej go rzeczywistości, sprawił, że ta zniknęła.

Śmierć Arohy, w obliczu dotychczasowych wydarzeń, nie miała najmniejszego sensu. Wszystko to, o co walczyli mężczyźni, straciło na znaczeniu.

Manaaki był przerażony nie tym, co się wydarzyło, ale tym, czego sam dokonał i do czego się przyczynił. To, z czym walczył, wygrało z nim. Nie był już w stanie powiedzieć, co jest dobre, a co złe — musiał podążać drogą wyznaczoną mu przez mściwego boga natury, jeśli chciał mieć jakikolwiek wpływ na otaczającą go rzeczywistość.

Czy naprawdę chciał zniszczenia tego świata, jeśli wiedział, że nigdy nie mógł na to liczyć? Nie mógł powstrzymać głosu wspomnień — nic dziwnego, że się załamał, skoro rzeczywistość mu nie wystarczyła. Zamiast ją zaakceptować, chciał ją stworzyć od nowa i właśnie to pragnienie go zgubiło — tak, jak wszystkich Proroków Nowej Ziemi.

Zakrwawiony i przerażony Manaaki siłą swoich ramion wyczołgał się z lasu, w którym doszło do makabrycznego mordu na członkach Proroków Nowej Ziemi. Do jego poranionych dłoni i nóg przyczepiły się kawałki igieł, gałązek i zgniłych liści. Mężczyzna zdołał wypełznąć na jezdnię i ujrzał jadące po niej auto. Na jego dachu coś migało, a światło to przenikało mgłę, która niedawno wyszła z lasu na ulice Jordenu.

Manaaki rzucił się na szosę, a kierujący pojazdem w ostatniej chwili zahamował, niemalże wpadając w poślizg. Auto zatrzymało się na środku drogi. Wyskoczył z niego wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Ostrożnie zbliżył się do leżącego na drodze Manaakiego.

Okaoka podniósł wzrok, wpatrując się w człowieka, który go odnalazł. Wydawało mu się, że gdzieś już go widział.

Podniósł zakrwawioną dłoń i skierował ją w jego stronę.

— Powiedz wszystkim, że on przybył — wydukał Manaaki, ledwo łapiąc oddech.

— Kto? — spytał mężczyzna, z przerażeniem wpatrując się w rannego Okaokę.

— Przywołaliśmy go. On zniszczy każdego, kto mu się sprzeciwi.

— Ale kto!?

— Mściwy bóg… natury — wydukał Manaaki. — Zabił…

Okaoka nie zdążył dokończyć zdania, ponieważ w tym samym momencie czerń wstąpiła na jego oczy i odebrała mu ostateczny kontakt z rzeczywistością.


***


Anturi McCormack klęczał nad zakrwawionym mężczyzną, poszukiwanym przez detektywa Zitoriego i jego współpracowników z Komendy Głównej Sadowników Jordenu. Nie rozumiał niczego z bełkotu odnalezionego zbiega, wiedział jednak jedno — jeśli w tej chwili nie zadzwoni po służby medyczne, niczego więcej się nie dowie.

Nie miał pojęcia, jak mężczyzna dostał się na skraj lasu w takim stanie. Jego nogi były kompletnie połamane, on sam musiał stracić większość krwi. A jednak żył. Adrenalina, która do tej pory dodawała mu sił, wyczerpała się.

Kilka minut później na miejscu pojawili się medycy. Natychmiast przenieśli podejrzanego o wielkokrotne morderstwo mężczyznę na nosze. Helikopter miał przetransportować go do specjalnej szpitalnej placówki.

Anturi zatelefonował do Zitoriego, korzystając z osobnego komunikatora Sadowników, ponieważ BIO-identyfikator odmówił mu posłuszeństwa.

— Tu McCormack. Złapałem naszego podejrzanego. Właściwie to sam na mnie wpadł.

— Co ty opowiadasz!? — obruszył się detektyw. — Nie pozwól mu uciec!

— Szefie, ale… On się nigdzie nie wybiera, chyba że na drugą stronę.

— Co ty gadasz, Anturi?

McCormack milczał, patrząc na tragicznie połamane nogi wykrwawiającego się mężczyzny, którego właśnie niesiono do helikoptera.

— Anturi? — ponaglał go Zitori. — Co się dzieje?

— Potrzebuję wsparcia — podsumował McCormack, widząc krwawe ślady ciągnące się w stronę jordeńskiej dziczy. — Wysyłam współrzędne.

Mężczyzna zakończył połączenie, po czym odwrócił się w stronę zarośli.

Las miał być dla ludzi i Syndyro ostoją, w którym mogli obcować z naturą. Miejscem cichym, spokojnym, w którym mogliby odetchnąć, uciec od miejskiego zgiełku i problemów chociaż na chwilę. Tym razem jednak było inaczej.

Cokolwiek stało się w tym lesie… Było początkiem końca świata, który znał.

Część I
Ziarna Zmian

Why should I have to beg for what is rightfully mine?

While you sit back and wait for a comet to pass you by

And you hold out your hands,

in hopes that a future will fall right out of the sky

But you will only find dread,

as months turn to years fading out into hindsight


Now I watch as the world unwinds

And I bathe in the moonlight

Where do I go from here?

A roadmap of my passing prime

Full of holes, it erodes, with my soul, and I’m bleeding


I’ve been told that it’s all just prologue

The afterlife is waiting for me

But how do you know?

When my fate has been on hold for so long

I grow old, the window starts to close, and I can’t breathe…


Anup Sastry, Where I Belong

Rozdział 1

Ignazio Zitori oraz jego ekipa poszukiwawcza zjawili się na miejscu w przeciągu kwadransa. Anturi McCormack czekał na nich przy wejściu do jordeńskiego lasu od strony, której jeszcze nie zdążyli zbadać ze względu na panującą wcześniej ulewę. Deszcz nie zmył wszystkich śladów, a te doprowadziły ich do miejsca kaźni.

Zitori stanął na polanie, przyglądając się temu, co na niej zostało. Widok ten sprawił, że każdy z członków ekipy poszukiwawczej wytrzeszczył oczy w przerażeniu i niedowierzaniu. Niektórzy odwrócili głowy, inni ukryli twarze w dłoniach, nie chcąc zwrócić wcześniejszej kolacji. Nie każdemu jednak się udało, więc część osób znalazła się w krzakach.

McCormack stał na skraju polany, by po chwili odwrócić się do tych, którzy jako pierwsi postanowili do niego podejść. Anturi zwrócił uwagę na Crin Janotę. Jej mina świadczyła o tym, że była zbyt przerażona, by uciekać i jednocześnie zbyt zaskoczona, by cokolwiek powiedzieć. W przeciągu swojej krótkiej kariery detektywistycznej jako stażystka, a później współpracownica Zitoriego, to odkrycie było najbardziej brutalne i szokujące.

Na miejscu znajdowali się kobiety i mężczyźni, niegdyś pełni życia. Ich części ciał leżały porozrzucane po polanie. Męska noga, opleciona silnymi pnączami, była pierwszą rzeczą ujrzaną przez Anturiego wśród niewysokich traw. Dalej było już tylko gorzej. Bezwładne korpusy wbite na gałęzie drzew zwisały z nich jak nikomu niepotrzebne odpady. Gdzieniegdzie można było znaleźć rozerwane lniane szaty, niegdyś białe, teraz pokryte krwistymi plamami. Otwarte dłonie, w których wciąż spoczywały szamańskie medaliony, niechlubnie zdobiły drogę prowadzącą do głębokiej wyrwy w ziemi oraz leżącej tuż obok niej kobiecej głowy.

Zitori pochylił się nad nią wraz z technikami, którzy fotografowali miejsce. Głowa należała do kobiety w kwiecie wieku, prawdopodobnie dowódczyni sekty. Tylko tak Zitori mógł nazwać zgromadzenie, przyglądając się ich szatom i nietypowemu układowi ciał — przynajmniej tych, które wciąż składały się ze wszystkich elementów.

Dalsza część korpusu kobiety odrzucona była na bok, przynajmniej tak spekulował mężczyzna, sądząc po karnacji pozostałości ciała.

Sadownicy oraz towarzyszący im technicy kryminalni doliczyli się około czternastu ofiar. Nie to jednak zaskoczyło ich najbardziej.

Podeszli do wyrwy w ziemi, przy której odnaleziono głowę kobiety. Zitori i McCormack spojrzeli w dół. Wydawało się, że była to otchłań bez dna. Wszyscy zwrócili na nią uwagę. Początkowo mężczyźni założyli, że gdy w laboratorium doszło do eksplozji, grząska ziemia zapadła się, odkrywając przed przybyłymi sporej wielkości jamę, ale to wyjaśnienie nie było satysfakcjonujące.

Otchłań wyglądała na dziuplę, z której coś wylazło na zewnątrz…

Zitori pokręcił głową, wyrzucając z niej takie porównania. Tylko Janota mogłaby tak pomyśleć. W przeciwieństwie do niego i McCormacka, była posiadaczką Zielonych Dłoni, wierzyła więc w więcej rzeczy, które dla zwykłego człowieka mogły być tylko opowiastką na dobranoc.

A jednak to właśnie myśl o złu, które wydostało się z piekła na ziemię, pojawiło się w głowie detektywa.

— Szefie! — zawołał jeden z techników, zwracając się do Zitoriego. — Znaleźliśmy coś jeszcze.

Detektyw ruszył za jego głosem, przemieszczając się pomiędzy szczątkami ofiar razem z McCormackiem.

Prawie pół kilometra dalej odkryto zwłoki kolejnego mężczyzny. Jego ciało zostało mocno okaleczone. Pozbawiono go twarzy oraz jednej z kończyn. Sądząc po jego ubiorze, on również należał do grupy znalezionej w lesie Jordenu.

— To musiał być jeden z nich — podsumował Zitori, pocierając swoją kozią bródkę.

— Co szef o tym myśli? — spytał Anturi.

— Mord rytualny — uznał detektyw, podpierając głowę pięścią w zamyśleniu.

— Cóż… — zastanowił się McCormack. — Fakt, literatura niejednokrotnie podawała podobne przykłady, ale nigdy nie sądziłem, że zobaczę je na własne oczy. Ale dlaczego nasz podejrzany przeżył? Czemu nie mogliśmy znaleźć tych ludzi wcześniej? Czy to oni stoją za morderstwami rytualnymi na mieszkańcach Jordenu?

— Na odpowiedzi będziemy musieli poczekać — zauważył Zitori, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Póki co, nasz podejrzany wciąż jest nieprzytomny.

— Podejrzany? — wtrąciła Crin, która przedostała się przez zarośla. — Nie sądzi pan chyba, że on… Tych wszystkich ludzi…

Ignazio i Anturi wymienili się spojrzeniami, nic nie mówiąc.

— To niemożliwe — wydukała Janota, stając przed szczątkami kolejnego zmarłego mężczyzny. — Niemożliwe, by jeden człowiek był w stanie…

— Hipoteza samobójstwa rozszerzonego — wtrącił McCormack, wkładając ręce do kieszeni. — W sektach bardzo często do nich dochodzi.

— Ale dlaczego przeżył tylko nasz poszukiwany?

— Też się nad tym zastanawiam. Być może późniejsze przesłuchanie go coś nam da.

— Czyli… to koniec? Koniec z rytualnymi morderstwami w Jordenie?

Detektyw zastanowił się przez chwilę, po czym rzucił okiem na ciało odnalezionego denata.

— Na to wygląda.

Odwrócił się do McCormacka.

— Anturi, zabierz Crin do miasta. Ja zostanę z technikami i powęszę tu jeszcze chwilę.

— Tak jest, szefie — odparł mężczyzna. — Pozwolisz? — dodał i wyciągnął dłoń do Janoty. Skinęła głową, zgadzając się, a ten złapał ją za rękę, pomagając jej przejść przez błotnisty teren i zarośla.

Gdy Crin i Anturi zniknęli z pola widzenia Zitoriego, detektyw przyjrzał się znalezionemu wśród drzew denatowi raz jeszcze. Wyglądało na to, że metoda zabójstwa jego, jak i dwóch pozostałych mieszkańców Jordenu, była identyczna. Detektyw mógł więc założyć, że mordu dokonała jedna i ta sama osoba — prawdopodobnie jego podejrzany, obecnie znajdujący się w lecznicy więziennej.

Nie zmieniało to jednak faktu, że to ciało było w stanie rozległego rozkładu, a pozostałe szczątki… Cóż, osoby te były jeszcze żywe zaledwie kilka godzin temu.

Jeśli Zitori założyłby, że doszło do mordu rytualnego, musiałby wyjaśnić, jakim cudem ciała ofiar znalazły się na drzewach — i to kilka metrów nad ziemią. Czas śmierci, określony przez techników, był prawie taki sam dla wszystkich ofiar znalezionych na polanie jordeńskiego lasu. Co prawda, więcej Zitori mógł dowiedzieć się dopiero od patologa, jednak ta myśl już teraz nie dawała mu spokoju. Sądząc po znalezionych szczątkach, żadna z osób nie była na tyle silna, by rozerwać pozostałych na strzępy lub powiesić ich na drzewach. Zitori musiałby założyć, że ustalono kolejkę dążenia do śmierci, ale to nie miało dla niego żadnego sensu.

Czy ofiary wykorzystały swoje połączenie z florą, by dokonać zbiorowego mordu na sobie samych? Czy rośliny zbuntowały się przeciwko nim?

Gdyby Zitori zakładał, że mordercą jest jego podejrzany, musiałby wziąć pod uwagę jego połączenie z rośliną oraz siłę. Nie miał wątpliwości, że cudzoziemiec stał za śmiercią dwóch mieszkańców Jordenu oraz denata znalezionego w lesie, należącego do jego bractwa, jednakże… Jeśli faktycznie miałby to zrobić, dlaczego jego nogi były połamane od kolan w dół?

Detektyw miał wrażenie, że w tej historii wiele rzeczy się nie kleiło. Póki co, nie miał jasnej odpowiedzi na żadne postawione przez siebie pytanie. Znaleźli podejrzanego, znaleźli też sektę, ale… czy to było wszystko?

Mężczyzna okręcił się na pięcie i ruszył w stronę pozostałych Sadowników.


***


Przedstawiciel Rady Etyki Naukowej, Friedrich Wertfrei, poruszał się po głównej siedzibie BioLabu wraz z członkiem Rady Jordenu, Larsem Schrödingerem.

Mężczyznom towarzyszył trzydziestoletni współpracownik Leiriona Fehéra, Erik Freesie, wydelegowany do rozmowy przez zespół jako rzecznik prasowy BioLabu. Szedł do podziemnego laboratorium w milczeniu, plując sobie w brodę, że gdy Leirion był dręczony przez Sonnenblumena, on znajdował się poza Jordenem, próbując pozyskać części zapasowe do jednej z maszyn, i nie wiedział nawet, co się dzieje. Erik również otrzymał sygnał SOS, lecz gdy zjawił się na miejscu, było już za późno — BioLab stał w płomieniach.

Większość asystentów myślała, że Sonnenblumen skrywał tutaj tajemnice badawcze, rzekomo chronione prawem patentowym. Ludzie nie pytali o nie, ponieważ nie chcieli stracić posad w BioLabie. Jedyną osobą, która faktycznie interesowała się tą sprawą, był Leirion Fehér. Wciągnął w swoje rozważania również Erika Freesiego, a mężczyzna uwierzył mu — jak widać, nie bez powodu.

Pracownicy laboratorium widzieli w Leirionie cichego, pogodnego i inteligentnego naukowca. Posłusznie wykonywał polecenia Sonnenblumena i swoich zwierzchników, jednak — jak okazało się po wybuchu głównego generatora zasilającego podziemne laboratorium — nie wszystko było takie, jakim się wydawało.

Wysłani przez Radę Jordenu technicy dostali się do elektronicznych zapisów Sonnenblumena, jego prywatnego laptopa, a już na nim — do notatek mężczyzny. To, co ujrzeli, ogromnie ich zaskoczyło. Naukowiec od dawna pracował nad technologią klonowania Syndyro — z użyciem ich materiału genetycznego oraz materiału genetycznego roślin. Zamiarem Dymitra Sonnenblumena było powtórzenie eksperymentu Heinricha Sonnenblumena, który — zdaniem naukowców — doprowadził do rozpoczęcia Zielonej Zarazy.

Z relacji przebywających na terenie BioLabu laborantów wynikało, że naukowiec miał zamiar wykorzystać trzech młodych mieszkańców Jordenu — Liliana Fehéra, Abrina Ramiro oraz Crocusa Rejtélyesa do stworzenia ich idealnej kopii, organizmu wszechstronnie uzdolnionego, posiadającego zdolność rozszerzoną — władzę nad całością flory.

Chłopcy dostali się do BioLabu po to, by uwolnić Leiriona Fehéra, zamiast tego zostali zaprowadzeni do podziemnego laboratorium. Co działo się później, tego nie wiadomo — Sonnenblumen zagroził pracownikom, że jeśli pisną chociaż słowo, będą mieli problemy. Obowiązywała ich tajemnica zawodowa oraz podpisany z BioLabem kontrakt. Wszyscy laboranci bali się tego, co mógł im zrobić Sonnenblumen lub jego ochroniarze, dlatego siedzieli cicho jak myszy pod miotłą. Kamery też niczego im nie pokazały, zostały wyłączone na rozkaz Sonnenblumena.

Wszystko zmieniło się dopiero po wybuchu, który miał miejsce w podziemnym laboratorium. Zapoczątkował on serię mniejszych spięć w całym budynku, w końcu doprowadzając do pożaru. Płomienie wygoniły z placówki badawczej wszystkich pracowników, którzy uciekli w popłochu, nie oglądając się za siebie. Ich system przeciwpożarowy nie mógł poradzić sobie z substancjami palnymi, na które nie działała zwykła woda lecąca ze spryskiwaczy zamocowanych na sufitach budynku.

Laboranci woleli zbiec, chronić własne życia, a nie zastanawiać się nad ratowaniem dobytku BioLabu. Większość z nich wciąż była w szoku, nie pamiętali wielu swoich decyzji ani podjętych kroków, nie byli nawet pewni, czy zamknięci w podziemnym laboratorium zakładnicy Sonnenblumena przeżyli.

To było zrozumiałe dla wszystkich osób postronnych, łącznie z przedstawicielami Rady Etyki Naukowej i Rady Jordenu.

Mężczyźni weszli na teren podziemnego laboratorium, przyglądając się jego pozostałościom. Po podłodze walały się resztki niedopalonych probówek, nadpalonych sprzętów i szkła. To ostatnie stanowiło wcześniej element kapsuły, w której zamknięto „obiekty badawcze”. Poza resztkami laboratoryjnych odpadów, w pomieszczeniu znaleziono również szczątki ochroniarzy naukowca, a nawet — jak miały wykazać późniejsze analizy patologów — samego Sonnenblumena. Znaleziskami tymi zajęli się wytypowani przez Radę Jordenu technicy oraz Sadownicy, zbierający materiał dowodowy.

Uwagę mężczyzn przykuły również przegniłe lub nadpalone szczątki roślin, które brały swój początek w głównej kapsule — a przynajmniej tak podejrzewano, ponieważ to właśnie do niej prowadziły pozostałości pnączy. Czymkolwiek miał być eksperyment Sonnenblumena, okazał się tak samo nieudany jak eksperyment jego przodka sprzed ponad dwustu lat.

Friedrich Wertfrei spisywał wszystkie swoje spostrzeżenia na tablecie. Poprawił okrągłe okulary i odwrócił się do Larsa Schrödingera, a także Erika Freesiego.

— To mogła być kolejna tragedia. Macie jakieś wieści o Fehérze i tych trzech chłopcach?

— Znajdują się w szpitalu w Jordenie, pod stałą opieką lekarzy — powiedział Freesie, przeczesując dłonią swoje gęste blond włosy. — Ich stan jest stabilny.

— Mam nadzieję! — obruszył się Wertfrei. — To niewyobrażalne, że pod tym dachem dochodziło do takich nieetycznych ekscesów. Kto ma za to odpowiedzieć?

Spojrzał na Schrödingera. Mężczyzna natychmiast zaczął się bronić.

— Owszem, Rada Jordenu współpracuje z BioLabem, jednak dla dobra ogółu. Nie wiedzieliśmy o wszystkim, co planował Sonnenblumen. Proszę spojrzeć — wyjaśnił, pokazując swój BIO-identyfikator. — Żaden ze sprzętów posiadanych obecnie przez mieszkańców metropolii nie działa, co oznacza, że powstrzymano negatywny wpływ eksperymentu na mieszkańców, jeśli taki miałby mieć miejsce.

— Nie „powstrzymano”, zrobił to Leirion Fehér — poprawił go zirytowany Freesie, podkreślając tym samym, jak ważną postacią jest jego współpracownik.

— Właśnie — przyznał Wertfrei. — Przynajmniej tak wynika z ostatnich zapisów przedstawionych mi przez informatyków. Proszę nie kręcić, tylko mówić, jak było.

— To on wysłał sygnał ostrzegawczy do wszystkich BIO-identyfikatorów — zaczął wyjaśniać Freesie, zwracając się do mężczyzny. — Podejrzewam, że miał być to znak dla jego rodziny, jednak uwięziony w kapsule Leirion musiał zrobić coś, że doszło do rozszerzenia sygnału na pozostałe BI.

— Zastanawiające. Czy przeciętny pracownik potrafi dostać się do mechanizmu sterującego? Pan by to potrafił, panie Freesie?

Mężczyzna podrapał się po głowie w geście zamyślenia.

— Tak, ale ja jestem technikiem, takie wynalazki to mój konik. Tymczasem Leirion jest laborantem, ale od zawsze interesował się mechanizmem BIO-identyfikatorów. Po prostu go rozgryzł.

Wertfrei spojrzał na Schrödingera.

— Co Rada Jordenu ma zamiar zrobić z tym fantem? Może nadszedł czas, by BioLab był wreszcie podległy nam, zwykłym ludziom i Syndyro, a nie na odwrót? Chciałbym, żebyście, do cholery, wiedzieli, co dzieje się w waszej metropolii.

Przedstawiciel Rady westchnął ciężko, błagalnie unosząc wzrok ku górze.

— Pyta pan, czy zostanie wytypowany nowy zarządca BioLabu?

— Owszem, ale nie tylko. Myślę, panie Schrödinger, że pan wie, o co mi chodzi.

Freesie wpatrywał się raz w Schrödingera, raz w Wertfreia. Nie miał pojęcia, dlaczego mężczyźni nagle wymienili się spojrzeniami ani co się w nich ukrywało.

— Rozumiem — powiedział w końcu Schrödinger. — Skontaktuję się z pozostałymi członkami Rady i niezwłocznie przekażę panu naszą decyzję.

— Przepraszam — wtrącił Freesie, nieśmiało unosząc dwa palce niczym uczeń zgłaszający się na lekcji. — Co stanie się z BioLabem i jego pracownikami?

— Póki co, placówka wymaga natychmiastowego remontu, a nawet modernizacji — powiedział Wertfrei, przechodząc pomiędzy zniszczonymi rurami. — Nie wpuścimy tutaj nikogo, dopóki laboratorium nie wróci do stanu używalności.

— Postaramy się przyspieszyć proces wnioskowania o dotację, by doprowadzić do remontu w przeciągu miesiąca, maksymalnie dwóch — dodał Schrödinger. — W tym czasie każdy pracownik może liczyć na pomoc finansową z ramienia funduszu społecznego dla mieszkańców Jordenu.

W jasnofioletowych oczach Freesiego pojawił się błysk nadziei.

— Proszę wspomnieć o tym dziennikarzom — nalegał, wskazując palcem na czekających przed wejściem obywateli.

Schrödinger przełknął gulę, która znalazła się w jego gardle, i skinął głową. Trzej mężczyźni udali się na zewnątrz, by udzielić wywiadów i odpowiedzieć na nurtujące wszystkich pytania — a przynajmniej powiedzieć tyle, ile mogli. W najgorszych chwilach głos przejmował Freesie, pomagając pozostałej dwójce opanować ciekawski tłum. Schrödinger i Wertfrei dostrzegli w nim kogoś, kto mógłby stać się głosem ludu i zastanawiali się, czy powinni gdzieś to wykorzystać. Być może będą mieli okazję.


***


Leirion Fehér otworzył oczy, wpatrując się w przestrzeń przed sobą. Znajdował się w niezwykle sterylnym, śnieżnobiałym pokoju należącym do szpitalnego oddziału BioLabu. Przekręcił głowę w lewo. Na szafce nocnej znajdowała się wiadomość od Erika Freesiego, który życzył mu szybkiego powrotu do zdrowia.

Leirion usłyszał otwierające się drzwi. Stanęła w nich Liana.

— Kochanie, obudziłeś się wreszcie! — ucieszyła się kobieta, podchodząc do jego łóżka. Mężczyzna uśmiechnął się słabo, widząc ją. Gdy usiadła obok, pocałowała go w czoło na powitanie. Złapał ją za obie ręce, wpatrując się w jej oczy.

— Przepraszam, jeśli znów zamartwiałaś się z mojego powodu.

— Lei… Najważniejsze, że nic ci nie jest. Ani tobie, ani Lilianowi, ani pozostałym chłopcom.

Leirion wyglądał tak, jakby miał zamiar skoczyć na równe nogi.

— Chłopcy! — zawołał, podnosząc się, jednak Liana zatrzymała go na łóżku. — Co z nimi? Nic im nie jest? Matko Naturo, wszyscy…

— Spokojnie, kochany. Cała trójka również odpoczywa. Niedawno ich widziałam. Wszyscy śpią. Stracili sporo krwi, ale lekarzom udało się przywrócić ich funkcje życiowe. Mówili, że…

— Że co?

— Ciebie i chłopców na teren szpitala wniosły Zielone Mutanty.

— Zielone… Mutanty? — wydukał Leirion, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy. — Gdzie są teraz?

— Cóż, to zabrzmi dziwnie, ale… Pełnią rolę ochroniarzy Abrina. Mają pieczę również nad Lilianem i Crocusem — wyjaśniła Liana, gładząc go po policzku. — Kochanie, nie wiem, co działo się w BioLabie, ale mam nadzieję, że…

— Błagam, powiedz, że masz jakieś informacje — przerwał jej mąż.

— Mam, ale lekarze nie pozwalają cię dodatkowo stresować.

— Liano, błagam, daj mi cokolwiek. Tablet, laptop… Chcę wiedzieć, czego nie byłem świadkiem.

Kobieta spojrzała na mężczyznę troskliwym wzrokiem. Wiedziała, że jej mąż nie ustąpi. Westchnęła lekko i wyciągnęła z torebki niewielki tablet, łącząc się ze szpitalną siecią. Podała sprzęt Leirionowi, a ten zaczął poszukiwać informacji.

Na jednym z serwisów informacyjnych trafił na wywiad przeprowadzony z przedstawicielem Rady Jordenu oraz Rady Etyki Naukowej. Było to nagranie sprzed kilku godzin, na którym dwaj mężczyźni oraz towarzyszący im Erik Freesie odpowiadali na pytania zadawane przez dziennikarzy.

Z wywiadu Leirion dowiedział się o planach obu Rad oraz przyszłości BioLabu. Stali przez wyborem nowego zwierzchnika głównego laboratorium Jordenu oraz tym, co miało się stać z placówką badawczą. Friedrich Wertfrei obiecywał wzmożone kontrole Rady Etyki Naukowej, by w BioLabie nie dochodziło do samowolki i niebezpiecznych, nieetycznych procederów. Nie pociągnął tego tematu dalej, ale Leirion był przekonany, że działania Dymitra Sonnenblumena albo zostaną ujawnione przez dziennikarzy śledczych, albo zamiecione pod dywan — chociaż to drugie rozwiązanie wydawało się niemal bajkowe w obliczu ostatnich wydarzeń.

Lars Schrödinger zapowiedział pomoc dla wszystkich laborantów, w szczególności tych, którzy najbardziej ucierpieli w tym nieszczęśliwym wypadku. Fehér mógł być pewien, że zarówno Wertfrei, jak i Schrödinger rozmawiali o nim. Póki co, obaj mężczyźni starali się trzymać publikę na dystans. Ciekawe, jak długo będą w stanie to robić. Prędzej czy później prawda i tak wyjdzie na jaw.

Leirion oddał tablet Lianie i znów położył się na poduszce, wbijając wzrok w sufit.

Pamiętał, jak razem z Abrinem rozmawiali o zniszczeniu systemu od środka. Czy w ostatnich godzinach doszło do jego implozji? Zły system zapadł się w sobie. Nie mieli już z czym walczyć. BioLab padł. Teraz ani Ogrodnicy, ani Truciciele, ani zwykli ludzie nie posiadali dostępu do BIO-identyfikatorów.

Leirion zamyślił się na chwilę.

W rzeczywistości walka o równość, jakiej chciał Abrin, jeszcze się nie zakończyła. Ogrodnicy wciąż patrzyli na Trucicieli nieprzychylnym okiem i vice versa. Bez BIO-identyfikatorów byli bezbronni wobec natury, jeśli dotychczas polegali tylko na technologii. Minie trochę czasu, zanim uda się przywrócić BioLab do stanu dawnej świetności, a wraz z nią każdego sprzętu, jaki był z laboratorium powiązany.

Może właśnie to mogłoby być misją dla młodego Ramiro? Jeśli mógłby zostać łącznikiem pomiędzy jednym światem a drugim, a w końcu znał oba, byłby w stanie przemówić obu grupom do rozsądku. Ciekawe, czy Rada Jordenu weźmie to pod uwagę.

— … nie uważasz, kochanie?

Leirion odwrócił głowę, zerkając na Lianę, która wyrwała go z zamyślenia.

— Co mówiłaś?

— Mówiłam, że powinieneś odpocząć od ciągłego myślenia — powiedziała kobieta, kładąc mu dłoń na głowie. — Całe szczęście, twoja gorączka minęła, ale jeśli nadal będziesz się tak nadwyrężał, wróci.

— Ech, nie mam czasu na chorowanie, tyle pracy…

— Jakiej pracy? — zaśmiała się Liana. — Na razie nie wrócisz do laboratorium. Masz przynajmniej tygodniowy areszt domowy.

— Areszt domowy!?

Kobieta skinęła głową, mierząc go niepokojącym wzrokiem.

— Dotyczy to was wszystkich. Ciebie, Liliana, Crocusa… Abrina pewnie też. Rozmawiałam już z ich najbliższymi. Jak możesz się domyślić, wszyscy jesteśmy wściekli.

— Chyba żartujesz.

Liana zaprzeczyła, wciąż wpatrując się w niego tak, jakby zbił antyczną wazę wartą co najmniej sto tysięcy euro.

— Cieszymy się, że żyjecie, ale to nie znaczy, że wszystko jest w porządku — podsumowała kobieta, wstając z krzesła. — Odpoczywaj, Leirionie. Przyjdę do ciebie po pracy.

— Pracy?

— Owszem, kochanie. Zamienimy się. Skoro przez dłuższy czas będziesz siedział na tyłku, bo w końcu masz areszt domowy, to sam zajmiesz się domem — wyjaśniła kobieta, całując go na pożegnanie. — Ja postanowiłam zacząć pracę w sklepie ogrodniczym. Będę dbać o sadzonki. Buziaczki!

Mówiąc to, Liana pomachała mu i zamknęła za sobą drzwi, zostawiając go samego w szpitalnym pomieszczeniu.

Leirion wpatrywał się w zamknięte drzwi bez słowa.

Areszt domowy? Liana postanowiła zacząć pracę w sklepie ogrodniczym?

Ile wydarzyło się przez ostatnie kilka godzin, gdy był nieprzytomny?

Mężczyzna pokręcił głową z niedowierzaniem i podniósł się powoli, siadając na łóżku. Chwycił za kroplówkę znajdującą na metalowym wieszaku, do którego go podpięto i po kilkunastu sekundach stanął na nogi. Drżały, niepewne kolejnych kroków, jednak Leirion nie dawał za wygraną, wciąż idąc naprzód. Narzucił na siebie szlafrok, który wisiał na wieszaku przy drzwiach, i wyszedł z pomieszczenia, chcąc dowiedzieć się wszystkiego na własną rękę.


***


Lilian, Crocus i Abrin znajdowali się w jednej sali. Pilnowało jej dwóch Zielonych Mutantów, których Ramiro wybrał z grona posłusznych mu istot. Pozostałe kreatury zostały przez niego odesłane na teren BioLabu oraz Jordenu, miały pomagać Sadownikom w monitorowaniu okolic.

O dziwo, były na tyle inteligentne, że wykonywały polecenia jak normalni Syndyro lub ludzie. Nie buntowały się, lecz słuchały swojego przełożonego — w tej chwili ich jedynym szefem, ku zdziwieniu wszystkich, był Abrin. Sam chłopak do tej pory nie miał pojęcia, czemu Zielone Mutanty, powstałe w podziemnym laboratorium BioLabu, chciały go słuchać. Nie miał jednak zamiaru marnować tej szansy.

Lilian i Crocus wciąż spali, gdy ich zmartwione rodziny znalazły się w szpitalnej sali. Abrin zastanawiał się, czy ich zmęczenie wynikało z faktu, że obaj byli Ogrodnikami, czy po prostu przeżyli traumę i ich organizm musiał odreagować. Większość laboratoryjnych widoków nie była dla Abrina straszna, stanowiła tylko część nieprzyjemnego wspomnienia z jego własnej przeszłości. Wiedział, czym są nieetyczne eksperymenty, przemoc domowa, nienawiść. Lilian i Crocus nie doświadczyli ich w aż tak rozległym stopniu — przynajmniej do czasu spotkania Sonnenblumena.

Poza tym, Abrin podejrzewał coś jeszcze. Lilian i Crocus byli od niego o wiele słabsi nie tylko pod względem psychicznym, ale też fizycznym. Pełnia ich Zielonych Dłoni została przez Sonnenblumena skradziona od razu. Jego chronić mogła jeszcze ta nieszczęsna bransoleta. Co prawda, to tylko przypuszczenie, jednak Abrin nie miał pomysłu na nic innego. Być może przez to, że był starszy i bardziej doświadczony przez życie, a dodatkowo przez długi czas żył z Trucicielami, miał jakąś przewagę nad pozostałą dwójką.

Ani Liana Fehér, ani Barb i Henek Rejtélyes nie mogli porozmawiać ze swoimi dziećmi. Abrin, również chcąc uniknąć wszelkich pytań, udawał, że śpi. Dzięki temu słyszał większość rozmów dwóch zmartwionych rodzin. Wiedział, co się z tym wiązało i tego najbardziej się obawiał — złości, smutku, strachu.

Nie zdziwiło go więc, że gdy w sali pojawiła się kolejna osoba, nie wpadła mu w ramiona, ciesząc się, że nic mu nie jest.

Abrin przestał udawać śpiącego, gdy Lavender stanął przy jego łóżku. W jego spojrzeniu malował się żal. Dotychczas radosne oczy chłopaka były teraz przeszklone i zaczerwienione, jakby płakał co najmniej kilka godzin.

— Obiecałeś… — szepnął, opierając się o metalową ramę łóżka. — Obiecałeś, że już nigdy tego nie zrobisz, że nie narazisz się bez potrzeby. Nie powinieneś był tego mówić, jeśli wiedziałeś, że nic z tego nie wyjdzie.

Abrin wpatrywał się w niego bez słowa. Nie miał pojęcia, co mu odpowiedzieć. Z jednej strony był zły, że w ogóle to usłyszał. Z drugiej… Bolało go to, że jego ukochany miał rację.

— Tulipa powiedziała mi o tym, co się stało — ciągnął Bénin łamiącym się głosem. — Kamery w jej aucie wszystko zarejestrowały. Wjechałeś nim najpierw w bramę, a później w szklaną ścianę budynku. Czy przez chwilę pomyślałeś o swoich pasażerach? O tobie nie wspomnę, bo ty w ogóle o sobie nie myślisz.

— Nie mieliśmy czasu, Lav — zdenerwował się Abrin. Próbował mówić szeptem, by nie obudzić Liliana i Crocusa, ale było to bardzo utrudnione. — Widziałeś, co stało się później? Sonnenblumen nas szantażował. Zabrał nas do podziemi. Torturował Fehéra, bo jak inaczej miałbym to nazwać. Zresztą, nie tylko jego. To cud, że wciąż możesz ze mną rozmawiać.

Lavender wpatrywał się w niego, rozważając te słowa w kompletnej ciszy.

— Co jest dla ciebie ważniejsze? — spytał w końcu Ramiro. — Życie innych czy własne dobre samopoczucie?

Bénin, słysząc to, otworzył usta w geście zdziwienia.

— Czy ty sugerujesz, że martwiłem się nie o was, a o to, co sam czuję?

— Czemu odpowiadasz pytaniem na pytanie? Ja wcale nie…

— Abby, przestań — przerwał mu chłopak. — Ty nie walczysz o innych, tylko o jakieś chore idee.

— Co…?

— Wydaje ci się, że staniesz się głosem Trucicieli w społeczeństwie Ogrodników? — syknął Lavender, zaciskając dłonie na metalowej poręczy łóżka. — Za kogo ty się masz, za bohatera? Myślisz, że naprawisz ten cały syf, który narastał w społeczeństwie Syndyro przez ponad dwa stulecia?

— Ja…

— Mam dla ciebie ważną wiadomość: nie zrobisz tego sam — ciągnął Bénin, nie pozwalając mu dojść do słowa. — Mam wątpliwości, czy w ogóle do tego dojdzie. Prędzej zginiesz niż to się stanie. Zanim zaprzeczysz, odpowiedz mi, ile razy byłeś bliski śmierci? Ile razy, odkąd się znamy, prawie zginąłeś?

— Lav, naprawdę…

— Straszny z ciebie masochista, Abrinie Ramiro — uciął Lavender, odsuwając się od łóżka. — Nie będę się jednak łudził. Czegokolwiek bym ci nie powiedział, ty i tak mnie nie posłuchasz. Ostatnimi czasy zachowujesz się tak, jakbyś w ogóle nie przejmował się tym, co mówię i czuję.

Abrin milczał. Wpatrywał się w zgięte palce swoich dłoni, spoczywających na kołdrze.

— Nie jestem w stanie tak funkcjonować. Cieszę się, że nic ci nie jest, ale uważam, że… — Bénin zamilkł nagle, jakby rozważał to, co miał na myśli. — Musimy od siebie odpocząć.

Abrin podniósł głowę i spojrzał chłopakowi w lawendowe oczy. W pomieszczeniu zapanowała cisza, którą przerywało tylko pikanie elektronicznych sprzętów, do których podłączono pacjentów.

Bénin w ciszy podszedł do drzwi. Miał powiedzieć coś jeszcze, ale tylko pokręcił głową w geście rezygnacji. Złapał za klamkę, po czym wyszedł z pokoju.

Ramiro wpatrywał się w zamknięte drzwi, czując w sobie ogromną bezradność. Zgrzytnął zębami i uderzył pięściami w łóżko, po chwili chowając twarz w dłoniach.

Lavender był na niego wściekły i to bolało go najbardziej. Znów nie dotrzymał danego słowa. Miał na siebie uważać. Jeśli nie był w stanie tego zrobić, dlaczego w ogóle obiecywał cokolwiek?

Nie miał siły ruszyć się z łóżka, by biec za Lavenderem, chociaż bardzo tego chciał. Wszystko, co chłopak powiedział, zraniło go. Czuł, jak jego przełyk ściskał się, a on sam nie mógł tego zatrzymać, dlatego nie odezwał się ani słowem.

Straszny z ciebie masochista, Abrinie Ramiro.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak wielką krzywdę wyrządził nie tylko ukochanemu, ale też przyjaciołom. Gdyby przez chwilę nie myślał impulsywnie, nie wjechałby autem Tulipy do BioLabu. Nie skazałby Liliana i Crocusa na cierpienie ani pobyt w szpitalu. Co więcej, Lavender nie byłby przez niego smutny.

Nie był bohaterem, bo bohaterowie nie skazywali innych na cierpienie, lecz ratowali ich z opałów. Był jedynie obrzydliwym Trucicielem. Czym innym mógłby być, niszcząc życia pozostałych Syndyro własnymi decyzjami?

Może lepiej byłoby, gdyby jednak nie przeżył.

Przełknął ślinę, czując ból gardła z powodu wstrzymywanych łez. Nie minęło wiele czasu, aż jego oczy w końcu się poddały, a na pościeli zaczęły się pojawiać słone krople.


***


Lavender wciąż stał pod drzwiami sali, w której leżał jego chłopak, w ciszy zastanawiając się nad tym, co powiedział.

Zachował się jak okropny egoista. Wiedział jednak, że nie zostawi ukochanego samemu sobie. Chciał tylko, by Abrin zrozumiał, co mogło się wydarzyć przez jego przekorność. Wydawało się, że wciąż był tego nieświadomy. Jak długo jeszcze będzie trwało to pasmo cierpień, jakie na siebie nakładał? Lavender uważał, że właśnie te działania zakrawały o masochizm. Owszem, być może Abrin chciał ocalić swojego kuratora, chciał pomóc ojcu swojego przyjaciela, chciał ocalić innych…

Ale co z nim samym? Matka, która w samolocie nie założy maski tlenowej najpierw sobie, lecz dziecku, straci zarówno życie swoje, jak i swojej pociechy. Wydawało się, że Abrin kompletnie tego nie rozumiał.

Chciał ratować innych, ale kto uratuje jego, gdy będzie tego potrzebował?

— Lavender?

Odwrócił się, widząc Leiriona Fehéra. Mężczyzna stał dwa metry za nim, trzymając się kroplówki pchanej na specjalnym wieszaku na kółkach.

— Lilian i Crocus jeszcze się nie obudzili, ale ich stan jest stabilny — zaczął Lavender, podchodząc do niego. — Panu też nic nie jest. To dobrze.

— Mnie nie, ale czy ty właśnie pokłóciłeś się z Abrinem?

— C-co? Skąd pan… Jak?

— Masz minę taką samą, jak moja żona, gdy mnie zgani, a później doświadcza wyrzutów sumienia i zastanawia się, czy nie popełniła błędu, ale tego nie przyzna, bo jest zbyt dumna i jednocześnie zbyt zraniona — wyjaśnił Leirion, mówiąc to wszystko na jednym oddechu.

Lavender uśmiechnął się słabo.

Leirion usiadł na krześle w korytarzu, niedaleko sali, w której leżeli jego syn i jego dwaj przyjaciele. Poklepał drugie krzesło dłonią, zachęcając Bénina, by ten usiadł obok niego.

— Co jest, młody?

— Jestem wściekły, że wszystkich was to spotkało, że wylądowaliście w szpitalu. Prawie was straciliśmy. Pana, Liliana, Crocusa i…

— I twojego chłopaka — dokończył za niego Leirion, poprawiając okulary. — Niech zgadnę. Kochasz go, ale jednocześnie się na niego gniewasz. Powiedział ci, że to więcej się nie powtórzy, ale złamał dane słowo?

Lavender spojrzał na niego z przerażeniem.

— Nie, nie słyszałem waszej rozmowy — obronił się mężczyzna, unosząc dłonie. — Po prostu jestem do niego podobny. Zresztą, nie tylko ja. Ja i Lily też obiecaliśmy Lianie, że będziemy na siebie uważać. Nie udało się. Znaczy udało, obaj żyjemy, ale konsekwencje naszych decyzji trochę się za nami pociągną. Przynajmniej, dopóki moja żona nie przestanie się gniewać. Trochę to potrwa.

Chłopak wpatrywał się w mężczyznę bez słowa. Po chwili odetchnął głęboko, jakby coś ciężkiego spoczywało na jego barkach i powoli się od tego uwalniał.

— Rozumiem pana żonę, bo ja również nie umiem się nie gniewać. Nie chodzi o złożone obietnice. Jestem wściekły na siebie, że niczego nie mogłem zrobić.

— Chyba nikt nie nadąża za Abrinem, nawet profesor Shida — pocieszył go Fehér, uśmiechając się kącikiem ust. — Ten chłopak jest…

— Wyjątkowy — powiedzieli w tym samym momencie.

Spojrzeli po sobie, śmiejąc się cicho.

— Wiesz, czasem gniew nie jest oznaką złości, a odczuwanej bezsilności — powiedział Leirion, kładąc Lavenderowi dłoń na ramieniu. — Jeśli nie możemy ochronić tych, których kochamy, jesteśmy wściekli na siebie, przy okazji przelewając tę złość na nich. Często niepotrzebnie albo nieświadomie.

— Coś pan sugeruje?

— Cóż, jesteś dość wrażliwym Syndyronem — wyjaśnił mężczyzna, uśmiechając się do niego. — Abrin też, ale ta wrażliwość przez lata była ściśnięta w jego wnętrzu. Jeśli miałbym wyznaczyć czas, w którym wyszła z ukrycia, to właśnie wtedy, gdy poznał ciebie.

Wyobraź sobie taki scenariusz: przez całe życie myślisz, że panujesz nad sobą i nagle poznajesz kogoś, kto czyta z ciebie jak z otwartej księgi, zna twoje emocje, poznaje twoje sekrety i słabości. Dostaje się do twojego wnętrza, ale ty nie uważasz, że to coś złego. Pozwalasz mu na to, bo mu ufasz, jednocześnie stajesz się wrażliwszy, podatny na zranienie, ale to dobrze. Dzięki temu uczysz się samego siebie, wyznaczasz nowe granice. Tylko minie trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczaisz.

— Jakbym słyszał historię życia Abrina — westchnął smutno Lavender.

Leirion skinął głową, potwierdzając jego przypuszczenie.

On również, zanim poznał Lianę, był zamkniętym w sobie mężczyzną. Myślał, że trzyma swoje emocje w ryzach, że żadna jego skaza nigdy nie wyjdzie na jaw. Liana otwarła księgę jego uczuć i przekartkowała wszystkie jej strony.

Podobnie było z Abrinem, który na swojej drodze życia spotkał Lavendera.

— Wszyscy popełniamy błędy — kontynuował Leirion, wracając do tematu. — Jemu nie udało się dotrzymać słowa. Ty powiedziałeś mu, co czujesz i myślisz. Abrin sobie z tym poradzi, ale musisz dać mu trochę czasu. Bądź przy nim, ale jednocześnie pozwól mu się w spokoju wyleczyć. Nie mówię tylko o ranach cielesnych.

— Chyba rozumiem, o co panu chodzi — podsumował Bénin, poprawiając swój szalik. — Śmieszne, pracuje pan jako laborant, ale czasem mówi pan jak psycholog.

— Może minąłem się z powołaniem? — zastanowił się Fehér, uśmiechając się.

— Dziękuję — powiedział Lavender, wstając z krzesła. — Życzę szybkiego powrotu do zdrowia.

— Trzymaj się, chłopcze. Wiem, że teoretycznie nie jestem już kuratorem Abrina, bo laboratorium jest w rozsypce, ale…

— Myślę, że jest pan dla niego kimś więcej niż tylko kuratorem.

Leirion spojrzał na niego ze zdziwieniem. Na twarzy Lavendera pojawił się rumieniec, tak jakby chłopak powiedział coś, czego nie powinien.

— Co masz na myśli? — ponaglił go Fehér.

— No bo… — ciągnął Lavender, drapiąc się z tyłu głowy. — Widzę, jak Abrin pana traktuje. Nie miał dobrych wspomnień związanych z BioLabem, ale dzięki pańskiemu wsparciu to się zmieniło. Abby chce wykorzystać swoją wiedzę i umiejętności by pomagać innym, bo pokazał mu pan, że tak można. Inaczej nawet nie myślałby o pracy z profesorem Shidą, a co dopiero w BioLabie. Pewnie nigdy się do tego nie przyzna, ale… On naprawdę traktuje pana jak ojca. Tylko proszę nie mówić, że się wygadałem!

Leirion, słysząc to, uśmiechnął się kącikiem ust. Odkąd poznał Abrina, nie chciał, by chłopak znajdował się w cieniu ojca tyrana, Jequiego. Jeśli w jakikolwiek sposób przyczynił się do tego, że życie młodego Ramiro stało się chociaż odrobinę lepsze, mógł być z siebie dumny. Od dawna czuł się tak, jakby zyskał kolejnego członka rodziny — nawet jeśli miał zachować tę myśl tylko dla siebie.

— Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś — odparł w końcu Fehér, zwracając się do Lavendera.

— To ja dziękuję. Proszę pamiętać, że jest pan mile widziany na Lawendowych Polach. Zawsze.

Leirion ścisnął jego dłoń w przyjacielskim geście. Pomachał mu, gdy Lavender wychodził z budynku szpitala.

Mężczyzna oparł plecy o krzesło, wpatrując się w ścianę przed sobą. Uśmiechnął się na myśl o wspomnieniach z przeszłości, dodając do nich nowe cegiełki.

Rodzina miała wiele definicji. Mężczyzna wiedział, że chciał dbać o wszystkich, którzy są dla niego ważni — nawet, jeśli nie był z nimi związany więzami krwi.

Podniósł się z krzesła, widząc idącą w jego stronę pielęgniarkę.

— Panie Fehér, miał pan nie wychodzić z pokoju, tylko odpoczywać!

— Ale ja tylko chciałem…

— Żadne „ale” — ponagliła go kobieta, lekko popychając go w stronę drugiego korytarza. — Zobaczy się pan z synem, gdy ten się wybudzi. Do sali, ale już.

Leirion posłusznie ruszył do własnego pokoju, jednak w drodze zatrzymał go znajomy głos.

— Tato!

Mężczyzna odwrócił się, widząc stojącego w drzwiach Liliana.

— Lily! — zawołał, przemykając obok pielęgniarki.

— Ech, ci Fehérowie — westchnęła kobieta, dając mu spokój. — Wszyscy tacy sami.

Uśmiechnęła się lekko, widząc jak ojciec i syn znaleźli się w swoich ramionach. Postanowiła wrócić do obowiązków, zostawiając ich samych.

— Nic ci nie jest, tato! — ucieszył się Lilian, który wciąż był poowijany w bandaże. — Bałem się, że…

— Spokojnie, każdy z nas przeżył — odparł Leirion, przytulając go mocno.

Kątem oka spojrzał na dwóch Zielonych Mutantów, którzy przypominali mu Syndyro Pierwszej, Drugiej i Trzeciej Generacji razem wziętych. Niesamowite, że nie stanowili zagrożenia dla nikogo, co więcej — że mogli znajdować się w szpitalu. Niczego nie mówili i byli lekko ospali, mimo to, byli świadomi tego, co działo się wokół nich.

— Co z Abrinem? A Crocus?

— Chodź do nas, to zobaczysz — powiedział Lilian, ciągnąc go do sali, w której leżeli chłopcy.

Leirion wszedł do środka i usiadł na łóżku swojego syna razem z nim. Crocus uśmiechnął się do niego lekko, unosząc dłoń na powitanie. Abrin leżał odwrócony do nich plecami. Nie zareagował, więc najpewniej znów zasnął albo…

— Abrinie — rzucił Leirion. — Wiem, że nie śpisz.

Ramię chłopaka obruszyło się, jakby się wzdrygnął. Po dłuższej chwili milczenia przekręcił się w stronę pozostałych. Ukrył pod pierzyną prawie całą twarz, wystawał spod niej tylko czubek głowy.

— Dobrze, że nic panu nie jest — wydukał słabym głosem, wciąż kryjąc się pod pościelą.

— Rany, ale z ciebie dziecko — zaśmiał się Lilian, ściągając kołdrę z jego głowy.

— Hej! — zawołał Abrin, ale było już za późno.

Trójce zebranej w pokoju ukazała się jego szczupła twarz, zaczerwienione oczy i rozczochrane włosy.

— Nie patrzcie na mnie — mruknął, wyrywając Lilianowi kołdrę z dłoni.

— Masz jakiś kryzys? — rzucił Crocus, opierając plecy o wysoką poduszkę.

Abrin zerknął na niego z ukosa tak, jakby chciał go wypchnąć z łóżka.

— Chyba egzystencjalny — prychnął Lilian, zakładając ręce na piersi.

— A co ty możesz o tym wiedzieć!? — warknął Abrin, znów zakrywając głowę.

Crocus i Lilian wymienili się spojrzeniami, po czym wzruszyli ramionami.

— Abrinie… Jesteśmy twoimi dłużnikami — wtrącił Leirion, chcąc jakoś naprawić tę sytuację. — Liana coś mi wspomniała, ale nie powiedziała wszystkiego. Wiem, że Zielone Mutanty nas tutaj przyniosły.

— Tak, a Abrin wjechał autem pani Sylvestris w bramę, a później w budynek BioLabu! — zawołał Crocus, zaciskając pięści w geście ekscytacji.

— Co zrobił!? — przeraził się Leirion, łapiąc się za głowę.

— Teraz się cieszysz, a wcześniej zdążyłeś wyrecytować wszystkie znane ci modły! — zganił Crocusa Lilian, nie zwracając uwagi na zdezorientowanego ojca.

— Hej! Nie mówię, że to było bezpieczne albo że chciałbym to zrobić jeszcze raz. Po prostu to było coś nowego.

— Raczej nieodpowiedzialnego — wtrącił Abrin, włączając się do tej rozmowy, chociaż wciąż chował się pod kołdrą. — Nie powinienem was tak narażać.

— Ale wtedy za nic nie dostalibyśmy się do BioLabu! — zauważył Lilian, zeskakując z łóżka. Zwrócił się do ojca. — Tato, wiedziałem, że masz kłopoty. To była moja decyzja, żeby pojechać do BioLabu. Ja wciągnąłem w to chłopaków, to była nasza wspólna sprawa, nasz materiał genetyczny. Crocus mi towarzyszył, a Abrin prowadził.

— I to całkiem nieźle — dodał Crocus, zerkając na chłopaka z uśmiechem.

Abrin burknął jakieś hiszpańskie przekleństwo pod nosem, komentując nim całą tę sytuację.

— Cóż… To nie powinno mnie dziwić — powiedział cicho Leirion, gapiąc się w podłogę. — Gdybym wiedział, że tak zrobicie, nigdy…

— Rany, co jest z wami!? — obruszył się Lilian, mierząc wszystkim gniewnym wzrokiem. — Jesteśmy Ogrodnikami, czy nie? W życiu czasem trzeba podjąć ryzyko.

— Owszem, synu, ale takie? Przecież to, co przeżyliście…

— Nauczyło nas czegoś nowego. Tego, że potrafimy sobie ufać. I że razem jesteśmy silniejsi — dokończył za niego Lilian, buńczucznie zerkając na niego z góry.

Leirion pokręcił głową z niedowierzaniem. Wiedział, że Lilian mówił tak, by podnieść siebie i pozostałych chłopców na duchu. Minęło zaledwie kilka, może kilkanaście godzin, wciąż mógł żyć marzeniami dzięki oparom nadziei.

Wszystko, czego doświadczyli, na zawsze miało zapisać się w ich pamięci. Nie było to łatwe przeżycie, a traumatyczne. Kto wie, ile czasu minie, nim koszmary tego dnia przestaną ich męczyć. Leirion podejrzewał, że już zaczęły, chociaż nikt nie mówił o tym głośno. A może dopiero zaczną, gdy chłopcy ujrzą coś, co wyzwoli tę tykającą bombę grozy.

Póki co, mężczyzna musiał skupić się na tym, że cała trójka żyła. Jeśli w przyszłości chłopcy będą mierzyć się z koszmarnymi wspomnieniami, będzie przy nich. Jedynym, co mógł im teraz zaoferować, było swoiste katharsis.

— Chciałem was poprosić, żebyście opowiedzieli mi, co się wydarzyło po waszym przybyciu do BioLabu — powiedział w końcu Leirion, wygodnie rozsiadając się na łóżku. — Oczywiście zrozumiem, jeśli nie jesteście gotowi.

Crocus i Lilian spojrzeli po sobie. Odwrócili się do Abrina, który, zapewne czując na sobie ich wzrok, w końcu ściągnął z głowy kołdrę. Usiadł i zmrużył oczy.

— Na pewno chce pan to usłyszeć? — spytał, decydując się założyć okulary, by lepiej wszystko widzieć.

Leirion pokiwał głową, potwierdzając.

Lilian i Crocus również usiedli na swoich łóżkach, wpatrując się w Abrina jak słuchacze w prowadzącego zajęcia.

Były Truciciel westchnął ciężko, po czym zaczął opowiadać Leirionowi o wszystkim, co pamiętał. Luki w jego wspomnieniach były uzupełniane przez spostrzeżenia Liliana i Crocusa, którzy dokładali do historii kolejne cegiełki.

W ten sposób Fehér miał okazję dowiedzieć się, jak doszło do jego uwolnienia. Z każdym słowem chłopców był z nich coraz bardziej dumny. Owszem, miotały nim również przerażenie i smutek, ale teraz był już całkowicie pewien, że cokolwiek stanie na drodze tej trójki, nie będzie miało łatwo.

Jego syn miał rację. Razem byli silniejsi — a to stanowiło ich prawdziwy dar.

Rozdział 2

Kilka dni po wydarzeniach w BioLabie o wyczynach Sonnenblumena wiedziało już całe miasto. Ci, którzy mieli się dowiedzieć szczegółów, poznali je. Inni żyli w przekonaniu, że doszło do przegrzania reaktora i przeprowadzany w laboratorium eksperyment okazał się niewypałem. Rada Jordenu za wszelką cenę starała się ukryć przed mieszkańcami, że wśród nich przechadzał się psychopatyczny naukowiec chcący poświęcić życia Syndyro „w imię większego dobra” — ponieważ takie słowa odnaleziono na jego nagraniach.

Lars Schrödinger, który obiecał wśród blasków fleszy, że Rada Jordenu będzie się starała o szybki powrót laborantów do ich siedziby, chodził teraz z duszą na ramieniu. Musiał coś powiedzieć, by media mogły zająć się tematem innym niż wyczyny Sonnenblumena. Nie spodziewał się jednak noża przy gardle.

Wydawało się, że mieszkańcy stali się bardzo nieufni w stosunku zarówno do władz Jordenu, jak i wszystkich służb. Nie dało się jednak przywrócić stanu względnej normalności, gdy wszyscy patrzyli zarówno na Radę, jak i na BioLab, spod byka.

Schrödinger już od kilkunastu godzin myślał nad tym, co powinien zrobić. Przede wszystkim, musiał dogadać się z Leirionem Fehérem. Na szczęście Rada Jordenu miała dla niego propozycję, miał nadzieję, nie do odrzucenia.

To samo dotyczyło Abrina Ramiro. Posiadał władzę nad Zielonymi Mutantami, których do życia powołał sam Sonnenblumen. Członkowie Rady wciąż zastanawiali się nad rzeczywistą siłą drzemiącą w chłopaku i postanowili zrobić z niej użytek — oczywiście nie taki, o którym myślał zmarły naukowiec ani jego ojciec, Jequi.

Nie zapomnieli oczywiście o Lilianie Fehérze i Crocusie Rejtélyesie. Ci dwaj też byli silniejsi niż początkowo myślano. Aby to zbadać, Rada Jordenu wyznaczyła odpowiednią ekipę lekarzy, która miała zająć się ich zdrowiem psychicznym i fizycznym, jeśli zajdzie taka potrzeba.

A wszystko to w imię dobrych stosunków z mieszkańcami, inaczej Rada Jordenu nie utrzymałaby się przy władzy.

Mężczyzna skontaktował się z Friedrichem Wertfreiem, by przekazać mu decyzje Rady. Spotkały się one z ciepłym przyjęciem, a to dobrze wróżyło na przyszłość. Schrödinger nie mógł się doczekać, aż cała ta farsa się skończy. Wyszedł z gabinetu, powoli przechadzając się po budynku ratusza.

Jako że BIO-identyfikatory chwilowo nie działały, ponieważ uszkodzeniu uległ również główny serwer BioLabu, smartwatche zastąpiono smartfonami. Dokonano w ten sposób powrotu do przeszłości, ponieważ w dobie technologii BI większość mieszkańców traktowała swoje telefony komórkowe jako ostateczność.

Tym razem jednak, by bez problemu kontaktować się ze światem nie tylko Syndyro i ludzi, ale też roślin, musieli wyciągnąć je z szaf lub starych pudeł powrzucanych na strych. Informatycy BioLabu musieli jak najszybciej przywrócić działanie smartwatchów. Póki co, mieszkańcy mieli do dyspozycji dodatkową aplikację BioLabu na smartfony, na którą cały czas przesyłano gromadzone przez lata informacje.

Mężczyzna stanął przed ogromnym oknem, zza którego roztaczał się widok na centrum Jordenu.

Miał nadzieję, że dopóki laboratorium nie stanie na nogi, nie dojdzie do większej ilości ekscesów, chociaż nie mógł być tego pewien. Musiał brać pod uwagę informację otrzymaną od zaufanych Sadowników.

Detektyw Zitori oraz jego ekipa poszukiwawcza odnaleźli w jordeńskim lesie zmasakrowane ciała Syndyro, którzy prawdopodobnie stanowili główny trzon morderczej sekty. Jej nazwa nie była Schrödingerowi znana, podobnie jak Zitoriemu i pozostałym Sadownikom. Swoje istnienie bractwo trzymało w ścisłej tajemnicy, zatem opinia publiczna nie miała o nich pojęcia. To miało się wkrótce zmienić, ponieważ do więziennego szpitala trafił jedyny ocalały przedstawiciel sekty.

Co z tego wyniknie, Schrödinger i pozostali członkowie Rady Jordenu mieli dowiedzieć się już niedługo.


***


Na najwyższym piętrze placówki leczniczej Jordenu, która należała do Hodowli, znajdowali się aresztanci niebezpieczni dla otoczenia. Szpital więzienny znajdował się na wyspie tak samo jak zakład karny, i był podobnie ściśle strzeżony. Zadecydowano, że ktoś tak niebezpieczny jak odnaleziony przez McCormacka zbieg, nie może znajdować się w szpitalu przeznaczonym dla mieszkańców.

Zitori całkowicie się z tym zgadzał, chociaż oznaczało to dla niego masę dodatkowych nieprzyjemności, papierologii i straty czasu.

Otrzymawszy informację o wybudzeniu się pacjenta, postanowił udać się na przesłuchanie.

Mężczyzna podejrzany o trzy morderstwa ze szczególnym okrucieństwem był pilnowany przez dwójkę strażników. Odebrano mu broń, znajdował się pod stałym nadzorem, a oficerowie zostali poinformowani o jego umiejętnościach, byli więc przygotowani na wszystko. Ponadto mężczyzna nie mógł się poruszać o własnych siłach. Obydwie jego nogi znalazły się w gipsie, a on sam leżał zamknięty w odizolowanej sali.

Zitori przedstawił strażnikom odznakę detektywa i został wpuszczony do środka.

Stał przy drzwiach, przyglądając się leżącemu w łóżku podejrzanemu. Mężczyzna, którego ciało znajdowało się w większości w bandażach lub gipsie, był niezwykle umięśniony. Zitori nie miał wątpliwości, że ktoś taki mógł być odpowiedzialny za przypisywane mu zbrodnie. Aby jednak postawić mu zarzuty we właściwy sposób, musiał z nim porozmawiać.

Usiadł na krześle naprzeciwko łóżka, wpatrując się w mężczyznę. Przedstawił się, po czym zdecydował się na dłuższą rozmowę.

— Zdradzisz mi swoje imię?

Mężczyzna odwrócił wzrok od ściany i przeniósł go na detektywa.

— Mam wiele imion — przyznał, nie spuszczając oczu z Zitoriego.

— Potrzebuję jakiegokolwiek, by móc zwracać się do ciebie z szacunkiem.

— Nie zasługuję na szacunek.

Zitori wypuścił powietrze z ust. Wiedział, że to będzie ciężka rozmowa.

— Posłuchaj… Ślady twojej działalności zostały odnalezione w jordeńskim lesie zarówno przeze mnie, jak i moich współpracowników. To należy do ciebie, prawda?

Zitori wyciągnął z kieszeni dowód w sprawie. Pióro nowozelandzkiego ptaka było opakowane w specjalną folię i zabezpieczone przez zniszczeniem.

Mężczyzna skinął głową, przyznając się do przypisywanej mu własności.

— Będę z tobą szczery — kontynuował detektyw, chowając pióro do torby. — Podejrzewam, że stoisz za śmiercią dwóch mieszkańców Jordenu oraz jednego z członków własnego bractwa. Wnoszę, że do niego należałeś, po posiadanym przez ciebie stroju oraz znakach szczególnych. Jeśli chodzi o denatów, sposób działania pozostał niezmienny tylko w tych trzech przypadkach. Mam jednak wątpliwości co do tego, co stało się w lesie…

— To nie ja ich zabiłem.

— W porządku. Jesteś w stanie powiedzieć mi, co się wydarzyło?

W oczach mężczyzny pojawiło się przerażenie, które było tak wielkie, że nawet Zitori je poczuł.

— Przywołaliśmy mściwe bóstwo natury. To ono zabiło moich braci i siostry.

— Bóstwo — mruknął Zitori, pocierając bródkę. — Bóstwo, powiadasz.

— Mówię prawdę! — obruszył się mężczyzna, podnosząc głos. — Nie zdajecie sobie sprawy, jak wielkie niebezpieczeństwo niesie ze sobą pojawienie się Widmowego Jelenia na ziemiach Jordenu. Ja również tego nie wiedziałem… Do momentu, aż na własne oczy ujrzałem jego moc.

— Widmowego Jelenia? — spytał detektyw, biorąc w dłoń elektroniczny długopis i tablet. — Opowiedz mi o tym.

Mężczyzna zaczął się trząść. Pokręcił głową, obejmując się ramionami. Wydawało się, że na samo wspomnienie bytu zwanego Widmowym Jeleniem jego ciało zaczęło wyrzucać z siebie strach, przerażenie i rozpacz, wszystko na raz.

— Opowiedz mi, co stało się z twoimi braćmi i siostrami — ponaglił go Zitori, ponieważ rozemocjonowany mężczyzna milczał od kilku minut.

Uspokoił się dopiero po czasie. Trzęsącym się głosem zaczął opowiadać Zitoriemu o wszystkim, co ujrzał tamtego dnia w jordeńskim lesie. Detektyw słuchał go z uwagą, chociaż większość jego zeznań wydawała się kompletnym bełkotem, może poza początkiem, gdzie podejrzany wreszcie postanowił zdradzić swoje imię.

Manaaki przybył do Europy po śmierci swojego najbliższego przyjaciela, Arohy. Pochodził z ziem Nowej Zelandii, tam dorastał i uczył się, jak przetrwać. Gdy Aroha odszedł, Najwyższa Kapłanka sekty zwącej się Prorokami Nowej Ziemi, przez lata pisząca listy do mężczyzny, postanowiła sprowadzić Manaakiego do Europy, a właściwie — do Jordenu.

Prorocy Nowej Ziemi nienawidzili zwykłych ludzi, uważali ich za szkodników. Stronili od technologii, uważali ją za najwyższe zło szkodzące każdemu Syndyro w prawdziwym kontakcie z naturą. Manaaki również jej nie ufał — dlatego tak trudno było go tu umieścić, pomyślał Zitori — postanowił więc dołączyć do bractwa zgromadzonego przez Najwyższą Kapłankę imieniem Maeve. Kobieta była dla Manaakiego niczym starsza siostra lub matka, a on wykonywał każdy jej rozkaz.

Prorocy Nowej Ziemi odnaleźli w jordeńskim lesie kapsułę, która pochodziła z czasów Heinricha Sonnenblumena. Były w niej materiały pozostawione przez naukowca, z których postanowili skorzystać, by przywołać wspomniane mściwe bóstwo natury, Widmowego Jelenia.

Manaaki, wykonując polecenia Maeve, miał znaleźć Syndyro czystej krwi i oddać ich w ofierze bóstwu. Na samą myśl o tym Zitori aż się skręcił, jednak niewzruszony tym Manaaki kontynuował swoją opowieść. Udało mu się odnaleźć dwóch mieszkańców Jordenu, których obserwował przez dłuższy czas, by ustalić, czy się nadają. Gdy podjął decyzję, przystąpił do działania.

W trakcie jego misji doszło jednak do komplikacji. Feirdhris, jeden ze starszych członków bractwa, przeciwstawił mu się i postanowił doprowadzić Sadowników do Manaakiego — co mu się udało, skoro Zitori posiadał pióro należące wcześniej do mężczyzny. Ten postanowił zemścić się na Feirdhrisie, pozbawiając go życia w imię bóstwa.

Nie był to jednak koniec, okazało się bowiem, że Najwyższa Kapłanka musiała zinterpretować pisma raz jeszcze, by dowiedzieć się czegoś ważnego. Prorocy potrzebowali Syndyro noszących w sobie Gen boga. Okazało się, że byli to trzej uczniowie Akademii Ogrodnictwa — Lilian Fehér, Abrin Ramiro i Crocus Rejtélyes.

— Gen boga? — przerwał Manaakiemu Zitori, ponieważ to było dla niego za wiele.

— Chodziło o Syndyro zmodyfikowanych genetycznie w laboratoriach BioLabu — wyjaśnił Manaaki.

Zitori złapał się za głowę, po to, by za chwilę usłyszeć, że złoczyńca zyskał fiolki z krwią, włamując się do BioLabu. Prorocy Nowej Ziemi w końcu mieli to, czego potrzebowali, by przywołać Widmowego Jelenia. Fiolki zostały wrzucone do ogniska, którego płomień wystrzelił w górę.

— Zaraz, zaraz — wtrącił detektyw, znów mu przerywając. — Masz na myśli wybuch na tyle duży, by mógł rozerwać ludzi na strzępy?

— Nie wybuch! — zaprzeczył Manaaki. — To był on! Upuścił na mnie ciężki pień, złamał mi obie nogi, po czym powiedział mi, że mam oznajmić światu o jego powrocie.

— Masz na to jakieś dowody?

— Mówiłem przecież, że wszyscy stronimy od waszej przeklętej elektroniki. Moje słowo powinno być wystarczającym dowodem.

— Ta sama przeklęta elektronika podtrzymuje cię teraz przy życiu — rzucił Zitori, przenosząc swój wzrok na znajdujący się przy nich sprzęt. — Jak wyglądało to „bóstwo”?

Manaaki, mimo przeżywanego strachu, wziął się w garść i zaczął opisywać wygląd Widmowego Jelenia. Po tym, co detektyw usłyszał, miał przed oczami kreaturę Pierwszej Generacji. Te stworzenia, pochodzące z początków Zielonej Zarazy, były czasem niezwykle mściwe. Możliwe, że krew Syndyro stanowiła dla nich swojego rodzaju przekąskę.

Nie zmieniało to faktu, że większość opowieści Manaakiego wydawała się detektywowi paplaniną obłąkanego człowieka, w szczególności wspomnienie Widmowego Jelenia. Czymkolwiek to coś było, mężczyzna okropnie się tego bał. Podobno właśnie to wyszło z podziemi i rozerwało wszystkich członków sekty na strzępy.

W tej historii nakładało się na siebie kilka spraw — to, co wydarzyło się w jordeńskim lesie i to, co miało miejsce w podziemnym laboratorium Sonnenblumena.

Gdy Zitori wziął te fakty pod uwagę, opowieść Manaakiego nagle stała się składna. Mężczyzna włamał się do BioLabu, by posłużyć się jakimiś notatkami sprzed wieków, które Najwyższa Kapłanka najwyraźniej opatrznie zrozumiała. Skradł fiolki z laboratorium, po czym postanowił przekazać je kobiecie.

Skąd pomysł, że w jego ręce wpadły fiolki z krwią, a nie jakieś łatwopalne substancje, których kontakt z ogniem doprowadził do wybuchu? Siła eksplozji mogła rozerwać wszystkich członków sekty na strzępy i sprawić, że na Manaakiego spadł jakiś pień. Co więcej, taki wybuch mógł też przyczynić się do powstania wyrwy w ziemi.

Widmowy Jeleń musiał być jakimś majakiem, prawdopodobnie skutkiem zażywania substancji psychoaktywnych przez członków sekty. Zitori mógł założyć, że rzekomy bóg był wymysłem przerażonego mężczyzny, który przez głupotę swoją i własnych pobratymców stracił wszystko, z czym był do tej pory związany.

— Dziękuję za współpracę, Manaaki — powiedział w końcu detektyw, wstając z krzesła.

— Co macie zamiar zrobić? — spytał mężczyzna, wpatrując się w Zitoriego. — Sami nie dacie mu rady. My nie mogliśmy… Ja również, przez to straciłem wszystkich.

— Zobaczymy. Jedno jest pewne, za swoje przewinienia, resztę życia spędzisz za kratkami. Póki co, zaufaj lekarzom. Nie chcemy cię uśmiercić, a utrzymać przy życiu. My nie jesteśmy „mściwymi bogami natury”.

Manaaki nic nie odpowiedział.

Zitori wyszedł z pokoju, a strażnicy na powrót go zamknęli.

Spotkanie z Manaakim zrodziło w głowie detektywa więcej pytań niż odpowiedzi. Mężczyzna nie poddawał się jednak. Uzyskał opis obszaru, w którym dotychczas znajdowała się sekta. Być może on i jego ekipa poszukiwawcza odnajdą tam wspomnianą przez podejrzanego kapsułę z notatkami Heinricha Sonnenblumena — o ile ta historia była prawdą, a nie opowieścią schizofrenika.

Zitori wyszedł z więziennego szpitala i udał się do oczekującej na niego łodzi. Wyciągnął z kieszeni swój telefon i postanowił skontaktować się z podwładnymi.

— McCormack? Posłuchaj, zbierz kilku ludzi, weźcie ze sobą Janotę. Musimy coś zbadać.

— W porządku, szefie. Był pan na przesłuchaniu podejrzanego?

— Owszem — odparł Zitori, gdy silnik łódki zaczął pracować. — Czeka nas trochę roboty. Za kwadrans chcę was mieć pod biurem. O wszystkim pogadamy na miejscu.

— Zrozumiałem. Bez odbioru.

McCormack rozłączył się, a Zitori schował telefon do kieszeni spodni.

Mściwy bóg natury… Nie, to było dla detektywa za dużo. Miał do czynienia z członkiem sekty, nic dziwnego, że Manaaki gadał od rzeczy. Mordował właśnie dla tego „bóstwa” a teraz był przekonany, że popełnił błąd — powtarzał to wiele razy w ciągu swojej opowieści. Nieświadomy skutków, bez zająknięcia wykonywał polecenia Najwyższej Kapłanki.

Tej samej kobiety, której głowę technicy znaleźli na polanie jordeńskiego lasu.

Jeśli słowo było dla Manaakiego wszystkim, czy to możliwe, że jego opowieść była prawdziwa?

Trudno było mu w to uwierzyć.


***


Na Leiriona, Liliana, Crocusa i Abrina czekały jeszcze ostateczne testy ich fizycznej i psychicznej sprawności, zanim szpital puścił ich do domu. Laborant przeszedł je jako pierwszy i wyszedł z zajmowanego przez siebie pokoju — wreszcie w codziennym stroju, a nie szlafroku i piżamie. Spokojnie czekał na swojego syna oraz jego przyjaciół, chociaż nie wiedział, jak długo to potrwa.

Siedział pod salą już pół godziny, gdy w korytarzu pojawili się Juniper Reinigung oraz Raizel Chuva.

— Dzień dobry, panie Fehér. Czy z Lily’m i chłopakami wszystko w porządku? — spytała dziewczyna, siadając obok mężczyzny.

Sposób, w jaki wypowiedziała imię jego syna, dało mu do myślenia, że Lilian może być jej obiektem zainteresowania.

Biedna Juniper, pomyślał Leirion. Lilian jest tak skoncentrowany na byciu Ogrodnikiem, że kompletnie nie zwraca uwagi na sygnały płynące z otoczenia.

— Tak, właśnie są poddawani ostatnim badaniom — odparł w końcu Fehér, uśmiechając się do niej. — Niedługo powinni wyjść.

— Rany, co za sytuacja — rzucił Raizel, drapiąc się z tyłu głowy. — Nigdy nie sądziłem, że BioLab może być aż tak skorumpowany.

— Nie cały BioLab, młody — poprawił go Leirion, wskazując na siebie kciukiem. — Nie oceniaj całości przez pryzmat jednostek.

— Nie miałem na myśli pana, pan jest w porządku. Przykro mi, że to się stało. Rodzice wspominali, że przeżył pan piekło.

— Mówili wam coś jeszcze? — spytał mężczyzna, zwracając się do Juniper i Raizela.

— Tylko tyle, że w BioLabie doszło do wybuchu, jakiegoś nieudanego eksperymentu, i że pan oraz chłopcy byliście wtedy w placówce — wyjaśniła Juniper, bawiąc się końcówkami swojego szalika.

— Rozumiem — podsumował Leirion, splatając dłonie na kolanie.

Domyślał się, że Rada Jordenu i Rada Etyki Naukowej będą chciały zamieść sprawę oszustw Sonnenblumena pod dywan. Nie mógł mieć im tego za złe. W gruncie rzeczy chodziło również o dobro pracowników. Jeśli mieszkańcy kompletnie stracą zaufanie do BioLabu, wszystko się posypie. Leirion nie mógł na to pozwolić, gdy naprawa uprzedzonego do wielu spraw społeczeństwa jeszcze nie dobiegła końca.

Odwrócił głowę, gdy usłyszał otwierające się drzwi gabinetu. Wyszedł z niego Crocus. Raizel, widząc go, uśmiechnął się słabo.

Po raz kolejny przekonał się, jak silny jest chłopak. Nie był już tym samym, bezbronnym Crocusem, którego znał przez całe życie. Zaczął nawet sądzić, że ten wcale go nie potrzebuje.

Te myśli szybko zostały przegonione przez samego Rejtélyesa, który podszedł do niego i przytulił go mocno, witając się z nim po długim czasie nieobecności.

— Wracaj do domu, Crocusie — ponaglił go Leirion. — Rodzice na pewno na ciebie czekają.

— Nie rodzice, tylko areszt domowy — zaśmiał się gorzko chłopak. — Po zajęciach mam wracać od razu do chaty.

— Więc ciebie też to spotkało — westchnął Fehér. — Myślisz, że będziesz witany jak bohater, a stajesz się wrogiem publicznym we własnej rodzinie. Złośliwość losu…

Juniper, słysząc to, zaczęła zastanawiać się nad kwestią, która od jakiegoś czasu chodziła jej po głowie.

Społeczeństwo zakładało, że Ogrodnicy będą je ratować. Ludzie i Syndyro przyzwyczaili się do faktu, że bezprawie Trucicieli i złoczyńców było zatrzymywane przez „bohaterów”, jakimi byli Ogrodnicy. Ale kto uratuje ich, gdy ci będą potrzebować pomocy? Zdaje się, że o tym już nikt nie myślał.

Społeczeństwo rozleniwiło się, bo wiedziało, że zawsze może liczyć na sumiennych wartowników. Nie myślało jednak o skutkach ich ciężkiej pracy, ich wycieńczeniu albo nawet wypaleniu zawodowym.

Juniper odsuwała swoje uczucia na bok, mimo, że chciała być blisko Liliana. Postanowiła, że stanie się wsparciem dla wszystkich, którzy będą jej potrzebować. Jeśli w tym gronie znajdzie się również Lilian, będzie szczęśliwa. Przyszli Ogrodnicy powinni wspierać się nawzajem.

Drzwi gabinetu otworzyły się, a na korytarzu znalazł się młody Fehér. Widząc Juniper i Raizela, uśmiechnął się szeroko.

— Stary! — zawołał Raizel, przytulając go mocno. Juniper żałowała, że sama nie miała na tyle odwagi.

Lilian poklepał Raizela po plecach, po czym odsunął się do niego i podszedł do koleżanki z klasy.

— Cześć, Lily — przywitała go dziewczyna, unosząc dłoń w przyjacielskim geście.

— Hej, Juni. Fajnie, że przyszłaś. Znaczy przyszliście — poprawił się, włączając w to również Chuvę.

Raizel uśmiechnął się tajemniczo, widząc to, po czym objął Crocusa w pasie.

— To co, spadamy? Twoi rodzice czekają na nas na parkingu.

— Zaraz, a Abrin?

— Jego badanie potrwa najdłużej — wyjaśnił Lilian. — Powiedział, żebyśmy na niego nie czekali.

— No dobrze. Widzimy się po weekendzie — podsumował Crocus, żegnając się z pozostałymi.

— Do zobaczenia! — zawołała Juniper, machając im na pożegnanie.

— My też musimy wracać — zauważył Leirion, zerkając na zegarek w smartfonie, którego zostawiła mu Liana. — Juniper, podwieźć cię do domu?

— Och, ja… — wydukała dziewczyna, uciekając wzrokiem przed Lilianem. — Nie mam daleko, przejdę się.

— Nie wymyślaj! — zawołał chłopak. — Tato, może Juniper wpadnie do nas na obiad?

— Tylko pod warunkiem, że pomożecie mi go zrobić. Dawno nie siedziałem w kuchni.

— Jasne! Co ty na to, Juni?

Juniper zaczęła podejrzewać, że po pobycie w laboratorium Lilian doznał porządnego wstrząsu mózgu, skoro tak naciskał na jej wizytę w swoim domu. Skinęła głową, zgadzając się. Nie zmieniało to faktu, że była w szoku, słysząc jego propozycję.

— Dobrze, zatem chodźmy — zarządził Leirion, prowadząc młodych do wyjścia ze szpitala.

Miał tylko nadzieję, że z Abrinem wszystko w porządku.


***


Abrin siedział w gabinecie lekarskim najdłużej ze wszystkich. Gdy w końcu odłączono go od aparatury, chłopak mógł rozprostować ręce i nogi. Jego organizm, chociaż poturbowany, dobrze sobie radził. To samo można było powiedzieć o psychice, która wcześniej doznała wielu przykrych sytuacji związanych z przeszłością chłopaka. Wydarzenia w BioLabie były jedynie kolejnymi cegiełkami, które kształtowały go jako istotę ludzką, a właściwie Syndyrona.

Czasem czuł się jak układanka, do której życie dorzucało następne puzzle, coraz bardziej ją komplikując. Nikt jednak nie powiedział mu, że egzystencja na tym świecie będzie łatwa. Zdarzały się chwile, że miał jej naprawdę dość. Życie było dla niego niezręcznym momentem między urodzinami a śmiercią. Wiele razy myślał o tym, by samemu je zakończyć.

Te myśli skończyły się, gdy znalazł coś, co naprawdę pokochał. Coś, a później kogoś. Teraz jedynie mógł myśleć nad tym, jak go nie stracić.

Wyszedł z gabinetu lekarskiego, narzucając na siebie cieplejszą kurtkę. Zanim Lavender powiedział, że powinni od siebie odpocząć, zostawił mu nieco drobiazgów. Traktował go jak dorosłego, co tu dużo mówić. Abrin nie spodziewał się żadnego specjalnego powitania po wyjściu ze szpitala, wcale na to nie zasłużył.

Gdy stał przy recepcji w towarzystwie dwóch Zielonych Mutantów, czekając na elektroniczny dokument do podpisu, dostrzegł wchodzącą do szpitala Tulipę. Kobieta również go zauważyła i postanowiła do niego podejść.

— Miło widzieć cię w całości, Abrinie. Twoich… kompanów również — dodała, widząc obserwujące ją istoty.

— Wiem, co chce pani powiedzieć — odparł Ramiro, oddając recepcjonistce tablet z podpisanym oświadczeniem. — Rozwaliłem pani auto. Nie wiem, ile zajmie mi odpracowanie tego.

— Abrinie, o czym ty mówisz… — westchnęła Tulipa, kręcąc głową z niedowierzaniem. — Proszę, przestań myśleć, że na pewno wiesz, co sądzą inni.

Ramiro spojrzał na nią ze zdziwieniem.

— Ale mówiła pani, że kredyt…

— Kredyt-sredyt — przedrzeźniała go kobieta. — Wykorzystałeś tego gruchota w słusznym celu. Dzięki temu, co zrobiłeś, Sadownicy dowiedzieli się, co stało się w BioLabie. Wszystko zapisało się na kamerkach.

— Lavender coś mi o tym wspominał.

Na myśl o chłopaku Abrin posmutniał, co nie umknęło uwadze Tulipy.

— Musisz coś wiedzieć — powiedziała nagle, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Gdy udaliście się z Lilianem i Crocusem do BioLabu…

Abrin wsłuchiwał się w wypowiedź Sylvestris, z każdym jej następnym słowem otwierając usta ze zdziwienia coraz szerzej.

Mancinella wybudziła się ze śpiączki. To, co ją obudziło… Tulipa do tej pory nie rozumiała, skąd młoda mogła wiedzieć, że Abrin był w niebezpieczeństwie. Czy była to wiadomość przesyłana przez rodzime rośliny? Połączenie między nią, Abrinem a florą? Świadomość tego, co zrobiła? Proroczy sen? Przeczucie?

Nie mając na odpowiedzi na te pytania, kobieta mogła to uznać jedynie za cud.

Podczas wypadku ucierpiały nogi Mancinelli, potrzebowały dodatkowego wsparcia w postaci protez lub kul. Jeśli dziewczyna będzie ćwiczyć wystarczająco długo, znów będzie mogła chodzić — co prawda nie tak, jak kiedyś, ale lepsze to niż wózek inwalidzki. Lekarze zapowiadali mozolny, ale za to pewny powrót Trucicielki do zdrowia.

— Idę ją zobaczyć, ma teraz ćwiczenia z jednym z medyków — zakończyła Tulipa. — Chcesz iść ze mną?

— Czy ona… powinna mnie widzieć?

— Oczywiście, że tak, Abrinie! To za tobą tęskniła najbardziej.

Ramiro skinął głową, decydując się na pójście za Tulipą.

— Nie jestem jednak pewna, czy widok dwóch Zielonych Mutantów to nie będzie dla niej za dużo — ostrzegła kobieta, wpatrując się w dwumetrowe kolosy.

— Spokojnie — odparł Abrin i odwrócił się w stronę swoich towarzyszy. — Diego, Ivan, możecie zostać w poczekalni?

— Nazwałeś ich tak? — wtrąciła cicho Tulipa.

— Nie, to ich prawdziwe imiona — powiedział Abrin. — Dziękuję wam — dodał, zwracając się do Diego i Ivana.

Dwie człekokształtne istoty skinęły głowami i posłusznie ruszyły za Abrinem, by czekać na niego tam, gdzie im wskazał.

— Jak wy się kontaktujecie? — spytała Sylvestris, gdy ona i Abrin szli korytarzem w stronę sali ćwiczeniowej.

— Oni ze mną telepatycznie, ja wolę słownie, chociaż kontakt myślowy nie jest mi obcy — wyjaśnił chłopak, podwijając rękawy czerwonej koszuli. — Kiedyś byli więźniami Hodowli, ale teraz, gdy ulegli modyfikacji, coś się w nich zmieniło.

— Nie czujesz się zagrożony, skoro to byli recydywiści? Skąd wiesz, że nie staną się zagrożeniem?

— Nie — zaprzeczył chłopak, zatrzymując się przy drzwiach wskazanych przez Tulipę. — Nie czuję, by chcieli mi się przeciwstawiać.

— A więc masz ich pod kontrolą?

— Nie nazwałbym tego kontrolą. Nie dowodzę nimi w dosłowny sposób, oni sami chcą mi pomagać, z własnej woli. Muszą czuć jakieś połączenie ze mną lub moją rodzimą rośliną. Może podczas modyfikacji genetycznych dostąpili jakiegoś przebłysku empatii? Sam nie wiem.

— Co za pokręcona sytuacja — podsumowała Tulipa, kładąc dłoń na czole.

Abrin skinął głową. Co innego miał powiedzieć? Całe jego życie było jedną wielką, pokręconą układanką z wieloma możliwymi kombinacjami.

— Spójrz — powiedziała nagle Sylvestris, wskazując palcem na sylwetki poruszające się w sali ćwiczeniowej.

Pilnujący Mancinelli mężczyzna prowadzący zajęcia uważnie śledził każdy jej krok. W wyniku zderzenia z autem Tulipy, jej ciało było nieźle poturbowane. Kości nóg doznały wielu złamań, jednak jakimś cudem były w stanie się zrosnąć — na szczęście organizm Syndyrona odbudowywał się szybciej niż organizm zwykłego człowieka. Nie zmieniało to faktu, że Mancinella długo nie będzie w stanie biegać, nie mówiąc już o chodzeniu tak jak dawniej — wciąż musiała poruszać się o kulach lub na wózku.

Ciało dziewczyny znów musiało przystosować się do ruchu po kilku miesiącach spoczynku. Oczywiście, lekarze zajmowali się nią już wcześniej, by jej mięśnie nie zanikły. W pokoju Mancinelli regularnie pojawiała się pielęgniarka, która wykonywała z nią rozmaite ćwiczenia, gdy dziewczyna była jeszcze w śpiączce. Należało do nich między innymi zginanie nóg i rąk, co miało pobudzić mięśnie do pracy.

Teraz Mancinella poruszała się między dwiema wysokimi barierkami. Trzymała je z pomocą swoich dłoni, robiąc przed siebie krok po kroku. Tulipa, która odwiedzała dziewczynę niemal codziennie, musiała przyznać, że ta robiła spore postępy.

Młoda nie wiedziała jeszcze, że Abrin żyje. W dniu tragedii w BioLabie, po doświadczonym ataku paniki, lekarze musieli podać jej środki uspokajające, by nie nadwyrężyła swojego organizmu. Do tego czasu Tulipa nie zdążyła jeszcze powiedzieć jej o niczym. Zresztą, nie miała takiego zamiaru. Chciała, by Ramiro zrobił to sam.

Tulipa pomachała do koordynatora ćwiczeń, który zauważył ją za szybą zamkniętych drzwi.

— Mancinello, dojdź proszę do końca maty, dobrze? Za chwilę do ciebie wrócę.

Dziewczyna skinęła głową, nie przerywając swoich ćwiczeń.

Mężczyzna wyszedł z sali, witając się z Tulipą oraz towarzyszącym jej chłopakiem. Kobieta wyjaśniła mu, dlaczego tu są.

— Czy to nie będzie za duży szok?

— Cóż… — zastanowił się medyk. — Sądzę, że to może pomóc. Muszę jednak przy tym być. Kto wie, jak zareaguje pacjentka. Najpierw wejdzie pani, później pan. Będziemy stopniować to doświadczenie.

Abrin i Tulipa przyjęli to do wiadomości.

Medyk wszedł do sali, widząc jak nastolatka dotarła do końca maty.

— Doskonale ci poszło, Mancinello — pochwalił ją mężczyzna, podając jej kule.

— Nie mogę się doczekać, kiedy się ich pozbędę.

— To trochę potrwa — pouczył ją medyk. — Ale wiesz co, mam dla ciebie miłą niespodziankę. W sumie to dwie, ale wszystko po kolei.

— Niespodzianki? — zdziwiła się dziewczyna.

Medyk skinął głową i machnął ręką na stojącą za drzwiami Tulipę.

Kobieta weszła do pomieszczenia i przywitała się z młodą Trucicielką.

— Cześć, Mancinello. Przyszłam sprawdzić, co u ciebie.

— Coraz lepiej. Dziękuję pani.

— Prosiłam, żebyś mówiła mi po imieniu — uśmiechnęła się kobieta, siadając obok niej na macie. — Wiesz… Tak się składa, że przyszedł ze mną ktoś jeszcze.

Mancinella spojrzała na nią ze zdziwieniem. Tulipa odwróciła się do medyka, a ten zawołał kolejną osobę, która ukrywała się za drzwiami.

Młoda Trucicielka zbladła, widząc przed sobą żywego Abrina. Chciała wstać, jednak nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Gdy zrobiła pierwszy krok, upadła na posadzkę. Podniosła się, podpierając się ramionami. Chciała wstać po raz kolejny.

Chłopak przyspieszył kroku i podbiegł do chodnika rehabilitacyjnego. Prześlizgnął się po śliskiej powierzchni maty, lądując tuż przed dziewczyną. Pomógł jej usiąść na piętach, by złapała równowagę. Mancinella rozpłakała się, obejmując go.

— Abrin! — łkała, ściskając go mocno. — Przepraszam! Tak bardzo cię przepraszam! Ja naprawdę nie chciałam! Nie chciałam!

— W porządku, młoda — odparł cicho, gładząc ją po głowie. — Żyję i nic mi nie jest.

— Przepraszam, że cię zraniłam! Przepraszam!

Abrin westchnął cicho, gdy łzy Mancinelli skapywały na rękawy jego koszuli.

— Ty żyjesz… Myślałam, że… że cię straciłam — zawodziła, z trudem łapiąc oddech. — Z mojej winy! To ja ci to zrobiłam…

— Mancie — szepnął Abrin, uspokajając ją. — Po tym wszystkim pozostała tylko blizna, nic więcej. Bardziej martwię się o ciebie.

— Pani Tulipa opiekowała się mną, kiedy…

— Wiem, młoda. Cieszę się, że byłaś w dobrych rękach.

Tulipa i medyk wpatrywali się w tę scenę bez słowa. Mężczyzna potarł oczy, widząc czułe spotkanie dwójki młodych ludzi. Kobieta podeszła do niego, klepiąc go po ramieniu. Oboje uśmiechnęli się do siebie.

Mancinella uspokoiła się dopiero kilka minut później. Odsunęła się od Abrina i potarła oczy, wpatrując się w niego z powagą.

— Co z Lawendowłosym?

— Lavender żyje — powiedział Abrin, uśmiechając się słabo.

— On cię kocha, prawda? Ty jego też.

Abrin skinął głową i zacisnął usta w cienką linię, czując, że znów zbiera mu się na płacz.

— Przepraszam, że chciałam wejść wam w drogę — wyszeptała Mancinella, wtulając się w ramiona chłopaka. — Gdy cię odnalazłam… Myślałam, że znów cię stracę.

— Mancie. Kocham Lavendera, ale ciebie również, mi hermana — powiedział Abrin, przytulając ją do siebie niczym młodszą siostrę. — Jesteście dla mnie bardzo ważni.

Mancinella skinęła głową, znów ściskając go w pasie.

— Mancie, muszę cię o coś zapytać.

Dziewczyna spojrzała na niego z uwagą.

— Czy chcesz zostać z Ogrodnikami?

— Ogrodnikami?

Abrin skinął głową, potwierdzając swoje słowa. Pokazał jej noszony na nadgarstku BIO-identyfikator. Co prawda, sprzęt nie działał, ale nadal świadczył o przynależności do grona prawowitych obywateli Jordenu.

Mancinella zastanawiała się przez dłuższą chwilę.

— Moja trucizna nikomu nie pomoże — powiedziała w końcu dziewczyna, pocierając oczy. — Potrafię tylko zabijać.

— To nieprawda — zaprzeczyła Tulipa, siadając obok niej po turecku. — Masz nieoceniony dar, który może przydać się zarówno Sadownikom, jak i Ogrodnikom.

— Jabłko Śmierci? — prychnęła dziewczyna, kręcąc głową z niedowierzaniem. — Prawie zabiłam nim Lavendera, a później Abrina. Przeze mnie zginął mój… mój brat.

Abrin i Tulipa wymienili się spojrzeniami, gdy Mancinella kontynuowała swój wywód.

— Nie byłam mile widziana wśród normalnych Syndyro. Chcieli mnie zamknąć. Mój brat, on… On chciał mnie chronić, ale…

Mancinella przełknęła ślinę, przypominając sobie wszystko to, co się stało.

— Mancie — powiedziała nagle Tulipa. — Czasem bliscy chcąc nas „chronić”, ale robią to źle. Jeśli nie odwrócisz tego, co się stało, cokolwiek się stało… Możesz zmienić przeznaczenie Jabłka Śmierci, czyniąc je Jabłkiem Życia.

— Jak?

— Pomyśl o tym w ten sposób — wtrącił Abrin. — Twój owoc jest wysoce łatwopalny. A gdyby tak służył do pomocy ludziom uwięzionym? Pośród pnączy, gruzów, czegokolwiek?

— Trucizna… może być lekiem?

Abrin szybko pokiwał głową w geście ekscytacji.

— Mój modligroszek stanie się składnikiem leku zwalczającego komórki rakowe. Wpadłabyś na to?

Mancinella zaprzeczyła.

— Widzisz? Rośliny nie są złe, Mancie. Wszystko zależy od tego, w jaki sposób je wykorzystasz.

Młoda Trucicielka wpatrywała się w Abrina i Tulipę ze zdziwieniem.

— Ale… Co z Brugmansją i pozostałymi?

Tulipa zmartwiła się nieco, słysząc o kobiecie. Zerknęła na Abrina, poszukując w nim jakiejś pomocy. Chłopak szybko podchwycił jej nieme wołanie.

— Cóż… decyzja należy do nich — wyjaśnił, głaskając Mancinellę po głowie. — Są dorośli.

— Możemy ci powiedzieć, że Baneberry, a właściwie Bibi, również do nas dołączy, jak tylko skończy hospitalizację.

— Baneberry też tu jest? — ucieszyła się Mancinella.

— Nie do końca w tym szpitalu, ale również pod opieką lekarzy — powiedziała szybko Tulipa.

Mancinella zastanowiła się przez chwilę, po czym spojrzała Abrinowi w oczy.

— Nie mam ochoty wracać do Podziemi. Chcę zostać z tobą i z panią Tulipą.

Dwójka dorosłych wymieniła się spojrzeniami. Uśmiechnęli się do Mancinelli i objęli ją mocno.

Rozdział 3

Crin Janota stała pod biurem Agencji Detektywistycznej Zitori, czekając na pozostałych Sadowników. Pierwszą osobą, którą zobaczyła, był Anturi McCormack. Kobieta uśmiechnęła się na jego widok.

Anturi bardzo się jej podobał. Był nie tylko niesamowicie przystojny, ale też niebywale inteligentny, co wiele razy jej udowodnił. Gdy wreszcie przeszli na „ty”, mieli multum wspólnych tematów do przegadania i głównie to, poza prowadzonym śledztwem, ich połączyło. Crin zastanawiała się, czy kiedyś połączy ich coś więcej.

— Cześć, Anturi — przywitała go Janota, trzymając w dłoniach swój jesienny płaszcz.

— Hej, Crin — odpowiedział McCormack, uśmiechając się do niej.

— Jesteś gotowy?

— Tak, właściwie przyszedłem tylko po ciebie. Pozostali Sadownicy czekają na mój sygnał.

— Och… W takim razie ruszajmy.

McCormack skinął głową, prowadząc ją do swojego auta. Otworzył przed nią drzwi i pozwolił jej zająć miejsce pasażera. Sam usiadł za kierownicą. Wstukał w nawigację dane, które wysłał mu Zitori. Mógł objechać większość jordeńskich lasów i znaleźć się niedaleko miejsca zajmowanego przez sektę.

Mężczyzna uruchomił silnik i ruszył naprzód. Wyjechał na główną ulicę prowadzącą do północnej części Jordenu.

— Anturi? — spytała Crin po dłuższej chwili ciszy.

— Hm?

— Czy ty też uważasz, że to była sprawka siły wyższej?

McCormack spojrzał na nią kątem oka.

— W sensie czego? Bóstwa, o którym mówił Manaaki?

— Tak — przyznała Crin, ściskając w ramionach swój płaszcz. — Wiem, że pewnie uznasz mnie za wariatkę…

— Nigdy! — przerwał jej Anturi, ale zrobił to tak gwałtownie, że sam się tego wystraszył. Chrząknął, chcąc doprowadzić się do porządku. — Nie jesteś wariatką, Crin. Po prostu jesteś bardziej wrażliwa niż my, zwykli ludzie.

— Wydaje mi się, że bycie Syndyronem nie ma z tym nic wspólnego.

— Moim zdaniem ma — ciągnął McCormack, zjeżdżając na przeciwległy pas prowadzący do wyjazdu z Jordenu. — Ja i szef jesteśmy trochę oddaleni od natury. Zwykli ludzie nigdy nie czuli z nią takiego połączenia jak Syndyro. Nie uważam, że jesteśmy przez to gorsi, w końcu szef został Ogrodnikiem, a ja Sadownikiem. Nie zmienia to jednak faktu, że pewne rzeczy są dla nas niezrozumiałe.

— Nadal uważam, że nie zależy to od posiadania Zielonych Dłoni — upierała się Crin, wpatrując się w widoki za oknem. — Myślę, że nie jesteście aż tak otwarci na nieznane.

— Otwarci na nieznane?

— Oczywiście. Wiesz, mnie wiele nauczyła medytacja. To dzięki niej moje rodzime rośliny stały się mi bliższe — wyjaśniła kobieta. — To kwestia woli.

— Sugerujesz, że jeśli uwierzymy w istnienie jakiegoś bóstwa, zobaczymy je?

— Nie mam zielonego pojęcia, Anturi. Myślę jednak, że możecie spróbować.

McCormack milczał przez dłuższą chwilę, zastanawiając się nad znaczeniem jej słów. Nie sądził, że Crin będzie aż tak uduchowiona. Wcale mu to nie przeszkadzało, ba, zaczęła mu się podobać jeszcze bardziej. Po prostu nigdy wcześniej nie myślał, że tak zwana „siła wyższa” faktycznie będzie chciała się mieszać w sprawy Jordenu.

Mimo wszystko, trudno mu było w nią uwierzyć. Nie chciał jednak zranić Crin. Za bardzo mu na niej zależało.


***


Dwójka detektywów zajechała w wyznaczone przez Zitoriego miejsce ponad pół godziny później. Tuż za nimi zjawili się pozostali Sadownicy, wśród nich Ilja Lubos. McCormack zwołał ich na poszukiwania miejsca zamieszkiwanego przez sektę Proroków Nowej Ziemi.

— Jesteście już — ucieszył się Lubos, podchodząc do Crin i Anturiego. — Bardzo dobrze. Od razu możemy ruszyć na poszukiwania.

— Nie będziemy potrzebowali pomocy Zespołu Ochrony Lasów albo Zielonej Zwierzyny? — rzucił McCormack, poprawiając trzymaną za paskiem kaburę.

— Nie tym razem. Dzięki opowieściom Manaakiego wiemy, gdzie trafić.

— W porządku — zgodziła się Crin. — Ruszajmy.

Pozostali podążyli za prowadzącym ich Zitorim, który miał ze sobą dokładnie rozrysowaną mapę. Wykonał ją Manaaki. Mężczyzna z jakiegoś powodu postanowił współpracować nie tylko z Zitorim, ale i pozostałymi Sadownikami. McCormack zastanawiał się, czy widok zmarłych członków bractwa go do tego zmusił, czy było to coś jeszcze?

Wszyscy Sadownicy, na czele z Zitorim, wciąż byli w kropce. Manaaki opowiadał o mściwym bóstwie natury, ale ta opowieść przypominała wszystkim paplaninę szaleńca. Wszystkim poza Crin, która wyjątkowo wzięła ją sobie do serca. Nic w tym dziwnego. Była Syndyronem, widziała masę niestworzonych istot, stworów i dziwactw, nie tylko w jordeńskich lasach i parkach.

Po półgodzinnym marszu przez zarośla, ekipa Zitoriego dotarła na polanę, której wejścia strzegły nie tylko nieprzejednane krzaki, przez które nie można było przejść, ale też ogromny dąb. Drzewo nie chciało wpuścić zwyczajnych ludzi na swoje ziemie. Porozumieć mogła się z nim tylko Crin.

— Manaaki wspominał, że nie znosili „niegodnych” — westchnął detektyw, zwracając się do kobiety. — Spróbuj się z nim porozumieć i wyjaśnić, po co tu przyszliśmy. To powinno pomóc — dodał, podając jej pióro należące do mężczyzny.

Kobieta skinęła głową i przyłożyła dłoń wraz z piórem do kory drzewa. Gałęzie dębu poruszyły się lekko, trzęsąc się po chwili niczym osika.

— Jest w szoku — podsumowała Janota. — Wpuści nas, jeśli będziemy starali się pomóc Manaakiemu.

— Taki mamy zamiar — mruknął Zitori.

— On sam musi to stwierdzić — pouczyła go kobieta. — Przyłóżcie swoje dłonie do kory dębu — dodała, instruując pozostałych. — Żadnych gwałtownych ruchów. Skupcie się na tym, co chcemy zrobić.

Pozostali zrobili to, o co prosiła Crin. Każdy Sadownik stanął obok drzewa, dotykając je dłonią. Zitori i McCormack podeszli jako ostatni.

Po długiej chwili ciszy dąb postanowił ustąpić. Rozsunął swoje gałęzie, wpuszczając przybyłych na teren sekty.

Zitori i jego ekipa zastali na miejscu prawdziwy leśny obóz, wręcz niewielką wioskę. Na środku polany znajdowało się wypalone dawno ognisko, wokół niego różnego rodzaju namioty przypominające tipi i domki złożone z zarośli, gałęzi i liści.

— Namiot Najwyższej Kapłanki — zastanowił się Zitori, rozglądając się po okolicy.

— Szefie, to chyba ten — zauważył McCormack, wskazując dłonią na szałas stojący najbliżej środka. Był zdobiony kolorowym haftem, wydawał się najbardziej reprezentatywny pośród wszystkich.

— Dobra robota, Anturi — pochwalił go Zitori, po czym wraz z pozostałymi ruszył w stronę namiotu Najwyższej Kapłanki. Zanim jednak do niego wszedł, odwrócił się do pozostałych Sadowników.

— Przeszukajcie resztę namiotów.

Mężczyźni, w tym Lubos, skinęli głowami, rozchodząc się po obozie.

W środku namiotu Najwyższej Kapłanki Anturi, Ignazio i Crin znaleźli ręcznie haftowany dywan z owczej wełny, posłanie oraz sporej wielkości kufer. Nie był zamknięty na kłódkę, można było go otworzyć, podnosząc klapę. Zitori naciągnął rękawiczki na dłonie, nie chcąc zostawiać śladów. Zajął się kufrem, zaglądając do środka.

Znalazł w nim jakieś woreczki. Podejrzewał, że były w nich substancje psychoaktywne, które mogły się przyczynić do zobaczenia przez Manaakiego Widmowego Jelenia. Musiał się dowiedzieć, czy podczas badań lekarze wykryli coś w jego krwi.

Szukając dalej, poza ozdobami i świeżymi zwojami z papirusu, Zitori znalazł również te, o których mówił Manaaki. Musiały pochodzić z kapsuły odnalezionej przez Proroków Nowej Ziemi.

Zitori przyjrzał się znalezisku. Wśród różnych ciekawych rzeczy znalazły się zwinięte w rulon i zalaminowane wiadomości oraz mapy, a także kilka drobiazgów stanowiących relikt dawnych czasów, stare pagery. Nie one jednak zainteresowały Zitoriego, a kartki z dziennika. Dojrzał wśród nich listy spisane przez samego Heinricha Sonnenblumena.

Mężczyzna również pisał o mściwym bóstwie natury. Detektyw widział dwie opcje — albo był chory psychicznie, albo przeraził się Pierwszej Generacji. Zaznaczył na mapie drzewo, z którego pobrał materiał genetyczny do stworzenia pierwszego na świecie Syndyrona.

— Gen boga — mruknął Zitori, przyglądając się mapie.

— Tamtejsze laboratorium badawcze nie znajdowało się aż tak daleko od dzisiejszego — zauważyła Crin, zerkając na mapę przez ramię swojego przełożonego.

— A co z tym? — spytał McCormack i uniósł szkic przedstawiający kilka sylwetek posyłających promienie w stronę gniewnego boga. Wydawało się, że promienie te zamykały go w jakiejś energetycznej kuli, ściąganej przez pnącza pod ziemię. Kula znajdowała się nad jordeńskim lasem, w jego centrum.

— To miejsce, w którym odnaleźliśmy wszystkich zmarłych Proroków! — zawołała Janota, wyrywając szkic z dłoni Anturiego. — Szefie, moim zdaniem Manaaki nie kłamie. Cokolwiek wyszło spod ziemi, czy nazwie pan to bogiem czy potworem, zabiło wszystkich członków sekty.

— Naprawdę wierzysz w opowieść Manaakiego?

Crin entuzjastycznie pokiwała głową.

— Gdyby nie istnieli Syndyro, być może miałabym z tym problem. A co, jeśli przez laty uwięziono gdzieś istotę, która sprowadziła na te ziemie Zieloną Zarazę? I co, jeśli po ponad dwustu latach ta istota wróciła, pragnąc zemsty?

— Jeśli tak będzie, staniemy się ekipą od śledztw paranormalnych — podsumował Zitori, drapiąc się po głowie. — Zwykłem obalać takie rzeczy, a nie je potwierdzać.

McCormack zastanowił się przez chwilę, wpatrując się w notatki i szkice.

— Nawet jeśli założymy, że coś takiego jak „mściwe bóstwo natury” zabiło członków bractwa… Gdzie jest teraz? — powiedział po dłuższej chwili namysłu. — Mamy wśród Syndyro różne ciekawe osobistości, ale trzymetrowe… Drzewo z dziuplą zamiast głowy? Coś takiego natychmiast by się wyróżniało. Poza tym, nie byłoby tak silne, by rozerwać ludzi na strzępy.

— Chyba, że potrafi zmieniać swoją formę — wtrąciła Janota.

McCormack i Zitori spojrzeli na kobietę ze zdziwieniem.

— Załóżmy, że to bóstwo leśne, jak mówił Manaaki. Załóżmy też, że przez ponad dwa stulecia było… Gdzieś indziej niż na Ziemi. Jeśli chce zbadać ten świat od nowa, musi jakoś wtopić się w tłum.

— Sugerujesz, że jest zmiennokształtny? — wtrącił McCormack. — Jak kryptydy?

— Dokładnie tak, Anturi!

McCormack prychnął pod nosem. Chcąc powstrzymać śmiech, zakrył usta dłonią.

— Nie wierzysz mi — żachnęła się kobieta, zakładając ręce na piersi.

— Dobrze, załóżmy, że tak jest, ale tylko hipotetycznie — wtrącił Zitori, gasząc prawdopodobną sprzeczkę w zarodku. — Manaaki nie widział innej postaci tego czegoś, o czym opowiadał. My również nie, a po Jordenie i innych metropoliach kręci się masa dziwactw z Pierwszej lub Drugiej Generacji. Jak go rozpoznamy?

— Tego nie wiem — westchnęła smutno Janota. — Zakładam, że bóstwo może przyjąć jakąkolwiek postać, ale być może coś z jego wyglądu pozostaje niezmienne?

— Mamy szukać… jelenia? — prychnął McCormack.

— Widmowego Jelenia — poprawiła go naburmuszona kobieta. — Mogę spróbować stworzyć jego portret pamięciowy na podstawie tego, co mówił Manaaki, ale już mam w głowie kilka wersji. Nie wiem, czy którakolwiek okaże się prawdziwa.

— Cokolwiek stworzysz, będzie pomocne — powiedział McCormack, uśmiechając się do niej. — Na czymś musimy oprzeć śledztwo.

Crin skinęła głową, uśmiechając się lekko. Chyba przestała się na niego gniewać.

— Dobrze — podsumował detektyw, konfiskując zapiski Sonnenblumena. — Potraktujemy je jako dowód w sprawie. Być może wyciągniemy z nich coś jeszcze.

Trójka wyszła z namiotu Najwyższej Kapłanki, rozglądając się po obozie.

— Szefie, znaleźliśmy tylko rzeczy codziennego użytku, trochę substancji psychoaktywnych, nic specjalnego — powiedział jeden z Sadowników.

— Z wyjątkiem namiotu głównego podejrzanego — dodał Lubos, podając Zitoriemu torbę z zabezpieczonymi dowodami. Znajdowała się w nim rozmaita biżuteria, jakieś notatki i codzienne ubrania.

— Miał to na sobie w dniu Zielonego Festiwalu — zauważył McCormack, przyglądając się znalezionym rzeczom. — Wygląda na to, że on również zmieniał się, wchodząc w tłum.

— Co do tego nie mam wątpliwości — zakończył Zitori. — Zbieramy się do biura.

McCormack i Janota ruszyli za detektywem, wychodząc z obozowiska.


***


Gdy większość Jordenu żyła wiadomościami o wypadku w BioLabie, w Podziemiach rozgorzała dyskusja na temat łatwości napadów. Mieszkańcy byli teraz zajęci myśleniem na temat laboratorium, a system BIO-identyfikatorów wymagał naprawy. Sadownicy nie mogli sobie radzić ze wszystkim, nie posiadając systemu namierzania wgranego do smartwatchów. Co więcej, po mieście rozeszła się plotka o morderstwie na ziemiach jordeńskich lasów, a także wieść o odnalezieniu głównego winowajcy. Dla Ricinusa była to doskonała okazja do reorganizacji i zebrania kolejnych pomysłów na podkopanie morale wszystkich Ogrodników i Sadowników.

Mężczyzna opowiadał o swoim planie wszystkim obecnym Trucicielom ze swojej ekipy oraz tym, którzy zdecydowali się na współpracę z nim. Wśród śmiałków znalazł się między innymi Cerber, już wcześniej towarzyszył pozostałym — wtedy też w gronie Trucicieli pojawiło się Cyanide.

Brugmansja jako jedyna była myślami gdzie indziej. Chciała wiedzieć, co dzieje się z Abrinem, Mancinellą i Baneberry. Zastanawiała się też nad tym, co robi Tulipa. Ogrodniczka już od dłuższego czasu chodziła jej po głowie i nie mogła z niej wyjść, a Brugmansja nie miała zamiaru jej stamtąd wypędzać, wręcz przeciwnie, nawet chciałaby ją zobaczyć. Nie miały jeszcze okazji porozmawiać na temat tego, co Brugmansja wyjawiła jej w sekrecie, mianowicie — o jej przeszłości. Trucicielka wciąż głowiła się, dlaczego podjęła taką decyzję, dlaczego zdradziła Tulipie coś tak cennego jak własny sekret. Do tej pory nie znalazła odpowiedzi na to pytanie.

Poza wspomnianą czwórką, Brugmansja myślała również o Gifttydzie i Wolfsbane’ie. Chłopcy zniknęli z Jordenu prawie tydzień wcześniej i ślad po nich zaginął. Gdzie byli teraz? Dokąd zmierzali? Czy byli bezpieczni?

Trucicielce nie przeszkadzało już, że stała się bardziej wrażliwa. Nie to było problemem. Problemem była utrata wielu Trucicieli, którzy byli dla niej jak rodzina, chociaż nigdy nie przyznała tego na głos — i chyba już nigdy tego nie zrobi.

— Brug! — zawołał Ricinus, wyrywając ją z zamyślenia.

— Co? — mruknęła kobieta, wracając do rzeczywistości.

— Pytałem, co sądzisz o moim planie.

— Nic nie sądzę. Wyjdzie albo nie.

Ricinus zmrużył oczy, mierząc ją podejrzliwym spojrzeniem. Cyanide zawtórowało mu, robiąc dokładnie to samo.

— Czy ty mnie w ogóle słuchałaś?

— Niespecjalnie — rzuciła Brugmansja, ostentacyjnie poprawiając włosy.

— Ja pierdolę — westchnął Ricinus, ukrywając oczy za dłonią. — Wiesz co…

— Wiem — ucięła kobieta, wstając z kanapy. — Mam się przejść i wrócić, jak mi przejdzie.

Mężczyzna nic nie odpowiedział. Machnął na nią ręką i wrócił do rozmów z pozostałymi Trucicielami. Wśród nich tylko Strychnos i Atropa wymienili się spojrzeniami, zastanawiając się, o co może chodzić.

Strychnos miał wrażenie, że Brugmansja, chcąc czy nie chcąc, zaczęła przyjmować na siebie rolę matki wszystkich młodych Trucicieli. Udawała, że ich los jej nie obchodzi, a w rzeczywistości się o nich zamartwiała. Stało się tak niedługo po odejściu Abrina i zniknięciu Mancinelli. Te wydarzenia — albo ciągnące się za nimi konsekwencje — zmieniły Brugmansję. Na lepsze czy gorsze, tego mężczyzna nie mógł stwierdzić. Wiedział jednak, że nie była to ta sama kobieta, którą znał.

W gruncie rzeczy musiał przyznać, że jej zazdrościł. Ona przynajmniej coś czuła. Jego świat uczuć, do innych czy związanych z innymi, w ogóle nie istniał.

Soren Matien, który w świecie Trucicieli przybrał imię Strychnos, nie reagował na Syndyro emocjami, a zachowaniem, dlatego od dziecka był uważany za nieczułego. Skupiał się na wykonywaniu zadań i poleceń, nie obchodziły go uczucia, bo zwyczajnie ich nie rozumiał. Do tej pory miał z tym problem, chociaż nauczył się postrzegać emocje przez pryzmat własnego umysłu. Nazywano to zimną empatią, tylko taką Strychnos posiadał. Ciepła empatia była darem osób rozumiejących uczucia pozostałych.

Ogrodnicy byli głównie istotami uczuciowymi. Porozumiewali się z roślinami, rozumieli ich uczucia i zamiary. Strychnos władał trucizną, rozumiejąc, jak działa. Nie kontaktował się z rodzimą rośliną tak, jak pozostali, po prostu mógł jej używać. Nie umiał i nie musiał współdzielić z nią emocji. Nie miał takiej potrzeby, jeśli była mu posłuszna.

Nie miał za sobą żadnej tragicznej historii, przez którą dołączył do Trucicieli. Zwyczajnie uważał, że tylko wśród nich znajdzie dla siebie miejsce. Postrzegał ich jako istoty bez zbędnych uczuć. Jak się po czasie okazało, srogo się pomylił. Każdy z Trucicieli ciągnął za sobą jakąś przeszłość, która zaprowadziła ich tu, gdzie byli obecnie — do Podziemi.

Strychnos zaczął się zastanawiać, po co w ogóle istnieli, skoro kłócili się nawet między sobą. Kompletnie tego nie rozumiał.

Zerknął na Atropę, która z uwagą słuchała tego, co miał do powiedzenia Ricinus. Widząc na sobie spojrzenie Strychnosa, dziewczyna wzdrygnęła się i odwróciła głowę. Jedno z uszu, które wyjrzało spoza jej włosów, było zarumienione.

No nie, pomyślał mężczyzna.

To, że nie rozumiał ludzkich emocji i nie współdzielił ich nie oznaczało, że nie umiał się ich domyślić. Rozumiał język behawioralny każdego organizmu. Wiele lat przyglądał się różnym istotom, by to odkryć. Wiedział, z czym wiązały się rumieńce. Mogły mieć wiele przyczyn, na przykład zmęczenie lub chorobę. Strychnos znał jeszcze kilka, ale wolałby nie mieć racji.

Przypomniał sobie, w jakich okolicznościach znalazł Atropę. Kompletnie nie rozumiał jej zachowania. Chciała go uwieść, problem leżał w tym, że jego ciało kompletnie nie reagowało na takie zaczepki — ani kobiet, ani mężczyzn, kompletnie nikogo. Życie seksualne było mu tak obce jak ziemie Nowego Świata. Domyślał się jednak, że Atropa zachowywała się tak z jakiegoś konkretnego powodu. Jako że nie interesował się jej ciałem, a historią, postanowił ją wysłuchać.

Dowiedział się, że uciekła z domu, bo nie chciała być seksowną zabawką. Czuła się bezpiecznie w jego towarzystwie, kompletnie się go nie bała — w przeciwieństwie do innych mężczyzn. Nie dołączyła do Trucicieli z dnia na dzień. Najpierw Strychnos musiał ją poznać od wojowniczej strony. Jak się okazało, potrafiła nie tylko dobrze wyglądać, ale też nieźle walczyć z pomocą swoich Zielonych Dłoni. To utwierdziło Strychnosa w przekonaniu, że ktoś taki jak ona przyda się w szeregach Trucicieli.

Mężczyzna miał nadzieję, że się do niego nie przywiązała albo, co gorsza, zakochała w nim. Jeśli już, podejrzewał coś zupełnie innego — Atropa wpadła w sidła czegoś, co mogło być gorszym przypadkiem syndromu sztokholmskiego.

Strychnos nie chciał jednak być w centrum czyjegoś spojrzenia przez cały czas, strasznie go to męczyło. Wolał stać na uboczu, szczególnie, że uczucia nie stanowiły rozbudowanej części jego życia.


***


Leirion, Lilian i Juniper siedzieli w kuchni, przygotowując późny obiad. Dziewczyna nie spodziewała się, że kiedykolwiek znajdzie się w domu Fehérów. Nigdy o tym nie marzyła. Tymczasem Lilian sam wpadł na ten pomysł. A teraz stał tuż obok niej, pomagając ojcu kroić warzywa.

Juniper zerknęła w szklaną pokrywę garnka. Miała nadzieję, że na jej twarzy nie pojawiły się żadne rumieńce, które mogłyby ją zdradzić. Uważała na każdy swój krok, by nie wpaść na nich tak, jak wpadła na kosz podczas Zielonego Festiwalu. Ciekawe, czy Lilian miał z niej polewkę. Nie odwróciła się wtedy, by zobaczyć jego minę. Teraz tego żałowała. Chciała wiedzieć, co chłopak o niej myśli.

Zganiła się za to, zabierając się do mieszania ryżu w garnku.

Nie mogła wiecznie myśleć o tym, co zrodziło się w jej umyśle albo sercu, albo jednym i drugim. Nie była zabiegającą o względy ukochanego, natarczywą dziewczyną. Była przyszłą Ogrodniczką i właśnie to powinna mieć na uwadze, ale…

— Juni, zmniejsz ogień.

— Ach! — Juniper wzdrygnęła się, czując na ramieniu dłoń Liliana. — Tak! Sorki, zamyśliłam się.

Chłopak nic nie powiedział, uśmiechnął się tylko i zaczął rozkładać naczynia na stole.

Juniper wpatrywała się w kuchenkę, zastanawiając się, czy kiedykolwiek przestanie chodzić z duszą na ramieniu w jego towarzystwie.

Po prawie godzinnym siedzeniu w kuchni, gotowaniu i sprzątaniu miejsca pracy, obiad był już gotowy. Leirion spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia i właśnie w tym momencie, wraz z dźwiękiem bijącego starego zegara, usłyszał otwierające się drzwi. Stanął w progu, witając wchodzącą do domu żonę.

— Już jesteś? — zdziwiła się Liana, widząc go.

Zza framugi wyjrzał również jej syn oraz jego koleżanka.

— Cześć, mamo!

— Dzień dobry, pani Fehér.

— No proszę! — ucieszyła się kobieta. — To jakieś rodzinne spotkanie? Miło cię poznać, Juniper — dodała, ściskając ją na powitanie.

Dziewczyna stała jak wryta. Czy wszyscy Fehérowie byli tacy otwarci? Jak tak dalej pójdzie, pokocha całą tę rodzinę, a wtedy nie będzie już odwrotu.

Kątem oka zerknęła na Liliana, który wyglądał tak, jakby mama próbowała mu wcisnąć najgorsze zadanie do wykonania. Wstydził się za nią, czy jak?

— Zrobiliśmy ryż z warzywami — powiedział nagle Leirion, zwracając się do Liany.

— No proszę, tak właśnie wyobrażałam sobie prace domowe. A co z roślinkami?

— Jeszcze się za to nie zabrałem…

— Jak to? To rośliny szklarniowe, one potrzebują uwagi, kochanie.

Nie tylko one, pomyślał Leirion.

— Zajmiemy się nimi po obiedzie, jak Lilian i jego koleżanka pójdą do siebie.

— M-mogę pomóc! — wydukała Juniper. — Lubię pracować w ogródku, a w szklarni to już w ogóle.

— Nie, Juniper, jesteś naszym gościem! — zaśmiała się Liana.

— To nic takiego, naprawdę.

Wszystko, byle nie bycie sam na sam z Lilianem w jego pokoju, powtarzała w myślach Juniper. I tak popełniła spory błąd, przychodząc do domu chłopaka, w którym była zadurzona. Poznając jego radosnych rodziców, czuła się wspaniale, ale to nie wróżyło nic dobrego.

— Cóż, jeśli naprawdę masz na to ochotę, czemu nie — podsumowała kobieta. — Pójdziemy tam po obiedzie.

— Jasne! — ucieszyła się Juniper, wchodząc za nią do kuchni.

Czwórka Syndyro usiadła przy stole, zabierając się za przygotowany wcześniej obiad.

— Muszę przyznać, że nie zapomniałeś, jak się gotuje — powiedziała Liana po chwili ciszy, zwracając się do Leiriona. — Do tej pory gotowałeś tylko mikstury w BioLabie. Ale pamiętałeś, czym się różni kucharz od chemika, prawda?

— Chemik nie może polizać łyżki — odparł mężczyzna w tym samym czasie, co ona. — Zaraz, czy ty właśnie rzuciłaś naukowym sucharem?

Liana wzruszyła ramionami, uśmiechając się kącikiem ust.

Leirion ucieszył się, widząc to. Być może jego żona nie będzie się gniewać na niego aż tak długo.


***


Tymczasem, kilkanaście kilometrów dalej, w północnej części Jordenu, pojawił się nieznany mieszkańcom metropolii gość. Poruszał się po okolicach w ciemnych ubraniach i bezrękawniku z kapturem, zza którego wystawało coś przypominającego rogi albo gałęzie drzewa. Mężczyzna był niezwykle wysoki. Miał ciemną karnację, a tym, co go wyróżniało, były złote oczy i znajdujący się wokół nich… makijaż?

Przynajmniej tak określiła go jedna z pracownic lodziarni, widząc pozłacane znaki pod oczami nieznajomego. Wpadła przez nie w dziwny trans. Mężczyzna wziął spory kubełek sorbetu cytrynowego i wyszedł na zewnątrz, wyjadając go niewielką łyżeczką.

Dopiero po czasie kobieta zdała sobie sprawę z tego, że nieznajomy nie zapłacił za lody. Zanim jednak kasjerka zdążyła dogonić klienta, ten zniknął jej z oczu.


***


Idąc przez miasto, mężczyzna unikał słońca, które niebywale raziło go w oczy. Nie dziwota, skoro większość czasu spędził w ciemnościach.

Posilając się niezwykle smacznym i orzeźwiającym sorbetem cytrynowym, mężczyzna przechadzał się po jednej z dzielnic Jordenu. Był w szoku, jakim zmianom uległ świat. Przede wszystkim, istoty ludzkie nie były już tylko ludzkie. Wbrew jego oczekiwaniom, potrafiły porozumiewać się z roślinami.

Sądził, że wzbudzi zainteresowanie mieszkańców, ponieważ z jego głowy wyrastały rogi. Tymczasem zobaczył istoty podobne sobie. Niektóre miały włosy składające się z liści, inne z kwiatów. Część była porośnięta mchem albo płatkami roślin, a to i tak nie było wszystko. Nie spodziewał się tak wielkiej różnorodności.

Co się wydarzyło w czasie, gdy był nieobecny?

Nie była to jedyna rzecz, która rzuciła mu się w oczy. Zauważył również niesamowicie rozwiniętą technologię. Teraz raziło go nie tylko słońce, ale też kolorowe banery, neony i plakaty. Ich nienaturalne światło sprawiało, że mężczyzna miał ochotę znów zaszyć się w jakiejś ciemnej melinie, na przykład piwnicy.

Stanął przed ogromnym świecącym pudłem na jednym z przystanków tramwajowych i wpatrywał się w nie zmrużonymi oczyma. Widząc jego zmieszanie, jeden z mieszkańców postanowił do niego podejść i mu pomóc.

— Czego pan szuka?

Mężczyzna spojrzał na stojącego przy nim dzieciaka i zmierzył go wzrokiem od stóp do głów. Zdaje się, że młody miał połączenie z kwiatami petunii. Wskazywał na to nie tylko kolor jego włosów, ale też reakcje samych kwiatów, które rosły tuż przy przystanku. Pochyliły się ku niemu tak, jakby je przyciągał.

— Pan pewnie nie jest stąd — uśmiechnął się dzieciak, naciskając na jakiś guzik przy świecącym ekranie. — Proszę, tu znajduje się mapa. Jak będzie pan poruszał palcami po ekranie, o tak, to zobaczy pan całe miasto.

Mężczyzna skinął głową, nie odzywając się do dzieciaka ani słowem. Chłopiec skinął głową i skocznym krokiem wrócił na ławkę, na której siedział wcześniej razem z jakąś staruszką, być może swoją babcią.

Zaintrygowany kolorowym ekranem przybysz zaczął przesuwać palcami po świetlistej powierzchni. Jego oczom ukazała się mapa całej metropolii i jej okolic. Zobaczył las, z którego najpewniej wyszedł, oraz drogę, którą przeszedł do tej pory.

Mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo, zerkając na obszar całego miasta o nazwie Jorden. A więc to działo się podczas jego nieobecności. Zdaje się, że ludzie poradzili sobie o wiele lepiej niż myślał. Nie sądził, że to będzie możliwe. Sądząc jednak po ich nowych umiejętnościach, musieli mieć jakieś wsparcie.

Zastanawiał się, co porabiali jego bracia i siostry. Miał w planach odwiedziny, ale zanim to nastąpi, powinien zrobić mały rekonesans, przekonać się, jak wygląda Jorden i co potrafią jego mieszkańcy. Musiał też zebrać siły. Ponad dwustuletni pobyt w zamknięciu nieco go wyczerpał.

Mężczyzna przekręcił głowę na lewo i prawo, prostując się przy tym. Opróżnił kubełek i wrzucił go do specjalnego kosza, po czym ruszył w dalszą drogę.

Rozdział 4

Profesor Kai Shida zbiegł po schodach starej kamienicy, omijając idących na górę sąsiadów. Pomachał im i wskoczył na deskolot. Sprzęt, będący deskorolką XXIII wieku, utrzymywał się nad ziemią dzięki energii elektrycznej i oddziaływaniom pola magnetycznego. Nie potrzebował kółek, mógł swobodnie szusować po różnych powierzchniach wraz ze swoim właścicielem.

Shida nie miał tendencji do zostawania w Laboratorium Udoskonaleń po godzinach, jednak tym razem miał ważny powód, by wrócić — zostawił tam elektroniczne klucze do mieszkania. Mógł się do niego włamać, ale nie miał zamiaru znów wzywać ślusarza. Dyrektor Akademii Ogrodniczej mówił mu, by ten się nie przepracowywał, ale Shida był zbyt zajęty nowymi wynalazkami, by zwracać uwagę na jego słowa, dlatego tak wiele nieistotnych spraw ulatywało mu z głowy.

Klucz do domu nie należał do spraw nieistotnych, ale Shida zignorował tę myśl.

Jego mechaniczny pająk został zauważony nie tylko przez detektywa Zitoriego, ale też przez głównego inspektora Sadowników. Mężczyzna był wniebowzięty, gdy okazało się, że stróże prawa chcą wykorzystać jego wynalazek w walce z przestępczością, przy poszukiwaniach zbiegłych więźniów lub do zapobiegania takim tragediom, jakie miały miejsce w lasach Jordenu.

Shida wzdrygnął się na samą myśl o tym, co stało się wśród tamtejszej flory. Zitori i jego ekipa poszukiwawcza odnaleźli nie tyle ludzkie ciała, co ich pozostałości. To, co stało się z Prorokami Nowej Ziemi, było dla Shidy niezłym wstrząsem. O wszystkim dowiedział się między innymi od Zitoriego, który postanowił odwdzięczyć się za mechanicznego pająka informacjami dotyczącymi śledztwa. Ufał mężczyźnie, który był dobrym powiernikiem urzędowych — i nie tylko — tajemnic.

Tym, co najbardziej niepokoiło Shidę, była opowieść o Widmowym Jeleniu. Gdy usłyszał ją po raz pierwszy, również pomyślał o Syndyronie Pierwszej Generacji. Niestety, szybko uświadomił sobie, że Pierwsza Generacja nie była rozumna. Skoro tak, istota widziana przez Manaakiego — o ile byłaby prawdziwa — musiała pochodzić z Drugiej, Trzeciej lub Czwartej Generacji. Ta ostatnia wcześniej wydawała się Shidzie mało prawdopodobna, ale w związku z wydarzeniami dziejącymi się na terenie BioLabu, mężczyzna postanowił zweryfikować swój wcześniejszy osąd.

Świat wciąż wydawał mu się czymś nie do końca odkrytym. Minęło prawie pięć wieków, odkąd ludzie poznali niezwykłe wynalazki z epoki oświecenia i zaufali nauce, powoli wyzbywając się zabobonów. Shida wciąż nie mógł się nadziwić, ile zmieniło się na Ziemi, a ile się nie zmieniło, biorąc pod uwagę ostatnie znalezisko, jakim była sekta Proroków Nowej Ziemi. Nie do wiary, że na świecie wciąż byli ci, którzy wierzyli w moc bóstw na tyle, by dla nich zabijać.

Shida był pewien, że gdyby takowe bóstwa faktycznie istniały, nie potrzebowałyby żadnych ofiar, w końcu były bóstwami. Nie wykluczał ich istnienia, jednak do tej pory nie miał żadnych dowodów na ich bytowanie na Ziemi albo gdziekolwiek poza nią. Nie brał udziału w debacie Crin Janoty, która była przekonana, że Widmowy Jeleń faktycznie mógł być czymś nie z tego świata. To jedynie przypuszczenia, nie dowody. Nie tak działała nauka, ale Janota nie musiała o tym wiedzieć, w końcu była świetnie zapowiadającym się detektywem, nie naukowcem.

Shida zatrzymał swój deskolot przed budynkiem Akademii Ogrodniczej. Wziął sprzęt pod pachę i spojrzał w niebo. Była druga połowa września, więc zmierzch nadchodził o wiele szybciej. Przy gmachu uczelni już zapaliły się latarnie miejskie.

Mężczyzna przyłożył swój identyfikator do czytnika znajdującego się przy wyjściu ewakuacyjnym z Laboratorium Udoskonaleń. Cieszył się, że chociaż tę kartę nosił ze sobą. Wchodził do szkoły przed wszystkimi, więc potrzebował czegoś takiego. Black Orchid już dawno ułatwił mu sprawę, wnosząc o dobudowę specjalnego przejścia prowadzącego do pracowni Shidy. Dzięki temu uczniowie nie musieli wychodzić z budynku, by dostać się na miejsce, a jedynie skręcić w odpowiedni korytarz.

Tym razem jednak czytnik nie zadziałał za pierwszym razem, co zdziwiło mężczyznę. Zazwyczaj działo się tak, gdy ktoś wszedł do Laboratorium przed nim.

Shida wzdrygnął się. To niemożliwe, by ktoś tam siedział, było już dawno po zamknięciu szkoły, poza tym — piątek nie był dniem, podczas którego nauczyciele lub uczniowie przebywali na terenie uczelni bez potrzeby.

Mężczyzna wszedł do korytarza prowadzącego do głównej części pracowni, mocno ściskając swój deskolot w obu dłoniach. Jeśli będzie trzeba, stanie się doskonałą bronią.

Shida ostrożnie otworzył kolejne drzwi, rozglądając się po pomieszczeniu skąpanym w mroku. Wykorzystał światła zamontowane w deskolocie, by oświetlić przestrzeń laboratorium i w tym samym momencie zauważył dwie, stojące w rogu pomieszczenia dwumetrowe kreatury.

Wrzasnął, a światło w pracowni zapaliło się nagle, ujawniając to, co siedziało w Laboratorium Udoskonaleń.

— Ab… rin? — wydukał profesor, stając w progu pomieszczenia.

Chłopak leżał na podłodze w śpiworze. Usiadł, przecierając oczy. Chwycił za swoje okulary i nałożył je na nos. Zerknął na zdezorientowanego mężczyznę i w końcu odezwał się.

— Nie spodziewałem się ciebie, w końcu już późny wieczór.

— Wróciłem po klucze do mieszkania. Co ty tu robisz, młody? — spytał Shida, kucając przy Ramiro. — I czym oni są? — dodał, wskazując na istoty stojące w rogu pomieszczenia.

— To Ivan i Diego. Zielone Mutanty z laboratorium Sonnenblumena. Nie miałem co z nimi zrobić, więc zabrałem ich ze sobą.

— Ale jak tu weszliście?

— Mam kopię twojego identyfikatora — wyjaśnił Abrin, przeciągając się. — Miałem ci go oddać po zakończonym stażu, ale zapomniałem.

— Kurczę, rzeczywiście — przypomniał sobie Shida, kątem oka zerkając na Zielone Mutanty. — Naprawdę się tak nazywają?

— Rany, już druga osoba mnie o to pyta — westchnął chłopak. — Tak, to ich prawdziwe imiona.

— Cóż, jeśli ci pomagają, to dobrze, ale… Czemu nie siedzisz w domu?

Abrin spojrzał na niego smutnym wzrokiem.

— Lavender nie chce mnie widzieć, więc pomyślałem, że przenocuję tutaj.

— O czym ty mówisz?

Abrin opowiedział mu o wszystkim w ogromnym skrócie. Słuchając go, Shida cały czas kręcił głową z niedowierzaniem. Wiedział, że Abrin jest inteligentny, ale to zachowanie zakrawało o głupotę.

Dosłownie zrozumiał słowa Lavendera. Dla Shidy to było nie do pomyślenia. Z drugiej strony, był dorosły i być może nie mógł sobie poradzić z własnymi odczuciami względem tej sprawy, więc chciał to przepracować w samotności? Mężczyzna nie mógł mu tego zabraniać.

— …dlatego przyszedłem tu — dokończył swoją historię Abrin, bawiąc się zamkiem śpiwora. — Prysznic mamy w szkolnej łazience, więc nie narzekam. A posłanie znalazłem w szafie, bo mówiłeś, że zdarzało ci się tu nocować.

— To prawda, ale bez towarzystwa. Laboratorium nie pomieści wszystkich, szczególnie Ivana i Diego, kolosów mających po dwa metry.

— Och, ale oni już śpią — odparł Abrin. — Nie muszą się kłaść tak jak my.

— Śpią na stojąco? Jak konie? — zdziwił się Shida, jednak po chwili zrozumiał. — No tak, przecież kwiaty też nie więdną z powodu nocy, jedynie zamykają swoje kielichy.

Abrin pokiwał głową, przyznając mu rację.

— W porządku, nie wyganiam cię stąd ani nic, ale… Jesteś pewien, że dobrze zrozumiałeś słowa swojego chłopaka?

— Powiedział, że musimy od siebie odpocząć, chyba wiedział, co mówi.

Matko Naturo, pomyślał Shida. Lavender pewnie był przekonany, że Abrin wciąż znajduje się w szpitalu. Co za cyrk na kółkach. No po prostu liście opadają…

Może zachowanie Ramiro było skutkiem tego, co stało się w BioLabie? A jeśli to inaczej objawiająca się trauma, strach przed utratą bliskich? Shida nie był terapeutą par, żeby się do tego wtrącać, ale niebywale go to ciekawiło.

— Jeśli będziesz czegoś potrzebował, zadzwoń do mnie — powiedział w końcu, pokazując uczniowi smartfon leżący na blacie jednego ze stołów. — Ale wiesz, że jutro sobota, prawda? Powinieneś spędzać weekend z rodziną, nie samemu.

— A ty?

— Co ja?

— Masz kogoś, że tak mówisz?

To pytanie kompletnie zbiło profesora Shidę z tropu. Abrinowi wydawało się, że się zarumienił, ale to mogło być tylko światło odbijające się w kolorowych probówkach, padające na jego twarz.

— Rodzina jest ważna — rzucił w końcu, stając w przejściu. — Dzięki niej nie czujemy się samotni. Korzystaj z tego, Abrinie. Dobranoc.

Chłopak został w pomieszczeniu z Ivanem i Diego, zdając sobie sprawę z tego, że Shida kompletnie olał jego pytanie.

Zerwał się z miejsca i pobiegł za profesorem.

Shida wskoczył na swoją deskę i zmierzał w stronę ulicy, gdy usłyszał trzask otwieranych drzwi.

— Kai!

Mężczyzna odwrócił się, widząc biegnącego za nim Abrina. Chłopak zatrzymał się przy nim, łapiąc oddech.

— Twoje klucze — powiedział, kładąc mu pęk elektronicznych elementów na jednej z dłoni. — Były w laboratoryjnym fartuchu.

— Faktycznie, znów bym ich zapomniał. Dzięki, Abby — powiedział profesor, ściskając klucze. — Wracaj do spania i nie przemęczaj się, w porządku?

Chłopak skinął głową, dając mu znak, że to rozumie. Shida uśmiechnął się do niego i nacisnął guzik napędu deskolotu, by ruszyć naprzód. Zanim to zrobił, upewnił się, że Abrin bezpiecznie wszedł do budynku szkoły, wpatrując się w znikającą za drzwiami sylwetkę chłopaka. Westchnął ciężko i wrócił na główną drogę.

Rodzina była ważna, ale stawała się wroga, jeśli nie rozumiała decyzji swoich członków. Nie musiała ich akceptować, ale jeśli byłaby na tyle wyrozumiała, by chociaż na nie pozwolić, nie doszłoby do wielu niesnasek.

Shida dobrze o tym wiedział. Brak akceptacji jego pasji był jednym z powodów, dla których zerwał kontakt z rodziną skoncentrowaną na tradycji. On sam kompletnie nie rozumiał tej upartości. Skończone szkoły, studia, dobra praca, piękna żona, dzieci i wnuki. Wydawało się, że takie myślenie było reliktem przeszłości, ale nie w rodzinie Shidy. Dlaczego nie tytuł profesora, świetna praca, genialna żona lub mąż, a później kariera w laboratorium?

Ta konfiguracja nie mieściła się w głowie rodziców Kaia, szczególnie drażniło ich słowo „lub”, a dla niego nie miało żadnego znaczenia, bo był przekonany, że miłość nie wybiera. I tak, jakiego wyboru sam by nie dokonał, ten nie spodoba się ojcu i matce.

W jego rodzinnej mieścinie, będącej obecnie częścią większego dystryktu, nic się nie zmieniło. Po wielu wiekach nadal panowały w niej te same zasady, jakby były jakąś klątwą. Shida nie był przesądny, ale jak inaczej miałby nazwać wielowieczną tradycję planowanych małżeństw i narzucania komuś własnej woli? Prawdziwa anatema.

Jeśli nie mógł być sobą, wolał nie żyć z nimi wcale. Jorden dawał mu więcej możliwości niż japoński dystrykt, z którego pochodził, właśnie dlatego zdecydował się na życie tutaj. Został zresztą dobrze przyjęty, a jego praca nareszcie została doceniona.

Poza tym… znalazł nową rodzinę.

Zatrzymał się pod kamienicą, chwytając deskolot w dłoń. Chwilę później był już na trzecim piętrze. Stanął pod drzwiami mieszkania i sięgnął po elektroniczny klucz, przytykając go do czytnika w drzwiach.

Wszedł do środka, zostawiając deskolot na szafie. Znajdujące się w przedsionku paprocie i inne rośliny, łącznie z kwiatami frezji, zaszeleściły, witając go.

— Ciii~! — szepnął, chcąc je uciszyć. — Niektórzy już śpią.

Paprotkowe włosy Shidy powiesiły jego płaszcz na wieszaku, gdy mężczyzna ściągał buty, siedząc na dywaniku jak dziecko wracające ze szkoły. Uporawszy się z nimi, odstawił je na wycieraczce i ruszył w stronę kuchni.

Zanim zaczął grzebać w szafkach, zamknął uchylone drzwi sypialni. Nie mieszkał sam, ale nie miał zamiaru budzić nikogo z powodu zapomnianych kluczy. Jego druga połówka doświadczała zbyt wielkich dramatów w pracy i poza nią. Chciał, by chociaż w weekend mogła odpocząć od stresu związanego z ostatnimi wydarzeniami.

Nie zazdrościł jej niczego, przez co przechodziła. Miała za dużo na głowie, musiała chodzić wokół mieszkańców Jordenu i jego władz jak na szpilkach, chociaż w rzeczywistości nie była za nic odpowiedzialna, a już na pewno nie w takim stopniu, jaki jej przypisywano.

Kai zabrał się za wrzuconą do lodówki sałatkę, wyciągając ją na zewnątrz. Chwycił za widelec i wkłuł go w kawałki zielonych liści.

Zastanawiał się, jak długo będzie ciągnął się dylemat Abrina. Szkoda mu było chłopaka. Pamiętał Lavendera i nie sądził, by Bénin był aż tak oschły, ba, w ogóle taki nie był — to anioł, nie Syndyron, nie tylko pod kątem posiadanego daru. Oby Ramiro poszedł po rozum do głowy.

Kai dokończył kolację i już miał zamiar zająć się zmywaniem, kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi sypialni. Zza framugi najpierw wyłoniły się gęste blond włosy, a dopiero później cała głowa.

— Nie śpisz? — spytał cicho Shida.

— Tak było, ale w końcu wróciłeś.

— Wiem, że wieczny stres powoduje przewrażliwienie na większość dźwięków, nawet tych najcichszych. Przepraszam, nie chciałem cię budzić.

— To nie twoja wina. Minie trochę czasu, zanim się pozbieram.

Shida skinął głową, zmywając resztki jedzenia z talerza.

— Idź spać — rzucił, wyganiając rozmówcę do łóżka.

— Będziesz jutro siedział w pracy?

Shida uśmiechnął się pod nosem, słysząc to pytanie.

— Nie, mówiłem, że chcę spędzić z tobą trochę czasu — podkreślił, stając przy drzwiach sypialni. — Wieki się nie widzieliśmy.

Odpowiedział mu słaby uśmiech i błysk w jasnofioletowych oczach.

— Wziąłeś do pracy mój deskolot?

— Tak, działa bez zarzutów.

— Wiem, sam go poprawiałeś.

Shida roześmiał się, a jego dłoń odruchowo przeczesała gęste blond włosy domownika.

— Nie przypisuj mi tego, to twój wynalazek — podsumował, pchając wyższego od siebie osobnika w stronę łóżka. — Porozmawiamy jutro. Zabiorę cię poza miasto, żebyśmy mogli odetchnąć.

— Dzięki, Kai. Kocham cię.

— Ja ciebie też.

— Nie siedź za długo.

— Nie będę.

— Daję ci kwadrans.

— Niech będzie — westchnął z uśmiechem Shida, przymykając drzwi do sypialni.

— Mamy zegarek przy łóżku, pamiętaj o tym. Dobranoc!

Kai uśmiechnął się lekko, słysząc ostatnie słowo kogoś, kto w tym domu — i nie tylko w nim — nigdy nie dawał za wygraną.

— Dobranoc, Eri — szepnął, po czym zamknął drzwi.

Rodzina była ważna, ale nie zawsze pochodziła z jednego domu czy miasta. Czasem odnajdywało się ją po czasie, na drugim końcu świata albo i dalej.


***


Leirion nie spodziewał się, że pierwszą rzeczą budzącą go w sobotni poranek będzie telefon z ratusza. Gdy usłyszał tubalny głos Larsa Schrödingera, członka Rady Jordenu, dosłownie wypadł z łóżka.

— Dzień dobry! — zawołał, podrywając się z podłogi. — Już nie śpię.

— Przepraszam, że tak wcześnie i w sam weekend, panie Fehér, ale sprawa jest dość pilna. Chodzi o pana miejsce pracy. Czy może się pan stawić w ratuszu o dziesiątej?

Leirion spojrzał na zegarek. Była dziewiąta rano.

— Powinienem zdążyć — powiedział, otrzepując się z kurzu.

— Dziękuję, będę zobowiązany. Do zobaczenia.

Schrödinger rozłączył się, a zdziwiony Fehér odłożył smartfona na szafkę nocną.

— Kto to był? — spytała cicho Liana, przekręcając się na bok.

— Lars Schrödinger z Rady Jordenu.

Kobieta otworzyła oczy szeroko w geście zdziwienia.

— Czego od ciebie chce? Masz areszt domowy.

— Kochanie, nie przesadzaj — westchnął Leirion, stając w przejściu. — Areszt domowy nie dotyczy moich obowiązków związanych z pracą i tym… Cokolwiek ode mnie chcą.

— Przecież wiem — prychnęła kobieta z uśmiechem.

— Śpij, ja wszystko ogarnę.

— Dzięki, kochany jesteś.

— No ba — mruknął Leirion, zamykając za sobą drzwi.

Idąc do łazienki, zajrzał do pokoju syna. Chłopak wciąż spał. Wczoraj, tuż po wspólnym obiedzie, on i Juniper udali się z Lianą do szklarni, by zająć się sadzonkami. Zdaje się, że świetnie się bawili, ponieważ Liana odwiozła dziewczynę do domu dopiero koło północy.

Cokolwiek stało się Lilianowi, że postanowił zagadać do Juniper, niech dzieje się dalej. Leirion cieszył się, że chłopak wreszcie odważył się mieć tak bliskich przyjaciół — a może nie tylko?

Mężczyzna zamknął drzwi i zaczął szykować się do wyjścia.


***


Budynek, w którym obradowała Rada Jordenu był, w przeciwieństwie do wielkich, szklanych wieżowców, zaprojektowany na starą modłę. Gmach przypominał dawne europejskie ratusze. Mimo zewnętrznej, kremowej fasady, przepełnionej kolumnami i licznymi zdobieniami, jego środek był jednak nieco nowocześniejszy. Od wiekowych budynków różniła go między innymi winda, którą Leirion mógł się dostać na najwyższe piętro.

Mężczyzna, zaprowadzony tam przez sekretarkę, stanął przed drzwiami sali, w której konsultowała się Rada Jordenu. Poprawił swoją marynarkę oraz okulary i, zgodnie z poleceniem kobiety, wszedł do środka.

Lars Schrödinger uśmiechnął się na jego widok i poprosił, by Fehér zajął miejsce naprzeciwko niego oraz kilku innych członków Rady.

— Kawy, herbaty?

— Naparu z ziół, jeśli mogę.

Schrödinger skinął na sekretarkę, a ta weszła do pomieszczenia ze srebrną tacą. Postawiła przed Fehérem bogato zdobioną filiżankę, w której znalazła się mieszanka ziół. Kobieta zalała je gorącą wodą, po czym wyszła z sali.

— Jest pan bardzo punktualny — zauważył jeden z mężczyzn, przeglądając elektroniczne notatki.

— Staram się — odparł Leirion, nie bardzo wiedząc, do czego to wszystko zmierza.

— Cóż, przejdźmy do rzeczy — powiedział Schrödinger, składając złożone dłonie na blacie mahoniowego stołu. — BioLab po raz kolejny w przeciągu kilku lat, a właściwie miesięcy, został zniszczony. Co gorsza, stracił przełożonego, najważniejszą osobę w budynku. Wie pan, co się z tym wiąże.

Fehér skinął głową, po czym oparł się o krzesło. Oczywiście, że wiedział. Żaden statek nie mógł płynąć bez kapitana. Sonnenblumen był okropnym osobnikiem, ale posiadał również najtęższy wśród naukowców umysł. Fehér obejmował posadę jego podwładnego, chociaż czasami Sonnenblumen traktował go jak własnego zastępcę — do czasu masakry w podziemnym laboratorium. Leirion, który wiedział za dużo, nie był Dymitrowi potrzebny, zagrażał mu, o czym zdążyli się już przekonać.

— BioLab potrzebuje nowego zarządcy — kontynuował Schrödinger. — Kogoś, kto zna to miejsce jak własną kieszeń, spędził tam większość swojego życia i wie, czym są etyczne eksperymenty.

Leirion siedział w krześle jak wryty, słuchając członków Rady Jordenu.

— Będę z panem szczery, panie Fehér — ciągnął mężczyzna. — Rozmawiałem z przedstawicielem Rady Etyki Naukowej. Obaj zastanawialiśmy się nad tym, jak działać, by przeciwstawić się Dymitrowi Sonnenblumenowi. Doszliśmy do wniosku, że naprawdę trzeba mieć, przepraszam za określenie, przysłowiowe jaja.

— Zaraz, ale… Do czego pan zmierza?

— Pan Friedrich Wertfrei z Rady Etyki Jordenu i ja przejrzeliśmy pańskie dokonania, a tych było sporo. Jest pan wyjątkowo utalentowanym naukowcem. Wie pan, jak prowadzić Program Odtruwania tak, by był on etycznie poprawny. Jest pan również świadomy tego, jak ważny jest kontakt z obiektem badanym, który przecież jest nikim innym jak żywą istotą, zasługującą na szacunek. Ma pan w sobie cechy doskonałego lidera. Właśnie kogoś takiego potrzebuje BioLab.

— W skrócie? — wtrącił mężczyzna siedzący obok Schrödingera. — Chcielibyśmy, by objął pan stanowisko dyrektora BioLabu.

Ta wiadomość tak wytrąciła Leiriona z równowagi, że niemalże wylał sobie napar z ziół na spodnie. W ostatniej chwili odłożył filiżankę na stolik, a i tak uronił z niej kilka kropel.

On — dyrektorem BioLabu? W najśmielszych snach o tym nie marzył. To stanowisko było piastowane przez Sonnenblumena odkąd pamiętał. Dymitr kierował laboratorium, gdy Fehér był jeszcze stażystą. Niezmiennie, przez lata, nikt nie mógł i nie był w stanie go zastąpić. A teraz Rada Jordenu chciała powierzyć to stanowisko właśnie Leirionowi?

— O ile mi wiadomo — zaczął mężczyzna, biorąc się w garść — dyrektora zawsze wybierało się w ramach konkursu.

Właśnie dlatego Sonnenblumena nigdy nikt nie zastąpił. Wydawało się, że zawsze znajdował sposób na przekupienie pracowników lub członków Rady Jordenu.

— Poprosiliśmy pana Freesiego, by skontaktował się z pozostałymi laborantami — oznajmił Schrödinger, pokazując mu wyniki głosowania znajdujące się na elektronicznej planszy. — Większość z nich zgodnie uznaje, że to właśnie pan, panie Fehér, powinien piastować stanowisko dyrektora. W obecnych warunkach właśnie taką sondę uznajemy w ramach konkursu.

Leirion rozważał wszystkie za i przeciw w swojej głowie. Doskonale rozumiał, z czym wiąże się przyjęcie tej posady. Jednocześnie wiedział też, skąd pomysł na jego kandydaturę.

Rada Jordenu, którą z BioLabem naprawdę wiele łączyło, miała nóż na gardle. Dyrektor laboratorium okazał się wręcz psychopatycznym mordercą, chcącym poświęcić życie młodych ludzi w ramach swojego wielkiego marzenia, eksperymentu na miarę XXIII wieku. Skazał na cierpienie nie tylko trzech chłopców, ale też własnego pracownika, który odkrył jego niecne zamiary, nie mówiąc o innych ofiarach.

Jak opinia publiczna będzie oceniać władze Jordenu po takim zajściu? Mieszkańcy odwrócą się od obecnych przedstawicieli Rady, a ci stracą swoje miejsce w świecie polityki. Musieli jakoś to zatrzymać, zatem zaczęli pociągać za sznurki, dla Fehéra nie było innego wyjścia.

Pomijając jednak wszystkie te przypuszczenia, Leirion uznał to za wielką szansę i doskonały moment na zmianę działań BioLabu.

— Czy podjął już pan decyzję?

— Mam… kilka wniosków — powiedział Fehér, poprawiając swoje prostokątne okulary. — Jeśli mogę, oczywiście.

— Prosimy — zachęcił go Schrödinger, pochylając się w jego stronę.

— Zacznijmy od sposobu przeprowadzania badań. Chciałbym, by zbieranie danych było jawne, włączając w to użytkowanie BIO-identyfikatorów. Ich użytkownicy mają wiedzieć, co dzieje się z ich materiałem biologicznym lub jakimkolwiek innym materiałem pobieranym przez BioLab.

— To pozostanie bez zmian — zapewnił go mężczyzna.

— Dobrze, w takim razie drugi wniosek. Działania BioLabu powinny być jawne. Oczywiście na tyle, na ile zezwala na to przedmiot badań związany tajemnicą chronioną mocą przepisów prawa. Mam na myśli między innymi patenty. Badania, w których biorą udział ochotnicy — podkreślam, ochotnicy — ich cele również powinny być poddane rewizji Rady Etyki Naukowej.

— Jakich ochotników ma pan na myśli?

— Mieszkańców Jordenu, ale przede wszystkim więźniów Hodowli.

Członkowie Rady Jordenu wymienili się spojrzeniami. Wydawało się, że mieli co do tego wątpliwości. Leirion postanowił je rozwiać.

— Proszę zwrócić uwagę na to, że Dymitr Sonnenblumen przekraczał pewne granice. Kierownik Hodowli godził się na badania, ale co z więźniami? Wiem, z jakich powodów trafiają za kraty. Nie zmienia to jednak faktu, że pozostają żywymi istotami, świadomymi tego, co dzieje się wokół nich. Gdyby było inaczej, znaleźliby się w szpitalu psychiatrycznym.

— Co pan proponuje?

— Pójście na kompromis. W ramach brania udziału w eksperymentach BioLabu, oczywiście zgodnych z prawem i etycznych, mogliby uzyskać możliwość przedterminowego zwolnienia. Nie sugeruję oczywiście, by wypuszczać niebezpiecznych przestępców na wolność ot, tak. Myślę jednak, że jeśli chcemy ich traktować jak ludzi i Syndyro, powinni zyskać coś w zamian.

Mężczyźni zaczęli coś sobie pokazywać na tabletach. Pokiwali głowami.

— To dobre rozwiązanie, panie Fehér, zgodne z wymaganiami Rady Etyki Naukowej.

— Wspaniale. Ostatnia sprawa, właściwie to dwie — ciągnął Leirion. — BioLab potrzebuje dobrego rzecznika prasowego. Kogoś, kto byłby odpowiedzialny za kontakt z mediami. Dotychczas stanowisko, cóż… Nie powinien zajmować go dyrektor BioLabu. Przyznają panowie, że nie było to rzetelne.

— Czy jest pan w stanie kogoś zasugerować?

— Erik Freesie. Znam go i wiem, że ma talent do uspokajania niecierpliwych osób, nie tylko medialnych — wyjaśnił Fehér. — Widziałem ostatnie wywiady.

— Ja i pan Wertfrei myśleliśmy o tym samym człowieku — poparł go Schrödinger. — Coś jeszcze?

— BioLab, chcąc kontynuować Program Odtruwania, potrzebuje swego rodzaju pośrednika. Kogoś, kto mógłby być głosem Trucicieli lub więźniów Hodowli godzących się na współpracę — mówił Leirion, pochylając się w stronę swoich słuchaczy. — Kogoś, kto zna świat nie tylko Trucicieli, ale i Ogrodników, i będzie mógł zaświadczyć, że Program Odtruwania jest w stanie zapewnić wszystkim wyklętym osobnikom powrót na łono zdrowego społeczeństwa.

Członkowie Rady Jordenu wpatrywali się w niego w oczekiwaniu, że podpowie im, kogo ma na myśli.

— Abrin Ramiro — powiedział w końcu Fehér. — Syn Jequiego Ramiro, twórcy Programu Odtruwania. Były Truciciel, przyszły Ogrodnik. Zna obydwa te światy, ma kontakt z ich przedstawicielami.

— Bardzo młody chłopak — zauważył jeden z członków Rady. — Ma, o ile mi wiadomo, niespełna dwadzieścia lat.

— Jest młody, ale doświadczony — zaznaczył Leirion. — Spędził większość swojego życia w laboratorium ojca. Ma za sobą ciężką przeszłość, ale wiele włożył w to, by się zmienić. Jako jego kurator, poznałem go dość dobrze. Jest ponadprzeciętnie inteligentny i ma zadatki na przyszłego naukowca. Potrafi prowadzić za sobą ludzi i Syndyro, ma w sobie cechy dobrego lidera. Potrzebuję… Nie, my wszyscy potrzebujemy kogoś takiego w swoich szeregach.

Członkowie Rady Jordenu zapisali wnioski Leiriona na elektronicznym dokumencie. Wydawało się, że nie mieli żadnych zastrzeżeń.

— Przedyskutuję tę sprawę z członkami Rady Etyki Naukowej, ale myślę, że nie będą mieli żadnych obiekcji — zakończył Schrödinger, wstając od stołu. — Ma pan nasze poparcie. Co do kandydatury pana Ramiro, proszę z nim porozmawiać. Jeśli się zgodzi, być może wcielimy pański plan w życie.

Leirion uśmiechnął się szeroko i również wstał z krzesła, podając mężczyźnie rękę.

— Niech to będzie znak nowego początku dla BioLabu i całego Jordenu — powiedział Schrödinger.

Dwaj mężczyźni uścisnęli swoje dłonie, ostatecznie przypieczętowując umowę.

— Jeśli chodzi o remont laboratorium, jesteśmy w trakcie obrad — wtrącił drugi członek Rady Jordenu. — Na dniach powinniśmy poznać decyzję o wysokości udzielonej dotacji.

— Dziękujemy za rozmowę, dyrektorze Fehér — dodał trzeci mężczyzna.

— Ja również dziękuję — odparł Leirion, chwytając za klamkę od drzwi. — Do widzenia.

Członkowie Rady Jordenu skinęli głowami, żegnając go.

Fehér przyspieszył kroku, by jak najszybciej wyjść z budynku ratusza. Wydawało mu się, że zaraz poleci jak na skrzydłach. Musiał natychmiast podzielić się tymi informacjami z Abrinem. Schrödinger miał rację, to będzie nowy początek dla wszystkich.


***


Lavender chciał dodzwonić się do szpitala w Jordenie, ale od kilku minut nikt nie podnosił słuchawki. Chłopak westchnął, ostatecznie rezygnując z piątej próby połączenia. Być może osoby siedzące na recepcji wyszły na przerwę, ale żeby wszystkie?

— Lav! — zawołał Florent, niosąc w dłoniach kolorowe donice. — Potrzebuję pomocy.

— Już, tato — odparł chłopak, zabierając od niego część bagażu.

— Nie martw się, Abrin na pewno jest w dobrych rękach.

— Tak, ale minął już prawie tydzień, odkąd zamknęli go w czterech szpitalnych ścianach. Powinni mi coś powiedzieć.

— Możesz tam jechać sam — zauważył mężczyzna, układając donice na specjalnym stoisku.

— Nie, obiecałem ci pomóc i…

Bénin nie dokończył zdania, ponieważ przerwał mu dźwięk klaksonu. Chłopak odwrócił głowę, widząc stojące przed bramą auto Leiriona Fehéra. Odstawił resztę donic na półkę i ruszył w jego stronę.

— Lavenderze! — ucieszył się mężczyzna, widząc go. — Nie uwierzysz, co się stało. Gdzie jest Abrin? Muszę z nim porozmawiać.

Bénin spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— Przecież jeszcze siedzi w szpitalu.

Mina Leiriona zmieniła się nagle.

— Co takiego? — spytał zdumiony. — Nie, wczoraj wypisali nas wszystkich, jego również. Sądziłem, że już dawno wrócił do domu.

Lavender zbladł. Oparł się o furtę bramy, gapiąc się w ziemię.

— Merde… Dokąd on poszedł?

— Spokojnie — rzucił Leirion, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Jestem pewien, że nic mu nie jest.

— Ale… dlaczego nie wrócił do domu? A jeśli coś mu się stało?

— Pomyślmy logicznie. Ostatnia wasza rozmowa nie przebiegła pomyślnie, prawda? Co mu powiedziałeś?

Lavender zastanowił się przez chwilę, przypominając sobie wszystkie słowa, które padły podczas ich szorstkiej wymiany zdań. W pewnym momencie jego oczy rozszerzyły się, jakby dowiedział się czegoś bardzo nieprzyjemnego.

— Powiedziałem mu, że musimy od siebie odpocząć — odrzekł w końcu. — Czy on naprawdę mógł wziąć moje słowa na poważnie?

— Jeśli Abrin ma tendencję do myślenia zero-jedynkowego w stresujących dla niego sytuacjach, to tak — potwierdził Fehér. — Musiałeś położyć nacisk na słowa i obietnice, więc teraz…

— Próbuje mi udowodnić, że mnie słucha, bo wtedy wyrzuciłem mu, że tego nie robi — dokończył za niego Bénin. — Nie do wiary! Jak można być tak inteligentnym i tak durnym jednocześnie?

— Lav, wiele ostatnio przeżyliśmy. Być może to pewna forma jakiegoś mechanizmu obronnego. Na studiach, w ramach etyki prowadzenia badań z udziałem ludzi i Syndyro, mieliśmy dodatkowe zajęcia z psychologiem. Wspominał coś o regresji, emocjonalnym cofaniu się do lat dziecięcych z powodu przeżytej traumy. Lilian też się zmienił. Czy na lepsze, tego jeszcze nie wiem, ale podejrzewam, że ta zmiana będzie dotyczyć ich wszystkich, całej trójki.

— I co teraz? — spytał Lavender. — BIO-identyfikatory nie działają, a ja nie podrzuciłem mu żadnego smartfona, więc go nie namierzymy.

— Być może towarzyszą mu Zielone Mutanty — zauważył Leirion. — Trudno jest ich nie zauważyć. Pozostaje tylko pytanie, gdzie czułby się na tyle bezpieczny, by pójść tam z nimi.

Lavender nie potrzebował wiele czasu, by mu odpowiedzieć. Odwrócił się w stronę ojca.

— Tato! Muszę się urwać na godzinę!

Florent pomachał mu dłonią, dając znak, że na ten moment nie ma nic przeciwko.

— Wiem, dokąd jechać — powiedział chłopak, otwierając drzwi od strony pasażera.

— W takim razie: prowadź — rzucił Leirion, wskazując mu miejsce za kierownicą.

Lavender uśmiechnął się szelmowsko i zamienił się z nim.

Niebawem obaj wyjechali z Lawendowych Pól.


***


Abrin siedział na skwerku przy budynku Akademii Ogrodniczej, wietrząc śpiwór. Towarzyszyli mu Ivan i Diego, którym chłopak wyjaśniał, jak mają się zachowywać, by społeczeństwo zaakceptowało ich w swoim gronie. Przede wszystkim, zależało mu na tym, by stali się jego częścią. Nie, że nie doceniał ich towarzystwa, ale nie mógł się przyzwyczaić do posiadania ochroniarzy ani pomocników dwadzieścia cztery godziny na dobę, czymkolwiek i kimkolwiek by nie byli.

Chłopak uniósł głowę, słysząc, jak ktoś odstawia auto na szkolnym parkingu. Wstał z trawnika i zobaczył, jak z samochodu wysiada Leirion Fehér. Siedział na miejscu pasażera. Tuż za nim ruszył Lavender, rzucając mężczyźnie kluczyki.

Abrin otworzył usta ze zdziwienia, widząc swojego chłopaka.

— C-co ty tu robisz?

— Co TY tu robisz — podkreślił Lavender, łapiąc go za koszulę tak, jakby miał zamiar go pobić. — Siedzisz sobie spokojnie, a ja odchodzę od zmysłów!

Ivan i Diego poderwali się, by pomóc swojemu zwierzchnikowi, ale Abrin ich zatrzymał, przekazując im coś telepatycznie. Zielone Mutanty stanęły w miejscu, wpatrując się w tę dziwną scenę.

— Wyszedłeś ze szpitala i zamiast wrócić do domu, przesiadujesz w laboratorium Shidy? — irytował się Bénin, wciąż trzymając Ramiro za koszulę.

— Kai ci powiedział?

— Nie musiał. Znam cię na tyle, że wiem, dokąd mogłeś się udać. Ty imbecylu! Naprawdę myślałeś, że nie chcę cię widzieć?

Po twarzy Abrina przemknął cień zakłopotania.

Przez ostatnie dni był tak zestresowany, że zrozumiał słowa Lavendera dosłownie. Musiał jakoś z tego wybrnąć, by nie wyjść na imbecyla, jak został przed momentem nazwany. W jego głowie, na szczęście, pojawiła się dobra wymówka.

— Hej, sam mówiłeś, że mamy od siebie odpocząć — odparł w końcu, uśmiechając się tajemniczo. — Posłuchałem cię.

Lavender zgrzytnął zębami. Abrin musiał mieć ostatnie słowo. To była ciemna strona jego charakteru. Uwielbiał mieć rację i, cóż, miał ją w większości przypadków. Niestety, nawet teraz.

— A więc o to ci chodziło — mruknął chłopak, patrząc mu w oczy z wielką podejrzliwością. — Dobrze. Wygrałeś tę bitwę, ale na wygraną w wojnie nie licz.

— To my ze sobą walczymy? Wiesz, że jestem pacyfistą.

— Abby, bo cię zaraz pi…

— Chłopcy, przepraszam!

Lavender i Abrin spojrzeli na zdezorientowanego Leiriona, który czuł się tak, jakby wszedł w sam środek huraganu. Tymczasem była to tylko scysja dwójki kochających się osób, które nie mogły bez siebie żyć, ale żadna z nich nie kopnęła jeszcze swojej napęczniałej jak balon dumy w tyłek i nie wysłała jej poza orbitę.

Oni naprawdę byli jak stare, dobre małżeństwo.

— Nie chcę wam wchodzić w paradę, ale uważam, że powinniście się pogodzić tu i teraz dla dobra ogółu — powiedział twardo mężczyzna, stając pomiędzy nimi i obejmując ich ramionami. — Wszyscy żyjemy, jesteśmy w miarę zdrowi fizycznie i psychicznie, prawda? Nic, tylko się cieszyć.

Lavender i Abrin milczeli niczym pogniewane nastolatki, chociaż widać było, że walczą z powoli pojawiającym się na ich ustach uśmiechem.

— No, dalej! — ponaglił ich Fehér. — Buziak na zgodę?

Chłopcy zaśmiali się, ściskając go mocno.

— Ten buziak na zgodę to może później — zaproponował Lavender, patrząc na Abrina z ukosa.

Chłopak prychnął pod nosem z uśmiechem. Obaj wiedzieli, że na tym się nie skończy.

— Skoro tak… — odparł Leirion. — W takim razie pozwolicie, że przejdę do bieżących spraw. Ale lepiej, żebyście usiedli.

Lavender i Abrin wymienili się spojrzeniami. Cała trójka spoczęła na trawniku, gdy Leirion zaczął im opowiadać, czego się dowiedział.

Z każdym następnym słowem mężczyzny Ramiro wydawał się odpływać w jakieś nieznane rejony szczęśliwości. Słysząc jego propozycję, niemal podskoczył. Niczym dziecko, zacisnął pięści w geście ekscytacji i odwrócił się do Lavendera.

— Czy ty wiesz, co to znaczy?! — zawołał, a w jego kolorowych źrenicach pojawiły się iskierki. — Wreszcie będziemy mogli coś zmienić!

— Zaraz, czy to oznacza, że Abby nie będzie musiał się z nikim bić, być więzionym w kapsule albo ewidentnie umierać? — upewnił się Lavender, zwracając się do Fehéra.

— Absolutnie — zadeklarował Leirion. — Stanowisko mediatora jest od tego całkowicie wolne, zapewnia nietykalność. I nie przeszkadza w byciu Ogrodnikiem. To właśnie walka o ideę, która nie wymaga użycia argumentu siły, a siły argumentu.

Bénin odetchnął z ulgą.

— Jeśli się zgodzisz, Abrinie, ta idea przerodzi się w rzeczywistość — dodał mężczyzna, zwracając się do chłopaka.

— Nie przepuszczę takiej okazji za nic w świecie — wyparował Ramiro bez zastanowienia.

Lavender spojrzał na niego. Abrin zadał mu nieme pytanie. Chłopak skinął głową, zgadzając się z jego myślami.

— Zrób to, Abby — powiedział na głos. — Tylko w ten sposób faktycznie, jak mówi pan Fehér, zamienisz swoje marzenia w rzeczywistość.

Abrin poczuł, że zalewa go niewyobrażalne szczęście. Przytulił chłopaka do siebie, całując go w policzek. Lavender zaśmiał się, nie mógł się dłużej gniewać na ukochanego.

Widząc to, Leirion również się uśmiechnął. Zupełnie tak, jakby miał przed oczami siebie i Lianę z czasów młodości.

— W porządku — podsumował Lavender, wstając z trawnika. — Chętnie bym poświętował, ale mam masę pracy w gospodarstwie, której nikt za mnie nie zrobi.

Abrin zatrzymał chłopaka, łapiąc go za rękę.

— Chyba mam dla ciebie idealnych pomocników — powiedział, wskazując głową na stojących tuż nad nim Ivana i Diego. — Jestem pewny, że się zgodzą. Prawda?

Humanoidalne istoty skinęły głowami.

Lavender zmierzył Zielonych Mutantów wzrokiem. Wyglądali tak, jakby byli stworzeni do takiej pracy.

— Coś mi się wydaje, że to naprawdę będzie nowy początek dla wszystkich — spointował Leirion.

Abrin i Lavender uśmiechnęli się do siebie i skinęli głowami, idąc za nim wraz z przyszłymi pracownikami Lawendowych Pól.

Rozdział 5

Ziemie czeskie obfitowały w mnogość przepięknych, zapierających dech w piersiach krajobrazów. Podróżując pieszo, można było naprawdę wiele zobaczyć. Jesienią całe mnóstwo rezerwatów przyrody, lasów i parków wyglądało tak, jakby ktoś wylał na nie puszki z kolorowymi farbami. Barwne liście poruszały się na gałęziach, a gdy już z nich spadły, szusowały wokół drzew i krzewów, pląsając w powietrzu niczym doświadczeni tancerze na parkiecie.

Ten rozległy park narodowy był naturalnym krajobrazem wapiennym, który ozdabiały kaniony i jaskinie. Poza niezwykłą fauną i florą, turyści widzieli w nim również pozostałości starych budynków przypominających dawne zamki. Odkąd na dobre zadomowiły się w nich różnorodne rośliny, stanowiły prawdziwy pomnik przyrody. Obraz jesieni odbijał się również w jednym z jezior, ukazując przybyszom pomarańczowy koloryt drzew na tle błękitu wody.

Gdy słońce zaczęło zachodzić, ze wzniesienia można było dojrzeć, jak zmienia się niebo. Błękit zamienił się kolorami z cieplejszymi barwami różu, czerwieni i żółci. Promienie słońca oświetlały twarze zmęczonych podróżników, dając im nieco wytchnienia.

Gifttyde i Wolfsbane zatrzymali się na jednym ze skalnych wzniesień, chcąc odpocząć. Ściągnęli plecaki i torby z siebie, po czym usiedli naprzeciwko zachodzącego słońca.

Nie liczyli kilometrów, które przeszli, przynajmniej nie do tej pory. Ważne było tylko to, że szli w dobrym kierunku. Mapa, którą rozrysował Wolfsbane, zanim obaj uciekli z Podziemi, była najdokładniejszą na dzień dzisiejszy mapą Europy Centralnej. Opuszczając Jorden, chłopak wiedział, dokąd chce się udać i jak się tam dostać. Nie musiał jednak iść sam.

Spojrzał na Gifttyde’a, który zamknął oczy, by promienie słońca mogły nieco ogrzać jego zmęczoną twarz. Miał tak bladą karnację, że nawet pobyt w solarium nic by nie zmienił. Wolfsbane jednak wcale o to nie dbał. Cieszył się, że chłopak towarzyszył mu w podróży.

Nie wyruszyli w nią bez powodu. Podczas letniego festynu, w głowie Wolfsbane’a obudziły się wspomnienia dotyczące jego własnego domu. Nie wiedział, skąd się tam wzięły, ale nie miał zamiaru tak tego zostawić. Po powrocie do Podziemi przyglądał się mapom. Gifttyde przyłapał go na tym, więc chłopak postanowił podzielić się z nim swoimi spostrzeżeniami.

Ich opinie na temat obecnej sytuacji panującej wśród Trucicieli były podobne. Po stracie Abrina, Mancinelli i Baneberry, atmosfera stała się nie do zniesienia. Obaj mieli jej już dość.

Wolfsbane chciał zacząć od początku. Skoro Jorden przestał być jego ostoją, może robił coś źle? Uciekając z domu, chciał rozpocząć nowe życie tam, gdzie wszyscy pionierscy Syndyro. Słyszał o „metropolii marzeń” i właśnie w takiej chciał zamieszkać. Jednak, podążając tą drogą, gdzieś musiał popełnić błąd.

Przyszło mu do głowy, że tym błędem było zostawienie macochy, Irminy, żywej. Nie pożegnał się ze starym życiem, ponieważ ona nadal żyła — właśnie dlatego musiał wrócić do domu. Pojawienie się Irminy było początkiem tragedii rodziny Eisenhut. Śmierć kobiety miała stać się jej końcem.

— Hej, Gift? — rzucił Wolfsbane, siadając po turecku.

— Hm?

— Dzięki, że ze mną idziesz.

— Mhm — mruknął Gifttyde, kładąc się na skalnej półce.

Siedzieli przez chwilę w ciszy, wsłuchując się w odgłosy dochodzące z lasu. Nad drzewami uniosło się kilka ptaków, zmieniając swoje miejsce spoczynku. Słońce powoli chowało się za horyzontem.

Gifttyde otworzył oczy, ukradkiem zerkając na Wolfsbane’a.

Sytuacja, w jakiej obecnie się znajdowali, naprawdę zmieniała ich obu. Zabawne, co chęć poznania prawdy robiła z Syndyronem. Kształtowała go na nowo, dodawała sił, które — wydawało się — powinien tracić, podróżując przez tyle czasu.

Wolfsbane był wspaniałym kompanem, czego inni nie mogli wiedzieć wcześniej. Tymczasem on i Gifttyde rozmawiali ze sobą, odkąd Abrin po raz pierwszy przyprowadził jego, Baneberry i Mancinellę do kryjówki. Od razu się polubili, jednak wtedy Wolfsbane wydawał się zbyt zagubiony, by podejmować świadome decyzje.

A teraz? Zyskał pewność siebie, której nie miał wcześniej. Był doskonałym przewodnikiem. Miał naprawdę dobrą orientację w terenie. Ani razu nie zboczył z wyznaczonej ścieżki. Posługiwał się mapą, wydawało się jednak, że zna tutejsze drogi na pamięć.

W noc ucieczki z Jordenu chłopakom udało się wskoczyć na ciężarówkę, która zawiozła ich aż do dawnej czeskiej Pragi. Podążali w stronę metropolii Vand, która znajdowała się na granicy dawnych ziem niemieckich, czeskich i austriackich. To tam mieli odnaleźć mieścinę, z której pochodził Wolfsbane. Obecnie była ona częścią większego dystryktu połączonych ze sobą pomniejszych narciarskich miasteczek i wiosek.

Do przebycia mieli ponad trzysta kilometrów, z czego mniej więcej połowę mieli już za sobą. Być może po drodze znów uda im się złapać jakiś autostop lub skorzystać z pomocy miejscowej ludności i skrócą czas trwania podróży ciągnącej się już niemal tydzień.

Po wybuchu Zielonej Zarazy granice państw zatarły się, a narody i ich zwyczaje zmieszały się ze sobą, jednak pewne zależności kulturowe pozostały. Gifttyde i Wolfsbane, których rodzice mieli północnogermańskie korzenie, nie spotkali się wcześniej z otwartością zachodniosłowiańskiej kultury. Tutejsi mieszkańcy, o dziwo, nie traktowali ich jak wrogów. Miło było poczuć się chcianym chociaż raz, nawet jeśli ci ludzie kompletnie ich nie znali.

Mimo wszystko, chłopcy nie planowali zatrzymywać się wśród nieznanych sobie osób. Najlepiej czuli się we własnym towarzystwie, dlatego kolejną noc z rzędu spali na posłaniu z trawy i liści pod otwartym niebem, na którym nie czaiła się ani jedna deszczowa chmura. Rozpalili ognisko i zapiekli nad nim zabrany ze sobą prowiant — warzywa zawierające dużo witamin i białka potrzebnych im w dalszej podróży.

Po kolacji położyli się na grubym kocu, pod który wsunęli liście, by było im cieplej i wygodniej. Zaczęli wpatrywać się w gwiazdy.

— A co jest tam? — spytał Gifttyde, pokazując palcem na migający w oddali punkt.

— Wenus — odparł Wolfsbane. — Na nocnym niebie zawsze świeci jaśniej od najjaśniejszych gwiazd i często bywa z nimi mylona.

— Serio?

— Ojciec często mi o tym mówił. To musi być zabawne, nie znać gwiazd.

— No wiesz? Nie każdy siedział z ojcem po nocach, gapiąc się w niebo. Albo w ogóle z rodzicami.

— Racja, przepraszam — przyznał Wolfsbane, przykrywając się zimową kurtką Gifttyde’a. Gdy złapał za jej kaptur, przypadkiem dotknął dłoni chłopaka.

— Rany, jakbym macał lód.

— Nie moja wina — mruknął Gifttyde, chowając dłonie pod koc. — Zawsze tak miałem. Moje ręce i stopy to wieczne kostki lodu.

Wolfsbane zastanowił się przez chwilę, po czym spojrzał na swoje rękawice. Nigdy ich nie zdejmował, nie chcąc zrobić krzywdy osobom w pobliżu. Jego Zielone Dłonie były nieokiełznane. Skoro zabiły Naoto i stado wilków, były w stanie zabić inne żywe istoty, co niejednokrotnie udowodnił.

Tym razem jednak miał do wyboru dać Gifttyde’owi zmarznąć lub…

Nie zastanawiając się nad tym dłużej, ściągnął mitenki w zielono-fioletowe paski. Sprawdził, czy nie został na nich żaden ślad biologiczny, po czym podsunął je chłopakowi.

— Ubierz je — ponaglił go, odsuwając się lekko. — Powinny pomóc.

Gifttyde spojrzał na mitenki ze zdziwieniem.

— Powinienem pomyśleć o swoich, a nie…

— Ubierz je — naciskał chłopak. — Mi nic nie będzie, a tobie się przydadzą.

Gifttyde podniósł się i wziął mitenki w dłonie. Po chwili zdecydował się je ubrać. Poruszał palcami, które znów nabrały koloru. Uśmiechnął się do Wolfsbane’a.

— Dzięki.

Chłopak odwzajemnił ten gest, po czym przykrył się puchatą kurtką po samą szyję.

— Dobranoc.

— Dobranoc — odparł Gifttyde, wciąż wpatrując się w kolorowe mitenki.

Odkąd byli w podróży, dzielili się niemalże wszystkim. Nie chodziło tylko o części garderoby czy prowiant. Mieli też wspólne wspomnienia, doświadczenia i pragnienia.

Od samego początku ich znajomości Gifttyde czuł się przy Wolfsbane’ie tak dobrze, jak z nikim innym. Naprawdę miał wrażenie, że znalazł kogoś, kto wreszcie go rozumiał; kogoś, przy kim nie musiał się wstydzić tego, kim jest i co go spotkało. Wcześniej Gifttyde nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać, ale teraz… Teraz, wolny od Podziemi i pozostałych Trucicieli, zaczął poważnie myśleć nad tym, co naprawdę połączyło jego i Wolfsbane’a — poza tym, co już wymienił.

Chłopak położył się na posłaniu, gapiąc się w niebo. Najjaśniejsza Wenus i towarzyszący jej księżyc wciąż dotrzymywali im towarzystwa, a wokół nich pojawiła się plejada pomniejszych gwiazd.

Nie minęło wiele czasu, gdy rozpalone przez Trucicieli ognisko zaczęło dogasać, a oni sami pogrążyli się w głębokim śnie.


***


Niektóre ptaki w rezerwacie budziły się wraz ze wschodem słońca, przy okazji dając znać innym mieszkańcom, że pora wstawać. Jasne promienie światła przemykały po liściach drzew, iluminując kolejne połacie lasu. Dotarły w końcu do śpiących Trucicieli.

Tej nocy Wolfsbane w ogóle się nie obudził, co oznaczało, że nie marzł. Być może kurtka Gifttyde’a dała mu wystarczającą ilość ciepła. Czuł się tak, jakby otulał go koc, spod którego wcale nie miał zamiaru się ruszyć. Musiał jednak przemóc się do spojrzenia na otaczający go świat. Im szybciej wyruszy w drogę, tym szybciej dotrze do celu.

Otworzył oczy. Zdał sobie sprawę, że — mimo iż poprzedniej nocy odsunął się od Gifttyde’a, jakimś cudem znów znalazł się bliżej niego. Zdecydowanie za blisko. Był w niego całkowicie wtulony. Nic dziwnego, że nie było mu zimno.

Wolfsbane poderwał się nagle, patrząc na chłopaka. Jego skóra była bledsza niż dotychczas. On sam leżał z na wpół otwartymi ustami, a na kapturze złożonym pod jego głową pojawiły się ślady śliny.

Wolfsbane’a zmroziło tak mocno, że nie odezwał się ani słowem. Spojrzał na swoje dłonie. Oddał mitenki chłopakowi, ale miał trzymać się od niego z daleka, by go nie narazić. Dlaczego jego ciało kompletnie go nie posłuchało?

Potrząsnął ramieniem Gifttyde’a, najpierw słabo, później mocniej. Wydawało się, że klatka piersiowa chłopaka kompletnie się nie poruszała. Nie reagował na żaden gest ze strony Wolfsbane’a.

— Nie — szepnął, próbując ocucić Truciciela. — To nie może być prawda…

W jego umyśle pojawiła się scena śmierci Naoto. Lata temu wtulił się w swojego psa, a gdy rano się obudził, zwierzak już nie żył. Z jego mordki również pociekła stróżka śliny, on też był kompletnie nieprzytomny i nie reagował na żaden sygnał, podobnie jak teraz Gifttyde.

Nie bez powodu tojad, rodzimą roślinę Wolfsbane’a, nazywano mordownikiem. Akonityna, trucizna kwiatu, działała najpierw pobudzająco, a później paraliżująco na nerwy czuciowe i ruchowe. Była tak silna, że mogła wnikać przez skórę ofiary, sparaliżować jej mięśnie oddechowe i zatrzymać akcję serca.

Właśnie to stało się z Naoto, a teraz…

Wolfsbane czuł się całkowicie bezsilny. Szok sprawił, że nie był w stanie się poruszyć. Poczuł tylko, że z jego oczu zaczęły płynąć łzy.

To wszystko jego wina. Nie musiał opowiadać Gifttyde’owi o swoich planach powrotu do domu. Nie musiał go o nic prosić, mógł uciec zupełnie sam.

Stało się inaczej.

Wolfsbane podkulił nogi, ukrywając głowę w kolanach.

Do tej pory był samotnym wilkiem. Czuł, że musi być sam, żeby nie zrobić sobie i nikomu innemu krzywdy. Miesiącami, nawet latami, żył sam dla siebie. Dobrze sobie radził i nie chciał nikogo obok. Myślał, że niczego więcej nie potrzebował.

Wszystko zmieniło się, gdy dołączył do Trucicieli. Poznał innych, podobnych mu Syndyro. Poznał Gifttyde’a. W przeciągu ponad roku spędził z nim tyle czasu, że zrozumiał go lepiej niż inni — i wzajemnie. Ostatnimi czasy Wolfsbane czuł się tak, jakby dostał obuchem w twarz. Nie mógł uwolnić się od myśli, że — wbrew pierwotnemu cynizmowi — potrzebuje kogoś, kto dotrzyma mu towarzystwa i stanie się powiernikiem jego tajemnic. Tym kimś musiał być Gifttyde.

Myślenie o nim w ten sposób było dla niego czystym szaleństwem. Chciał mieć go blisko siebie tak, jak narkoman potrzebował kolejnej dawki, będąc na haju. Przysiągł sobie, że będzie się starał, by niczego nie zepsuć.

Przeszedł przez piekło po to, żeby znaleźć bratnią duszę, o której kiedyś opowiadał mu ojciec. A teraz sam stał się jej katem.

Samotna podróż bez Gifttyde’a nie miała dla Wolfsbane’a żadnego sensu. Nie liczyło się to, co mógł odkryć na swojej drodze, skoro nie mógł tego z nikim dzielić. Jeśli akonityna zabiła Gifttyde’a, czy on będzie mógł użyć jego cykutoksyny, by również odejść z tego świata?

Uszy chłopaka nagle wychwyciły jakieś szuranie i szelest. Po chwili wyłapały również coś, co przypominało ciche chrapnięcie.

Wolfsbane uniósł głowę, kątem oka zerkając na leżącego obok przyjaciela.

Gifttyde usiadł na kocu, przecierając oczy. Potarł twarz, zdając sobie sprawę, że znów się poślinił. Musiał być jakiś sposób na zamykanie ust podczas spania, może powinien zacząć zaklejać je taśmą? Inaczej każda jego bluza będzie mokra.

Chłopak przeniósł wzrok na Wolfsbane’a, który wpatrywał się w niego tak, jakby zobaczył ducha. Oczy miał zaczerwienione od płaczu.

— Co jest? — rzucił Gifttyde, przeciągając się lekko. — Stało się coś?

Wolfsbane nic nie odpowiedział. Nie poruszył się ani na milimetr, jakby coś go zmroziło.

— Żyjesz — powiedział nagle, wytykając chłopaka palcem.

— A co, miałem umrzeć? Myślałem, że mnie lu…

— Ty żyjesz! — krzyknął Truciciel, rzucając się na niego.

— Wolfsbane! — zawołał Gifttyde, prawie uderzając głową o ziemię. — Co w ciebie wstąpiło, do cholery?!

Chłopak wpatrywał się w niego tak, jak pies wpatrywał się we właściciela, którego nie było cały dzień, i który właśnie wrócił do domu.

— Myślałem, że cię zabiłem — powiedział, pochylając się nad Gifttyde’ em.

— Niby jak?

— Pamiętasz, co stało się z Naoto? Wtuliłem się w niego podczas snu. No i… umarł.

Chłopak zamrugał oczami ze zdziwienia, śmiejąc się po chwili.

— Hej! — żachnął się Truciciel. — Ja naprawdę myślałem, że nie żyjesz!

— Ech, Wolfie — zaczął Gifttyde, zmierzwiając mu włosy tak, jakby głaskał psa. — Ale z ciebie dramaturg. Nic mi nie jest.

— To dlaczego nie mogłem cię dobudzić? Dlaczego śliniłeś się tak, jak Naoto? Byłeś cały blady. Wyglądałeś, jakbyś nie oddychał.

Gifttyde wywrócił oczami, po chwili siadając naprzeciwko niego. Ściągnął jego mitenki. Położył je na kocu, westchnął ciężko i postanowił wszystko mu wyjaśnić.

— Po pierwsze, moja krew nie płynie w ciele równomiernie. Mówiłem ci to wczoraj. Po drugie, zawsze jestem blady. To też powinieneś już wiedzieć. Po trzecie, zdarza się, że mam płytki oddech. Tak się regeneruję. I, rany, czasem zdarza mi się poślinić podczas spania. Po czwarte, jak jestem padnięty, to śpię jak skała. Wybuch wulkanu by mnie nie wybudził. Szczerze, to jeszcze nigdy tak dobrze nie spałem, jak tej nocy. I nic mnie nie boli!

Wolfsbane zacisnął usta w cienką linię, powstrzymując się od wybuchu radości.

Gifttyde wyciągnął dłonie, łapiąc go za ręce.

— Nie! Zrobisz sobie…

— Wolfsbane — przerwał mu chłopak, nie chcąc go puścić. — Przestań ode mnie uciekać.

Wydawało się, że te słowa wprowadziły w umyśle Truciciela niezłe zamieszanie.

Wcale nie uciekał, wręcz przeciwnie, chciał być blisko niego. Jednak za bardzo lubił towarzystwo Gifttyde’a, by stracić je z tak błahego powodu, jak własna nieuwaga i niechciane działanie rodzimej trucizny.

— Widzisz? — ciągnął Gifttyde, wskazując głową na ich złączone dłonie. — Nic się nie dzieje — dodał, zerkając przy tym na Wolfsbane’a.

W tym momencie zauważył, że twarz chłopaka zrobiła się częściowo różowa, żeby nie powiedzieć czerwona. Zdał sobie sprawę, że trzymali się za ręce trochę za długo.

Równie speszony Gifttyde puścił dłonie Wolfsbane’a, chowając swoje do kieszeni bluzy. Odchrząknął, chcąc kontynuować temat.

— Chodziło mi o to — rzucił, chwilowo unikając jego wzroku — że nasze trucizny na siebie nie działają.

— Działają.

— Nie, właśnie nie…

— Gift, mówię poważnie, spójrz na to.

Gifttyde w końcu odważył się spojrzeć na chłopaka. Wolfsbane uniósł swoje dłonie, pokazując mu je. Jego dotychczas poraniona skóra, która schodziła z niego płatami, wyglądała teraz tak, jakby ktoś posmarował ją kremem i odbudował naskórek.

— Co jest? — zdziwił się Gifttyde, nie spuszczając wzroku z jego rąk.

— Nie mam pojęcia, ale… Wydaje mi się, że te trucizny nie działają na siebie jak trucizny, tylko jak leki.

— Leki?

— Powiedziałeś, że nic cię nie boli — mówił Wolfsbane, podwijając rękawy bluzy. — Słyszałem kiedyś, że moja trucizna w małych dawkach może stanowić środek przeciwbólowy albo znieczulający, bo działa porażająco na zakończenia nerwowe. Ale nigdy tego nie testowałem, bo zawsze wydawało mi się, że kogokolwiek dotknę, ten umrze.

Gifttyde podparł głowę dłonią, zastanawiając się nad czymś.

— Twoja trucizna znajduje się na powierzchni ciała i sprawia, że masz coś w rodzaju grzybicy skóry — powiedział, prostując się. — Wyciąg z szaleju był jednym ze składników maści przeciwgrzybicznych i przeciwzapalnych. Ale to by znaczyło, że…

— Nasze trucizny wzajemnie się niwelują! — ucieszył się Wolfsbane, dokańczając zdanie za niego. — Pomyśl. Jedna zwalcza ból, druga zapalenie skóry. Obydwie wchłaniają się przez skórę i obydwie potrafią uspokoić. Minus i minus dają plus!

Truciciel skinął głową, tym samym przyznając mu rację.

Być może ich przeznaczenie nie było zapisane w tym, nad czym mieli władzę, ale w tym, nad czym dotychczas jej nie mieli. Skupiali się tylko na unicestwianiu, chociaż w rzeczywistości mogliby ratować. Przynajmniej siebie, tego byli już pewni. Może jeśli będą nad tym pracować, odkryją inne działanie rodzimych substancji?

Gifttyde zastanawiałby się nad tym dłużej, gdyby nie zaczęło burczeć mu w brzuchu.

— Ktoś tu jest głodny? — zagaił Wolfsbane, uśmiechając się drwiąco.

— Spadaj — prychnął chłopak, rzucając w niego kolorowymi mitenkami.

Truciciel złapał je w locie. Wiedział, że w towarzystwie Gifttyde’a nie będą mu już potrzebne, jednak powinien je ze sobą nosić na wszelki wypadek — dla innych.

Obaj chłopcy podnieśli się, przy okazji zwijając swoje obozowisko.

Kilka minut później zerknęli na mapę.

— Tutaj powinny być publiczne prysznice i restauracje dla turystów wracających z rezerwatu — powiedział Wolfsbane, wskazując dystrykt niedaleko ich obecnego miejsca pobytu.

— Super, może dotrzemy tam, zanim umrę z głodu — podsumował Gifttyde, jednocześnie widząc, że Wolfsbane uśmiechnął się do niego. — Co się tak szczerzysz?

— No bo… cieszę się, że żyjesz.

Gifttyde narzucił na głowę kaptur, chcąc ukryć pod nim swoją twarz — a właściwie ukazujące się na niej emocje.

Uczuć kotłujących się w nim było coraz więcej, a on tracił już powody do ich racjonalizowania. Jego umysł potrafił wymyślać wymówki, ale jego ciało? Nad nim trudniej było zapanować. W Podziemiach zamknął się przed światem. Teraz, gdy nie musiał już niczego ukrywać, szczególnie przed Wolfsbane’em, nagle chciał to robić — i kompletnie nie wiedział, dlaczego.

— Idziemy — zarządził, narzucając na siebie plecak.

— Jeśli ciągle będziesz się ukrywał przed słońcem, pozostaniesz blady do końca życia, Gift — zauważył Wolfsbane, biorąc swoją torbę na ramię.

— Nie gadaj, tylko chodź.

Wolfsbane roześmiał się, podążając za Trucicielem. Niebawem znaleźli się na ścieżce prowadzącej do wyjścia z rezerwatu.


***


Po półgodzinnej podróży chłopcy dotarli do dystryktu o nazwie Dobříš. Kiedyś była to niewielka miejscowość, jednak została włączona do większego miasta, stanowiąc teraz jedną z jego dzielnic.

Wolfsbane i Gifttyde znaleźli na swojej drodze wspomniane miejsce odpoczynku dla turystów i postanowili z niego skorzystać. Po długiej podróży prysznic był dla nich prawdziwym zbawieniem. Gdy już spod niego wyszli, czuli się o wiele lepiej.

— Zaczekaj — powiedział Gifttyde, zanim Wolfsbane opuścił rękawy swojej bluzy.

Złapał go za ramię, trzymając je przez moment. W tym miejscu skóra chłopaka przestała się łuszczyć.

— To faktycznie działa — ucieszył się chłopak, dotykając jej.

— Jak będziesz mnie ciągle macał, to wiesz… — rzucił tajemniczo Wolfsbane, po czym skinął głową na wchodzących do pomieszczenia turystów.

Gifttyde obrzucił go pobłażliwym spojrzeniem. Ten uśmiechnął się szelmowsko, po czym obrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia.

Truciciel zaczął się zastanawiać, skąd w Wolfsbane’ie ta nagła zmiana. Im bliżej domu był, tym śmielszy się stawał. Tymczasem jemu zaczynało brakować odwagi. Niemożliwe, by zamienili się osobowościami, więc o co tu chodziło? Nieśmiałość to ostatnia cecha, jaką chciał mieć, podróżując po Europie.

Tej nieśmiałości nie wzbudzało w nim inne miejsce pobytu czy obcy ludzie, a Wolfsbane i jego zachowania, gesty i słowa. To właśnie przez nie Gifttyde miał coraz większy mętlik w głowie — i nie tylko w niej. Bał się, co się stanie, gdy wyda się coś, co sprawi, że chłopak oddali się od niego. Musiał udawać, że nic się nie zmieniło, chociaż było to cholernie trudne.

Gifttyde wyszedł na zewnątrz, zerkając na stojącego przy drzwiach Wolfsbane’a.

W niewielkich zajazdach wciąż mile widziane były bilony oraz papierowe pieniądze, głównie ze względu na wartość kolekcjonerską. To ułatwiało poruszanie się po świecie tym, którzy nie posiadali własnego konta bankowego. Truciciele, wybierając się w podróż, zgromadzili nieco kapitału, którym musieli ostrożnie rozporządzać. Owszem, mogli kraść, ale to mogłoby wpłynąć negatywnie na ich podróż — na przykład, jeśli ktoś by ich złapał. Woleli oszczędzić sobie problemów. Kradzież była dla nich ostatecznością.

Ostatecznie mogli posilić się prawdziwym obiadem, na który składały się grillowane warzywa z serem oraz owocowe knedliczki, tutejszy przysmak. Od dawna nie mieli czegoś tak dobrego w żołądkach.

Jedząc, Truciciele przysłuchiwali się rozmowom rodzimych mieszkańców niegdysiejszych ziem czeskich oraz turystów. Większe metropolie, takie jak Jorden, Bjerg czy Vand, posługiwały się językiem głównie angielskim, jednak w mniejszych dystryktach można było też usłyszeć inne rodzime dialekty.

Wolfsbane, kończąc swoją porcję, wychwycił w jednej z rozmów coś ciekawego.

— Słyszysz? — szepnął, pochylając się do Gifttyde’a. — Tamta kobieta jedzie dokładnie w tym samym kierunku, co my.

— Która? — spytał chłopak, ukradkiem rozglądając się po pomieszczeniu.

Wolfsbane wskazał na nią widelcem. Rudowłosa piękność z burzą loków na głowie rozmawiała przez telefon, posługując się jednym z germańskich dialektów, jednak to nie stanowiło dla niego żadnego problemu.

— Może uda nam się dostać na teren Szumawy — zastanowił się Wolfsbane, myśląc o jednym z parków narodowych na niegdysiejszych ziemiach czeskich. — Stamtąd niedaleko do celu.

— No tak, ale trzeba do niej zaga…

Gifttyde nawet nie dokończył zdania, a Wolfsbane był już w połowie drogi do zajmowanego przez kobietę stolika. Pochylił się nad nią, zagadując do niej w jej rodzimym dialekcie. Podróżna uśmiechnęła się szeroko, słysząc znane sobie powitanie. Oboje wymienili się imionami.

Gifttyde niewiele słyszał i rozumiał z ich rozmowy. Widział tylko żywą gestykulację. Kobieta kiwała głową, gdy Wolfsbane wskazał jej dłonią na swojego towarzysza. Rozrysował coś w powietrzu. Turystka zaśmiała się, znowu kiwając głową. Wolfsbane wrócił na swoje miejsce.

— Co to było? — prychnął Gifttyde.

— Petra pochodzi z dystryktu Ulrichsberg, ale powiedziała, że jedzie do przyjaciółki, Heidi, aż pod Stožec — wyjaśnił Truciciel z uśmiechem na ustach. — Zabierze nas ze sobą. Stamtąd będziemy mieli już tylko niecałe dwie godziny drogi pieszo przez park narodowy, a nawet mniej.

— I nic od nas nie chce?

— Nie, mówi, że nasze towarzystwo jej wystarczy.

Gifttyde’owi trudno było w to uwierzyć. Jakby tego było mało, rudowłosa kobieta imieniem Petra wstała od stołu i podeszła do niego, witając się. Powiedziała coś do Wolfsbane’a, unosząc kciuk w górę tak, jakby go za coś chwaliła, zerkając przy tym na Gifttyde’a.

Wolfsbane wydał się zmieszany jej komentarzem.

Chwaliła go za wybór partnera? Ale że w podróży czy…

Podrapał się z tyłu głowy i podziękował jej, ale Gifttyde nie miał pojęcia, za co.

— Co powiedziała? — rzucił chłopak, gdy Petra podeszła do kasy zapłacić za obiad.

— Eee… No, że tego… Czekają nas ponad dwie godziny drogi — wydukał w końcu Wolfsbane, przeczesując włosy. — Jedziemy?

Gifttyde, wciąż zastanawiający się nad tym, o czym Wolfsbane rozmawiał z Petrą, nic nie odpowiedział. W końcu skinął głową, zgadzając się na ten układ.

Dwaj Truciciele wyszli za Petrą z zajazdu, zmierzając za nią do jej pickupa. Ona usiadła za kierownicą, a oni wskoczyli z tyłu, na bagażnik, zostając tym samym na świeżym powietrzu. Kobieta włączyła radio, w którym zaczęła grać wesoła muzyka. Nucąc słowa piosenki pod nosem, odezwała się do pasażerów — teraz obaj mogli ją zrozumieć.

— Gotowi, ja?

Pokiwali głowami, siadając na swoich miejscach.

Petra uśmiechnęła się, po czym odpaliła silnik i wyjechała z parkingu na główną drogę prowadzącą do umownej, tak zwanej zielonej granicy, którą teraz stanowił park narodowy.

W trakcie podróży chłopcy przyglądali się mijanym widokom. Mieli przed sobą głównie pola i lasy, upiększone niezwykłymi barwami jesieni. Pomiędzy nimi widzieli czasem niewielkie zalewy, nad którymi siedzieli mieszkańcy, wygrzewając się w promieniach wrześniowego słońca. Mimo lekkich podmuchów wiatru, wcale nie było im zimno, podobnie zresztą jak chłopcom.

Petra postanowiła zagadać do Trucicieli.

— Was robicie so weit od Jordenu? — spytała, mieszając niemiecki i angielski ze sobą.

— Wracamy do domu! — odparł Gifttyde, przekrzykując wiatr. — Znaczy do jego domu — dodał, wskazując palcem na Wolfsbane’a. — Ja mu towarzyszę.

— Fantastisch! Podróż z kimś jest besser. Dzięki temu nie jesteś allein.

Wolfsbane skinął głową, kątem oka zerkając na Gifttyde’a. Znajdowali się daleko od Jordenu, ale nie sami. Podróżowanie z kimś faktycznie było lepsze.

— Dzięki za podwózkę! — zawołał, trzymając latające wokół twarzy włosy.

— Kein Problem! — odparła, patrząc w tylne lusterko na uśmiechniętych pasażerów. — Lubię towarzystwo.

Dalsza część podróży minęła im na wspólnym słuchaniu muzyki. Petra lubowała się w muzyce rockowej głównie z XX i XXI wieku. Nie minęło wiele czasu, gdy kobieta przyłapała chłopców na nuceniu znanych im kawałków puszczanych w lokalnych stacjach radiowych.

— Sehr gut synchronizacja — zauważyła Petra, słysząc ich. — Schön! Dopełniacie się, jakbyście byli jednym głosem w dwóch ciałach.

Truciciele wymienili się spojrzeniami. Wolfsbane uśmiechnął się do chłopaka, a ten odwrócił głowę, by ukryć rumieniec.

Nie pamiętał, by Wolfsbane kiedykolwiek uśmiechał się w towarzystwie innych Trucicieli. On sam również. Wydawało się, że ucieczka z Podziemi i wydostanie się z Jordenu były dla nich prawdziwym wyzwoleniem. Przy okazji okazało się, że — będąc naprawdę sobą — byli kimś zupełnie innym.

Jak to możliwe, że tylko w swoim towarzystwie czuli się naprawdę wolni? Ta perspektywa wydała się Gifttyde’owi piękna i przerażająca zarazem. Piękna, bo wreszcie mógł żyć pełną piersią. Przerażająca, bo w życiu tym pojawiły się uczucia, których nie rozumiał, a raczej — nie chciał ich rozumieć.

Czy gdyby wszystko było tak, jak dawniej, nie bałby się? Być może, jednak… Tam, dokąd jechał teraz, czekało na niego coś zupełnie nowego. Nie tęsknił za starym życiem, bez względu na to, jakie było.


***


Po ponad dwóch godzinach podróży Petra zatrzymała pickupa na parkingu pod szczytem Stožec. Na miejscu czekała na nią Heidi, przyjaciółka o długich blond włosach. Kobieta pomachała jej i dała znak, że za chwilę przyjdzie.

Spojrzała na pasażerów, którzy zdrzemnęli się na tyłach jej pickupa. Oparci o siebie, oddychali w jednym rytmie. Petra uśmiechnęła się do siebie, nie chcąc zaburzać tego widoku. Musiała ich jednak pożegnać.

— Das ist es, chłopcy — powiedziała, gdy obaj się podnieśli. — Jesteśmy na miejscu.

Truciciele przeciągnęli się, po czym zabrali swoje rzeczy i zeskoczyli na ziemię.

— Wielkie dzięki, Petra — rzucił Gifttyde, żegnając ją.

— Kein Problem — powtórzyła kobieta, uśmiechając się do niego i Wolfsbane’a. — Uważajcie na siebie, ja?

Skinęli głowami, dając jej znak, że zrozumieli. Petra pomachała im i poszła przywitać się z Heidi. Kobiety zapiszczały i podbiegły do siebie, przytulając się mocno.

— Chyba dawno się nie widziały — podsumował Gifttyde.

— Możliwe — przyznał Wolfsbane, poprawiając torbę na ramieniu. — Chodźmy. Jeśli wyruszymy teraz, dotrzemy na miejsce przed zmrokiem.

Truciciele ruszyli przed siebie, zostawiając uradowane swoją obecnością kobiety na leśnym parkingu.

Po niedługim czasie zaczęło kropić. Chłopcy wykorzystali kurtkę Gifttyde’a jako parasol, by nie zamoczyć niesionej przez siebie mapy. Poza tym, jeśli zmarzliby w trasie, mogliby się bardziej zmęczyć.

Słońce nie zniknęło za chmurami, więc gdy Truciciele wyszli z lasu na polanę prowadzącą do głównej drogi, ujrzeli przed sobą tęczę. Uśmiechnęli się na jej widok. Niebawem zobaczyli również znak informujący ich, że trafili do dystryktu Haidmühle, należącego do metropolii Vand.

— Nareszcie — powiedział Wolfsbane, jeszcze raz przyglądając się rozrysowanej przez siebie mapie. — Jesteśmy w domu — dodał, odwracając się do Gifttyde’a.

— Jesteśmy w domu — powtórzył chłopak, uśmiechając się do niego.

Ich podróż prawie dobiegła końca.

Rozdział 6

Haidmühle, niegdysiejsze miasteczko gminne, mimo włączenia go do metropolii Vand jako dystrykt, pozostało tak samo urodziwe. Przypominało stare, pełne radości wioski, w których mieszkańcy znali się od urodzenia. W gruncie rzeczy, mieli ku temu okazję, gdyż Haidmühle zasiedlało niewiele ponad tysiąc osób. Dystrykt znajdował się na terenie tak zwanego Lasu Bawarskiego, wyjątkowego parku narodowego dawnych ziem niemieckich.

Idąc przed siebie, Wolfsbane i Gifttyde minęli stary dworzec kolejowy Waldkirchen, stanowiący teraz atrakcję dla przyjezdnych. Po renowacji jeździły nim kolejki turystyczne. Kremowe budynki mieszkalne pokryto drewnianymi elementami, które porastały rozmaite kwiaty.

Zachodzące słońce odbijało się w jednym z zalewów, gdy chłopcy znaleźli się na ścieżce prowadzącej do domu, w którym niegdyś mieszkał Wolfsbane. Wspięli się po wysokiej bramie, by znaleźć się wśród miejskiej zieleni o jesiennym kolorycie. Weszli na ścieżkę usypaną z kolorowego żwiru. Po jej lewej i prawej stronie znajdowały się kamienie zdobione wielobarwnym szkłem, przypominające lustrzaną mozaikę. Stojące niedaleko latarnie zapaliły się.

— Park? — zdziwił się Gifttyde.

— Można tak powiedzieć — odparł Wolfsbane, prowadząc go za sobą.

Po drodze minęli niewielki staw, w którym kąpało się kilka kaczek.

— Myślisz, że ktoś zacznie nas gonić? — spytał Gifttyde, chowając się za Wolfsbane’em. — W końcu się tu włamaliśmy.

— Hmmm — zastanowił się chłopak. — Okaże się.

— Żartujesz? Nie mam ochoty na żadne potyczki.

— Spokojnie, ty nie będziesz musiał brać w nich udziału.

— Co?

Wolfsbane nie odpowiedział mu na to pytanie. Obaj chłopcy stanęli w końcu przed celem swojej podróży. Gifttyde otworzył usta ze zdziwienia.

— Mówiłeś mi, że mieszkałeś w szopie.

— Tak, ale…

— To ma być szopa!? — przerwał mu Gifttyde, wskazując ręką na budynek. — Przecież to jest pieprzona rezydencja!

Jego oczom ukazała się ogromnych rozmiarów posiadłość. Oświetlały ją słabe promienie zachodzącego słońca. Prowadziły do niej trzy partie schodów, wszystkie porośnięte czerwonawym bluszczem. Po ich lewej i prawej stronie stały dwie ogromne tuje. Żywopłoty były elegancko przycięte, nie wystawał z nich ani jeden niepotrzebny listek.

Przed budynkiem roztaczał się ogród zaprojektowany na wzór wersalski, a sama posiadłość przywodziła na myśl nowoczesny zamek. Z przodu można było ujrzeć fasadę przypominającą baszty stojące po wschodniej i zachodniej stronie gmachu. Jego jasna barwa przeplatała się z kolorowymi liśćmi porastającymi ściany. Sądząc po ilości okien, rezydencja miała przynajmniej dziesięć pokoi, co najmniej trzy balkony i ogromny taras, nie mówiąc o pozostałych pomieszczeniach.

Gifttyde zobaczył dalszą część parku, w środku którego znajdował się niewielki zalew. Można było przepłynąć go gondolą, w tej chwili przycumowaną do białego pomostu. Dopatrzył się jeszcze położonego z tyłu gmachu niewielkiego basenu oraz, faktycznie, niewielkiej drewnianej szopy.

— Ona naprawdę była moim domem — powiedział w końcu Wolfsbane, gdy Gifttyde spuścił z tonu. — Irmina zamykała mnie w niej razem z Naoto. Nie mogłem jej nic zrobić, bo wiedziała, jak ochronić się przed moim dotykiem. A skoro o tym mowa…

Mówiąc to, Wolfsbane wyciągnął z kieszeni podręczny sztylet wojskowy.

— Po co ci to?

— Tym razem rozprawię się z babsztylem na dobre — podsumował Truciciel, pocierając sztylet o skórę swojej dłoni. Naciął ją lekko, jednak wcale go to nie bolało.

— Jesteś tego pewien? — spytał Gifttyde. — Możemy…

— Nie „my”, Gift. Zrobię to sam.

Truciciel spojrzał na niego niepewnym wzrokiem. W oczach Wolfsbane’a nie było jednak strachu. Z przerażonego dzieciaka zamienił się w dorosłego Syndyrona, pewnego siebie i silnego zarówno fizycznie, jak i psychicznie.

Gifttyde musiał przyznać sam przed sobą, że to zaczęło mu cholernie imponować.

Chłopcy podkradli się do budynku od tyłu, przemykając pomiędzy drzewami. Widzieli zapalone w głównym salonie światło, co oznaczało, że w środku ktoś siedział. Wolfsbane był przekonany, że jego macocha, Irmina, znów szykowała się do zabawiania śmietanki towarzyskiej.

Mimo upływu lat, doskonale pamiętał rozłożenie pomieszczeń i przejść w gmachu oraz to, że alarm był włączany tylko podczas nieobecności lokatorów. Postanowił dostać się do środka przez piwnicę, w której jego ojciec trzymał wina na różne uroczystości. Otworzył kłódkę swoim nożem i wprowadził Gifttyde’a do środka.

— Trzymaj się mnie — szepnął, rozglądając się po pomieszczeniu z pomocą latarki wmontowanej w uchwyt sztyletu. — Powiem ci, gdzie masz się ukryć.

Gifttyde nie sprzeciwił mu się. Nie był tchórzem, ale to była osobista sprawa Wolfsbane’a i ten musiał ją załatwić sam.

Chłopcy wydostali się przez piwnicę na korytarz prowadzący do salonu. Gifttyde w całym swoim życiu nie widział takiego przepychu. Błyszczące mahoniowe panele, kremowe ściany, wazy zdobione techniką kintsugi, ogromne obrazy autorstwa światowych malarzy i kryształowe żyrandole były tylko czubkiem góry lodowej. Niewyobrażalne, że macocha Wolfsbane’a zamykała go w szopie po to, by zatrzymać to wszystko dla siebie. Na samą myśl o niej Gifttyde’owi zbierało się na wymioty.

Dwójka Trucicieli podkradła się do salonu, w którym wcześniej widzieli poruszającą się postać. Ku zdziwieniu Wolfsbane’a, nie była to jego macocha, a jakiś mężczyzna odkurzający półki z kurzu. Jasne włosy, których blond przeplatał się z pudrowym różem, miał zaczesane na bok. Ubrany był w spodnie od garnituru i białą koszulę, dodatkowo miał na dłoniach rękawice. Wyglądał jak kamerdyner.

Gifttyde nieopatrznie zahaczył o jedną z szafek, czym zwrócił uwagę mężczyzny.

W stronę chłopców zostały wyrzucone kolczaste dyski przypominające płaskie pędy opuncji. Gifttyde nie zdążył się ruszyć, kiedy jego bluza i spodnie zostały przybite do drewnianej boazerii, a on zawisnął w nich prawie dwa metry nad posadzką.

— Hvad fanden!? — Chłopak przeklął po duńsku, próbując się wydostać z pułapki.

— Gift! — zawołał Wolfsbane, po czym ze wściekłością pobiegł w stronę kamerdynera.

Gifttyde próbował się wyrwać, jednak kolce opuncji były niczym gwoździe. Miotał się długo, ale jedyne, co zrobił, to dziury w swoich ubraniach. Nie mógł nawet ruszyć dłonią po swoje sztylety. Westchnął ciężko, zdając sobie sprawę z tego, że zostało mu tylko patrzeć.

Zobaczył, jak Wolfsbane zręcznie omija kolczaste dyski. Truciciel skakał po długim stole i bogato zdobionych szafkach z drewna akacjowego jak po trampolinach. Był wysportowany i Gifttyde o tym wiedział, obaj mogli pochwalić się naprawdę niezłą kondycją. Jednak to, co widział teraz, kompletnie go zatkało.

Kamerdyner również tryskał energią. Jego Zielone Dłonie korzystały z opuncji figowej. Kwiat ten miał działanie antyoksydacyjne — zapobiegał oznakom starzenia się. Ochraniał też układ nerwowy, więc mężczyzna nie musiał się bać o styczność z trucizną Wolfsbane’a, o ile ten go mocno nie zrani.

Wydawało się, że dwójka walczących ze sobą Syndyro posługuje się jednakowym sposobem walki. Każdy cios był blokowany przez przeciwnika. Wolfsbane nie dawał za wygraną, ale kamerdyner również. W końcu stanęli naprzeciwko siebie, blokując swoje ciosy z pomocą ramion.

Gdy, zmęczeni walką, na moment opuścili gardę, rodzime rośliny przestały być ich tarczą. To wtedy po raz pierwszy zerknęli sobie głęboko w oczy.

Nagle coś się zmieniło. Ich spojrzenia złagodniały. Dodatkowo wydawało się, że kamerdyner pierwszy rozpoznał chłopaka. Na jego twarzy pojawiło się zmieszanie, ale też nieukrywana radość.

— Panicz Milo Eisenhut — powiedział cicho, odsuwając się od Wolfsbane’a. — To naprawdę ty!

Gifttyde przyglądał się tej sytuacji z niedowierzaniem. W jego przyjacielu i tym obcym mężczyźnie pojawiły się emocje, które podczas ferworu walki nie miały szansy się ujawnić. Zaślepieni bojem i ukryci za tarczą z własnych roślin, nie dostrzegli czegoś bardzo ważnego: znali się.

Wolfsbane rzucił się mężczyźnie na szyję.

— Wujaszek Ola! — zawołał, przytulając się do niego mocno.

— Pamięta mnie panicz! — ucieszył się mężczyzna, odwzajemniając jego gest.

— Nawet nie wiesz, jak tęskniłem! — powiedział chłopak, wypuszczając go z objęć. — Byłeś najlepszym przyjacielem mojego ojca. Myślałem, że odszedłeś po jego śmierci.

— Nie zrobiłem tego z własnej woli. Irmina odprawiła mnie z posiadłości.

— Schlampe — mruknął Wolfsbane, tym samym obrażając kobietę. — Gdzie ona jest?

Mężczyzna spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— Pańska macocha nie żyje.

— Co takiego?!

— Była pijana, potknęła się na schodach prowadzących na tyły rezydencji i spadła z nich, skręcając sobie kark — wyjaśnił kamerdyner, drapiąc się z tyłu głowy. — Stało się to tego samego dnia, którego panicz zniknął.

Wolfsbane nie mógł uwierzyć własnym uszom. Jego marzenie o odejściu Irminy spełniło się szybciej niż myślał. Los jednak potrafił być przekorny.

Odwrócił się w stronę Gifttyde’a.

— Słyszałeś to?

— Zdejmij mnie z tej pieprzonej ściany! — krzyknął w odpowiedzi Truciciel.

— Rany, tak, już! — zawołał Wolfsbane, łapiąc się za głowę ze zdezorientowania. Zerknął na kamerdynera. — Wujaszku?

Mężczyzna skinął głową i uniósł dłoń, przywołując do siebie korzenie i pnącza okolicznych kwiatów. Ściągnęły one Gifttyde’a ze ściany, otrzepały go z igieł i postawiły na posadzce obok Wolfsbane’a.

— Wujaszku, to jest Gifttyde, mój najlepszy przyjaciel — przedstawił go chłopak. — A to wujaszek Ola — dodał, wskazując dłonią na kamerdynera.

— Ola Figuier, do usług — odparł mężczyzna, kłaniając się uprzejmie. — Proszę wybaczyć to niewłaściwe przyjęcie, ale byłem przekonany, że mam do czynienia z włamywaczami.

— Panicz Milo Eisenhut? — rzucił Gifttyde, wpatrując się w Wolfsbane’a gniewnym wzrokiem.

— No, więc, jakby… — wydukał chłopak, ale Truciciel przerwał mu.

— Chcesz mi powiedzieć, że przez cały ten czas nie znałem nawet twojego prawdziwego imienia!? — zdenerwował się Gifttyde, niemal wyrywając sobie włosy z głowy. — No nie wierzę!

— Gift, to długa historia…

— Mam to w dupie! — krzyknął Gifttyde, obracając się na pięcie z rękami założonymi na piersiach. — Nie chcę słyszeć…

Nie dokończył zdania, ponieważ znów zaburczało mu w brzuchu. Wolfsbane, a właściwie Milo, roześmiał się głośno.

— Wujaszku, mamy za sobą szmat drogi — wyjaśnił, odwracając się do kamerdynera.

— Rozumiem, paniczu. Przygotuję kolację. Usiądźcie, proszę, przy stole.

— Dzięki. A, jeszcze jedno — dodał, zanim Figuier zniknął za drzwiami.

— Tak, paniczu?

— Nie mów do mnie „paniczu”. To kompletnie do mnie nie pasuje.

Mężczyzna skinął głową, przytakując.

— Dobrze, Milo.

Chłopak uśmiechnął się do niego, po czym westchnął, zerkając na Gifttyde’a.

— Słuchaj, ja…

— Ilu rzeczy jeszcze o tobie nie wiem? Jesteś dziedzicem wielkiej fortuny?

— Eee… Chyba.

— Chyba!? — zawołał Gifttyde, rozkładając dłonie. — To ci wygląda na „chyba”? Masz wszystko, a mieszkałeś z nami na wypiździejewie w jordeńskich Podziemiach?

— Gift, posłuchaj — uspokoił go chłopak, łapiąc go za ręce. — Kiedy stąd uciekałem, nie wiedziałem tego, co wiem teraz, nawet, że moja macocha nie żyje. Chciałem się pożegnać z życiem, które było dla mnie ciężarem. Potrafisz to zrozumieć?

Poirytowany Gifttyde spuścił wzrok, gapiąc się w wypolerowaną posadzkę. On również musiał uciekać przed tym, co nie dawało mu spokoju. Niewiele się od siebie różnili.

— Tak — powiedział w końcu Truciciel. — Po prostu… To dla mnie trochę za dużo.

— Dla mnie też, wierz mi. Poproszę wujaszka, żeby co nieco nam opowiedział. Muszę dowiedzieć się, co się tu działo przez lata mojej nieobecności.

Gifttyde spojrzał mu w oczy.

— To jak mam do ciebie mówić? Wolfsbane, Milo, paniczu, czy co, do cholery?

Chłopak zaśmiał się, obejmując go ramieniem.

— A jak wolisz?

Gifttyde zastanowił się przez chwilę.

Nowe życie oznaczało pozbycie się starych zwyczajów i starego imienia. „Wolfsbane” mógłby przestać istnieć, ale zajmie to trochę czasu.

— Milo na pewno brzmi lepiej niż Gifttyde. Jak można dobić dziecko nazwą jego trucizny? — przyznał w końcu chłopak, zakładając ręce na piersi. — Nie mogli mnie nazwać Niels albo Nathaniel?

— Imiona mają wiele znaczeń — zauważył Wolfsbane, odsuwając się od niego. — Zawsze się tym interesowałem. Twoi rodzice mieli duńskie korzenie, prawda?

Gifttyde skinął głową, przyznając mu rację.

— Nazywali się Angus i Britta Larsen. Widzisz, oni potrafili być normalni. Znaczy… Tak myślałem, do czasu, aż strzelili samobója.

— Próbowałeś kiedyś odszyfrować swoje imię? — ciągnął Wolfsbane, chcąc ominąć drażliwy temat śmierci rodziców przyjaciela.

— Niby po co?

— Prawdopodobnie ma dwa człony — wyjaśnił Truciciel. — „Gift” oznacza truciznę, a „tyde” ma wiele znaczeń. Albo „odszyfrować”, albo „interpretować”.

Zaskoczony tą interpretacją Gifttyde wpatrywał się w niego bez słowa.

— Po angielsku „gift” oznacza prezent — podsumował Wolfsbane, uśmiechając się do niego. — I tak może zostać.

— Prezent? — prychnął Truciciel, zakładając ręce na piersi.

— Tak, w końcu… Jesteś dla mnie trochę jak prezent. Nieoczekiwany, ale bardzo się cieszę, że go dostałem.

Gifttyde obruszył się, słysząc to. Czuł, że jego blada karnacja nagle zmieniła kolor na cieplejszy. Odwrócił głowę, gapiąc się w okno.

— Głupek. Weź uważaj, co mówisz.

— Czemu? — zdziwił się Wolfsbane. — Powiedziałem coś nie tak?

— Nie, tylko… Nieważne — uciął Gifttyde, siadając przy stole.

Do salonu wszedł Figuier, trzymając w dłoniach pakiet ręczników i szlafroków wraz z piżamami.

— Paniczu… To znaczy, Milo — poprawił się po chwili. — Przepraszam, że nie zaproponowałem wcześniej, ale być może chcecie zażyć kąpieli przed kolacją? Przygotowałem wszystko, czego potrzeba.

— Czytasz mi w myślach, wujaszku! — zawołał ucieszony Wolfsbane. — Skąd wiedziałeś, jaki będę miał rozmiar?

— To, że zniknąłeś, nie oznaczało, że cię nie szukałem. W tym wieku twój ojciec miał identyczne wymiary — przyznał Figuier, podając mu przygotowaną odzież i akcesoria. — Mam nadzieję, że będzie pasował również na twojego przyjaciela.

— Spokojnie, już wcześniej zamienialiśmy się ciuchami, prawda, Gift?

Gifttyde skinął głową.

— Wujaszku, jeszcze jedno. Masz może nasze stare albumy ze zdjęciami?

— Oczywiście, wciąż są w tej samej komodzie — odparł mężczyzna, wskazując dłonią stojący na środku ściany salonu mebel.

— Świetnie — ucieszył się Wolfsbane. — Gift! Chodź się wykąpać.

Truciciel wstał od stołu, podążając za nim.

— Długo będę musiał czekać? — spytał, gdy znaleźli się na korytarzu.

— Na co?

— Aż zwolnisz łazienkę…

— Nie musisz czekać — poinformował go Wolfsbane. — Na tym piętrze jest jedna, na drugim następna, mamy nawet saunę. Pokażę ci.

Truciciel miał wrażenie, że zaraz się wywróci.


***


Gdy Gifttyde wszedł do wskazanego przez Wolfsbane’a pomieszczenia, gorąca kąpiel już na niego czekała. Zaskoczony chłopak natychmiast zrzucił z siebie brudne ubrania i wskoczył do śnieżnobiałej wanny. Bąbelki pachnącego szamponu pokryły jego ciało, gdy oparł głowę o jedną ze ścianek.

Niewiarygodne, ile jeszcze nie wiedział o Wolfsbane’ie. Naprawdę nazywał się Milo Eisenhut. Sądząc po wystroju całego domu, był synem jakiegoś bogacza. Dodatkowo miał własnego kamerdynera. Ola Figuier był jedyną osobą w rezydencji, ale doskonale radził sobie ze wszystkim sam, posługując się swoim rodzimym kwiatem opuncji figowej i posłusznymi mu pnączami.

Wolfsbane nazywał go wujaszkiem, ponieważ znał go od maleńkości. Figuier wszystkiego go nauczył, nie tylko walki, ale i życia.

Gifttyde zanurzył się w wodzie całkowicie.

Czy on sam zostawiłby to wszystko, wiedząc, że nie ma tu dla niego miejsca? Wolfsbane latami żył w szopie, w której zamykała go Irmina. Prawdopodobnie chciała pozbyć się chłopaka i w międzyczasie przejąć majątek po zmarłym mężu. Nie mogła jednak przewidzieć własnej śmierci. Wredna macocha kopnęła w kalendarz, a Wolfsbane… Wrócił do domu po latach, nawet o tym nie wiedząc.

Gifttyde wynurzył się z wody. Spojrzał w lusterko stojące na oparciu wanny, myjąc włosy szamponem. Napuszone, znów wyglądały jak kaptur zimowej kurtki. Chłopak zmył z nich pianę i przetarł je ręcznikiem. Stały się puchate i rozczochrane niczym ogon wilczura niemieckiego. Powinien je podciąć, zanim całkowicie zarosną mu oczy. Z drugiej strony, nic nie zmieni tego, że zawsze wygląda paskudnie.

Wyszedł z wanny, wytarł się i narzucił na siebie pachnącą piżamę oraz szlafrok. Po raz pierwszy od bardzo dawna miał na sobie ubrania, które nie śmierdziały Podziemiami. To było niczym sen.

Zamknął drzwi łazienki i zszedł na dół do salonu, gdzie czekali na niego Wolfsbane, jego wujaszek Ola oraz kolacja. Na srebrnych tacach znajdowało się kilka potraw, a lśniące naczynia i zastawa tylko zachęcały do sięgnięcia po sowitą porcję.

— Jesteś wreszcie! — ucieszył się Wolfsbane, klepiąc wolne krzesło obok siebie. — Siadaj, wujaszek właśnie mi o wszystkim opowiadał.

Gifttyde usiadł, przyglądając się sztućcom. Kompletnie nie miał pojęcia, za który chwycić. Większość życia jadł rękami albo tym, co mu w nie wpadło. Jak miał wybrać pomiędzy trzema widelcami, dwiema łyżkami i jakimiś nożami, nie wiadomo, co do czego?

Widząc jego zmieszanie, Wolfsbane podał mu jeden ze sztućców.

— Nie przejmuj się, ja też tego nie ogarniam.

— Co panicz… Co ty mówisz, Milo. Nauczyłem cię tego tylko raz, lata temu, i od razu załapałeś — odparł zdziwiony Figuier.

Wolfsbane zerknął na niego z ukosa.

— Och. Tak, racja — poprawił się mężczyzna, uśmiechając się do Gifttyde’a. — Nie musisz się przejmować.

— Dajcie już spokój, wiem, że tu nie pasuję — mruknął Truciciel, kręcąc widelcem po talerzu.

Milo i Ola wymienili się zmartwionymi spojrzeniami.

— Wujaszku, rozmawialiśmy z Giftem o imionach — powiedział nagle Wolfsbane, chcąc zmienić temat. — Jaka była historia mojego?

— Jak wspominałem, twój ojciec, Kurt, władał wieloma językami, ale jeden pozostał dla niego zagadką — mowa twojej rodzicielki, Mirosławy Skalickiej.

— Miro- co? — rzucił Gifttyde. — Jak się to mówi?

— Mirosława Skalicka — powtórzył Figuier z niechcianym niemieckim akcentem. — Cóż, słowiańskie imiona nigdy nie były łatwe, a polskie do nich należą. W każdym razie, Kurt długo nie mógł go prawidłowo wymówić, co było dla niego skazą na honorze. Twoja matka ułatwiła mu zadanie i poprosiła, by mówił na nią Mira.

— Mira — szepnął Gifttyde, nie czując już splątanego języka. — Od razu lepiej.

— Mimo wszystko, Kurt w końcu się tego nauczył — kontynuował kamerdyner, krojąc jedno z warzyw. — Mirosława była już jednak tak przyzwyczajona do Miry, że zaczęto tak na nią mówić nawet w pracy. Po ich ślubie to się nie zmieniło.

— A co z moim imieniem? — spytał Wolfsbane, chwytając za filiżankę z herbatą.

— I tutaj dochodzimy do kolejnego łamańca językowego. Kurt uznał, że to Mira powinna ci nadać imię, więc wybrała takie, które stało się kolejnym wyzwaniem dla twojego ojca — przyznał z uśmiechem Figuier. — Mianowicie… Miłosz.

— Co znowu? — roześmiał się Gifttyde. — Ha, może moje nie jest takie złe. Przynajmniej mogę je wymówić.

— Cicho — syknął Wolfsbane, trącając go ramieniem. — To skąd wziął się Milo?

— Cóż… Kurt, który zjawił się w urzędzie, miał już doświadczenie. Jednak obsługujący go urzędnik nie umiał tego imienia ani wymówić, ani zapisać, a już na pewno nie miał ochoty dopytywać Kurta o szczegóły — wyjaśnił mężczyzna, składając swoją serwetkę na pół. — Skrócił je do części, którą faktycznie usłyszał, czyli Milo. Kurt nie miał wtedy nastroju na kłótnie, więc tak zostało.

— A co się stało z Mirą? — wtrącił Gifttyde, pakując do ust kawałek soczystej warzywnej zapiekanki.

— Mirosława zmarła tuż po porodzie — powiedział Figuier. — Milo nie miał szans jej poznać na żywo, jedynie ze zdjęć, obrazów i opowieści ojca. Trzy lata później Kurt ożenił się z Irminą… A dalej już wiesz, co się wydarzyło.

Gifttyde skinął głową ze smutkiem. Teraz rozumiał, dlaczego Wolfsbane — to znaczy Milo — chciał stąd uciec. To nie było jego miejsce.

— Dobra wiadomość jest taka, że Irmina nie przewidziała wszystkiego — zaznaczył Figuier po chwili ciszy. — Kurt zginął w wypadku na stoku, gdy Milo miał dziesięć lat. Oczywistym było, że przed śmiercią przepisze wszystko na jedynego syna. Już wcześniej podpisywali intercyzę. Irmina nie mogła się z tym pogodzić.

— Dlatego trzymała mnie w szopie — wtrącił Wolfsbane.

— Tak mi przykro, Milo. Gdyby nie zmusiła mnie do odejścia, wiedziałbym, co się dzieje…

— To nie twoja wina, wujaszku — pocieszył go chłopak, klepiąc go po dłoni.

— Wróciłem tutaj w noc jej śmierci, bo przypomniałem sobie o sprzęcie, który zostawiłem w piwnicy. Niestety, gdy ją znalazłem, już nie żyła — kontynuował Figuier. — Dla wezwanych na miejsce służb wszystko było jasne, to był nieszczęśliwy wypadek. Tak czy owak, zgodnie z wolą Kurta, miałem zająć się posiadłością w przypadku właśnie takiej tragedii. Dla mnie jednak większą tragedią była wiadomość o twoim zaginięciu.

Mężczyzna spojrzał na Wolfsbane’a troskliwym wzrokiem.

— Szukałem cię pięć lat, Milo. Przeczesałem wszystkie parki i lasy, ale nie mogłem cię namierzyć. Cały czas miałem nadzieję, że żyjesz. A teraz… Sam się odnalazłeś. Wróciłeś do domu, który w pełni ci się należy. Zresztą, nie tylko dom.

Figuier wstał od stołu i podszedł do wiszącego nad komodą obrazu przedstawiającego młodego Milo i jego ojca, Kurta. Malarz, wykorzystując obecną technikę i własne zdolności, umieścił na obrazie również Mirę. Stała obok syna, uśmiechając się serdecznie.

Figuier ściągnął obraz i odstawił go przy komodzie. Oczom Gifttyde’a i Wolfsbane’a ukazał się sporych rozmiarów sejf.

— Rzeczy, które znajdują się w środku, należą tylko i wyłącznie do ciebie, Milo. Czy zgadzasz się na obecność Gifttyde’a przy otwarciu drzwi?

— Oczywiście — obruszył się Wolfsbane. — To mój najlepszy przyjaciel, mówiłem ci.

Mężczyzna skinął głową. Wstukał kod, pokręcił korbą i otworzył drzwiczki.

W środku komory znajdowały się jakieś papiery. Gifttyde i Wolfsbane również odeszli od stołu, wpatrując się w znalezisko z niedowierzaniem.

— Akt własności — powiedział Figuier, pokazując im laminowany dokument. — Ponadto oszczędności, które Kurt trzymał w sejfie. To nie wszystko, reszta znajduje się na założonym dla ciebie koncie, które, zgodnie z tutejszym prawem, powinno teraz należeć do ciebie, Milo. W tym roku stałeś się pełnoletnim, prawowitym właścicielem tej posiadłości i jej majątku.

— Co ja mam z tym zrobić? — spytał spłoszony Wolfsbane.

— Czy ty z drzewa spadłeś!? — zawołał Gifttyde, potrząsając nim. — Zaakceptować!

— Jest jeszcze coś — wtrącił kamerdyner, zamykając sejf. — Pozwólcie za mną.

Wolfsbane i Gifttyde wymienili się spojrzeniami, po czym ruszyli za nim. Mężczyzna zaprowadził ich do pokoju znajdującego się na piętrze. Otworzył drzwi, a oczom chłopców ukazały się góry rozmaitych pudeł z zabawkami, pamiątek i prezentów.

— Co to jest? — zdziwił się Wolfsbane.

— Macocha oszukiwała nie tylko ciebie i mnie, oszukiwała wszystkich wokół. Rodzina, która cię odwiedzała, nie mogła uzyskać informacji, co się z tobą dzieje. Wszystko, co od nich otrzymywałeś, Irmina magazynowała tutaj. Nie mam pojęcia, co chciała z tym zrobić. Być może nie chciała tego oddawać, by nie wzbudzać podejrzeń. Haidmühle nie jest wielkim dystryktem, ludzie zaczęliby coś podejrzewać. Ciekawskim mówiła, że chorujesz na rzadki przypadek choroby skóry i że zarażenie się tym jest niesłychanie łatwe. Nikt nie miał powodu, by jej nie wierzyć, poza…

— Poza tobą, wujaszku — dokończył za niego chłopak.

— To prawda, ale moje słowo już się dla nikogo nie liczyło, w końcu Irmina zmusiła mnie do odejścia — podsumował mężczyzna. — Nie chcąc się zarazić, ludzie trzymali się z daleka od posiadłości. Gdyby nie to, być może wiedzieliby, na co macocha cię skazała.

Wolfsbane westchnął ciężko. Zniknął stąd na kilka lat i cała jego przeszłość nagle spadła mu na głowę.

Podszedł do jednego z pudeł, przyglądając się jego zawartości. Był to niewielki dron-zabawka. Rozglądając się po pokoju, chłopak zauważył inne ciekawe podarki, ale żaden z nich nie był mu już potrzebny.

— Jeśli zastanawiasz się, co z nimi zrobić — zaczął Gifttyde, wchodząc do pomieszczenia — oddaj je mieszkańcom domów dziecka. Z doświadczenia wiem, jak cieszą się z takich rzeczy.

Wolfsbane spojrzał na niego z uśmiechem.

— To świetny pomysł, Gift! Widzisz, mówiłem ci. Jesteś jak prezent!

Zawstydzony Gifttyde uniósł dłoń i trzepnął go przez głowę, chociaż zrobił to tak lekko, że dla Wolfsbane’a było to zwykłe muśnięcie.

— Wujaszku, odnajdziesz dla nas adresy okolicznych domów dziecka i świetlic? — spytał chłopak, odwracając się do mężczyzny.

— Oczywiście, Milo. Uważam jednak, że możecie to zostawić na następny dzień — podkreślił, stukając palcem w elektroniczny zegarek na swoim nadgarstku. — W końcu wróciłeś do domu, niechże nacieszy się twoją obecnością.

— Zagrajmy w szachy tak, jak za dawnych lat! — zawołał Milo, łapiąc go za ramię. — Jedna partia, a później idziemy spać. Co ty na to?

— Ale… czy twój przyjaciel nie będzie miał nic przeciwko?

— Dajcie mi albumy, herbatę i ciastka, to posiedzę z wami nawet do północy — odparł Gifttyde, wkładając ręce do kieszeni szlafroka.

Figuier zastanowił się przez chwilę, po czym skinął głową.

— Tak! — ucieszył się Wolfsbane, zaciskając pięści. — Zobaczysz, tym razem cię pokonam.

— Przekonamy się, Milo — odparł mężczyzna, po czym uśmiechnął się tajemniczo, ostentacyjnie poprawiając swoje rękawice.

Cała trójka ruszyła na dół w stronę salonu.


***


Gdy Wolfsbane i wujaszek Ola rozgrywali partię szachów, Gifttyde siedział wtulony w niesamowicie miękki fotel, przeglądając albumy rodzinne chłopaka. Wbrew dzisiejszej technologii i elektronice, rodzina Eisenhutów zdecydowała się na wywołanie najważniejszych dla nich zdjęć. Dzięki temu, że każde było podpisane, Gifttyde wiedział, z kim ma do czynienia.

Kurt Eisenhut był niezwykle przystojnym mężczyzną o krótkich, fioletowych włosach. Miał szczupłą, lecz umięśnioną posturę, co widać było na wielu zdjęciach z wakacji. Milo zdecydowanie odziedziczył po nim urodę.

Mężczyzna był jednym z udziałowców kurortów narciarskich położonych w metropolii Vand. Na wielu fotografiach było widać, jak szusuje na snowboardzie w towarzystwie żony, poruszającej się na nartach.

Kolor długich włosów Miry Eisenhut również zapisał się w genach Milo — w postaci zielonych pasemek, które w późniejszych latach zamieniły się w grzywkę. Była piękną kobietą, ale nie wyróżniała ją szczególnie wyjątkowa uroda, lecz uśmiech. Milo uśmiechał się w ten sam sposób — wyjątkowo szczerze i radośnie.

Mira była dość wysoka, wyższa nawet od swojego męża. Na żadnym ze zdjęć nie miała na sobie obcasów. Gifttyde doszedł do wniosku, że niekoniecznie je lubiła. Nie sądził, by rezygnowała z nich na rzecz Kurta, chociaż mógł się mylić. W przeciwieństwie do męża, chodzącego głównie w garniturach, Mira preferowała sportowy styl mieszany z kobiecą delikatnością w postaci zwiewnych sukienek.

Kobieta była rezolutną księgową, która zajmowała się najpierw interesami swojego przyjaciela, a później męża. Na jednym ze zdjęć pokazała się z wieloma dyskami, na których zapisywała dane. Jej syn traktował je później jak klocki Lego.

Jedną z fotografii Miry i Kurta podpisano słowami „bratnie dusze”. Koślawe pismo należało do dzieciaka, który dopiero uczył się nanosić zdania na papier. Wyglądało na to, że ktoś pomagał mu to pisać.

Gifttyde trafił na zdjęcia Milo i uśmiechnął się w duchu. Chłopak był za młodu dokładnie taki sam, jak teraz — otwarty, pełen werwy i szczęścia.

Przynajmniej do czasu, aż w albumie pojawiły się zdjęcia jego, Kurta i Irminy.

Kobieta była definicją przerażającej piękności, femme fatale — długie, lekko kręcone ciemne włosy przeplatane jasnymi pasemkami falowały na jej ramionach, a piwne oczy dosłownie wwiercały się w duszę obserwatora. Wyglądała na kobietę, która potrafiłaby wepchnąć się w życie wypatrzonego przez siebie mężczyzny, by zyskać to, czego chciała.

Na każdej fotografii z nią Milo wydawał się coraz bardziej smutny. Uśmiechał się, ale… Gifttyde wiedział, jak wygląda szczęśliwy Wolfsbane — chłopak na zdjęciach to nie był on.

Irmina zajęła miejsce po zmarłej Mirze. On jednak nie był tym, czego w rzeczywistości chciała, co okazało się dopiero po śmierci Kurta.

Gdy z fotografii zniknął Kurt, album się skończył. Widocznie Irmina nie lubiła dzielić miejsca razem z kimś, kogo uważała za wrzód na tyłku, nawet w rodzinnym albumie.

— Szach i mat! — zawołał nagle Wolfsbane, tym samym wytrącając Gifttyde’a z zamyślenia. Truciciel zerknął zza oparcia, by się mu przyjrzeć.

Wolfsbane stał nad planszą, wpatrując się w wujaszka.

— Powiedz, że nie dałeś mi forów.

— Nie dałem, Milo — zarzekał się Figuier. — Po prostu ze mną wygrałeś.

— Wujaszku, nie zmyślaj.

— Ach, po prostu jestem już zmęczony. Jeśli chcesz, możesz liczyć na dogrywkę.

— Jasne, że tak! I tym razem graj na serio.

— Zawsze gram na serio — powiedział Figuier, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Zmieniając temat, gdy braliście kąpiel, przygotowałem wasze pokoje. Milo, wiesz, gdzie zaprowadzić przyjaciela. Ja muszę wracać do siebie.

— Do siebie? — zdziwił się Wolfsbane. — Przecież tu jest twój dom.

Figuier zaśmiał się cicho, wydawał się wzruszony tymi słowami.

— Nie, Milo. Odkąd Irmina mnie wyrzuciła, mieszkałem w jednej z kamienic i nawet ją polubiłem. Są tam wszystkie moje rzeczy osobiste.

— Ale… Mamy zostać sami? Nie możesz się tu przeprowadzić?

— Cóż, jeśli tego chcesz… — zamyślił się mężczyzna. — Jednak dzisiaj już na to za późno. Mogę zrobić to na dniach.

— Zrób to jutro, wujaszku.

— A nie mówisz tak tylko dlatego, że chcesz mieć gotowe śniadanie? — rzucił Gifttyde, wyglądając zza fotela.

— Chyba ty — odparł Wolfsbane, buńczucznie wyciągając język.

Gifttyde odwdzięczył mu się tym samym, po czym na powrót schował się za oparciem fotela.

Figuier roześmiał się, widząc ich zaczepki.

— Cieszę się, że znów tu jesteś, Milo — podsumował, zakładając ręce na biodrach. — Przyjdę wczesnym rankiem.

— Dobrze, wujaszku.

Mężczyzna uśmiechnął się i zmierzwił mu włosy.

— Nie myślałeś o przycięciu ich?

— Ja myślałem! — odezwał się Gifttyde, niemal wyskakując z fotela.

— Świetnie się składa — ucieszył się Figuier. — Postaram się załatwić fryzjera i parę innych rzeczy w dystrykcie Freihung.

— Freihung? Czemu aż tam?

— Zobaczycie — odparł kamerdyner. — Jutro się wszystkim zajmę. Tymczasem idźcie spać, wystarczy wrażeń na dzisiaj — zakończył, wskazując na zegarek z kukułką, który za kilka minut miał wybić północ.

Wolfsbane uśmiechnął się i z całych sił przytulił mężczyznę. Zaskoczony tym Figuier poklepał go po plecach, odwzajemniając ten gest z nieco mniejszą werwą, ponieważ zmęczenie powoli dawało mu się we znaki. Może i wyglądał młodo, ale miał już swoje lata. Pożegnał chłopców, po czym podrzucił swoje klucze w dłoni i wyszedł z gmachu, zamykając za sobą drzwi.

Gifttyde wrócił do przeglądania albumów, gdy coś przesłoniło mu światło. Wolfsbane położył mu dłoń na głowie, by rozczochrać mu włosy.

— Hej!

Truciciel pochylił się nad nim, będąc zdecydowanie za blisko.

— C-co? — wydukał speszony Gifttyde, odwracając wzrok.

— Zostaw już te zdjęcia — powiedział Wolfsbane, wysuwając mu album z dłoni.

— Nie skończyłem! — żachnął się Gifttyde, gdy Wolfsbane siłą wywlókł go z fotela.

— Zrobisz to jutro. Teraz musimy się wyspać — zaznaczył Truciciel, ciągnąc go za sobą do jednego z pokojów.

— Już! — zawołał Gifttyde, słysząc bicie zegara. — Już jest jutro!

— Gift…

Truciciel spojrzał na niego z ukosa.

— No dobra — mruknął Gifttyde, zakładając ręce na piersi.

Wolfsbane uśmiechnął się, otwierając drzwi sypialni. Zapalił nocną lampkę, a oczom Gifttyde’a ukazało się ogromne łóżko. Były na nim dwie kołdry, dwie puchate poduszki i lśniąca, satynowa narzuta.

— Przecież tu zmieściłyby się przynajmniej cztery osoby — zauważył Truciciel, kładąc się na materacu. — Rany, po leśnych posłaniach, w tym się zapadam.

— Wiem, mnie też ciężko się przyzwyczaić — westchnął Wolfsbane, siadając obok niego. — Ale nie będziemy spać razem, więc…

— Czemu nie?

Zaskoczony tym pytaniem Wolfsbane spojrzał na Gifttyde’a, który najpierw je zadał, a teraz wydawał się tego żałować. Poruszał oczyma po ścianach pokoju tak, jakby szukał na nich wymówki.

— Wtedy, w lesie… Naprawdę dobrze spałem — powiedział w końcu, gapiąc się w sufit. — Nie myśl sobie jakichś dziwnych rzeczy, po prostu…

— Wiem — uciął Wolfsbane. — Chodzi o nasze trucizny i ich działanie na siebie.

Gifttyde pokiwał głową, przytakując mu.

— W porządku — odparł Truciciel, uśmiechając się do niego. — W końcu jesteśmy w innych warunkach, trzeba to sprawdzić.

Zgasił nocną lampkę i położył się obok chłopaka, przykrywając się pościelą.

— Dobranoc.

— Dobranoc — szepnął Gifttyde, zakrywając się kołdrą.

Nie minęło wiele czasu, aż Wolfsbane pogrążył się we śnie. W przeciwieństwie do niego, Gifttyde obracał się na łóżku raz w jedną, raz w drugą stronę.

Coś się zmieniło. Chodziło o miejsce, czy o to, czego się ostatnio dowiedział? Nie wydawało mu się. Gdyby tak było, już wcześniej by to czuł. Jego serce, zamiast się uspokoić, biło jak szalone. Może to był przesyt akonityny i powinien zmienić zdanie?

Nie, nie będzie się wycofywał z tego, co sam zaproponował. Nie był tchórzem.

Przynajmniej tak mu się wydawało.

Zamknął oczy i odetchnął głęboko.

To był koniec. Ostatni bastion jego jedynej obrony, szukania wymówek, właśnie padł. Nawet jeśli mógł oszukiwać Wolfsbane’a, siebie już nie dawał rady. Nie chodziło o przesyt akonityny, a świadomość tego, co naprawdę czuł. Emocje pokonały barierę racjonalizacji w jego umyśle, a on… Nie miał już siły z nimi walczyć.

Lubił Wolfsbane’a bardziej niż chciał to przyznać, chociaż — widząc wszystko, co zaczęło go otaczać — miał wrażenie, że wcale na niego nie zasługiwał. W Podziemiach wszyscy byli sobie równi. Teraz jego sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Wkurzało go, że nie mógł tego zmienić. Był nikim. Właśnie to było dla niego najbardziej bolesne.

Zmęczony gonitwą własnych myśli, w końcu zasnął.

Rozdział 7

Słońce wzeszło, a jego promienie odbijały się w okolicznych stawach i lśniły na pomarańczowo-czerwonych liściach, które jeszcze nie zleciały z drzew. W trawie wciąż mieniły się krople rosy. Niektóre ptaki, zlatując na trawniki i machając swoimi skrzydłami, korzystały z niej. Haidmühle znów budziło się do życia. Mieszkańcy wychodzili na zewnątrz posiadłości. Niektórzy otwierali swoje biznesy, inni grabili liście, które opadły na chodniki. Machali sobie nawzajem, widząc znajome twarze.

Ola Figuier podążał do rezydencji Eisenhutów wraz z dwiema torbami zakupów. Poprzedni dzień był dla niego niezwykłym zaskoczeniem, mężczyzna wciąż dochodził do siebie po mnogości wrażeń, jakie zafundowało mu pojawienie się Milo, syna Kurta i Miry Eisenhut, oraz jego przyjaciela, Gifttyde’a. Figuier wciąż nie mógł uwierzyć w to, że Milo się odnalazł, a przede wszystkim, że był cały i zdrowy.

Nie zmyślał, mówiąc, że go poszukiwał. Od zniknięcia chłopca minęło dobrych kilka lat, podczas których Ola dzień w dzień kontaktował się z tutejszymi służbami i Sadownikami w celu odnalezienia go. Niestety, nie posiadał żadnego nadajnika, dzięki któremu można było go namierzyć. Większość Syndyro posługiwała się BIO-identyfikatorami, jednak Milo takiego nie posiadał. Ola wciąż nie miał okazji spytać go, gdzie się podziewał przez te wszystkie lata i co takiego robił.

Ola nie wspomniał Milo o jednym, ważnym szczególe dotyczącym śmierci jego macochy. Gdy przybył do posiadłości, owszem, znalazł Irminę martwą. Jednak po latach pracy z Eisenhutami, nie miał powodów, by oskarżać ich syna o morderstwo. Znał go jak własną kieszeń.

Jego uwagę przykuł zapach wydobywający się z salonu. Gdy do niego wszedł, odnalazł wiszące nad stołem zwłoki psa. Zanim zdecydował się zadzwonić po służby, pozbył się ich. Dokładnie wymazał wszystkie ślady obecności chłopca z miejsca incydentu.

Ola nie miał wątpliwości, że to właśnie Milo był tym, który urządził macosze takie nieprzyjemne powitanie. Sprzątając salon, składał w całość wszystkie elementy układanki. Domyślił się, dlaczego Irmina zdecydowała się zamknąć chłopca w szopie razem z Naoto. Figuier również był Syndyro. Posiadał BIO-identyfikator, wiedział, jak rozpoznawać niebezpieczeństwo, ale przede wszystkim — był wieloletnim kamerdynerem i przyjacielem Kurta i Miry Eisenhut. Znał ich syna od maleńkości.

Dar Milo nie objawiał się przez lata. Wybudziło go dopiero tragiczne wydarzenie, jakim była śmierć ojca. Po tym czasie skóra chłopaka zaczęła się zmieniać, a na jej powierzchni pojawiła się akonityna, trucizna tojadu. Jego ojciec również miał połączenie z tym kwiatem, jednak nie stanął po żadnej stronie walczących ze sobą obozów Ogrodników i Trucicieli. Chciał pozostać normalnym człowiekiem mimo bycia Syndyro. Mira również była neutralna.

Zielone Dłonie Eisenhuta były jednym z wielu powodów, dla których Ola nosił rękawiczki i długie ubrania. Kurt sam go o to prosił, ze względu na jego dar. Nigdy nie wiedział, w jaki sposób może się objawić. Miał również na uwadze własnego syna.

Przyczyną śmierci Miry podczas porodu było porażenie układu nerwowego ze względu na truciznę wytwarzaną przez płód. Mira nie była związana z kwiatami tojadu, jednak zakochała się w Kurcie i chciała założyć z nim rodzinę. Mężczyzna wiele razy jej to odradzał, wiedząc, jakie wiązały się z tym zagrożenia. Mira była jednak uparta, chciała urodzić ich dziecko. Ostatecznie poświęciła swoje życie dla życia Milo.

Ten przypadek ostatecznie sprawił, że Kurt po raz kolejny podtrzymał decyzję o swojej neutralności. Pojawienie się Milo było związane ze śmiercią Miry, jednak Kurt nie mógł nienawidzić własnego dziecka. Widział w nim Mirę. Złożył jej obietnicę, że zajmie się chłopcem bez względu na wszystko. Poza tym, pokochał go już w pierwszych minutach jego życia.

Długo zastanawiał się, czy nie powinien zatrzymać rozwoju daru u Milo. Jak okazało się później, wcale nie musiał tego robić. Syn był odporny na działanie jego trucizny, nie wytwarzał też własnej — do momentu, aż Kurt zniknął z jego życia.

Irmina, nauczona doświadczeniem, wiedziała, jak chronić się przed akonityną. Unikała kontaktu z pasierbem na tyle, na ile to było możliwe. Powiedzieć, że nie chciała go dotknąć kijem, to za mało.

Ola nie miał okazji dowiedzieć się o tym zbyt szybko, prawdę poznał dopiero na kilka dni przed śmiercią Irminy. Długo zastanawiał się, czy jest szansa na uratowanie chłopca z rąk kobiety. Zdecydował się na rozmowę, jednak było już za późno. Milo postanowił stać się własnym wybawicielem i uciec z domu, zostawiając po sobie pamiątkę wiszącą nad stołem — w postaci martwego Naoto.

Od tamtego czasu Ola, zgodnie z testamentem Kurta, zajmował się posiadłością. Mężczyzna pomyślał o wszystkim jeszcze za życia, gromadząc należności dla Figuiera na specjalnej lokacie. Ola miał jednak honor i nie miał zamiaru korzystać z pieniędzy, nie pracując dla Eisenhuta. Kurt był dla niego jak syn, Figuier nie mógł zdradzić jego zaufania. Dzięki jego dumnej postawie, przez kilka lat na koncie nagromadziła się suma, dzięki której Ola — tuż po śmierci Irminy — mógł utrzymać zarówno siebie, jak i posiadłość, czekając na powrót Milo.

Co sprawiło, że chłopiec sam wrócił do domu? Tego Ola wciąż nie wiedział. Kilka lat życia Milo było dla niego zagadką. Miał nadzieję poznać jej rozwiązanie już niedługo.

Wszedł na teren posiadłości, idąc w stronę głównego wejścia. Przeszedł przez niewielki park, by znaleźć się na schodach. Położył zakupy na ziemi i wyciągnął z kieszeni klucze, którymi otworzył drzwi. Wziął torby i wszedł do środka.

Spodziewał się, że znajdzie chłopców w ich pokojach, jednak wcale ich tam nie było. Co więcej, Ola miał wrażenie, że jedno łóżko pozostało całkowicie nieruszone. Nie zastanawiał się jednak nad tym za długo. Zostawił zakupy na stole w salonie i wyszedł na taras, poszukując chłopców.

Znalazł ich dopiero na tyłach posiadłości. Znajdowali się w gondoli, którą próbowali przepłynąć staw. Ola uśmiechnął się, widząc ich w piżamach i szlafrokach. Uzgadniali właśnie, jak używać kija, którym odpychali się od dna. W końcu udało im się ruszyć.

Figuier rozmyślał nad znaczeniem słów, których lubił używać Kurt w odniesieniu do siebie i Miry — bratnie dusze. Brało się to stąd, że ta dwójka była niemal jednomyślna. Zaprzyjaźnili się dzięki temu, że mieli nie tylko wspólne zainteresowania, ale też uzupełniali się. To, czego Kurtowi brakowało, dawała mu Mira. To, czego nie miała Mira, dostawała od Kurta. Nie chodziło o rzeczy materialne, a o niezwykłe połączenie — zupełnie tak, jakby byli jednym duchem w dwóch ciałach. Ola, który pracował dla Eisenhuta, gdy ten zaczynał swoją przygodę z inwestowaniem majątku rodziców i poszerzaniem go, wiele razy słyszał i widział interakcje Kurta i Miry. Od początku przekomarzali się w myśl powiedzenia „kto się czubi, ten się lubi”. W rzeczywistości nie mogli bez siebie żyć.

Ola zastanawiał się, czy podobna więź łączyła Milo i jego przyjaciela, Gifttyde’a. Odkąd mężczyzna zobaczył ich po raz pierwszy, wiedział, że są nierozłączni. Byli w tym podobni do Kurta i Miry.

Figuier chciał, by Milo, po wszystkich doświadczonych nieprzyjemnościach, wreszcie był szczęśliwy. Taki się wydawał, mając Gifttyde’a u swojego boku. Cokolwiek ich łączyło, było niczym iskra. Mogła stać się płomieniem.

Jak było naprawdę, tego Ola nie wiedział, nie miał też zamiaru niczego się domyślać. Czas pokaże.

Milo i Gifttyde w końcu dopłynęli do mostka, cumując gondolę.

— Wujaszek! — zawołał chłopak, wyskakując z niej. — Masz coś na śniadanie? Znalazłem jakieś resztki w lodówce, ale dla Gifta to za mało.

— Przestań robić ze mnie żołądek bez dna! — obruszył się Gifttyde, stając na ziemi.

— Spokojnie, mam wystarczającą ilość prowiantu — odparł Ola, uśmiechając się do chłopców.

Milo i Gifttyde wymienili się radosnymi spojrzeniami.

— Swoją drogą, mam dla was również nowe ubrania, przynajmniej na wyjście do miasta. Myślałem szczególnie o Gifttydzie, ponieważ… No cóż, powiedzmy, że kolce moich opuncji są trudne do wyczyszczenia — powiedział zakłopotany Ola, drapiąc się z tyłu głowy. — Twoje rzeczy, nawet po wypraniu, do niczego się już nie nadają.

Milo wybuchnął śmiechem, słysząc to.

— Zabawne — syknął Gifttyde, zerkając na niego spod byka.

— No co? Wujaszek, mimo upływu lat, nadal ma krzepę.

— Swoją drogą — rzucił chłopak, zwracając się do Figuiera. — Ile to już?

— Sześćdziesiąt wiosen.

— Ile!? — huknął Gifttyde, łapiąc się za włosy. — To nie wujaszek, tylko dziadek!

— Gift! — obruszył się Milo, uderzając go w tył głowy.

— Nic się nie stało — odparł Figuier, ukrywając uśmiech za dłonią. — Chodźcie ze mną. Pokażę wam, co udało mi się zdobyć.

Chłopcy ruszyli za mężczyzną w stronę posiadłości. Figuier wszedł do salonu, w którym zostawił torby z zakupami. Poza składnikami na śniadanie, miał też zawiniątka, w których znajdowały się nowe ubrania dla Gifttyde’a i Milo.

— Starałem się wybrać coś na kształt tego, w czym przybyliście — wyjaśnił Ola, pokazując im nowe bluzy i spodnie oraz inne części garderoby. — Mam nadzieję, że nie macie mi tego za złe.

— Dzięki, wujaszku — rzucił Milo.

— To nic takiego. Gdy pojedziemy do Freihung, sami coś sobie wybierzecie. Ubierzcie się i przyjdźcie na śniadanie.

— Możemy ci jakoś pomóc?

— Nie, wiesz, że nie lubię, gdy ktoś kręci mi się po kuchni podczas pracy — odparł Ola, uśmiechając się do Milo. — Wszystko będzie gotowe za kwadrans.

Chłopak skinął głową, przytakując mu z uśmiechem.

Odwrócił się do Gifttyde’a, który wpatrywał się w ubrania bez słowa. Miał w dłoniach nowiutką bluzę z kapturem w pastelowych barwach nieba i spodnie bojówki w kolorze moro z rozmaitą ilością kieszeni, w których można było ukryć niemal wszystko.

— Coś się stało?

— Nic, ja… — zaczął Truciciel, przyciskając rzeczy do siebie. — Żałuję, że sam nie miałem takiego Oli w swoim życiu.

— Ale teraz masz — zauważył Wolfsbane, przyciągając go do siebie ramieniem.

Gifttyde nie wydawał się pocieszony tymi słowami.

— Gift. Co cię gryzie? — spytał chłopak, patrząc mu w oczy.

— Przestań ciągle o to pytać! — obruszył się Truciciel, wyrywając się mu. — Idę się przebrać.

Wolfsbane został w salonie sam.

Z jakiegoś powodu, odkąd tylko pojawili się w rezydencji, nastrój Gifttyde’a wahał się i powoli spadał. Coś się popsuło, chłopak nie wiedział tylko, dlaczego. Gift wcale nie ułatwiał mu odpowiedzi na to pytanie.

Gdy Wolfsbane obudził się nad ranem, Gifttyde już nie spał. Siedział na krześle w salonie, przeglądając albumy ze zdjęciami. Wyglądał tak, jakby nie zmrużył oka przez pół nocy. Może spanie w jednym łóżku wcale nie było dobrym pomysłem, więc… Dlaczego sam to zaproponował?

Dowiedzieli się, jak ich trucizny działają na siebie wzajemnie, zatem co poszło nie tak? Przede wszystkim, biorąc pod uwagę coś więcej niż same trucizny, czy to, co robili, było w porządku? Z pewnością, dlaczego miało w tym być coś złego? Zgodzili się na to. Poza tym, byli najlepszymi przyjaciółmi.

Czy coś się zmieniło, a on zwyczajnie tego nie widział?

Wolfsbane bił się z własnymi myślami.

— Milo! — zawołał Ola, wyrywając go z tej walki. — Śniadanie gotowe.

— Już idę, wujaszku!

Wyszedł z salonu. Zdecydował, że nie będzie o tym myślał sam. Musiał nakłonić Gifttyde’a do rozmowy. Ukrywanie tego, co się czuło, nie prowadziło do niczego dobrego — cokolwiek to było.


***


Po śniadaniu chłopcy, wraz z Olą, wyruszyli do sąsiedniego dystryktu o nazwie Freihung. Po drodze mogli przyjrzeć się budynkom zaprojektowanym w bawarskim stylu, w połączeniu z porastającymi je kolorowym bluszczem i pnączami, wyglądały niesamowicie. Był piękny, słoneczny dzień, co dodatkowo dodawało temu widokowi efektowności.

To, co dla ludzi kiedyś było tylko bajką, dla Syndyro stało się rzeczywistością.

Gifttyde nie wydawał się zadowolony. Wolfsbane wiedział już, że musi z nim porozmawiać. Cokolwiek go gryzło, było wyczuwalne na kilometr. Niestety, chłopak nie miał zamiaru dopuścić nikogo do własnego świata, chociaż jeszcze przed przyjazdem tutaj zachowywał się inaczej, szczególnie w stosunku do Wolfsbane’a.

Ola zajechał na miejsce, zostawiając auto na parkingu pod deptakiem, na którym można było znaleźć każdy możliwy sklep, nie tylko z odzieżą. Chłopcy wysiedli zaraz za nim, podążając w stronę jednego z obiektów.

Weszli do środka, rozglądając się po jego wnętrzu. Ogrom wyboru wydawał się ich przytłaczać, jednak Ola obiecał, że im pomoże. Początkowo chłopcy nie ruszyli niczego, jednak Figuier w porę załatwił im pomocników. Ekspedientki i ekspedienci zaczęli podążać za dwójką klientów, kolekcjonując pasujące im ubrania.

Wolfsbane spojrzał na Gifttyde’a, który od momentu ich przybycia tutaj ani razu się nie uśmiechnął. Zupełnie tak, jakby znów znalazł się wśród Trucicieli, w paskudnej atmosferze Podziemi, gdzie nikt nie miał ochoty na uśmiech, chyba że szyderczy. Zanim jednak zdążył spytać chłopaka, co mu jest, został wepchnięty do przymierzalni przez jedną z ekspedientek.

Gifttyde stał kilka metrów dalej, wśród półek i wieszaków, gapiąc się w jedno miejsce.

— Naprawdę nic ci nie odpowiada? — spytał Ola, pojawiając się przy nim.

— Nie o to chodzi.

Figuier zastanowił się przez chwilę. Gifttyde postanowił ułatwić mu zadanie i odpowiedzieć na nie zadane na głos pytania, które chodziły mężczyźnie po głowie.

— Nie chcę być niczyim utrzymankiem — rzucił w końcu. — Nie odnajduję się w tych warunkach. Przez całe życie radziłem sobie sam, a teraz, gdy ktoś ciągle za mną lata… To jest cholernie przytłaczające!

Mężczyzna westchnął, słysząc to.

— Przepraszam, że nie zwróciłem na to uwagi.

Gifttyde prychnął, chowając ręce do kieszeni spodni.

— Nie twoja wina, wujaszku. Ty i Wolf… — Urwał, nie chcąc popełnić gafy. — Znaczy, ty i Milo znacie tę rzeczywistość na wylot. Ja znam tylko ściany kolejnych domów dziecka. Nie mieliśmy tam zbyt wiele. Nie mówię ci tego, by robić z siebie ofiarę losu, jasne? Po prostu chcę, żebyś wiedział.

— Rozumiem — powiedział cicho Figuier. — Ale wiesz co? Jeśli naprawdę ci zależy, możesz to odpracować.

— Odpracować?

Za dużo czasu spędzał na kradzieży, by to słowo go nie zaskoczyło. Przypomniał sobie jednak, w jakim celu wyrwał się z Podziemi. Chciał innego życia. Jeśli tak, musiał je dobrze zacząć.

— Sprawa wygląda następująco…

Figuier pochylił się i zaczął mówić szeptem, by tajemnica nie wyszła na jaw przed Milo. Słysząc jego słowa, Gifttyde otworzył oczy ze zdumienia.

— Co ty na to? — spytał mężczyzna, odsuwając się od niego.

— Dobra — odparł chłopak, zgadzając się na jego propozycję. — Pod jednym warunkiem. Nie wpakujesz mnie w żaden obciachowy garniak.

— Mam coś lepszego — powiedział, podając mu koszyk z ubraniami.

Gifttyde wziął go w ręce.

— Wiedziałeś, że się zgodzę?

— Nie, ale te ubrania są dobre na każdą okazję. Wierz mi, przez lata chodziłem z Kurtem po sklepach jako jego doradca. Trochę się na tym poznałem — zakończył Figuier, puszczając do niego oczko.

Chłopak stał przez chwilę w milczeniu, ostatecznie wszedł do przymierzalni, zasłaniając za sobą kotarę.


***


Gdy Milo i Gifttyde byli u fryzjera, Figuier, zgodnie ze słowem danym Milo, odnalazł adresy okolicznych świetlic i domów dziecka. Przed wyjazdem wpakował większość zabawek do bagażnika. Dzięki temu chłopcy mogli znaleźć się w odpowiednich placówkach, przekazując prezenty.

Godzinę później Gifttyde przyglądał się dzieciom z okolicznego domu dziecka, do których der Heilige Nicolaus, święty Mikołaj, przyszedł już jesienią.

Zwrócił uwagę na chłopców, którzy bawili się razem, dzieląc się zabawkami. Po stracie rodziców był taki sam jak oni, zagubiony i niechciany. Syndyro podobnych sobie odnalazł o wiele później.

Zerknął na Wolfsbane’a, który pochylił się nad chłopcami, tłumacząc im zasadę działania drona.

Gifttyde dobrze wiedział, że w życiu nie liczyły się warunki, a ci, na których mu zależy. Mógł posiadać wszystko, ale nie mieć nic. Czym byłaby zabawa, jeśli nie mógłby jej z nikim dzielić?

Wolfsbane uniósł głowę, a ich oczy spotkały się. Uśmiechnął się do Gifttyde’a. Chłopak przeniósł wzrok na coś innego.

Nie mógł sobie poradzić z własnymi emocjami i tym, co działo się w jego wnętrzu, więc postanowił zgasić iskrę już w zarodku. Musiała przestać się tlić, żeby nie robił sobie nadziei na coś więcej.

Wolfsbane zobaczył, jak Gifttyde wychodzi z sali. Postanowił za nim iść, ale dzieciaki zatrzymały go, chcąc się z nim bawić. Został z nimi jeszcze przez moment.


***


Wracając w stronę posiadłości, Ola zdecydował się na dłuższą trasę — tylko Gifttyde wiedział, z jakiego powodu. Mężczyzna postanowił pokazać chłopcom stoki narciarskie, które należały do wielu inwestycji Kurta. Razem z żoną często je odwiedzali. Wolfsbane przypomniał sobie, że przez pewien czas on również podróżował z ojcem w te miejsca. Być może, gdyby nieco poćwiczył, znów umiałby stanąć na snowboardzie?

Ola spojrzał na zegarek.

— Pora wracać do domu — powiedział, gdy chłopcy stali na stoku.

— Już?

Figuier skinął głową, przytakując Milo. Zerknął na Gifttyde’a, który był już świadomy tego, co się zbliżało.

— Idziemy — rzucił chłopak, ciągnąc Wolfsbane’a za kaptur.

Gdy wychodzili z budynku kurortu narciarskiego, kilka osób zwróciło uwagę na młodego Eisenhuta, jednak on nie miał pojęcia, dlaczego.

— Wujaszku? Na co oni się gapią?

— Na ciebie, Milo. Wiedzą, kim jesteś.

— Co? — Chłopak zbladł. — Ale… Co dokładnie wiedzą?

— Przyjeżdżałeś tu razem z ojcem, gdy byłeś mały, a oni pracują tu od lat.

Wolfsbane odetchnął z ulgą. Myślał, że ktoś jakimś cudem może wiedzieć, kim był na ziemiach Jordenu. Nie chciał do tego wracać.

— Wskakujcie, chłopcy — rzucił Ola, otwierając auto. — Ja muszę jeszcze gdzieś zadzwonić.

Wolfsbane i Gifttyde posłusznie zajęli swoje miejsca. Figuier rozmawiał z kimś przez dobre pięć minut, zanim wrócił za kierownicę.

— Możemy jechać — oznajmił, zerkając w tylne lusterko. — Pasy zapięte?

— Tak, wujaszku.

Ola uśmiechnął się do Milo, po czym odpalił silnik.


***


Po godzinie drogi trójka podróżnych dotarła na miejsce. Na parkingu niedaleko wjazdu do rezydencji znajdowało się nieco więcej aut niż dotychczas, jednak Wolfsbane nie zwrócił na to większej uwagi. Fakt ten zmartwił jedynie Gifttyde’a, który zdał sobie sprawę, z czym będzie miał do czynienia.

Minęło dobre kilka godzin, odkąd wyjechali. W tym czasie wujaszek Ola zdążył wszystko zorganizować. Gifttyde musiał przyznać, że facet był geniuszem planowania. A wszystko to na rzecz powrotu Wolfsbane’a, a raczej Milo, do domu.

Gdy Wolfsbane poszedł do piwnicy zanieść zakupy, Ola poprosił Gifttyde’a, by ten założył przygotowany dla niego sportowy garnitur — jedyny, jaki mógłby mu odpowiadać — i przyszedł do niego na taras.

— Wyglądam jak jakiś kelnerzyna — westchnął Gifttyde, wychodząc na dwór.

Stanął przy Figuierze, a jego oczom ukazało się zadanie, o którego wykonanie poprosił go mężczyzna. Czuł się jak szachista, który musiał poukładać pionki w odpowiednich miejscach.

— A więc to w tym miałem pomóc.

— Owszem. Dasz sobie radę?

— Nie takie rzeczy ukrywałem, wujaszku — rzucił chłopak, schodząc po schodach na teren niewielkiego parku z tyłu rezydencji.


***


Wolfsbane wyszedł z piwnicy, szukając Gifttyde’a i wujaszka.

— Tutaj jesteśmy, Milo! — zawołał go Ola, machając do niego zza szklanych drzwi tarasu.

— Co wy tam robicie? — zdziwił się chłopak, wychodząc na zewnątrz.

— Niespodzianka!

W tej samej chwili zza labiryntu wyciętego w żywopłocie wyłoniły się sylwetki kilkunastu osób. Wszyscy podążali za Gifttyde’ em, który wyprowadził ich z parku na ogromny taras. Wolfsbane spojrzał na niego ze zdziwieniem. Nigdy nie spodziewał się, że zobaczy go w sportowym garniturze — albo garniturze w ogóle.

Gifttyde nie był jednak jedynym zaskoczeniem. Na terenie posiadłości zjawiły się osoby, które Wolfsbane do tej pory pamiętał tylko ze zdjęć. Cała jego rodzina, począwszy od ciotek i wujków, na kuzynach skończywszy, pojawiła się na terenie rezydencji.

— Tak się cieszymy, że się odnalazłeś! — zawołała jedna z kobiet, przytulając go.

— Ciocia Tonia? — wydukał chłopak. O ile dobrze pamiętał, była kuzynką ojca. Mieli nawet połączenie z tym samym kwiatem.

— Myśleliśmy, że już nigdy cię nie zobaczymy — powiedział mąż Toni, Klemens. — Gdy tylko dowiedzieliśmy się o twoim powrocie, ściągnęliśmy tu, kogo się dało.

— Je mehr, desto besser!

Poza nimi Wolfsbane rozpoznał starszych wujków, braci Franka i Hermana, ich dzieci — Jurgena oraz Jonę, ich żony, Annette i Carlę. Towarzyszyły im inne osoby, z którymi wspomnienia powoli wracały chłopakowi do głowy.

— Ty to wszystko zorganizowałeś? — spytał, odwracając się do wujaszka.

— Twój przyjaciel zajął się gośćmi — odparł Ola, klepiąc Gifttyde’a po ramieniu.

Truciciel mruknął coś pod nosem, poprawiając rękawy koszuli. Wyrwał się mężczyźnie i poszedł powiadomić gości, jakie są następne punkty programu.

Wszyscy usiedli w ławkach rozstawionych wokół jesiennych drzew i krzewów. Rozkładaniem ich zajęła się wynajęta przez Olę firma, która krzątała się po posiadłości, gdy on i chłopcy wyjechali do dystryktu Freihung. Współpracowała z firmą cateringową.

W trakcie trwania uroczystości, obiema grupami miał zarządzać Gifttyde, korzystając z planu ułożonego przez Figuiera. To był jego sposób na „odpracowanie” tego, czego nie chciał mieć za darmo. Chłopak poszedł na ten układ. Dzięki temu dał Milo szansę na zapoznanie się z rodziną.

Wolfsbane jeszcze nigdy nie miał przy sobie tylu ludzi. Nie był już tym samym Syndyronem, którego poznał Gifttyde. Wiele zmieniło się, odkąd chłopcy zaczęli spędzać ze sobą czas — jeszcze przed podróżą do metropolii Vand. Być może nigdy nie był tym nieśmiałym, małomównym Trucicielem. I już nigdy nim nie będzie.

Gdy zapadał zmrok, na terenie posiadłości zapalono nie tylko latarnie, ale też ogromne pochodnie zamknięte w specjalnych kratach, dające zebranym gościom zarówno światło, jak i ciepło. Goście rozmawiali między sobą, gdy ich dzieciaki biegały po okolicy, bawiąc się zabawkami, które zostały jeszcze w pokoju Milo.

Gifttyde pojawił się obok rodziny chłopaka z kolejną tacą, chcąc przy okazji podsłuchać, o czym mówią.

— O, Gift! — ucieszył się Wolfsbane, łapiąc go za rękaw. — Zostaw to wreszcie i usiądź z nami.

— Nie mogę — burknął chłopak, chcąc się mu wyrwać. — Mam robotę.

— Właśnie o tobie rozmawialiśmy!

Gifttyde uniósł wzrok, wpatrując się w kobietę o imieniu Tonia.

— Milo wiele nam o tobie opowiadał — kontynuowała, obracając w dłoniach kieliszek z winem. — Spędziliście ze sobą bardzo dużo czasu. Gdzie się poznaliście?

— My… — zaczął Gifttyde, ale chłopak mu przerwał.

— W Jordenie, tak po prostu na siebie wpadliśmy — skłamał Milo, uśmiechając się niezręcznie. — Po latach znalazłem tam pracę, ale niezbyt mi odpowiadała, więc zaproponowałam, żebyśmy wybrali się tu.

Truciciel spojrzał na niego z ukosa, gdy ten objął go ramieniem.

Co miały znaczyć te brednie?

— Wiele musi was łączyć! — zauważyła Anette, wskazując dłonią na to, jak blisko siebie stali. — Jest coś, o czym nie wiemy, czy Gifttyde jest po prostu twoim pomagierem?

— Pomagierem?

— Nie! To mój najlepszy przyjaciel! — zawołał Milo, zaprzeczając jej słowom. — Nie wiedziałem, że będzie dzisiaj pomagał wujaszkowi. Zawsze wszystko robimy razem. W ogóle to jesteśmy jak rodzina. Prawda?

Gifttyde poczuł dziwne ukłucie w klatce piersiowej, słysząc kolejne kłamstwa.

— Tak — uciął, odsuwając się od chłopaka. — Rodzina…

— Och… Jak przyszywani bracia? Urocze — westchnęła Carla z uśmiechem.

Przy stole zapanowała nagła cisza, którą przerwało tylko strzelanie fajerwerków w oddali. Goście zwrócili uwagę na kolorowe ogony latające po wieczornym niebie.

— Przepraszam, mam jeszcze coś do zrobienia — rzucił Gifttyde, wyrywając się Wolfsbane’owi.

— Gift, czekaj!

Chłopak już go nie posłuchał, idąc w stronę wejścia do piwnicy.

— Wybaczcie, muszę go o coś spytać — powiedział Wolfsbane, wstając od stołu.

— Oczywiście, Milo. Czekamy na ciebie!

Wolfsbane skinął głową i pobiegł za Gifttyde’em.


***


Ola stał pomiędzy beczkami w piwnicy, szukając odpowiedniego wina, gdy usłyszał trzask drzwi. Wzdrygnął się i wyjrzał zza półki, widząc wściekłego Gifttyde’a. Chłopak stanął przy jednej z beczek i uderzył w nią pięścią.

— Gift! — zawołał Milo, wbiegając za nim do piwnicy. — Zaczekaj!

Ola chciał wyjść z pomieszczenia, ale nie mógł — drzwi wewnętrzne zostały zastawione beczkami, przy których stał Gifttyde. Firma cateringowa musiała je przesunąć, gdy przygotowywała uroczystość. Mężczyzna był tu uwięziony.

— Zejdź mi z oczu! — krzyknął Gifttyde, odwracając się do chłopaka. — Coś ty im naopowiadał?

— Przecież wiesz, że nie mogę im powiedzieć prawdy!

— Dlaczego nie?! — żachnął się Gifttyde. — Wujaszka Olę też będziesz okłamywał? Nie powiesz mu, że wydobyłeś szczątki Naoto spod ziemi i powiesiłeś je w salonie, by nastraszyć macochę? Nie powiesz, że zmieniłeś imię, ponieważ sam, własnymi rękami, zabiłeś stado wilków, gdy uciekałeś z domu? Nie powiesz, jak żyłeś przez ostatnie lata? Spędzałeś czas w Podziemiach, Wolfsbane! Byłeś Trucicielem. Razem polowaliśmy na Ogrodników!

— Gift…

— Co, wstydzisz się tego? — wrzasnął Gifttyde, wytykając go palcem. — A może wstydzisz się też mnie, co? Oczywiście, przecież jestem tylko synem chorych psychicznie samobójców! Dzieciakiem bez pieniędzy i domu! Nie to, co ty! Wielki panicz, do kurwy nędzy. Ale wiesz co? Ja przynajmniej nie kłamię jak z nut!

— Chodzi ci o to, co mam? — spytał Milo, który sam zaczął się denerwować. — O te wszystkie pieniądze, posiadłość i spadek? Czemu ty ciągle się na tym skupiasz!? Jesteś zazdrosny? Nie masz o co. Jeśli tak bardzo tego chcesz, przepiszę ci wszystko.

— Nie chcę tego gówna!

— Dlaczego nie? Przecież wiesz, że nie na tym mi zależy. Oddam ci wszystko, co do centa, w końcu jesteś dla mnie…

— Nie jestem twoim bratem!

Krzyk Gifttyde’a sprawił, że butelki na półkach poruszyły się. Ola złapał je jednym z korzeni swojego kwiatu, nie chcąc zdradzać swojej kryjówki.

Gifttyde położył dłoń na czole, po chwili ukrywając przeszklone oczy.

— Po prostu przestań kłamać — powiedział łamiącym się głosem. — Nie jesteś moim bratem. Jesteś…

Urwał, czując, jak coś ściska mu gardło. Nie mógł dokończyć tego zdania.

Przyjacielem? Czy linia tego, co wyznaczała przyjaźń, została wydłużona? Prowadziła dalej, czy zacierała się w tym miejscu? Czy było coś poza? Czemu używano słów do tak wielu rzeczy, by po czasie straciły swoje znaczenie? Czy było tylko jedno znaczenie słowa, które krążyło po jego umyśle?

Milo wpatrywał się w niego zszokowanym wzrokiem.

Nigdy nie nazwałby go bratem, to były słowa Carli, nie jego. Nie o takim typie relacji myślał, mówiąc o rodzinie. Czuł zupełnie coś innego.

Co działo się w umyśle Gifttyde’a? Co on sam czuł? Wolfsbane musiał to wiedzieć.

— Gift, czy ty…

— Zamknij się — warknął Gifttyde, zaciskając pięści w gniewie. — Nie chcę z tobą rozmawiać, kłamco. Wracaj do swojej prawdziwej rodziny. Tylko ja jestem tutaj niepasującym elementem.

Przeszedł obok Milo, odpychając go od siebie. Chłopak chciał go złapać, ale nie zdążył. Zacisnął oczy, pocierając je. Usiadł na beczce i ukrył twarz w dłoniach.

Ola, wciąż siedząc pomiędzy półkami, wpatrywał się w chłopaka, który z trudem ukrywał targające nim emocje.

Mężczyzna poczuł ukłucie w sercu. Jego wcześniejsze podejrzenia nie były mylne.

Milo i Gifttyde chcieli tego samego, ale… Inaczej patrzyli na kompas, którym się posługiwali, by dość do celu. Trudno było poznać prawdę, gdy ktoś chciał ją pogrzebać. Trudno było odnaleźć drogę, gdy ktoś postanowił grać na zwłokę, kłamiąc.

Czy nie mogąc znaleźć wspólnego celu, musieli spalić wszystko, co ich łączyło?

Nie. Nie chcąc zniszczyć tego, co zdążyli zbudować, musieli na nowo znaleźć wspólny cel.


***


Wolfsbane uniósł głowę, słysząc szuranie za półkami. Chwilę później jego oczom ukazał się Ola.

— Wujaszek? — szepnął chłopak, pocierając oczy. — Co ty tutaj… Słyszałeś wszystko?

— Tak, ale zanim się na mnie zdenerwujesz, pozwól mi coś powiedzieć — zaczął mężczyzna, siadając na beczce obok niego. — Gdy Sadownicy przybyli na miejsce po śmierci Irminy, nie odnaleźli szczątek Naoto. Sprzątnąłem je i pochowałem w ogródku.

— C-co?

— Domyśliłem się, że to twoja sprawka — ciągnął Ola, opierając się o zamknięte drzwi piwnicy. — Nienawidziłeś jej i chciałeś jej zrobić na złość. Nie mogłeś jednak wiedzieć, że umrze zaraz po tym. Jeśli służby znalazłyby ją, a później zwłoki psa i kartkę z napisem „obyś zdechła…”, jak myślisz, kogo by szukali? Nie mogłem na to pozwolić.

Wolfsbane pociągnął nosem, pocierając oczy. Ola wyciągnął chusteczki z kieszeni i podał mu je.

— Gifttyde ma rację — przyznał chłopak, wycierając nos. — Jestem kłamcą.

— Powiesz mi, co się działo przez te wszystkie lata?

Wolfsbane zacisnął usta w cienką linię, chcąc doprowadzić się do porządku na tyle, by znów nie płakać.

— Uciekłem stąd przed powrotem Irminy. Nie miałem pojęcia, co się z nią stało. W drodze do metropolii Jorden, w Lesie Bawarskim, trafiłem na stado zmutowanych wilków. Użyłem swojej trucizny, by się bronić. Gdy trafiłem do Jordenu, dołączyłem do Trucicieli. Czułem, że tylko tam pasuję. Wtedy poznałem Gifttyde’a. Przysięgam, że nigdy nikogo nie zabiliśmy! Chcieliśmy tylko trochę nastraszyć Ogrodników.

— Dlaczego postanowiliście odejść?

— Po stracie naszych przyjaciół z grupy coś się między nami zmieniło — wydukał chłopak. — Będziesz się śmiał, ale czuję, że ja i Gift jesteśmy trochę, jak…

— Bratnie dusze?

Wolfsbane spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— Skąd wiesz?

— Po latach doświadczenia u boku twojego ojca i matki, to się czuje — przyznał Ola, kładąc mu rękę na głowie. — Posłuchaj mnie, Milo. Nie oceniam cię przez pryzmat tego, kim byłeś. Ani ciebie, ani Gifttyde’a. Obaj nie mieliście łatwego życia. Jednak zamiast wciąż mścić się na innych za to, co się wam stało, postanowiliście się zmienić. To bardzo ważne. Sprawia, że macie własny świat w swoich rękach.

Chłopak zastanowił się przez chwilę.

— Nie będę cię pytał, co do niego czujesz, ponieważ na ten moment sam jeszcze tego nie wiesz, prawda? — kontynuował Ola. — Chyba że się mylę, hmm?

Wolfsbane zerknął mu w oczy. W jego spojrzeniu kryła się pewność.

— Gifttyde jest dla mnie ważniejszy niż to, co tu znalazłem. Zależy mi na nim, nawet bardzo i… — Urwał, po czym westchnął, uśmiechając się smutno. — Szczerze? Wiem, co czuję. Nie wiem tylko, jakich słów użyć, żeby mu to powiedzieć. Boję się jego reakcji. Nie chcę, żeby się przestraszył i zniknął z mojego życia.

— Dobrze wiesz, że te same słowa często mają wiele znaczeń. Sami rozmawialiście na ten temat, mówiąc o imionach — odparł mężczyzna, obejmując go ramieniem. — Gifttyde chce, byś przestał kłamać, więc zrób to. Powiedz mu to, co powiedziałeś mnie. Czas pokaże, co będzie wam pisane. Jeśli chodzi o różne relacje… Lepiej, gdy dwie osoby są całością, niż miałyby stanowić tylko swoje połówki.

Chłopak przytulił się do Oli, chowając się w jego ramionach. Figuier również go objął. Siedzieli tak przez chwilę, nic nie mówiąc.

W końcu Wolfsbane odsunął się od niego. Potarł twarz, by zamazać ślady płaczu.

— Musimy iść, prawda?

— Tak — przyznał Figuier. — Inaczej zaczną się niepokoić.

Chłopak westchnął ciężko, wpatrując się w świat widziany przez uchylone drzwi piwnicy.

— Nie mogę im powiedzieć prawdy — powiedział po chwili, myśląc o reszcie rodziny. — Jeszcze nie…

— Zrobisz to, jeśli uznasz, że nadszedł dobry moment — pocieszył go Ola, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Tymczasem, jest ktoś o wiele ważniejszy, kto powinien wiedzieć o naszej rozmowie, nie sądzisz? Znajdź go, Milo, a ja zajmę gości.

Wolfsbane uśmiechnął się lekko, zgadzając się z nim.

Obaj wyszli z piwnicy, kierując się w różne części ogrodu.


***


Gifttyde przebywał po drugiej stronie rezydencji — tam, gdzie znajdował się staw, w którym pływały kaczki. Siedział na mostku, rzucając kamieniami na wodzie. Wysoko nad drzewami pojawiały się fajerwerki, jednak chłopak wcale nie był nimi zainteresowany.

Wyżył się na Wolfsbane’ie, ale wcale nie czuł się dobrze z tym, że wszystko mu wytknął — wręcz przeciwnie, emocje towarzyszące mu teraz były koszmarne. Nie mógł dojść do ładu z własnymi uczuciami, więc czemu przerzucał je na chłopaka? Musiał przekonać siebie, że niczego do niego nie czuje, chociaż to nie była prawda. Zarzucił mu kłamstwo, ale sam nie był lepszy.

Odtwarzał w głowie wszystkie ich rozmowy i słowa, które padły. Te, które miały jasne znaczenie i te, wśród których wciąż krążył, szukając w nich drugiego dna. Wolfsbane był marzycielem, a nawet romantykiem, więc umiał wyrażać własne emocje, ale przez to inaczej postrzegał też bliskość i otwartość.

Dla niektórych słowa i gesty znaczyły wiele, dla innych były tylko słowami i gestami. Gifttyde myślał o nich zdecydowanie za dużo, nienawidził siebie za to.

Przez wiele lat uciekania i krycia się przed światem, nie zależało mu na niczym, tylko na tym, by przetrwać. Skłamałby, mówiąc, że nie zaczęło mu zależeć na Wolfsbane’ie. Nie był jednak w stanie tego powiedzieć.

Mógł z tym walczyć, ale jaki to miało sens? Truciciele nie mogli przecież nikogo kochać — ani siebie, ani innych. Przez całe życie byli zajęci walką o przetrwanie, a nie budowaniem relacji, więc skąd mogli wiedzieć, jak żyć? Skąd mogli wiedzieć, co naprawdę czują względem samych siebie i innych, skoro przez większość czasu żywili nienawiść do systemu, który ich pokarał? W świecie, w którym wszystko się zatarło, nikt nie nauczył ich tego, jak odróżnić dobro od zła. Nikt nie wskazał im drogi.

Jednak nie to było największym problemem chłopaka. Gifttyde był przekonany, że gdzieś na świecie był ktoś, kogo Wolfsbane mógłby naprawdę pokochać, ale tym kimś nie był on. Prawda była taka, że biedny Gifttyde Larsen nie był częścią bogatego świata, do którego należał Milo Eisenhut. Nigdy nie da chłopakowi tego, czego on by już nie miał. Wyglądał paskudnie, nie posiadał kompletnie nic, był totalnym zerem.

Chciał, by wszystkie gesty i słowa, których doświadczył ze strony Wolfsbane’a, znaczyły coś więcej, ale… Sądził, że to tylko iluzja tworzona przez jego umysł. W końcu najpierw odrzucili go rodzice, a później reszta świata. Widocznie jego wyobraźnia zapełniała luki czymś lepszym, jedyną cząstką nadziei, jakiej mógł się trzymać — myślą, że Wolfsbane… że Milo traktowałby go jako kogoś wyjątkowego.

Wiatr lekko poruszył gałęziami drzew. Robiło się coraz chłodniej.

Przez szum fajerwerków Gifttyde nie usłyszał, że ktoś za nim przystanął. Dopiero, gdy błysnęło nad nim barwne światło wystrzału, zobaczył w wodzie nieswoje odbicie. Odwrócił się, widząc Wolfsbane’a.

Chłopak podszedł do niego bez słowa, przykrywając go szarym swetrem.

— To żebyś nie zmarzł.

— Dzięki.

Wolfsbane usiadł obok i spuścił nogi, machając nimi nad wodą. Chłopcy nie odzywali się przez dłuższy moment, wsłuchując się tylko w dźwięki wystrzałów i szum rozmów dobiegający z drugiej strony rezydencji.

Gifttyde nadal rzucał kamieniami, licząc, ile razy uderzą o powierzchnię wody, zanim się w niej zanurzą.

— Przepraszam — powiedział cicho, zawiązując rękawy swetra na pęk tak, by ten nie spadł mu z pleców. — Miałeś rację, z początku byłem zazdrosny. Nigdy nie miałem tego, co ty, więc gdy zobaczyłem, co za sobą zostawiłeś, wściekłem się. Zachowałem się jak kretyn. Przecież wiem, dlaczego odszedłeś. Podziwiam cię, serio. Nie mam pojęcia, czy sam bym się odważył.

Wolfsbane wsłuchiwał się w słowa chłopaka w milczeniu.

— Chodzi o to, że… — ciągnął Gifttyde, próbując znaleźć odpowiednie określenia. — Ja chyba faktycznie nadaję się tylko na pomagiera, jak mówiła Anette.

— Gift, co ty…

— Nie przerywaj mi. Tak myślałem jeszcze godzinę temu. Teraz wiem, że nie miałem racji. Prawda jest taka, że jesteś ode mnie lepszy. Nie chodzi mi o to, ile masz tutaj — kontynuował, obejmując dłońmi otaczającą go przestrzeń rezydencji. — Nie liczy się to, co posiadasz lub co umiesz. Liczysz się ty.

Zaskoczony Wolfsbane wpatrywał się w niego bez słowa tak, jakby ten ukradł mu kwestię. Złapał go za ramiona, patrząc mu w oczy.

— To ty miałeś rację. Kłamałem, bo nie chciałem, by ktoś znów mnie odrzucił, a na pewno nie ty. Wujaszek Ola już zna prawdę, ale ty jeszcze nie.

— Co?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 33.81
drukowana A5
za 94.3
drukowana A5
Kolorowa
za 135.72