E-book
29.4
drukowana A5
76.79
Mroczne Opowieści — Dark Tales (polska + angielska wersja językowa)

Bezpłatny fragment - Mroczne Opowieści — Dark Tales (polska + angielska wersja językowa)

Nauka i Relaks


Objętość:
372 str.
ISBN:
978-83-8324-877-6
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 76.79

Bliźnięta

Niewielka miejscowość w Bieszczadach, której nazwa nic wam nie powie, od dawna nie gościła ekipy dochodzeniowo — śledczej z udziałem prokuratora oraz medyka sądowego. Lasy, góry, bezdroża, kilka chatynek na krzyż oto sceneria, która towarzyszy tej opowieści. Wstępna informacja mówiła o tajemniczym zgonie dwóch węglarzy w niewielkim domku z bali pod lasem. Ciała mężczyzn, ujawniono przy stole w głównym i jednym pomieszczeniu. Piotr Król siedział na krześle bliżej drzwi i opierał głowę na stole, zaś Paweł Król siedział na przeciwko niego, tylko on z kolei był odchylony do tyłu, tak iż jabłko Adama sterczało ostro do góry. Piotr Król kurczowo ściskał w prawej ręce srebrny imbryk do herbaty z podobizną królowej Wiktorii, piękna angielska robota. Bez dwóch zdań obaj nie żyli od co najmniej dwunastu godzin. O dziwo w pomieszczeniu było bardzo schludnie, na ścianach znajdowały się proste ale solidne półki uginające się od książek z zakresu teologii, fizyki nuklearnej, filozofii, historii, biologii, neurologii, fantastyki naukowej, a na małym biureczku w rogu stał całkiem jeszcze nowy laptop z modem umożliwiającym dostęp do sieci internetowej. Na stole w centralnej części pomieszczenia znajdowały się częściowo puste, częściowo pełne butelki z białego szkła z porcelanowym korkiem, z zawartością białej cieczy. Poznanie organoleptyczne pozwoliło wysnuć wstępny wniosek, iż jest to alkohol, ale czy etylowy, czy metylowy, to miała wykazać w niedalekiej przyszłości ekspertyza z zakresu badań fizyko — chemicznych. Wykonano szczegółowe oględziny, z dużą ilością fotografii, lekarz częściowo obnażył ciała i dokładanie przyjrzał się denatom. Prokurator Tomasz Kempka zasięgnął wstępnej informacji o zmarłych u miejscowego kierownika komisariatu.

— Panie Kierowniku to mi nie wygląda na melinę, jak widać po rysach zmarli musieli być braćmi, co pan jako miejscowy może o nich więcej powiedzieć? — zapytał śledczy funkcjonariusza Policji.

— Panie Prokuratorze bracia Piotr i Paweł Król byli bliźniakami. Ich historia jest niesamowita, ja też nie mogłem w nią na początku uwierzyć, ale zweryfikowałem ją i potwierdziła się w stu procentach. Otóż bliźniacy pochodzili ze stolicy i niech pan teraz tego posłucha...byli profesorami państwowej uczelni, Piotr był filozofem, a Paweł teologiem. Kilka lat temu jednemu z nich, już nie wiem któremu, zmarła żona, bardzo to przeżył i uciekł w

Bieszczady, zdziwaczał, nie minął miesiąc a pojawił się jego brat bliźniak, który zamieszkał w chacie obok. Obaj zamieszkali na odludziu i zostali sąsiadami. Z tego co wiem to strasznie się kłócili, bo Piotr był niewierzący, a Paweł był bardzo wierzący, prowadzili sobie takie tak naukowe dysputy… Dwóch dziwaków… — rzeczowo wyjaśnił kierownik Ignaczak.

— A z czego żyli ci naukowcy… –indagował prokurator.

— Obaj nie powiem, nie gardzili robotą fizyczną, krzepę jeszcze mieli, byli węglarzami, wypalali drewno na węgiel drzewny, tu co drugi z tego żyje, ale ja wiem, dowodów nie miałem, ale jeszcze trochę i bym ich zgarnął… Piotr hodował w lesie na polanach marihuanę, może tylko sam ją palił, a może komuś sprzedawał, tego już się od niego nie dowiemy, w popielniczce na stole jest kilka skrętów, dam głowę że jak to pójdzie do ekspertyzy to wykryją dziewięć — delta — tetrakannabinole. Paweł to z kolei produkował bimber, ponoć jeden z najlepszych w okolicy. Jak się tak spotkali, to każdy brał to co najlepsze, czyli skręty i wódę, siadywali przy tym stole i toczyli te swoje moim zdaniem jałowe gadki, panie to taka mowa trawa, kogo to obchodzi, czy Bóg jest czy go nie ma, ważne żeby do pierwszego starczyło, no nie.- prostacko zakończył kierownik Ignaczak.

— Panie doktorze no i co możemy wstępnie wysnuć, jest tu zabójstwo, przepraszam dwa zabójstwa, czy ich nie ma…, żona tam na mnie czeka, mam imieniny i trochę rodziny się zjechało, a ten dyżur zdarzeniowy to tak jak zadra w tyłku, rozumie pan… –zapytał Kempka.

— Przesłanek do obawy ja tu nie widzę. Mając na uwadze brak jakichkolwiek obrażeń zewnętrznych, ja tu nie widzę przesłanek wskazujących na udział osób trzecich w śmiertelnym zejściu tych panów… ten tego no...Króli, zdaje się Piotra i Pawła… Zresztą w pomieszczeniu panuje porządek, nikt nie zabrał laptopa, ewentualny motyw rabunkowy zatem odpada. Więcej powiem na pewno po autopsji, bo trzeba pobrać wycinki do badań histopatologicznych, zrobić wiadomo ten tego no… kompleksową toksykologię, żeby nikt się nie przyczepił i nie powiedział, że nasza robota to ch…, dupa i kamieni kupa… — zarechotał ubawiony doktor Lenarciak a zebrani zawtórowali mu.

— W każdym bądź razie — kontynuował Lenarciak — ja przesłanek do wyrokowania o zbrodni nie widzę i to jest primo, a duo to ja stawiam na niewydolność krążeniowo — oddechową spowodowaną toksycznym działaniem alkoholu, raczej etylowego, spożytego w nadmiernej ilości. Mówiąc krótko dla tych panów do był taki alkoholowy złoty strzał. Ciekawi mnie jaką moc miało to co pili, bardziej mi to trąci denaturatem niż koniakiem araratem oraz jaki mieli wynik, tak od siebie obstawiłbym u bukmachera na siedem promili… — konfidencjonalnym tonem oznajmił doktor Lenarciak.

— Dobra panowie zbieramy się, przewozówka już zajechała po bliźniaki. Mnie wódka w domu stygnie, a goście imieninowi czekają, żona tam świeci oczami… a jeszcze jedno bo bym zapomniał… czy da się temu denatowi wyjąć ten imbryk z dłoni, co on się tak do niego przyssał, miał dla niego jakieś znaczenie, cholera wie, jakiś sentymentalny bibelot… — podsumował dywagacje prokurator Kempka.

— Na chwilę obecną trzyma stężenie pośmiertne i raczej nie wyjmę mu imbryka z dłoni, ale mógłbym to zrobić, łamiąc mu nadgarstek, tylko po co, żeby mnie rodzina później po sądach ciągała, na sekcji się pomalutku, powolutku wyjmie… — powiedział doktor Lenarciak.

**********

(Dwadzieścia cztery godziny wcześniej)

23 czerwca był bardzo upalnym dniem. Obaj bracia Królowie pracowali tego dnia bardzo ciężko. Pot spływał po ich ciałach. Swoją robotę węglarzy wykonywali bardzo sumiennie. Od kilku dni nie rozmawiali ze sobą, pokłócili się. Pracowali w milczeniu. W końcu, przed zachodem słońca Paweł pierwszy wyciągnął rękę na zgodę i zaprosił brata na zakrapianą kolację. Od wielu lat ich stosunek do siebie był ambiwalentny, raz się nienawidzili, by zaraz w zgodzie spędzać czas. Piotr poszedł do swojej chaty z drewnianych bali, umył się przed domkiem w nagrzanej przez cały dzień wodzie z cebrzyka, założył prostą, ale czystą białą koszulę, pogrzebał na strychu skąd wyciągnął kapciuch z najlepszą marihuaną w Bieszczadach i poszedł do brata. Paweł właśnie rozścielił na stole biały, płócienny obrus, postawił jako przystawkę pokrojony w plastry wędzony w przyprawach kozi ser, marynowane grzybki, własnoręcznie wypieczony chleb. Obok na ruszcie grilowały się powoli polędwiczki ze skłusowanej kilka dni wcześniej sarny. Wkrótce na stole pojawiły się szklanki z grubego szkła oraz bimber własnej produkcji, najlepszy po tej stronie gór. Przy trzech destylacjach Król osiągał osiemdziesiąt dziewięć procent mocy, produkował z grochu zaprawianego morelą, dla zabicia posmaku. Słońce już zaszło za wierzchołki drzew, gdy zasiedli do później kolacji. Jedli w milczeniu przeżuwając powoli każdy kęs. Po posiłku Piotr zrobił skręty, zapalili, atmosfera rozluźniła się, w szklankach pojawił się zacny trunek godny bogów…

— Nawet jeśli przyjąć, że teraźniejszość już się kiedyś wydarzyła, albo powiem inaczej, że już została ustalona, a my tylko odgrywamy rolę zgodnie ze scenariuszem, bez możliwości odstępstwa, bez możliwości że tak to nazwę...improwizacji, to gdzie tu jest miejsce na wolną wolę...do której przykładasz tak wielką rolę, religia chrześcijańska zresztą też, no bo są sytuacje kiedy znamy przyszłość dzięki proroctwom, dzięki jasnowidzom… to z czego ci ludzie czerpią, z boskiego natchnienia, czy może z Globalnej Świadomości, o której tyle mówi Roger Nelson. Teraz sięgnę do przykładu z twojego ulubionego,,Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa, oto Woland wie co się stanie z Berliozem, Anuszka kupiła już olej i już go rozlała, on to co się ma wydarzyć widzi, wie że odcięta przez dzielną konsomołkę głowa Berlioza potoczy się po bruku. Czy Berlioz miał jakiś wybór, czy mógł jeszcze skutecznie uniknąć śmierci i dlaczego znając przyszłość nie uniknął śmierci. Tutaj też rodzi się pytanie, czy dla Globalnej Świadomości istnieje coś takiego jak przeszłość, teraźniejszość, przyszłość, a może Globalna Świadomość to jedna wielka teraźniejszość, do której dostęp mają osoby z jakimś niosącym nadludzki pierwiastek defektem pozwalającym im na dostęp do Globalnej Świadomości jak do księgi z której czytają, te fragmenty im jawne, a przed nami jeszcze nie odkryte… — zaczął Piotr.

— Tak to w istocie rzeczy, sam swego czasu intensywnie zgłębiałem teorię zbiorowej nieświadomości Junga, tak zbieżnej z teorią Globalnej Świadomości. Ostatnio widziałem dość interesujący film pt.,,Ładunek 200” o profesorze katedry...ateizmu...na uniwersytecie zdaje się leningradzkim, który dziwnym splotem wydarzeń trafia, do dziwnego miejsca, bimbrowni, gdzie toczy z prostym chłopem rozmowy o Bogu, udaje mu się opuścić to straszne jak się później okaże miejsce, bo tam w okolicy grasuje psychopatyczny morderca będący nomen omen naczelnikiem wydziału kryminalnego milicji w mieście o ile się nie mylę Lenińsk, z jego ręki giną ludzie, w potwornych warunkach jest więziona młoda dziewczyna, której robią straszne rzeczy, nie będę opowiadał, sam kiedyś zobaczysz. No i ten profesor już po wszystkim, widząc, co go ominęło, ten profesor, przypomnijmy ateizmu… idzie na koniec do cerkwi żeby co zrobić...nie żeby się pomodlić… żeby się ochrzcić. Żeby zmyć z siebie ten materializm dialektyczny, który tyle lat zaćmiewał mu umysł. Posłuchaj, co i rusz słyszy się o ludziach, którzy pojednali się z Bogiem na łożu śmierci, a ja nie słyszałem żeby ktoś się poróżnił na pięć minut przed zgonem, przypadek? — powiedział Paweł.

— Tak kwestia przypadku to temat rzeka, jeden teista powie cud, a ateista powie przypadek. Dziecko wbiega na ruchliwą ulicę, samochody pędzą po 100 kilometrów na godzinę z obu stron, żaden nie zahamuje, a dziecko wpada pod jeden i drugi i nic mu się nie staje. Ty powiesz ręka boska go ustrzegła, ja użyję brzytwy Ockhama i jak Laplace zakrzyknę przed Napoleonem,,Hipoteza Boga nie była mi potrzebna”, tą kwestię mogła by wytłumaczyć fizyka, biomechanika, dlaczego jak ginie sto osób w autobusie który wali się z wiaduktu do rwącej rzeki nikt nie mówi:,,zdarzył się antycud”, tylko mówią no tak...przypadek...to już trąci relatywizmem, którym przecież obaj gardzimy… — zapalił się Piotr.

— To mi pachnie Richardem Dawkinsem. Czyli nawet postawa i przypadek doktora Ebena Alexandra na ciebie nie podziałał. Jego,,Dowód” nie jest dla ciebie dowodem boskiej siły sprawczej. Przecież on...sceptyczny naukowiec, odrzucający przywołaną już dziś hipotezę Boga, wybitny neurolog, doświadcza dziwnej choroby, zapada w śpiączkę, jego szanse na przeżycie są mniej niż znikome, trafia do cudownej krainy, w której spotyka Jego. On daje mu jeszcze jedną szansę. Czy to nie jest znak, dla tych którzy chcą patrzeć, a nie tylko siedzieć tyłem do wejścia jaskini platońskiej… — spytał Paweł.

— No i nieuchronnie dotarliśmy do zagadnienia śmierci klinicznej, ze słynnymi tunelami i niebem na końcu. Tak jak już wielokrotnie mówiłem, kto mi powie, że relacje osób które doświadczyły agonii, nie są majaczeniami niedotlenionego umysłu, badania neurologiczne owszem dowiodły wyzwalania się w tym momencie dużej ilości energii, ale to jest takie chwilowe i jednorazowe, ostatni krzyk rozpaczy mózgu, may day, may day, a nie przejście na stałe zasilanie turbo, a sam tunel to jak wykazują badania, efekt widzenia tunelowego, skutek niedotlenienia graniczącego z obumieraniem mięśni otaczających gałkę oczną, takie samo widzenie tunelowe pojawia się przy zbyt szybkiej jeździe autem lub motocyklem… — powiedział Piotr.

— Wieczny sceptyk… a znaki, znaki których doświadczamy na co dzień, ciebie to nie przekonuje, cały układ słoneczny, ba wiele innych układów, miliardowe odległości, ale życie występuje tylko na Ziemi, mała błękitna planeta w całym boskim planie, pośród pustyni wszechświata. Życie jest cudem, nie jest przypadkiem. Nawet całun turyński cię nie przekonuje, wiem wiem, zaraz powiesz o miażdżących wynikach badania metodą węgla C14, a prawda jest taka że badania źle przeprowadzono pobierając próbki z miejsc, w które wszyto materiał po wielkim pożarze w Turynie. Gdyby właściwie pobrano materiał, jestem pewien, że wskazałby ten właściwy wynik zbieżny z historią Kościoła. Nawet Leonado da Vinci nie mógłby go podrobić. Dla mnie fascynujące jest to, że pomimo, iż ciało Zbawiciela przebywało w nim przez około dwa dni, to nie ujawniono na nim żadnych śladów rozkładu, wczesnych oznak śmierci, autoliza nie dotyczy jak widać boskości. Kolejny przykład… zbiorowe widzenie Matki Boskiej w Fatimie, to już nie troje pastuszków, ale wielotysięczny tłum patrzy w niebo, to już nie może być obłęd indukowany znany tak doskonale przez psychiatrię w kontekście sekciarstwa, to cud, wiem, że zaraz powiesz tylko o zwykłym tańcu słońca. Idźmy dalej, postać Ojca Pio z San Giovanii Rotondo, w dniu 11 listopada 1918 roku pojawiają się u niego stygmaty, które nosi do śmierci do 11 listopada 1968 roku, pięćdziesiąt lat męczeństwa, jest badany, jego ręce są bandażowane, pieczętowane i co i dalej są na swoim miejscu, nie zabliźniają się, śladów ingerencji w materię pieczęci brak, mógłbym wymieniać jeszcze wiele… — emocjonująco wyrzucił z siebie Paweł.

— Dobrze, że wiesz braciszku co chcę powiedzieć. A jak wytłumaczysz mi wielkie ludobójstwo w ramach Inkwizycji, wielkie ludobójstwo w czasie holokaustu, gdzie był wtedy Bóg, gdzie… legendarny uciekinier z obozu w Treblince, Samuel Wallenberg sugeruje że może był na urlopie… — drążył temat Piotr.

— Bóg w czasie Inkwizycji nie mógł ingerować, bo wtedy jego koncepcja wolnej woli nie miałaby racji bytu, On jest wielkim, cierpliwym nauczycielem i lubi uczyć na przykładach, przecież przyszłość potępiła Inkwizycję, dostaliśmy lekcję historii, do czego prowadzi fanatyzm i źle pojęta wola boska. Przeczytaj sobie książkę Jerzego Andrzejewskiego,,Ciemności kryją ziemię”, w której wielki inkwizytor Torqemada stojąc u progu śmierci, wyznaje wychowanemu na swój obraz i podobieństwo,,Frai Diego”… on mu mówi,,myliliśmy się”. Nawet ten zaciekły prześladowca marynosów i nie tylko… zrozumiał swój błąd, ale na to nie jest nigdy za późno. Wiem, że nie możesz się zgodzić z założeniem, iż jedną miarą można traktować żyjącego całe życie bogobojnie człowieka, który nie nosi na swych ramionach brzemienia grzechu ciężkiego ze zbrodniarzem hitlerowskim Hansem Frankiem, który stojąc już na szubienicy krzyknął,,Chryste przebacz!”, ale taki jest Bóg...jest miłosierny, nikogo nie przekreśla, więc po jego prawicy może zasiąść święta Teresa, a po lewicy nawrócony Hans Frank, na tym to polega, umieć przyznać się do błędu… — przemawiał jak za dawnych czasów do studentów na katedrze profesor Paweł Król.

Zdawało się, że spożywany alkohol nie przyćmiewał, lecz rozjaśniał dwa dociekliwe umysły. Noc był bardzo gwiaździsta. Choć to nie był jeszcze sierpień, nieboskłon przecięło kilka leonidów. Gospodarz postawił na stole kolejną butelkę, znów zapalili.

— A moim zdaniem nasz spór już niedługo rozstrzygną neurolodzy, przecież profesor z Laurentian University — Michael Persinger, pobudził szybkozmiennym polem magnetycznym swoje płaty skroniowe do tego stopnia, że poczuł obecność bóstwa. Podczas badań w których wykorzystał ludzi różnych wyznań okazało się, że każdy to coś określał mianem ikony swojej religii: Budda, Mahomet, Eliasz… Z kolei inny profesor — Jose Delgado z University Jale, z wykorzystaniem sterowanego falami radiowymi stymulatora kreował dowolne stany emocjonalne jak za pstryknięcia palca. Ja nie dyskwalifikuję religii, uważam że ma wiele pozytywnych aspektów, choć zgadzam się z Leninem w tym jednym fragmencie o opium dla mas, spójrz jakie zniszczenia sieje islamski fundamentalizm. Religia na pewno była i jest najstarszym lekiem antydepresyjnym, ale żadna inna idea, nie była usprawiedliwieniem dla takiej masy ludzkich okrucieństw jak religia. Ty mówisz,,Bóg jest miłością”, a ja odwracam to równanie i mówię,,Miłość jest Bogiem”, to nie byt materialny lecz system wartości, opowiadam się za etyką… — nie dawał za wygraną Piotr.

— No tak całkowicie uległeś retoryce Richarda Dawkinsa. Jego sztandarowy,,Bóg urojony” jest dla ciebie zapewne nomen omen Biblią… — sarkastycznie zaznaczył Paweł.

— A żebyś wiedział. Bo czy dla ciebie nie jest kuriozalne na przykład istnienie kościoła potwora spagetti, czy to nie jest już upadek człowieka, w co jeszcze człowiek jest gotów uwierzyć. Dawkins słusznie powołuje się na teorię Bertranda Russela o srebrnym imbryku herbaty, który być może gdzieś tam sobie krąży wokół słońca, na orbicie, ani nie udowodnisz, że on jest, ani nie udowodnisz, że jego tam nie ma… wiem że to już nie brzmi ateistycznie, ale agnostycko, ale podpisuję się pod tym obiema rękami, prawda jest taka, że prawdę można poznać tylko w jeden sposób, przekraczając granicę życia i śmierci… Myślałem o tym od pewnego czasu, obaj mamy prawie po sześćdziesiąt lat, wkrótce dopadną nas choroby wieku starczego, rak, morfina, pieluchomajtki, i tak dalej, póki jesteśmy w kwiecie wieku odejdźmy z honorem, nie na kolanach, zdechnijmy jak ludzie i poznajmy nurtującą nas całe życie zagadkę, znam doskonały sposób na odejście ze sznytem, dawaj no te swoje procentowe frukta, zapijmy się raz a dobrze, zrobimy to??? — spytał Piotr.

— Jesteś szalony, ale chyba masz rację, ile będziemy się spierać, rok, dziesięć lat, a i tak będziemy w martwym punkcie, czy Bóg jest, czy go nie ma, sprawdźmy to...naukowo… empirycznie, tak braciszku zrobimy to… — szelmowsko zaśmiał się Paweł i przyniósł kilka nowych butelek.

Będąc już silnie pijany Piotr wyszedł jeszcze z chaty chwiejąc się i przewracając by tuż przy wejściu pozbyć się nadmiaru uryny. W pewnym momencie, tuż przed nim, na stos sosnowych gałęzi spadł jakiś błyszczący przedmiot. Podszedł do niego i podniósł. Zobaczył srebrny imbryk do herbaty. Zaczął przecierać oczy, czy to aby nie sen. Królowa Wiktoria jak na monarchinię przystało miała marsową minę. Dzierżąc zdobycz wrócił do chaty. Bełkocząc silnie chciał coś bratu powiedzieć, ale ten przytknął palec wskazujący do ust i podsunął mu z wysiłkiem szklankę bimbru. Piotr wypił i opadł na krzesło, głowa opadła mu na stół i stracił przytomność.

**********

Susan Woodman była niepocieszona. Zawiodła się na tanich liniach lotniczych. Podczas powrotu do Londynu z Emiratów Arabskich, w trakcie przelotu nad Polską doszło do jakiejś awarii w luku bagażowym i jej walizka wypadła na wysokości 8000 metrów, rzeczy rozsypały się. Nabyty za pokaźną kwotę zabytkowy srebrny imbryk do herbaty z królową Wiktorią przepadł. Teraz ktoś się pewnie cieszy z tego znaleziska. Pewnie wpadł w czyjeś prostackie łapy, które nawet nie docenią jego wartości, a jest przecież bezcenny…

Twins

A small town in the Bieszczady Mountains, whose name will not tell you anything, has not hosted an investigation team with the participation of a prosecutor and a forensic medic for a long time. Forests, mountains, wilderness, a few cross huts — this is the scenery that accompanies this story. Initial information was about the mysterious death of two coal-burners in a small log cabin near the forest. The bodies of the men were revealed at a table in the main and one room. Peter King was sitting in a chair closer to the door with his head resting on the table, and Paweł Król was sitting across from him, only he was leaning back so that his Adam’s apple was sticking up sharply. Peter King clutched in his right hand a silver teapot with the effigy of Queen Victoria, beautiful English work. No doubt both of them had been dead for at least twelve hours. Amazingly, the room was very tidy, with simple but solid shelves on the walls, laden with books on theology, nuclear physics, philosophy, history, biology, neuroscience, science fiction, and on a small desk in the corner was a brand new laptop with modem to access the Internet. On a table in the center of the room were half-empty, half-full bottles of white glass with a porcelain stopper, containing a white liquid. Organoleptic cognition allowed to draw a preliminary conclusion that it is alcohol, but whether it is ethyl or methyl, it was to be demonstrated in the near future by an expertise in the field of physico-chemical research. A detailed examination was made, with lots of photographs, the doctor partially uncovered the bodies and carefully examined the deceased. Prosecutor Tomasz Kempka obtained initial information about the deceased from the local head of the police station.

— Mr. Manager, it does not look like a den to me, as you can see from the features, the dead must have been brothers, what can you, as a local, tell me more about them? — the investigator asked the police officer.

— Mr. Prosecutor, the brothers Piotr and Paweł Król were twins. Their story is amazing, I couldn’t believe it at first either, but I verified it and it was 100% true. Well, the twins came from the capital and now listen to this … they were professors of a state university, Piotr was a philosopher and Paweł a theologian. A few years ago, one of them, I don’t know which one, his wife died, he was very upset and ran away Bieszczady, he freaked out, not a month passed and his twin brother appeared, who lived in the hut next door. The two settled in a remote area and became neighbors. As far as I know, they quarreled terribly, because Piotr was a non-believer, and Paweł was very religious, they had such scientific disputes … Two weirdos … — explained the manager Ignaczak matter-of-factly.

— And what did these scientists live on… — the prosecutor asked.

— I won’t say they both didn’t despise physical work, they still had strength, they were coal miners, they burned wood for charcoal, every second of them is alive here, but I know, I didn’t have proof, but I would have grabbed some more… Piotr marijuana in the woods in the glades, maybe he only smoked it himself, or maybe he sold it to someone, we won’t know that from him, there are several joints in the ashtray on the table, I’ll bet that if it goes to the expertise, they will detect nine — delta — tetracannabinols. Paweł, in turn, produced moonshine, supposedly one of the best in the area. When they met like this, everyone took what was best, i.e. joints and vodka, sat at this table and talked about what I consider to be idle talk, ladies are such speech grass, who cares if there is God or not, as long as it was enough for the first one, well, no. — manager Ignaczak finished crudely.

— Doctor, what can we presuppose, there is a homicide here, excuse me, two homicides, are there any …, my wife is waiting for me there, it’s my name day and some family has arrived, and this emergency duty is like a pain in the ass Do you understand… — asked Kempka.

I don’t see grounds for concern here. Bearing in mind the lack of any external injuries, I do not see any indications that third parties were involved in the death of these gentlemen … this one … Kings, it seems, Piotr and Paweł … Anyway, the room is in order, no one took the laptop, so the possible robbery motive is out. I will definitely say more after the autopsy, because you need to take samples for histopathological tests, do this, you know, comprehensive toxicology, so that no one will pick on and say that our job is a ch…, ass and a pile of stones.. Dr. Lenarciak laughed, amused, and the gathered people echoed him.

— In any case — continued Lenarciak — I do not see any grounds for pronouncing the crime, and this is primo, and I am betting on cardio-respiratory failure caused by the toxic effects of alcohol, rather ethyl alcohol, consumed in excessive amounts. In short, for these gentlemen, it was such an alcoholic golden shot. I’m curious which one what they drank had power, it smacks of denatured alcohol to me more than ararat cognac, and what was their result, I would bet seven per mille at the bookmaker’s… — Doctor Lenarciak announced in a confidential tone.

— All right, gentlemen, we’re gathering, the carriage has already arrived for the twins. My vodka is cooling down at home, and the name day guests are waiting, my wife shines with her eyes there … and one more thing, because I would have forgotten … will it be possible for this deceased person to take this teapot out of his hand, which he clung to him so much, he had some for him meaning, damn it, some sentimental trinket … — summed up the digressions of prosecutor Kempka.

— At the moment he is holding rigor mortis and I will rather not take the teapot out of his hand, but I could do it by breaking his wrist, but why would my family drag me around the courts later, at the autopsy, they will slowly, slowly remove … — said the doctor Lenarciak.

(Twenty-four hours earlier)

June 23 was a very hot day. Both King brothers worked very hard that day. Sweat ran down their bodies. The coal miners did their job very conscientiously. They hadn’t spoken to each other for several days, they had quarreled. They worked in silence. Finally, before sunset, Paul was the first to reach out and invite his brother to a boozy dinner. For many years, their attitude towards each other was ambivalent, once they hated each other, then the next they spent time in harmony. Piotr went to his hut made of wooden logs, washed in front of the house in water heated all day from a pail, put on a simple but clean white shirt, rummaged in the attic from where he pulled out a slipper with the best marijuana in the Bieszczady Mountains and went to his brother. Paweł had just spread a white linen tablecloth on the table, served as an appetizer sliced goat cheese smoked in spices, marinated mushrooms, homemade bread. Beside, on the grill, tenderloins from roe deer poached a few days earlier were slowly grilling. Soon on the table there were glasses of thick glass and home-made moonshine, the best on this side of the mountains. With three distillations, the King was eighty-nine percent strong, made with peas laced with apricot to kill off the aftertaste. The sun had already set behind the treetops when they sat down to later supper. They ate in silence, chewing each bite slowly. After the meal, Piotr made joints, they lit, the atmosphere relaxed, in the glasses appeared a noble liquor worthy of the gods…

— Even if we assume that the present has already happened once, or in other words, that it has already been established, and we only play the role according to the script, without the possibility of deviation, without the possibility of what I would call … improvisation, then where is the place here on free will… to which you attach such a great importance, the Christian religion as well, because there are situations when we know the future thanks to prophecies, thanks to clairvoyants… what these people draw from, from divine inspiration, or maybe from the Global Consciousness, that Roger Nelson talks about so much. Now I’ll take an example from your favorite „The Master and Margarita” by Bulgakov, here Woland knows what will happen to Berlioz, Anushka has already bought the oil and spilled it, he sees what is about to happen, he knows that Berlioz’s head cut off by the brave on the cobblestones. Did Berlioz have any choice, could he still successfully avoid death, and why, knowing the future, he did not avoid death. Here also the question arises whether there is such a thing as the past, present, future for the Global Consciousness, or maybe the Global Consciousness is one big present, to which people with some superhuman defect that allows them to access the Global Consciousness like a book from which they read, these fragments that are open to them and not yet revealed to us … — started Piotr.

— Yes, in fact, I myself at one time intensively explored Jung’s theory of the collective unconscious, so convergent with the theory of Global Consciousness. I recently saw a rather interesting film called „Charge 200” about a professor of the department of… atheism… at a university that seems to be Leningrad, who by a strange twist of events finds himself in a strange place, a moonshine shop, where he talks to a simple peasant about God, manages to leave this terrible later he will show the place, because there is a psychopathic murderer in the area who is nomen omen the head of the criminal department of the militia in the city if I am not mistaken Leninsk, people are dying by his hand, a young girl is imprisoned in terrible conditions, to whom they do terrible things, I will not tell you, someday you’ll see. And this professor is over, seeing what he missed, this professor, let’s remember atheism… he finally goes to the church to do something… not to pray… to be baptized. To wash away the dialectical materialism that had clouded his mind for so many years. Listen, what you hear about people who reconciled with God on their deathbed, and I haven’t heard of anyone falling apart five minutes before death, coincidence? — said Paweł.

— Yes, the matter of chance is a river topic, one theist will say a miracle, and an atheist will say a coincidence. A child runs into a busy street, cars speed 100 kilometers per hour on both sides, neither brakes, and the child falls under both and nothing happens to him. you say hand God saved him, I will use Ockham’s razor and, like Laplace, I will shout to Napoleon, „I didn’t need the God hypothesis”, this issue could be explained by physics, biomechanics, why when a hundred people die in a bus that collapses from a viaduct into a rushing river, no one he says: „An anti-miracle happened”, they just say, well … coincidence … it already smacks of relativism, which we both despise … — Piotr burst into flames.

— This smells like Richard Dawkins to me. So even Dr. Eben Alexander’s attitude and case didn’t work on you. His „Evidence” is not proof of divine agency for you. After all, he… a skeptical scientist, rejecting God’s hypothesis, an outstanding neurologist, experiences a strange illness, falls into a coma, his chances of survival are less than negligible, he ends up in a wonderful land where he meets Him. He gives him one more chance. Isn’t this a sign for those who want to look and not just sit with their backs to the entrance of Plato’s cave… — asked Paweł.

— And inevitably we came to the issue of NDE, with the famous tunnels and heaven at the end. As I have said many times, who can tell me that the accounts of people who have experienced agony are not delusions of an oxygen-starved mind, neurological research has proven that a lot of energy is released at this moment, but it is so temporary and one-time, the last cry of despair of the brain, may day, may day, not switching to permanent turbo power, and the tunnel itself is, as research shows, the effect of tunnel vision, the result of hypoxia bordering on the death of the muscles surrounding the eyeball, the same tunnel vision appears when driving a car or motorcycle too fast.. — said Peter.

— Eternal skeptic… and the signs, signs we experience every day, you are not convinced, the whole solar system, nay, many other systems, billions of miles away, but life only occurs on Earth, a small blue planet in the entire divine plan, in the midst of a desert of the universe. Life is a miracle, not an accident. Even the Shroud of Turin doesn’t convince you, I know, I know, you’re about to talk about the crushing results of the C14 carbon test, and the truth is that the research was poorly done by taking samples from the places where the material was sewn after the great fire in Turin. If the material had been properly taken, I am sure it would have indicated the correct outcome converging with church history. Not even Leonado da Vinci could fake it. What is fascinating to me is that although the body of the Savior stayed in it for about two days, no traces of decomposition were revealed on it, no early signs of death, autolysis does not apply to divinity, as you can see. Another example… a collective vision of the Mother of God in Fatima, it’s not just three little shepherds, but a crowd of many thousands looking at the sky, it can’t be an induced madness so well known by psychiatry in the context of sectarianism, it’s a miracle, I know you’re about to say only about the ordinary dance of the sun. Let’s go further, the figure of Padre Pio from San Giovani Rotondo, on November 11, 1918, the stigmata appear on him, which he wears until his death, until November 11, 1968, fifty years of martyrdom, he is examined, his hands are bandaged, sealed and so on they are in place, they don’t heal, there are no traces of interference in the matter of the seal, I could list many more … — Paweł burst out emotionally.

— It’s good that you know what I want to say, brother. And how do you explain to me the great genocide during the Inquisition, the great genocide during the Holocaust, where was God then, where … the legendary escapee from the Treblinka camp, Samuel Wallenberg, suggests that maybe he was on vacation … — Piotr delved into the topic.

— God could not interfere during the Inquisition, because then his concept of free will would have no reason to exist, He is a great, patient teacher and likes to teach by example, after all, the future condemned the Inquisition, we got a history lesson, what fanaticism and misunderstood God’s will lead to. Read Jerzy Andrzejewski’s book „The Darkness Covers the Earth”, in which the great inquisitor Torqemada, standing on the verge of death, confesses to the one brought up in his image and likeness „Frai Diego” … he tells him „we were wrong”. Even this fierce stalker of marines and others… has realized his mistake, but it’s never too late. I know that you cannot agree with the assumption that one can treat a God-fearing man who has lived his whole life and who does not carry the burden of a grave sin on his shoulders with the Nazi criminal Hans Frank, who shouted „Christ, forgive me!” while standing on the gallows, but this is how God is… He is merciful, he doesn’t cross anyone out, so Saint Teresa can sit on his right hand, and the converted Hans Frank on his left hand, that’s what it means to be able to admit a mistake… — he spoke to students as in the old days Professor Paweł Król at the cathedral.

It seemed that the alcohol consumed did not dim but brightened the two inquisitive minds. The night was very starry. Although it wasn’t August yet, several leonids crossed the sky. The host put another bottle on the table, they lit it again.

— And in my opinion, our dispute will soon be resolved by neurologists, after all, a professor from Laurentian University — Michael Persinger, stimulated a rapidly changing magnetic field his temporal lobes to the point where he felt the presence of a deity. During the research in which he used people of different faiths, it turned out that everyone referred to this something as the icon of their religion: Buddha, Mohammed, Elijah … In turn, another professor — Jose Delgado from the University of Jale, using a radio-controlled stimulator created any emotional states like the snap of a finger. I do not disqualify religion, I believe it has many positive aspects, although I agree with Lenin in this one passage about opium for the masses, look at the destruction that Islamic fundamentalism is wreaking. Religion certainly was and is the oldest antidepressant, but no other idea has been an excuse for such a mass of human atrocities as religion. You say „God is love”, and I reverse this equation and say „Love is God”, it is not a material being but a system of values, I am in favor of ethics… — Piotr did not give up.

— Well, you have completely succumbed to the rhetoric of Richard Dawkins. His flagship „God delusion” is probably nomen omen the Bible for you … — Paweł pointed out sarcastically.

— And just so you know. Because isn’t it bizarre to you, for example, that there is a church of the spaghetti monster, isn’t that already the fall of man, what else is man ready to believe. Dawkins rightly refers to Bertrand Russel’s theory of a silver teapot that may be circling the sun somewhere, in orbit, you can’t prove it’s there or you can’t prove it’s not there… I know it’s already doesn’t sound atheist but agnostic, but I subscribe to it with both hands, the truth is that the truth can only be known in one way, crossing the line between life and death… I’ve been thinking about it for some time, we’re both almost sixty years old, soon we will get old age diseases, cancer, morphine, diapers, and so on, while we are in the prime of life let’s leave with honor, not on our knees, let’s die like people and learn the riddle that has haunted us all our lives, I know a perfect way to leave with style, come on well, your percentage frukta, let’s get drunk once and for all, we’ll do it??? — asked Piotr.

— You’re crazy, but I think you’re right, how much we argue, a year, ten years, and we’ll still be at a dead end, whether there is a God or not, let’s check it … scientifically … empirically, yes brother we will do it … — Paweł laughed impishly and brought a few new bottles.

Being already heavily drunk, Piotr left the hut, swaying and turning over to get rid of excess urine right at the entrance. At one point, a shiny object fell onto a pile of pine branches right in front of him. He walked over to it and picked it up. He saw a silver teapot for tea. He rubbed his eyes to make sure he wasn’t dreaming. Queen Victoria, as befits a monarch, had a frown on her face. With his prey in hand, he returned to the hut. He was babbling strongly and wanted to say something to his brother, but the brother put his index finger to his lips and with an effort pushed him a glass of moonshine. Peter drank and fell into a chair, his head fell on the table and he lost consciousness.

**********

Susan Woodman was inconsolable. She was disappointed with low-cost airlines. During the return to London from the United Arab Emirates, during the flight over Poland, there was a failure in the luggage hold and her suitcase fell out at an altitude of 8,000 meters, the things fell apart. An antique silver teapot with Queen Victoria, purchased for a considerable amount of money, has been lost. Now someone must be happy with this find. It’s probably fallen into someone’s vulgar hands who won’t even appreciate its value, and it’s priceless…

Czarodziejski flet

Rodzinę Kuperschmitdów ostatni raz widziano w getcie zamojskim na jesieni 1941 roku. Jedni mówili, że Niemcy wywieźli ich do Sobiboru, inni byli przekonani, że udało się im uciec pewnej wrześniowej nocy i dotarli do neutralnej Szwajcarii, gdzie mieli rodzinę. Nikt z miejscowego Judenratu nie miał o nich wieści. Rodzina znikła z dnia na dzień, ale czas był taki, iż po niejednej rodzinie ślad już zaginął, a po wielu miał jeszcze zaginać. Ludzie żyli wówczas dniem codziennym, nie liczyli czasu na tygodnie i miesiące, tylko mierzyli go na minuty i godziny. Podczas ostatniej epidemii tyfusu zmarło kilkuset ludzi. Niemcy wywozili Żydów z getta do Bełżca. Czasami niemiecki żandarmi urządzali sobie dla zabawy polowania na ludzi, zawody w strzelaniu do celu. Nie widzieli nic złego w,,odstrzale” starszych kobiet, słaniających się z głodu, niedożywionych dzieci o spuchniętych brzuchach, mężczyzn w sile wieku, zataczających się z rozpaczy i szaleństwa tlącego się w gasnących oczach po brukach zamojskiego getta. Udanym, celnym strzałom towarzyszyła salwa śmiechu i gratulacje ze strony współuczestników zawodów. Prości bawarscy chłopi w cywilnym życiu — ojcowie rodzin, członkowie rad parafialnych, lokalne autorytety — nie widzieli nic złego w przetrzebianiu rasy podludzi. Nadludzie mieli przecież do tego święte prawo. Furher przecież pozwolił. Wartość ludzkiego życia znacznie spadła. W przypadku zgonu domownika, rodzina która chciała dokonać tradycyjnego pochówku musiała liczyć się z wysokim, wręcz niemożliwym do opłacenia niemieckim podatkiem przewidzianym dla tego typu przywileju, toteż ciała zmarłych pozbawione odzieży — także mającej swoją wartość — układano na trotuarach, czasami okrywając płachtami gazet, gdzie były sprzątane niczym śmierci na drewniane wózki ciągnięte przez ludzkie cienie na zlecenie Judenratu. Pan Kuperchmitd przed wojną był nauczycielem fizyki w słynnym zamojskim liceum imienia Stefana Batorego. Cieszył się wielkim poważaniem wśród grona pedagogicznego oraz młodzieży szkolnej, która wielokrotnie przyznawała mu tytuł Nauczyciela Roku. Pedagog ten posiadł niezwykłą umiejętność tłumaczenia kwestii naukowych o dużym stopniu zawiłości w sposób bardzo prosty i przystępny, a zarazem pasjonujący. Jego żona — Helena również była nauczycielką, wykładała język francuski w gimnazjum imienia Orląt Lwowskich. Mieli troje dzieci: Zofię, Lilianę oraz Szymona. Na co dzień operowali czystą polszczyzną literacką, byli na bieżąco z polskimi osiągnięciami kulturalnymi, czuli się Polakami całkowicie zasymilowanymi, a dopiero wojna obudziła w nich świadomość, iż należą do narodu wybranego. Przynależność do jednego z narodów semickich zdradzała oliwkowa cera, piwne oczy oraz nazwisko nadane im jeszcze w XV wieku na terenie Meklemburgii. Na przełomie grudnia 1939 roku oraz stycznia 1940 roku Niemcy utworzyli w kwadracie ulic Wiejskiej, Cmentarnej, Targowej i Wodnej,,obszar wydzielony” dla ludności pochodzenia żydowskiego, z terenu powiatu zamojskiego. Stłoczeni na niewielkim obszarze, głodni i zmarznięci ludzie, trapieni przez tyfus, wszy i pluskwy powoli umierali. Raz po raz spadały na nich nieszczęścia, niczym plagi egipskie. Himmlerstaadt miał być wolny od Żydów. Dr Wacław Kuperschmitd znał doskonale język niemiecki, posiadał zabronione pod groźbą kary śmierci radio na kryształki kwarcu, dysponował wyobraźnią i nie miał złudzeń co do niemieckich planów względem jego nacji. Udało mu się nawiązać kontakt z przyjaciółką rodziny — Anną Kaplicą, koleżanką z grona pedagogicznego, która wykładała język niemiecki w liceum Batorego. Jej mąż, walcząc w kampanii wrześniowej w wojnie obronnej w randze majora, zginął w słynnym boju pod Morką. Pośmiertnie odznaczono go za niewątpliwe zasługi bojowe orderem Virtutti Militarii pierwszej klasy. Anna mieszkała wraz z córką — Ewą, samotnie na obrzeżach miasta w pięknej willi otoczonej sadem wiśniowym. Niemcy zamknęli liceum Batorego i nie pozwolili go reaktywować. Naród polski miał być niewykształcony i winien był dostarczać w formie daniny wykwalifikowanych pracowników fizycznych. Wdowa po polskim oficerze zawodowym począwszy od listopada 1939 roku, z uwagi na znajomość języka niemieckiego rozpoczęła pracę w miesiącowym Urzędzie Pracy. Ewa odziedziczyła po matce zamiłowanie do kultury germańskiej i jeszcze w czerwcu 1939 roku była studentką trzeciego roku germanistyki na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Po 17 września 1939 roku miasto to znalazło się w granicach innego mocarstwa, które formalnie nie wypowiedziało wojny II Rzeczypospolitej. Ewa podobnie jak jej matka znalazła pracę w administracji okupanta, zatrudniając się w zamojskim magistracie — referacie do spraw przesiedleń. Obie panie — jako żona i córka oficera wojska polskiego oraz zagorzałe patriotki — nawiązały współpracę z rodzącą się konspiracją w okręgu zamojskim. Stały się oczami i uszami dla konspiratorów. Dostarczały oficerom podziemia obowiązujące w niemieckiej administracji wzory formularzy oraz pieczątek, a także wiele bezcennych informacji pochodzących od niemieckich urzędników. Anna Kaplica nie odmówiła pomocy żydowskiemu koledze. Pewnej jesiennej nocy 1941 roku przyjęła ich pod swój dach i umieściła w kryjówce, którą pomogli zaaranżować ludzie z podziemia. Mieściła się ona w jednym z pokoi na poddaszu, gdzie za sztuczną ścianą przysłoniętą regałem z książkami, powstało pomieszczenie o wymiarach 3,5 na 2 metry. Do schronienia rodziny Kuperschmitdów prowadziły niewielkie drzwiczki zamaskowane w potężnym, stojącym zegarze ściennym. Największym problemem było wyżywienie uciekinierów. Pięcioosobowa rodzina żywiła się gotowanymi ziemniakami oraz czarnym chlebem o dużej zawartości trocin, podawanym z buraczaną marmoladą. Kuperschmitdowie byli wdzięczni nawet za tak skromny posiłek, w getcie jadali co drugi dzień wodnistą zupę z obierków ziemniaków oraz pili kawę z żołędzi. Tak udało się im przetrwać kilka miesięcy. Zawsze byli bardzo kochającą się rodziną, a ograniczona powierzchnia mieszkalna i strach przed otoczeniem jeszcze bardziej zacieśniły ich familijne więzy. Przez cały dzień nie opuszczali swojej kryjówki starając się zachowywać jak najciszej, w nocy bardziej swobodnie poruszali się po domu, nie opuszczając praktycznie jego murów. Wiosną 1942 roku — w kwietniu, kiedy zaczęły kwitnąć wiśnie — w przepięknym sadzie wiśniowym, otaczającym willę Kapliców, było tak wspaniale, niczym w jakiejś baśniowej krainie. Ośmioletnia Lilianna poprosiła ojca, żeby nocą udali się na zewnątrz i pospacerowali przy blasku księżyca pod śnieżnobiałą kołdrą utkaną z delikatnych płatków, otulającą sad. Ojciec i córka wyszli z domu dającego im bezcenne schronienie ten jeden raz. Ach jak cudownie było odetchnąć pełną piersią tym wiosennym, nocnym, przesyconym oszałamiającą paletą zapachów powietrzem. Niedaleko śpiewał słowik. Wtórowała mu wilga i para gruchających gołębi. Żydowski ojciec i żydowska córka ubrana w turkusowy płaszczyk na chwilę zapomnieli, że trwa wojna, że źli ludzie spod znaku swastyki polują na nich jak na dzikie zwierzęta, że śmierć czai się wszędzie. Podobno życiem ludzkim w połowie rządzi przypadek, zaś w połowie w sposób świadomy możemy kreować swoją przyszłość. Tej przepięknej kwietniowej nocy stało się wielkie nieszczęście. Niemiecki informator — w okolicy północy — wracał pijany z knajpy i skrócił sobie drogę, przecinając sad wiśniowy Kapliców. Leopold Siwek donosicielstwo miał wpisane w genach. Jego ojciec pozostawał na usługach carskiej Ochrany, później donosił do,,Defy”, Leopold był donosicielem Gestapo, po wojnie chodził z poufnymi informacjami do Urzędu Bezpieczeństwa, a później Służby Bezpieczeństwa, zaś syn Leopolda już w wolnej, odrodzonej Polsce, po Okrągłym Stole, informował UOP o sprawach wagi państwowej. Siwek zauważył Żydów, przyjrzał się im z ukrycia, pomimo znacznego stanu upojenia alkoholowego podsłuchał ich lakoniczną rozmowę nie pozostawiającą wątpliwości co do statusu rozmówców i już następnego dnia gestapo pojawiło się w willi u Kapliców. Pies wytresowany do poszukiwania zbiegów zaczął drapać w ścianki zegara. Niemcy wyprowadzili ukrywających się z kryjówki, umieścili na skrzyni ładunkowej ciężarówki i pod eskortą zawieźli na zamojski dworzec kolejowy, gdzie włączono ich do ostatniego transportu Żydów do obozu śmierci, do Bełżca. Tam skierowano ich już do grupy zakwalifikowanej do wyjazdu do innej fabryki śmierci, do Auschwitz. Wagony towarowe przeznaczone do przewozu czterdziestu żołnierzy, zostały wypełnione przez pulsująca, pojękującą masę ludzką w liczbie po sto dwadzieścia osób na każdy wagon. Podłogę w wagonie wysypano niegaszonym wapnem. Ludzie parzyli sobie stopy. Wytwarzało się duże ciepło, nieszczęśnicy mdleli na stojąco, dzieci umierały dusząc się w ramionach matek, które nie mogły nic zrobić. Mały, zaledwie pięcioletni Szymon Kuperschmitd, ssąc lewy kciuk, o wysokim czole rozpalonym gorączką, odszedł cicho i niezauważenie, usnął przytulony do ciepłego ciała mamy i nigdy już się nie obudził. Transport wyruszył w długą drogę do Oświęcimia…

**********

Po opróżnieniu kryjówki zajmowanej przez żydowską rodzinę, gestapowcy aresztowali Anną i Ewę Kaplica, po czym doprowadzili je do miejscowej siedziby gestapo. Rozdzielono je i umieszczono w oddzielnych celach. Obie spędziły bezsenną noc, pełną trwogi o siebie, o swój los, o to co się z nimi stanie. Niemcy stosowali wobec osób ukrywających Żydów karę śmierci. We Francji za to samo przewinienie groziła grzywna, w Generalnym Gubernatorstwie, kara była jedna, zasadnicza i nieodwracalna, kwestią otwartą pozostała forma jej wykonania. Matka z córką chciały żyć, ale nie za wszelką cenę, wiedziały że nie zostaną kolaborantkami. Major Kaplica nigdy by im tego nie wybaczył. Jego pamięć była wciąż żywa. Następnego dnia trafiły w ręce największego dewianta w zamojskim oddziale gestapo — dr Ludwiga Hermanna. Gestapowiec ten był synem sławnego na cale Niemcy wirtuoza skrzypiec — profesora monachijskiego konserwatorium — Ottona Hermanna. Ludwig w swoim życiu ukochał dwie rzeczy muzykę i… sadystyczne tortury. Mimo, iż był doktorem filozofii, potrafił zadawać ból o wiele bardziej dotkliwszy, niż zwykły hitlerowski siepacz. Polki zostały doprowadzone do jego gabinetu. Jeden ze strażników z pistoletem maszynowym stanął przy drzwiach. Gestapowiec powoli podniósł się zza biurka i nucąc jakąś wagnerowską melodię, podszedł do gramofonu obok którego leżała chaotycznie ułożona sterta płyt. Nie spiesząc się powoli przekładał je z jednej kupki na druga, aż wreszcie znalazł tą właściwą. Wyjął płytę z okładki, zdmuchnął z jej powierzchni niewidzialny pył i umieścił w gramofonie, którego igła zaczęła zataczać kręgi w jednostajnym tańcu. Do uszu więźniarek dotarły dobrze im znane dźwięki,,Czarodziejskiego fletu” Mozarta. Gestapowiec podszedł do pancernej szafy, z której wyjął gumową pałkę policyjną oraz żołnierski pas z ciężką klamrą z napisem:,,Gott mit uns”. Annie i Ewie serca zaczęły bić coraz mocniej. Na czoła wystąpił im perlisty pot. Ich zmysły odbierały wszystkie bodźce ze zwielokrotnioną mocą. Mozartowska melodia wdzierała się im do mózgu, dudniła w uszach, docierała do duszy i wbrew woli ją wypełniała… Niemiec wręczył matce pałkę, a córce żołnierski pas. Po niemiecku kazał im się wzajemnie okładać tymi przedmiotami. Być może to była jakaś szansa na ratunek, uczynienie zadość chorej żądzy sadyzmu oprawcy. Obie zastygły w bezruchu, w katatonicznej pozie. Z letargu wyrwał je ryk gestapowca zagrzewający do aktywności. W tle pobrzmiewały tony,,Czarodziejskiego fletu”. Matka i córka zaczęły się wzajemnie okładać po głowach, twarzach, dekoltach, rekach… Ciężka klamra furkotała w powietrzu. Pałka ze świtem opadała na dół. Twarze matki córki pokryły się siniakami, strugami krwi wypływającymi z uszkodzonych naczyń krwionośnych.,,Czarodziejski flet” w dalszym ciągu nie ustawał. W powietrzu wypełniającym gabinet Hermanna powstała jakaś diabelska mieszanina muzycznego geniuszu i doprowadzonego do granic artyzmu sadyzmu, którą Ludwig wdychał z półprzymkniętymi powiekami w ekstazie, a jego ciało całe drżało. Twarze matki i córki przypominały krwawe ochłapy. Pomimo bólu, upokorzenia i strachu żadna z nich nie wydała z siebie ani jednego słowa skargi, ani jednego okrzyku, jęku. Nie mogły mówić. W czasie odtwarzania,,Czarodziejskiego fletu” ich dusze umarły… Po raz kolejny dr Ludwikowi Hermanowi udało się zabić ludzką duszę. Melodia ustała, a płyta bezgłośnie obracała się wokół własnej osi. Hermann wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki śnieżnobiałą chusteczkę i wytarł nią spocone czoło. Jaka piękna melodia — pomyślał. Obie zmaltretowane kobiety przypominały upiory z jakiejś potwornej, sennej mary. Nawet stojący na straży uzbrojony gestapowiec, który niejedno już widział w katowniach tajnej niemieckiej policji państwowej; poczuł się jakoś nieswojo. Kobiety ze swoim szklanym wzrokiem przypominały mu martwe, szmaciane laleczki. Wykonywane przez nie ruchy także miały w sobie coś mechanicznego, coś nieludzkiego. Wieczorem umieszczono je na tyle ciężarówki i wywieziono na pobliskie moczary, gdzie popędzane krzykami, potykając się, skierowano je na bagna. Przy wtórze niemieckich przekleństw obie wybitne germanistki zmuszono do wejścia na tereny grząskie i bardzo zdradliwe. Obie utonęły w mokradłach. Kiedy po wojnie ekshumowano ich ciała, matka z córką były tak ze sobą złączone, tak mocno objęte i zespolone, że stanowiły jedno ciało, którego nie udało się pomimo usilnych starań rozdzielić. Pochowano je w jednej trumnie i jednym grobie, złączone już na zawsze…

**********

Po przybyciu do fabryki śmierci w Oświęcimiu, rodzina Kuperschmitdów została rozdzielona, pan poszedł na prawo, a pani z córkami i wciąż trzymanym na rękach małym Szymonkiem, na lewo. Ojciec widział w oddalającym się tłumie turkusowy płaszczyk Lilianny. O selekcji na rampie decydował wysoki mężczyzna, gładko ogolony i zaczesany do góry, w starannie wyprasowanym mundurze SS o zdawałoby się nienagannych manierach. Wacław Kuperschmitd jeszcze nie wiedział, że był to osławiony dr Josef Mengele, władający doktoratem z medycyny i filozofii, miłośnik muzyki, który w rytm tonów wykreowanych w genialnej ekstazie przez muzycznych klasyków wykonywał w powietrzu płynne ruchy ręką w prawo lub w lewo. Ci którzy stosowali się do tych wskazań co do kierunku podążania nie wiedzieli jeszcze, że ci idący w lewo trafią bardzo szybko do komór gazowych, zaś ci którzy skierują się w prawo na razie żyć będą, ale nie wiadomo jak długo, miesiąc, dwa miesiące, może maksymalnie sześć. Jeśli istnieje Bóg i jeśli ma moc decydowania o życiu lub śmierci, to w owym czasie Mengele był takim bogiem. Przed jego srogim obliczem przemaszerowały setki tysięcy. Idący na śmierć nie pozdrawiali go. W dniu, kiedy na teren obozu przybył pociąg z Zamościa, słynny doktor z nostalgią powrócił do utworów Mocarta, po długim okresie lubowania się w działach wagnerowskich. W szczególności upodobał sobie,,Czarodziejski flet”. Natchniony tym właśnie utworem dokonał podziału członków rodziny Kuperschmitd, wskazując gdzie każdy z nich ma podążać w tym Annus Mundi. Kuperschmitd trafił do pracy przy skręcaniu torów kolejowych na Harmenzach, zaś jego żona z dziećmi udała się do łaźni z natryskami… Po kilku miesiącach Wacława przeniesiono do pracy przy segregacji rzeczy należących do zmarłych. Pewnego dnia przygotowując wraz z innymi więźniami transport odzieży do Reichu natknął się na turkusowy płaszczyk dziecięcy, który na spodzie prawej klapy miał wyhaftowany monogram — L.K. Nie miał wątpliwości, że garderoba pochodzi od jego córki. W wewnętrznej kieszeni płaszczyka znalazł zasuszoną gałązkę wiśniową, pochodzącą z sadu Kapliców. Tego dnia powziął silne postanowienie ucieczki. Udało mu się wraz z innym więźniem — Polakiem, równie świetnie władającym językiem okupanta, zdobyć kompletny mundur SS-mana, po czym wcielając się w rolę strażnika prowadzącego więźnia do pracy poza obozem udało im się uciec z obozu. Kuperschmitd trafił do polskiego ruchu oporu, a po wyzwoleniu przedostał się do Palestyny, gdzie wziął udział w tworzeniu zrębów państwa izraelskiego. Współtworzył izraelski Mossad. Był jednym z jego pierwszych dyrektorów. Wchodził w skład komórki zajmującej się ściganiem niemieckich zbrodniarzy na terenie Ameryki Południowej. Został specjalistą od przesłuchań i tortur. Nie miał litości dla pochwyconych na neutralnym terenie nazistów, od których żądał informacji o innych ukrywających się nazistach. Każdemu z nich w chwilach męki puszczał,,Czarodziejski flet” Mozarta… Nierzadko była to ostatnia rzecz jaką słyszeli przed omdleniem i śmiercią…

Magic Flute

The Kuperschmitd family was last seen in the Zamość ghetto in the autumn of 1941. Some said that the Germans had taken them to Sobibór, others were convinced that they managed to escape one September night and reached neutral Switzerland, where they had a family. No one from the local Judenrat knew about them. The family disappeared overnight, but the time was such that traces of many families had already disappeared, and many were still to be lost. People then lived everyday, they did not count time in weeks and months, but measured it in minutes and hours. Hundreds of people died during the last typhus epidemic. The Germans transported the Jews from the ghetto to Bełżec. Sometimes the German gendarmes had fun hunting people, shooting competitions at the target. They saw nothing wrong with „shooting” old women staggering with hunger, malnourished children with swollen bellies, men in their prime reeling from despair and madness smoldering in their fading eyes on the cobblestones of the Zamość ghetto. Successful, accurate shots were accompanied by a burst of laughter and congratulations from the participants of the competition. Simple Bavarian peasants in civilian life — fathers of families, members of parish councils, local authorities — saw nothing wrong with decimating the subhuman race. The superhumans had a sacred right to do so. Furher allowed it. The value of human life has dropped significantly. In the event of the death of a member of the household, the family who wanted to perform a traditional burial had to take into account the high, almost impossible to pay, German tax for this type of privilege, so the bodies of the deceased, deprived of clothing — also of value — were placed on the sidewalks, sometimes covered with sheets of newspapers, where they were cleaned like death onto wooden carts pulled by human shadows on behalf of the Judenrat. Before the war, Mr. Kuperchmitd was a physics teacher at the famous Stefan Batory high school in Zamość. He enjoyed great respect among the teaching staff and school students, who repeatedly awarded him the title of Teacher of the Year. This educator had an extraordinary ability to explain scientific issues with a high degree of complexity in a very simple and accessible, and at the same time exciting way. His wife — Helena was also a teacher, she taught French in the Orląt Lwowskich gymnasium. They had three children: Zofia, Liliana and Szymon. On a daily basis, they used pure literary Polish, they were up to date with Polish cultural achievements, they felt completely assimilated Poles, and it was only the war that awakened in them the awareness that they belonged to the chosen nation. Belonging to one of the Semitic nations was revealed by olive complexion, hazel eyes and the name given to them in the 15th century in Mecklenburg. At the turn of December 1939 and January 1940, the Germans created in the square of Wiejska, Cmentarna, Targowa and Wodna streets, a „separate area” for the population of Jewish origin from the Zamość poviat. Crowded in a small area, hungry and cold people, plagued by typhus, lice and bed bugs slowly died. Again and again misfortunes fell on them, like the plagues of Egypt. Himmlerstaadt was to be free of Jews. Dr. Wacław Kuperschmitd knew the German language perfectly, had a quartz crystal radio forbidden under the threat of death penalty, had imagination and had no illusions about German plans for his nation. He managed to make contact with a family friend — Anna Kaplica, a colleague from the teaching staff who taught German at the Batory high school. Her husband, fighting in the September Campaign in the defensive war in the rank of major, died in the famous battle of Morka. He was posthumously awarded the Order of Virtuti Militaria, first class, for his undoubted combat merits. Anna lived with her daughter — Ewa, alone on the outskirts of the city in a beautiful villa surrounded by a cherry orchard. The Germans closed the Batory high school and did not allow it to be reactivated. The Polish nation was supposed to be uneducated and was supposed to provide qualified blue-collar workers in the form of tribute. Widow of a Polish career officer from November 1939, due to her knowledge of the German language, she started working at the monthly Employment Office. Ewa inherited her mother’s passion for Germanic culture and in June 1939 she was a third-year student of German studies at the Jan Kazimierz University in Lviv. After September 17, 1939, the city found itself within the borders of another power, which did not formally declare war on the Second Polish Republic. Ewa, like her mother, found a job in the occupant’s administration, working in the Zamość magistrate — a department for resettlement. Both ladies — as the wife and daughter of a Polish army officer and staunch patriots — established cooperation with the nascent conspiracy in the Zamość district. They became the eyes and ears of the conspirators. They provided the underground officers with specimens of forms and stamps valid in the German administration, as well as a lot of invaluable information from German officials. Anna Kaplica did not refuse to help her Jewish friend. One autumn night in 1941, she took them under her roof and placed them in a hideout that had been arranged by people from the underground. It was located in one of the rooms in the attic, where behind an artificial wall covered with a bookshelf, a room measuring 3.5 by 2 meters was created. A small door masked in a huge standing wall clock led to the shelter of the Kuperschmitd family. The biggest problem was feeding the refugees. A family of five ate boiled potatoes and black bread with a high sawdust content, served with beetroot marmalade. The Kuperschmitds were grateful even for such a modest meal, in the ghetto they ate watery soup made of potato peelings every other day and drank coffee made of acorns. This is how they managed to survive for several months. They have always been a very loving family, and the limited living space and fear of their surroundings further strengthened their family ties. Throughout the day they did not leave their hiding place, trying to be as quiet as possible, at night they moved more freely around the house, practically not leaving its walls. In the spring of 1942 — in April, when the cherries began to bloom — in the beautiful cherry orchard surrounding the Kaplice villa, it was as wonderful as in some fairy-tale land. Eight-year-old Lilianna asked her father to go outside at night and walk in the moonlight under the snow-white quilt of delicate petals that covered the orchard. Father and daughter left their priceless shelter for once. Ah, how wonderful it was to breathe this spring, night air, saturated with a stunning palette of fragrances. A nightingale was singing nearby. It was accompanied by an oriole and a pair of cooing pigeons. A Jewish father and a Jewish daughter dressed in a turquoise coat forgot for a moment that there was a war going on, that evil swastika people hunted them like wild animals, that death lurked everywhere. It is said that half of human life is governed by chance and half by conscious we can create our future. On that beautiful April night, a great misfortune happened. The German informant — around midnight — was returning drunk from a pub and cut his way across the Kaplice cherry orchard. Leopold Siwek had informing in his genes. His father remained in the service of the tsarist Okhrana, later reported to „Defa”, Leopold was an informer to the Gestapo, after the war he went with confidential information to the Security Office, and later to the Security Service, and Leopold’s son already in free, reborn Poland, after the Round Table, informed the UOP about matters of state importance. Siwek noticed the Jews, looked at them from his hiding place, despite a considerable state of intoxication, he overheard their laconic conversation, leaving no doubt as to the status of the interlocutors, and the very next day the Gestapo appeared at the Kaplice villa. A dog trained to search for fugitives began scratching the clock’s sides. The Germans led the people in hiding out of their hiding places, placed them on a truck bed and, under escort, took them to the Zamość railway station, where they were included in the last transport of Jews to the death camp, to Bełżec. There, they were sent to a group qualified to go to another death factory, to Auschwitz. The freight cars intended to carry forty soldiers were filled with a throbbing, groaning mass of one hundred and twenty people in each car. The floor in the wagon was sprinkled with unslaked lime. People burned their feet. A great deal of heat was generated, the unfortunate fainted standing up, children died suffocating in the arms of their mothers, who could do nothing. Little, barely five-year-old Szymon Kuperschmitd, sucking his left thumb, with a high forehead inflamed with fever, left quietly and unnoticed, fell asleep cuddled up to his mother’s warm body and never woke up again. The transport set off on a long journey to Auschwitz…

**********

After emptying the hiding place occupied by a Jewish family, the Gestapo officers arrested Anna and Ewa Kaplica, and then brought them to the local Gestapo headquarters. They were separated and placed in separate cells. Both spent a sleepless night, full of fear for themselves, for their fate, for what would happen to them. The Germans used the death penalty against people hiding Jews. In France, the same offense was punishable by a fine, in the General Government, the penalty was one, fundamental and irreversible, the form of its execution remained an open question. Mother and daughter wanted to live, but not at all costs, they knew that they would not become collaborators. Major Chapel would never forgive them. His memory was still alive. The next day they were handed over to the greatest deviant in the Gestapo branch in Zamość — Dr. Ludwig Hermann. This Gestapo officer was the son of Otto Hermann, a violin virtuoso famous throughout Germany, a professor at the Munich Conservatory. Ludwig loved two things in his life — music and… sadistic torture. Although he was a doctor of philosophy, he could inflict pain much more severe than an ordinary Nazi wetboy. Polish women were brought to his office. One of the guards with a submachine gun stood at the door. The Gestapo officer slowly got up from behind the desk and, humming a Wagnerian tune, approached the gramophone, next to which lay a chaotically arranged pile of records. Taking his time, he slowly moved them from one pile to another until he found the right one. He took the record from its cover, blew the invisible dust off its surface, and placed it in the gramophone, whose needle began to circle in a monotonous dance. The well-known sounds of Mozart’s „Magic Flute” reached the ears of the prisoners. The Gestapo officer approached an armored cabinet, from which he took out a rubber truncheon and a soldier’s belt with a heavy buckle with the inscription: „Gott mit uns”. Annie and Eve’s hearts began to beat harder and harder. Pearly sweat appeared on their foreheads. Their senses received all stimuli with multiplied power. Mozart’s melody penetrated their brains, rumbled in their ears, reached their souls and filled it against their will… The German handed the mother a baton and the daughter a soldier’s belt. In German, he ordered them to hit each other with these objects. Perhaps it was some chance to save, to satisfy the torturer’s sick lust for sadism. Both were frozen in a catatonic pose. They were pulled out of their lethargy by the Gestapo man’s roar, urging them to activity. The tunes of The Magic Flute played in the background. Mother and daughter began to hit each other on the heads, faces, necklines, hands … The heavy buckle rattled in the air. The club with the dawn fell down. The faces of the daughter’s mother were covered with bruises, streams of blood flowing from damaged blood vessels. The Magic Flute continued. Some devilish mixture of musical genius and extreme artistry of sadism arose in the air in Hermann’s office, which Ludwig inhaled with half-closed eyes in ecstasy, his whole body trembling. The faces of mother and daughter were like bloody scraps. Despite the pain, humiliation and fear, none of them uttered a single word of complaint, not a single cry, not a groan. They couldn’t speak. While „The Magic Flute” was played, their souls died… Once again, Dr. Ludwik Herman managed to kill a human soul. The melody stopped, and the record silently rotated on its axis. Hermann took a crisp white handkerchief from the inside pocket of his jacket and wiped his sweaty brow with it. What a beautiful melody, he thought. Both battered women looked like the wraiths of some monstrous nightmare. Even the armed Gestapo standing guard, who had already seen many things in the torture chambers of the secret German state police; he felt somewhat uncomfortable. Women with their glass they looked like dead rag dolls to him. There was also something mechanical about their movements, something inhuman. In the evening they were placed in the back of a truck and driven to a nearby swamp, where, driven by screams and stumbling, they were directed into the swamps. To the accompaniment of German curses, both outstanding Germanists were forced to enter swampy and very treacherous areas. Both drowned in the swamps. When their bodies were exhumed after the war, mother and daughter were so connected, so tightly embraced and joined together that they constituted one body, which, despite strenuous efforts, could not be separated. They were buried in one coffin and one grave, united forever…

**********

After arriving at the death factory in Oświęcim, the Kuperschmitd family was separated, the man went to the right, and the woman with her daughters and little Szymon, still in her arms, went to the left. Father saw Lilianna’s turquoise coat in the retreating crowd. The selection on the ramp was decided by a tall man, clean-shaven and combed up, in a neatly pressed SS uniform with seemingly impeccable manners. Wacław Kuperschmitd did not know yet that it was the infamous Dr. Josef Mengele, holding a doctorate in medicine and philosophy, a music lover who, to the rhythm of tones created in brilliant ecstasy by musical classics, made smooth hand movements in the air to the right or left. Those who followed these indications as to the direction of travel did not yet know that those going to the left would end up very quickly in the gas chambers, while those going to the right would live for now, but it is not known for how long, a month, two months, maybe six at most. If there is a God and if he has the power to decide about life or death, then at that time Mengele was such a god. Hundreds of thousands marched before his stern countenance. Those who were about to die did not salute him. On the day when the train from Zamość arrived at the camp, the famous doctor nostalgically returned to Mocart’s works after a long period of fondness for Wagnerian cannons. He especially liked The Magic Flute. Inspired by this piece, he divided the members of the Kuperschmitd family, indicating where each of them should go in this Annus Mundi. Kuperschmitd was sent to work twisting railway tracks in Harmenzach, while his wife and children went to the bathhouse with showers… After a few months, Wacław was transferred to work segregating the belongings of the dead. One day, while preparing a transport of clothes to the Reich with other prisoners, he came across a turquoise children’s coat with a monogram embroidered on the bottom of the right lapel — L.K. He had no doubt that the wardrobe was his daughters. In the inside pocket of his coat he found a dried cherry branch from the Chapels orchard. That day he made a firm resolution to escape. Together with another prisoner, a Pole who spoke the language of the occupant equally well, he managed to obtain a complete SS uniform, and then, playing the role of a guard leading the prisoner to work outside the camp, they managed to escape from the camp. Kuperschmitd joined the Polish resistance movement, and after liberation he made his way to Palestine, where he took part in creating the foundations of the Israeli state. He co-founded the Israeli Mossad. He was one of its first directors. He was part of a unit dealing with the prosecution of German criminals in South America. He became a specialist in interrogation and torture. He had no mercy for the Nazis captured in neutral territory, from whom he demanded information about other Nazis in hiding. For each of them, in moments of torment, he played Mozart’s The Magic Flute… It was often the last thing they heard before they fainted and died…

Dzieci wdowy

Naczelnik X Wydziału Ochrany w mieście Lublinie — centralnym mieście guberni lubelskiej, zajmujący się rozpracowywaniem organizacji wolnomularskich, anarchistycznych i innych wywrotowych związków — Oleg Kulikow był na wskroś pragmatycznym funkcjonariuszem tajnych służb Imperium Rosyjskiego. Ten niespełna pięćdziesięcioletni mężczyzna doświadczył już tylu operacji i działań niejawnych skierowanych przeciwko wrogom caratu, iż jego przygodami można było wypełnieć kilka żywotów. Właśnie czekał na swojego najcenniejszego informatora w,,Piwnicy u Duchona”, w najciemniejszym jej kącie, skąd swymi przenikliwymi, niebieskimi, wyblakłymi oczyma mógł swobodnie obserwować całą salę. Natura obdarzyła go fizjonomią wprost stworzoną do roli, której podjął się w tajnych służbach Rosji. Nijakość i bezbarwność była jego najcenniejszym kamuflażem. Na ogół w kontaktach ze swoim agentem posługiwał się całą siecią martwych skrzynek rozmieszczonych w różnych, mało rzucających się w oczy miejscach Ogrodu Saskiego, aczkolwiek od czasu do czasu musiał stykać się ze swoim źródłem, by nie stracić nad nim kontroli. Rozmowa była w jego rękach orężem doskonałym, wiedział jak motywować, jakich argumentów używać, by obiekt czuł się wyróżniony i doceniony. Wiedział z perspektywy czasu, iż nie ma nic gorszego jak utrata wieloletniego agenta wskutek osłabienia zainteresowania jego pracą przez oficera prowadzącego. Jego kontakt nosił pseudonim operacyjny,,Profan” i był Polakiem, a nazywał się Tomasz Woynowski. Mężczyzna ten liczył sobie 33 lata i 15 lat wcześniej brał udział w jednej z najkrwawszych bitew Powstania Styczniowego na Podlasiu. Oleg Kulikow, jako agent carski działający pod przykryciem — dzięki doskonałej znajomości języka polskiego i odległych polskich korzeniach — przeniknął do oddziału partyzanckiego i długo, cierpliwie go rozpracowywał, przy okazji zaś zetknął się samym Woynowskim i przekonał się, że można tego człowieka — po odpowiedniej obróbce ideologicznej — wykorzystać do służby na rzecz Imperium. Już po bitwie, która przesądziła o unicestwieniu oddziału,,Dziryta” Marczewskiego, ujawnił się wobec Kozaków przeszukujących pole batalii, jako kapitan Szczerbakow (jedno z wielu nazwisk operacyjnych) z II Wydziału Ochrany, okazał glejt nakazujący okazywanie mu pomocy przez każdego rosyjskiego żołnierza oraz urzędnika — z generałem lejtnantem włącznie — i nie pozwolił dobijać ciężko rannego Woynowskiego. Później było leczenie, długa rehabilitacja oraz seria rozmów, które sprawiły że Wojnowski zrozumiał awanturnictwo przywódców zrywu, którzy nie wahali się posyłać na pewną śmierć towarzyszy do walki w bezsensowny bój. Ewolucja Woynowskiego była umiejętnie sterowana w pożądanym kierunku. Kulikow znalazł sobie agenta, stworzył go i wychował niczym syna na obraz i podobieństwo swoje. Posłał go na Wydział Prawa Uniwersytetu Petersburskiego, zaś po powrocie do Kraju Prywislańskiego Woynowski z łatwością uzyskał urząd Asesora Sądu Kryminalnego w Lublinie. Kariera prawnicza stała przed nim otworem. Wszystkie te działania miały służyć jednemu celowi, przeniknięciu do miejscowej organizacji wolnomularskiej, do,,Braci Horusa”. Do tej tajnej organizacji nie można było przystąpić od tak, zgłaszając akces. To bracia muszą dostrzec w jeszcze profanie zadatki na stanie się jednym z synów światła, cała jego dotychczasowa droga życiowa musi świadczyć, iż jako brat hołdować będzie taki ideałom jak: wolność, równość, braterstwo. To,,Bracia Horusa” składali zaproszenie i decydowali o przyjęciu. Takie zaproszenie Woynowski uzyskał poprzez swojego Prezesa Sądu w drugim roku pracy. Kulikow cierpliwie czekał na ten moment, który przerwie okres uśpienia, leżakowania jego wychowanka. Rozpoczął się czas tajnych spotkań, przygotowań do inicjacji, samego aktu przystąpienia do bractwa, przechodzenia prze kolejne stopnie wtajemniczenia: Ucznia, Czeladnika, Mistrza, aż do 13 stopnia Rytu Szkockiego. Woynowski był zafascynowany tym mistycznym, mrocznym światem rytuałów, symboliką, odtwarzaniem okoliczności śmierci Hirama Abifa, mistrza z czasów budowy świątyni Salomona; budowaniem nowego porządku świata przez dzieci wdowy, jak nazywają sami siebie wolnomularze. Zakon ten został zbudowany na lojalności, oddaniu jego braci. Woynowski był wierzący, przynajmniej wtedy jeszcze wierzył, tym bardziej większe odczuwał rozterki i wahania, gdyż wciąż aktualna była bulla papieża Klemensa XII z 28 kwietnia 1738 roku,,In emineti apostolatu speculo”, traktująca przynależność do organizacji wolnomularskich jako ciężki grzech. Z czasem dostrzegł też, iż organizacja ma drugie, a nawet trzecie dno, gdyż oprócz klubu szanowanych obywateli miasta Lublina i okolic, zajmujących się rozstrzyganiem problemów natury filozoficznej i etycznej, w kuluarach można było usłyszeć prowadzone przyciszonym głosem rozmowy na temat mniej lub bardziej legalnych interesów majątkowych braci, a samo kierownictwo pozostawało w kontakcie z organizacjami niepodległościowymi działającymi na terenie Francji, Anglii oraz Szwajcarii. Kulikow zadaniował swojego agenta do pracy na tym właśnie najbardziej interesującym carskie tajne służby, trzecim odcinku. Aby mieć dostęp do tych najcenniejszych informacji o: ludziach, kapitałach, kanałach przerzutowych, transportach broni, planach i zamierzeniach strategicznych, by w przyszłości stać się agentem wpływu, Woynowski musiał awansować, musiał być jak najbliżej szczytu tej spiskującej ludzkiej piramidy. Pilnie zatem nawiązywał nowe kontakty na łonie loży, spełniał prośby braci, wytrwale zgłębiał obrzędy pozwalające mu awansować. Konstytucja Andersona z 1723 roku stała się jego nieodłączną towarzyszką. Rozpracował — a przynajmniej tak mu się wydawało — organizację do 30 stopnia mistrzowskiego. Obradom bractwa przewodniczył Ludwik Boykowski- profesor filologii klasycznej, noszący właśnie ten znaczny stopień wtajemniczenia. Nikt z braci nie wiedział, że istnieje jeszcze drugi poziom kierownictwa. Ludwik Boykowski był narzędziem w rękach trzech mistrzów 33, najwyższego stopnia wtajemniczenia. O ich istnieniu wiedział tylko i wyłącznie Boykowski. Względy bezpieczeństwa nakazywały mu bezwzględnie milczeć. Boykowski miał córkę — Irenę, dziewczynę niezwykłej urody, która poznała Woynowskiego, gdy pewnego razu, późnym wieczorem, w dniu 24 czerwca 1879 roku, w noc Świętego Jana, po uroczystej agapie odprowadził jej ojca do domu. Od tej pory młodzi stali się nierozłączni, a ich uczucie rozkwitało w najlepsze. Pewnego razu zachęcony prośbą Ireny, Woynowski udał się do gabinetu jej ojca, który stanowił jednocześnie bibliotekę, po książkę,,Kandyda” Voltaire’a. Księgozbiór profesora był imponujący. Kiedy już znalazł poszukiwaną pozycję i miał opuścić gabinet papy, jak pieszczotliwie Irena nazywała ojca, na biurku obok zegara zauważył wyeksponowaną Biblię, z jak mu się zdawało zakładką. Zaciekawiony postanowił sprawdzić, jaki jest ulubiony fragment jego mistrza, zwanego przez braci stowarzyszenia Salomonem. O dziwo większe zainteresowanie niż fragment księgi, zwróciła jego uwagę zakładka o wymiarach 4 na 10 cm na której znajdował się następujący napis:

,,RX—XK-YS-UX-OX-AQ

SX-EX-RV-SX-AQ

TQ-AQ-RQ-YS-OQ-YS-MQ-AQ

QK-PX-RQ-MQ-EX

XT RQ-PY-TQ — RX

QU-MX RQ-YS-EQ-XT”

Woynowski zrozumiał, że znalazł jakiś cenny trop na temat eksplorowanego przez niego zagadnienia. Najszybciej, jak potrafił przepisał do podręcznego notesu ołówkiem kopiowym zaszyfrowaną wiadomość, a wychodząc sprawdził jeszcze odkładając na miejsce księgę, czy stary profesor nie zabezpieczył tej informacji umieszczając obok zakładki z tajną wiadomością, między stronami, jakiegoś małego przedmiotu, który mógł się wysunąć przy otwieraniu i tym samym stanowić sygnał ingerencji. Woynowski na dywanie znalazł niewielki, zasuszony liść akacji, który musiał wypaść z Biblii. Tomasz umieścił go na dawnym miejscu i pospiesznie opuścił gabinet profesora filologii klasycznej. Nie zauważył, że przy wyciąganiu zakładki na biurko upadł jeszcze maleńki czarny włos o długości nie większej niż centymetr. Niezwłocznie przekazał informację swojemu prowadzącemu, zaś Kulikow dostarczył zaszyfrowaną informację do tajemniczego Wydziału Q, zajmującego się kryptoanalizą i dekryptażem. Jej specjalistom, posługującym się żmudną, ale skuteczną metodą znaną już od czasów Al-Kindiego, opartą na analizie częstotliwości, udało się wydobyć na światło dzienne to, co tylko dla wybranych miało zostać odsłonięte. Autor wiadomości alarmował:,,TRÓJCA WZYWA SALOMONA PILNE 4 LIST 21 LOK 4”. Kulikow tropiący od 30 lat spiski w oparciu o dotychczas zgromadzone dane wiedział, że Boykowski jest najwyższym stopniem wolnomularzem wśród,,Braci Horusa”, znał jego pseudonim dla wtajemniczonych — Salomon, aczkolwiek zaczął podejrzewać, że nad nim może być jeszcze jakaś bliżej nieokreślona komórka i tą tajemniczą jednostką mogła być,,Trójca”, rodzaj zarządu. Bezwzględnie do,,Trójcy” należało dotrzeć. Salomonowi wyznaczono spotkanie na 4 listopada 1879 roku, godz. 21. Nieznane było tylko miejsce — lokal 4. Zlecenie obserwacji Boykowskiego w tej dacie powinno doprowadzić wywiadowców do miejsca spotkania z,,Trójcą”. Czy,,Trójca” był osobą, czy też grupą osób? Do spotkania zostało jeszcze 7 dni. Kulikow za 7 dni będzie znał odpowiedź na to pytanie. Jeszcze tylko, a może aż 7 dni. Tylko Salomon znał tożsamość braci określonych jako,,Trójca”. Kierownictwo organizacji ukryło się w jej niższych warstwach. Jędrzej Barcikowski oficjalnie zajmował 10 stopień wtajemniczenia, zaś nieoficjalnie 33; Tomasz Walczyński oficjalnie poprzestał na 11 stopniu wtajemniczenia, tak jak Władysław Kuplewski, choć obaj tak jak Barcikowski dostąpili najwyższego 33 stopnia wtajemniczenia. Głowa organizacji ukryła się w niższych partiach ciała, na wysokości trzewi. Kulikow i Woynowski, debatując przyciszonymi glosami w,,Piwnicy u Duchona” wspólnie doszli do wniosku, iż,,Trójcę” tworzy osoba lub osoby pomiędzy 31, a 33 stopniem wtajemniczenia. Osoba ta, lub grupa osób muszą posiadać wiedzę na tematy ich interesujące w zakresie łączności z emigracją niepodległościową, źródeł finansowania działalności wywrotowej oraz emisariuszy kursujących pomiędzy krajami Zachodu, a Prywislańskim Krajem. Ostatnimi czasy nasiliły się akty terroru wobec urzędników carskich z terenu guberni lubelskiej. Należało działać jak najszybciej, przeciwdziałać tej eskalacji uderzając w źródła finansowania i ludzi na kierowniczych stanowiskach.

***

Witold Baczyński był jednym z dowódców oddziałów powstańczych w 1864 roku, a kiedy walka straciła sens rozformował oddział, który głównie ukrywał się i nie podejmował walki w lasach otaczających Zamość. Schwytany przez Moskali, pod wpływem barwnych opowieści o torturach, nie zaś nich samych wydał wszystkich swoich towarzyszy niedoli, kilku powieszono, inni po konfiskacie majątków rodowych pomaszerowali w kajdanach etapami na Syberię, do krainy gdzie słońce, odbijające się we wszechogarniającym śniegu, wypala resztki woli życia. Sam zaś Witold Baczyński powrócił do zawodu adwokata przez nikogo nie trapiony. Zapomniał już zupełnie, iż miał pod swoimi rozkazami młodego chłopaka o śniadej cerze i piwnych oczach, który nazywał się Antoni Boykowski, zaś jego ojciec był profesorem filologii klasycznej w Lublinie. Młodzieniec ten z powodów konspiracyjnych podczas wstępowania do oddziału posłużył się nazwiskiem panieńskim matki — Jodłowska. Antoni Boykowski podczas próby ucieczki z więzienia w Siedlcach został przebity kozacką lancą i wykrwawił się na śniegu. Ostatnie jego myśli uleciały ku ojcu — Ludwikowi i siostrze — małej Irence, czuł jak zmarła dziesięć lat wcześnie na suchoty matka gładzi go po bujnej czuprynie jakby chciała go utulić do snu, jemu zaś robiło się coraz zimniej i zimniej… Salomon długo układał poszczególne elementy układanki, zbierał informacje o okolicznościach śmierci syna, dotarł do ludzi i dokumentów, czekał i misternie tkał pajęczynę zemsty. Zarówno Kulikow, jak też jego wychowanek Woynowski, nie widzieli, że Salomon nie uznaje przypadków, zaś,,Bracia Horusa” mają w swojej strukturze utajnioną równie mocno jak,,Trójca” komórkę zajmującą się kontrwywiadem, o nazwie,,Oko Horusa”, którą tworzyło pięciu braci o stopniach wtajemniczenia odpowiednio: 17,18,19,20 i 21. Przewodził im brat Winicjusz, który miał syna w oddziale,,Dziryta” Marczewskiego. Leopold zginał w tej samej bitwie, w której Woynowski wybroniony spod kozackich pałaszy, narodził się na nowo, by służyć nowym panom. Salomon wciągnął do swojego planu Winicjusza. O wszystkim wiedziała,,Trójca”, która plan zaakceptowała. Rozpracowujący stali się rozpracowywanymi.,,Oko Horusa” wykorzystało zaufanych ludzi, którzy wiedzieli tylko tyle, ile wiedzieć musieli, do inwigilacji Woynowskiego oraz Naczelnika X Wydziału Ochrany. Nie przypadkiem Woynowskiego zaproszono do,,Braci Horusa”. Nie przypadkiem Woynowski stał się częstym gościem w domu profesora Boykowskiego. Nie przypadkiem musiał szukać książki w gabinecie Salomona i znalazł tajną wiadomość. Nie przypadkiem też Irena Boykowska zapałała do niego miłością. Tak naprawdę ona nigdy nie utraciła ze swych wspomnień obrazu brata, który pewnej styczniowej nocy wyszedł ubrany w barani kożuch z sakwą przewieszoną przez ramię, w szalejącą zadymkę i nigdy już nie powrócił do domu rodzinnego. Nie przypadkiem też profesor filologii klasycznej — Ludwik Boykowski nawiązał kontakt z adwokatem z Zamościa — wielce szanowanym Witoldem Baczyńskim, któremu w obszernym liście roztoczył wizję sprawy spadkowej, dotyczącej majątku o wartości nie mniejszej jak 100.000 rubli. Salomon prosił znamienitego mecenasa o pomoc w uregulowaniu stanu prawnego kilku lubelskich kamienic, które miały przypaść profesorowi. Salomon wyrażał się w swoich listach w sposób wielce zatroskany na temat zagrożeń, jakie czyhają na niego i mecenasa, jeśli nie będą dyskretni. Profesor przesłał mu nawet list, w którym podał szyfr pozwalający na utrzymanie w tajemnicy szczegółów korespondencji. Boykowski poprosił też o tytułowanie się Salomonem. Tak długo jak Baczyński otrzymywał ruble w złocie z Lublina od profesora- dziwaka, przymykał oko na te fanaberie. Wreszcie umówili się na spotkanie w oberży pod,,Zieloną Wróżką” w Lublinie, na dzień 4 listopada 1879 roku, godz. 21, gdzie w spokoju — niepokojeni w jednej z lóż –omówią przy pieczonej gęsinie oraz wyśmienitym chardones; szczegóły sprawy spadkowej.

***

Baczyński jako pierwszy przybył pod,,Zieloną Wróżkę”. Na ulicy minął go jakiś chwiejący się żebrak, cuchnący jak nieboskie stworzenie, w bliżej nieokreślonym wieku. Biedaczysko widząc wielmożnego pana wyjęczał spod warstw brudu prośbę o datek, po czym złapał za połę płaszcza i niespostrzeżenie wsunął do kieszeni płaszcza dobrodzieja z gracją magika, pakiet kilku listów — odpowiednio sfabrykowanych i zawierających fałszywe dane, wymagających dużej ilości czasu i nakładu pracy na ich zweryfikowanie przez tajne służby — od braci z Francji do,,Braci Horusa”. Już za samo posiadanie czegoś takiego można było zawisnąć na szubienicy. Siarczysty kopniak ostudził zapał natrętnego żebraka, który kuśtykając zniknął za rogiem cicho pojękując i złorzecząc wielkiemu panu bez krzty miłosierdzia. Moment później pod lokal przybył Ludwik Boykowski, wlokąc za sobą obserwację, która przyznać to trzeba była profesjonalna. Wywiadowca idący bezpośrednio za obiektem zmieniał się co jakiś czas z idącym za nim szpiclem i wprowadzał zmiany w garderobie, niby nieznaczne, a utrudniające identyfikację. Spotkanie profesora i wyśmienitego mecenasa przebiegło w sielankowej atmosferze, panowie szybko znaleźli wspólny język. Humor Baczyńskiego jeszcze bardziej się poprawił, gdy otrzymał 1000 rubli na wydatki w sprawie. Salomon przez cały wieczór zachowywał się tak, by w umyślne postronnego obserwatora wytworzyć przekonanie, iż pomiędzy nim, a jego rozmówcą zachodzi relacja podwładny — przełożony, przy czym on zajmuje niższe ogniwo tego układu. Wywiadowca z Wydziału X Ochrany zapamiętał rozmówcę Salomona. Po zakończeniu spotkania Salomon udał się do domu, zaś Baczyński rozochocony winem i gęsiną, wesoło pogwizdując pomaszerował do gospody pod,,Czerwonym Kurem”, gdzie zatrzymał się na nocleg w Lublinie. Tam też go dyskretnie zdjęto i doprowadzono do tajnej siedziby Wydziału X. Na nic się zdały protesty, wyrazy oburzenia i zapewnienia o lojalności wobec cara i całej jego administracji. Pokaźna kwota, pakunek z interesującą wywrotową korespondencją w powiązaniu z treścią szyfrogramu z domu Salomona oraz zaszyfrowaną informacją od Salomona, iż będzie w,,Zielonej Wróżce” 4 listopada 1879 roku, o godzinie 21, w kontekście spotkania obu panów, nie pozostawiały jakichkolwiek złudzeń kim jest Baczyński. Baczyński był,,Trójcą”. Baczyński musiał być,,Trójcą”. Rodziło to też przekonanie, iż wszelkie próby zaprzeczania tej roli, mogą się źle skończyć dla Baczyńskiego. Instrument perswazji spotkał się z brakiem zrozumienia z jego strony. Trafił w ręce ludzi, którzy potrafili łamać ludzi fizycznie, a,,Trójca” musiał być złamany, bo tego zażyczył sobie — zakreślając czas do rana — Kulikow. Po raz pierwszy od wielu lat Kulikow złamał żelazne reguły konspiracji i udał się do domu Woynowskiego, aby uczcić ten sukces wywiadowczy. Było już bardzo późno i nikogo na ulicy nie spotkał. Woynowski — mieszkający samotnie kawaler, wpuścił go do swojego małego mieszkania. Zasiedli przy butelce Porto, rocznik 1853, które dwa dni wcześniej podarowała mu Irena. Żaden z nich nie wyczuł smaku barbituranów w składzie tego szlachetnego trunku, chyba nawet jednocześnie zapadli sen, bardzo ciężki sen, z którego nie dane było już im się obudzić. Żaden z ich też nie poczuł, że umiera. Winicjusz i jego towarzysze z,,Oka Horusa” wiedzieli, jak odpowiednio zaaranżować scenę tragicznego zajścia. Kulikow został przebrany w strój ulicznika, człowieka z marginesu, zaś Woynowskiemu nałożono koszulę nocną. Gospodarzowi wbito w samo serce majcher, jakim władali wówczas bandyci z ponurych pijaństwem zakątków miasta. Z kolei Winicjusz z przyjemnością roztrzaskał twardo śpiącemu Kulikowowi czaszkę pogrzebaczem do kominka. W drzwiach wejściowych uszkodzono zamek w sposób rzucający się w oczy. Bracia wychodząc z miejsca zbrodni — w ich mniemaniu doskonałej — zabrali ze sobą: niedopitą butelkę wyśmienitego Porto, rocznik 1853 oraz ubranie Kulikowa. Nie trzeba było być tuzem służby kryminalnej, by dokonać rekonstrukcji tego zdarzenia: gospodarz — pan Asesor Tomasz Woynowski zasypia w swoim łóżku, w pewnym momencie słyszy manipulowanie przy zamku drzwi wejściowych, dzierżąc pogrzebacz udaje się do wejścia, intruz wdziera się, zadaje w panice, wciąż jeszcze zaspanemu, aczkolwiek uzbrojonemu gospodarzowi cios prosto w serce, zaś Woynowski ostatkiem sił miażdży mu czaszkę trzymanym w reku pogrzebaczem. Inaczej nie dało się tego wytłumaczyć. Baczyński przeżył ich zaledwie o parę godzin. Ludzie Kulikowa aż nazbyt wzięli sobie do serca rozkaz Naczelnika, by do świtu wydobyć z więźnia całą wiedzę. Gorliwcy tak zmaltretowali znamienitego mecenasa i dawnego dowódcę oddziału powstańczego, aż ten o godzinie 4:31 zmarł na zawał. W ostatniej minucie życia przed oczami przeleciały mu nie ulubione zakątki rodzinnego Zamościa, nie obrazu sukcesów na niwie sądowej, tylko twarze wszystkich członków oddziału powstańczego, który wygubił, w tym twarz pewnego chłopca o piwnych oczach i śniadej cerze, którego imienia i nazwiska nie mógł sobie w tej ostatniej chwili życia przypomnieć. A to był przecież pierworodny syna wdowy…

Wydział X Ochrany nie poszukiwał swojego Naczelnika — Olega Kulikowa, bo taki człowiek nigdy nie istniał… i nie miał prawa istnieć….

The widow’s children

The head of the 10th Department of the Protection in the city of Lublin — the central city of the Lublin Governorate, dealing with the investigation of Masonic, anarchist and other subversive organizations — Oleg Kulikov was a thoroughly pragmatic officer of the secret service of the Russian Empire. This less than fifty-year-old man has already experienced so many operations and covert activities against the enemies of tsarism that several lifetimes could be filled with his adventures. He was just waiting for his most valuable informant in the Cellar at Duchon’s, in its darkest corner, from where he could freely observe the entire room with his piercing, blue, faded eyes. Nature had endowed him with a physiognomy just right for the role he had taken on in Russia’s secret service. Blandness and colorlessness were his most valuable camouflage. In general, in dealing with his agent, he used a whole network of dead boxes located in various, inconspicuous places in the Saxon Garden, although from time to time he had to come into contact with his source so as not to lose control over it. Conversation was a perfect weapon in his hands, he knew how to motivate, what arguments to use to make the object feel distinguished and appreciated. He knew in retrospect that there was nothing worse than losing a long-serving agent to the case officer’s lack of interest in his work. His contact had the operational pseudonym „Profan” and was a Pole, named Tomasz Woynowski. This man was 33 years old and 15 years earlier he had taken part in one of the bloodiest battles of the January Uprising in Podlasie. Oleg Kulikov, as a tsarist agent operating undercover — thanks to his excellent knowledge of the Polish language and distant Polish roots — penetrated the partisan unit and worked it out for a long time, patiently, and by the way he met Woynowski himself and became convinced that this man could be — after appropriate treatment ideological — to use for the service of the Empire. After the battle, which resulted in the annihilation of the „Dziryt” Marczewski unit, he revealed himself to the Cossacks searching the battlefield as Captain Shcherbakov (one of the many operational names) from the 2nd Department of the Okhrana, he showed a safe-conduct ordering him to be helped by every Russian soldier and official — including the lieutenant general — and did not allow the severely wounded Woynowski to be finished off. Then there was treatment, long rehabilitation and a series of conversations that made Wojnowski understand the adventurism of the leaders of the uprising, who did not hesitate to send their comrades to certain death to fight in a senseless fight. Woynowski’s evolution was skilfully steered in the desired direction. Kulikov found himself an agent, created him and raised him like a son in his image and likeness. He sent him to the Faculty of Law at the University of St. Petersburg, and after returning to the Land of Priwislanski, Woynowski easily obtained the office of an Assessor of the Criminal Court in Lublin. A legal career lay ahead of him. All these activities were to serve one purpose, to penetrate the local Masonic organization, the „Brothers of Horus”. One could not join this secret organization just by declaring access. It is the brothers who must see in the still profane the makings of becoming one of the sons of light, his entire life path must prove that as a brother he will adhere to such ideals as: freedom, equality, brotherhood. It was the „Brothers of Horus” who made the invitation and decided on admission. Woynowski received such an invitation through his President of the Court in his second year of work. Kulikov patiently waited for the moment that would break the period of sleep and aging of his ward. The time of secret meetings, preparations for initiation, the very act of joining the brotherhood, passing through the successive degrees of initiation: Apprentice, Journeyman, Master, up to the 13th degree of the Scottish Rite, has begun. Woynowski was fascinated by this mystical, dark world of rituals, symbolism, reconstructing the circumstances of the death of Hiram Abif, the master from the time of building Solomon’s Temple; the building of a new world order by the widows” children, as Freemasons call themselves. This order was built on the loyalty, the devotion of his brethren. Woynowski was a believer, at least he still believed then, the more dilemmas and hesitations he felt, because the bull of Pope Clement XII of April 28, 1738, In emineti apostolatu speculo, which treated membership in Masonic organizations as a grave sin, was still valid. With time, he also noticed that the organization has a second or even third bottom, because in addition to the club of respected citizens of the city of Lublin and the surrounding area, dealing with solving philosophical and ethical problems, in the corridors one could hear conversations in hushed voices about more or less legal interests property brothers, and the management itself remained in contact with independence organizations operating in France, England and Switzerland. Kulikov assigned his agent to work on this very interesting part of the Tsar’s secret service, the third episode. In order to have access to the most valuable information about: people, capital, transfer channels, arms transports, plans and strategic intentions, in order to become an agent of influence in the future, Woynowski had to be promoted, he had to be as close as possible to the top of this conspiring human pyramid. Therefore, he diligently made new contacts in the bosom of the lodge, fulfilled the requests of his brothers, persistently studied the rites that allowed him to be promoted. Anderson’s Constitution of 1723 became his inseparable companion. He worked out — or so he thought — organization up to the 30th master’s degree. The sessions of the fraternity were chaired by Ludwik Boykowski — a professor of classical philology, bearing this very high degree of initiation. None of the brothers knew there was a second level of leadership. Ludwik Boykowski was a tool in the hands of three masters of the highest degree of initiation. Only Boykowski knew about their existence. For security reasons, he was strictly silent. Boykowski had a daughter — Irena, a girl of extraordinary beauty who met Woynowski when one day, late in the evening, on June 24, 1879, on Saint John’s night, he accompanied her father home after a solemn agape. From then on, the young people became inseparable, and their love blossomed in the best way. One day, encouraged by Irena’s request, Woynowski went to her father’s study, which was also a library, to get Voltaire’s Candide. The professor’s book collection was impressive. When he had found the position he was looking for and was about to leave Papa’s office, as Irene affectionately called his father, on the desk next to the clock he noticed an exposed Bible with what he thought was a bookmark. Curious, he decided to check what is the favorite passage of his master, called Solomon by the brothers of the association. Surprisingly, more interest than a fragment of the book drew his attention to the bookmark measuring 4 by 10 cm, on which there was the following inscription:

,,RX—XK-YS-UX-OX-AQ

SX-EX-RV-SX-AQ

TQ-AQ-RQ-YS-OQ-YS-MQ-AQ

QK-PX-RQ-MQ-EX

XT RQ-PY-TQ-RX

QU-MX RQ-YS-EQ-XT”

Woynowski understood that he had found a valuable lead on the subject he was exploring. As quickly as he could, he copied the encrypted message into his notebook with a copy pencil, and on his way out he checked, putting the book back in its place, to see if the old professor had not secured this information by placing a small object next to the bookmark with the secret message, between the pages, which might have slipped out when opened and thus constitute an interference signal. Woynowski found a small, dried leaf on the carpet acacia that must have fallen out of the Bible. Tomasz put it back in its place and hurriedly left the classical philology professor’s office. He didn’t notice that a tiny black hair, no more than a centimeter long, had fallen on the desk as he pulled the bookmark out. He promptly relayed the information to his supervisor, and Kulikov delivered the encrypted information to the mysterious Q Division, which deals with cryptanalysis and decryption. Its specialists, using a tedious but effective method known since the times of Al-Kindi, based on frequency analysis, managed to bring to light what was supposed to be revealed only to the chosen ones. The author of the message alarmed: „TRINITY CALLS SOLOMON URGENT 4 LETTER 21 LOK 4”. Kulikov, who had been tracking conspiracies for 30 years based on the data collected so far, knew that Boykowski was the highest rank Freemason among the „Brothers of Horus”, he knew his initiated pseudonym — Salomon, although he began to suspect that there might be some unspecified cell above him and this mysterious entity may have been the „Trinity,” a kind of board of directors. It was absolutely necessary to reach the „Trinity”. Solomon was scheduled to meet on November 4, 1879, at 21. Only the place was unknown — premises 4. Ordering the observation of Boykowski on this date should lead the intelligence officers to the meeting place with the „Trinity”. Was the Trinity a person or a group of people? There are still 7 days left until the meeting. Kulikov will know the answer to this question in 7 days. Only 7 more days. Only Solomon knew the identity of the brothers referred to as the „Trinity.” The leadership of the organization hid in its lower layers. Jędrzej Barcikowski officially occupied the 10th degree of initiation, and unofficially 33rd; Tomasz Walczyński officially stopped at the 11th degree of initiation, just like Władysław Kuplewski, although both of them, like Barcikowski, reached the highest 33rd degree of initiation. The head of the organization hid in the lower parts of the body, at the height of the viscera. Kulikow and Woynowski, debating in hushed voices in „Piwnica u Duchona”, jointly came to the conclusion that the „Trinity” is created by a person or persons between the 31st and 33rd degree of initiation. This person or a group of people must have knowledge of topics of interest to them in terms of communication with the independence emigration, sources of financing subversive activities and emissaries traveling between the countries of the West and the Privislan Land. Recently, acts of terror against tsarist officials from the Lublin province have intensified. It was necessary to act as soon as possible, to counteract this escalation by hitting the sources of financing and people in managerial positions.

***

Witold Baczyński was one of the commanders of the insurgent units in 1864, and when the fight lost its sense, he disbanded the unit, which mainly hid and did not fight in the forests surrounding Zamość. Captured by Muscovites, under the influence of colorful stories about tortures, not themselves, he betrayed all his companions in misery, some were hanged, others, after the confiscation of family estates, marched in chains in stages to Siberia, to the land where the sun, reflected in the all-encompassing snow, burns out the remnants of will life. Witold Baczyński himself returned to the profession of a lawyer untroubled by anyone. He had completely forgotten that he had under his command a young boy with a dark complexion and hazel eyes, whose name was Antoni Boykowski, and his father was a professor of classical philology in Lublin. For conspiracy reasons, this young man used his mother’s maiden name, Jodłowska, when joining the unit. During an attempt to escape from prison in Siedlce, Antoni Boykowski was pierced with a Cossack lance and bled out in the snow. His last thoughts flew to his father — Ludwik and his sister — little Irena, he felt how his mother, who died ten years early of consumption, stroked his luxuriant hair as if she wanted to cuddle him to sleep, and he was getting colder and colder … Salomon took a long time to put together the individual pieces of the puzzle, collected information about the circumstances of his son’s death, reached people and documents, waited and intricately weaved a web of revenge. Both Kulikow and his ward Woynowski did not see that Solomon does not recognize cases, and that the „Brothers of Horus” have in their structure a counter-intelligence cell called „The Eye of Horus” which is as secret as the „Trinity”. was made up of five brothers with degrees of initiation, respectively: 17, 18, 19, 20 and 21. They were led by brother Winicjusz, who had a son in the branch of „Dziryt” Marczewski. Leopold died in the same battle in which Woynowski, freed from the Cossack swords, was reborn to serve his new masters. Solomon involved Vinicius in his plan. The „Trinity” knew about everything and approved the plan. The workers became the workers. The „Eye of Horus” used trusted people who knew only as much as they needed to know, for the surveillance of Woynowski and the Head of the 10th Department of Protection. It was no accident that Woynowski was invited to the „Brothers of Horus”. It was no accident that Woynowski became a frequent guest at Professor Boykowski’s house. It was no accident that he had to look for a book in Solomon’s office and found a secret message. It was no accident that Irena Boykowska fell in love with him. In fact, she never lost from her memory the image of her brother, who had gone out one January night in a sheepskin coat with a satchel slung over his shoulder into a raging blizzard and never returned to his family home. It was also no coincidence that a professor of classical philology — Ludwik Boykowski made contact with a lawyer from Zamość — a highly respected Witold Baczyński, to whom he presented in an extensive letter a vision of an inheritance case concerning property worth not less than 100,000 rubles. Salomon asked the eminent patron for help in regulating the legal status of several tenement houses in Lublin, which were to fall to the professor. Solomon expressed himself in his letters with great concern about the dangers that lay in wait for him and his patron if they were not discreet. The professor even sent him a letter in which he provided a code that allowed him to keep the details of the correspondence secret. Boykowski also asked to call himself Salomon. As long as Baczyński received rubles in gold from Lublin from the professor-freak, he turned a blind eye to these frills. Finally, they agreed to meet at the inn near the „Green Fairy” in Lublin, on November 4, 1879, at 21, where in peace — disturbed in one of the boxes — they will discuss over roast goose and delicious chardones; details of the case.

***

Baczyński was the first to arrive at the „Green Fairy”. On the street he was passed by a tottering beggar, smelling like a celestial creature of indeterminate age. The poor man, seeing the noble lord, moaned a request for a donation from under the layers of dirt, then grabbed his coat and unnoticed slipped into the pocket of the benefactor’s coat with the grace of a magician, a package of several letters — suitably fabricated and containing false data, requiring a lot of time and effort to verify them by the secret services — from the brothers from France to the „Brothers of Horus”. Just for having something like that, you could hang on the gallows. A sharp kick cooled the zeal of the intrusive beggar, who limped away around the corner, moaning softly and cursing the great lord without mercy. A moment later, Ludwik Boykowski arrived at the premises, dragging behind him an observation that had to be admittedly professional. The scout directly behind the object changed from time to time with the spy following him and introduced changes in the wardrobe, seemingly insignificant, but making identification difficult. The meeting of the professor and the excellent patron took place in an idyllic atmosphere, the gentlemen quickly found a common language. Baczynski’s mood improved even more when he received 1,000 rubles for expenses in the case. Throughout the evening, Solomon behaved in such a way as to create in the intentional outsider the belief that there was a subordinate-superior relationship between him and his interlocutor, and he occupied the lower link of this relationship. An agent from the 10th Department of the Okhrana remembered Salomon’s interlocutor. After the meeting, Salomon went home, and Baczyński, excited with wine and goose meat, merrily whistling, marched to the inn under „Red Hen”, where he stayed for the night in Lublin. There he was discreetly removed and brought to the secret headquarters of the X Department. Protests, expressions of indignation and assurances of loyalty to the tsar and his entire administration were of no avail. A considerable amount, a package with interesting subversive correspondence in connection with the content of the ciphertext from Salomon’s house and encoded information from Salomon that he will be at the „Green Fairy” on November 4, 1879, at 9 pm, in the context of the meeting of both gentlemen, left no illusions as to who is Baczynski. Baczyński was the „Trinity”. Baczyński had to be the „Trinity”. It also gave rise to the belief that any attempts to deny this role could end badly for Baczyński. The instrument of persuasion met with a lack of understanding on his part. It ended up in the hands of people who could break people physically, and the „Trinity” had to be broken, because that’s what Kulikov wished — marking the time until the morning. For the first time in many years, Kulikov broke the ironclad conspiracy rules and went to Woynowski’s home to celebrate this intelligence success. It was very late and there was no one on the street. Woynowski, a bachelor living alone, let him into his small apartment. They sat down with a bottle of Porto, 1853, which Irena had given him two days earlier. None of them sensed the taste of barbiturates in the composition of this noble drink, they probably even fell asleep at the same time, a very heavy sleep from which they were not allowed to wake up. Neither of them felt that they were dying. Vinicius and his companions from „The Eye of Horus” knew how to properly arrange the scene of the tragic incident. Kulikov was dressed as a street urchin, a man from the margins, and Woynowski was put on a nightgown. The host was stuck in the very heart of a sticker, which was then wielded by bandits from the gloomy drunken corners of the city. In turn, Vinicius, with pleasure, smashed the hard-sleeping Kulikov’s skull with a fireplace poker. The lock on the front door was visibly damaged. When the brothers left the scene of the crime — in their opinion perfect — they took with them: a half-finished bottle of excellent Porto, vintage 1853, and Kulikow’s clothes. You didn’t have to be a head of the criminal service to reconstruct this event: the host — Mr. Assessor Tomasz Woynowski falls asleep in his bed, at one point he hears tampering with the front door lock, he goes to the entrance holding a poker, the intruder bursts in, panics, still sleepy, though armed host, a blow straight to the heart, while Woynowski with the last of his strength crushes his skull with a poker held in his hand. There was no other way to explain it. Baczyński outlived them by only a few hours. Kulikov’s men had taken the Warden’s order too much to heart to get all the knowledge out of the prisoner by dawn. The zealots so mistreated the eminent patron and former commander of the insurgent unit that at 4:31 died of a stroke. In the last minute of his life, not his favorite corners of his native Zamość flashed before his eyes, not the image of successes in the judicial field, but the faces of all the members of the insurgent unit that he had killed, including the face of a certain boy with hazel eyes and a swarthy complexion, whose name he could not remember recall in this last moment of life. And this was the firstborn of the widow’s son…

The 10th Department of the Okhrana was not looking for its Chief — Oleg Kulikov, because such a man never existed … and had no right to exist …

Egzorcysta

Tomasz Znajomski był synem Romana Znajomskiego, znanego działacza związkowego w lubelskich zakładach monopolu spirytusowego w latach dwudziestych XX wieku. Kiedy na przełomie 1930 i 1931 roku także do Polski zza oceanu zaczęły docierać echa Wielkiego Kryzysu, który dotknął Stany Zjednoczone Ameryki; w Lublinie znacznie pogorszyły się warunki pracy. Tomasz pracował jako zecer w,,Dzienniku lubelskim” i gdyby nie wymierna pomoc ojca, który traktował jego pracę jako wolontariat, przymierałby głodem. W samych zakładach monopolowych także nie działo się zbyt ciekawie, pojawiły się masowe zwolnienia, obniżano pensje, co przy szalejącej inflacji znacznie obniżało standard życia robotników i ich rodzin. Wiosną 1931 roku Roman Znajomski stanął na czele wielkiego strajku okupacyjnego, do stłumienia którego władze wysłały kompanię Policji Państwowej uzbrojonej w długą broń palną. Jeden kamień rzucony przez prowokatora ulokowanego wśród robotników w stronę Policjantów, rozpętał kanonadę, która pochłonęła jedenaście ofiar śmiertelnych, a wśród nich i przywódcę strajku. Tego wiosennego dnia, w którym Tomasz Znajomski utracił ojca, poprzysiągł sobie, iż zrobi wszystko co w ludzkiej mocy, a doprowadzi winnych tej zbrodni w majestacie prawa przed oblicze sprawiedliwości. W ciągu najbliższego roku interweniował u Wojewody, Komendanta Policji Państwowej, Ministra Sprawiedliwości, Prezydenta, Premiera, Marszałka Sejmu, a nawet samego legendarnego… Komendanta. Na próżno, żadna z tych osób nie potrafiła, bądź nie chciała mu pomóc. Winni zbrodni wciąż byli bezkarni. Znajomski winą za zaistniałe zdarzenie obarczał najbardziej Komendanta Wojewódzkiego Policji Państwowej — inspektora Jakuba Popławskiego. Pewnego jesiennego wieczora 1932 roku Znajomski, po wypiciu dużej ilości wódki w towarzystwie kolegi zmarłego ojca; udał się do niewielkiego domu, właściwie rudery na Rurach Jezuickich, gdzie mieszkała obłąkana czarownica, którą wszyscy nazywali,,Marią od Uroków”. Tomasz poprosił ją by rzuciła urok na inspektora Jakuba Popławskiego. Wiedźma kazała mu usiąść przy stole na chybotliwym krześle, po czym przyniosła z komory trzy jajka, trzy gwoździe oraz trzy pawie pióra. Poprosiła o jakąś rzecz należącą do Policjanta. Jakub miał przy sobie tylko stare wydanie lokalnej gazety sprzed dwóch miesięcy, w którym na stronie trzeciej znajdowała się fotografia funkcjonariusza państwowego. Czarownica niestarannie wycięła podobiznę Popławskiego i ułożyła ją dnie kamionkowego garnka, na uprzednio zbitych trzech surowych jajach kurzych, a następnie przymocowała do każdego z gwoździ pawie pióro, gwoździe zaś wbiła końcówkami w wizerunek twarzy Policjanta. Następnie kazała Tomaszowi splunąć trzy razy do kamionkowego garnka. Po kwadransie poleciła Znajomskiemu udać się na rozstaje dróg, za miastem i zakopać naczynie. Tomasz wychodząc z domu czarownicy zostawił u niej na stole banknot dwudziestozłotowy. Zrobił wszystko tak jak nakazała mu wiedźma, po czym wrócił do domu i zasnął. Kiedy obudził się wczesnym rankiem z potwornym kacem, zdawało mu się, że przygoda z czarownicą, to był zły sen. Poszedł do sieni, napił się wody z cebrzyka i sprawdził płaszcz oraz buty, były nie zabłocone, a więc to był tylko sen. Musi mniej pić, a będzie miał mniej tego typu koszmarów. Jakież było jego zdziwienie, kiedy podczas rozmowy z kolegą z pracy dowiedział się tego, o czym huczał już cały Lublin. Komendant Wojewódzki Policji — okaz zdrowia — ciężko zachorował, całkowicie utracił władzę w kończynach dolnych i górnych, nie mógł mówić, a jego ciało pokryły wrzody i strupy, tak że mięso odchodziło od kości. Najwybitniejsi lekarze nie mogli zdiagnozować schorzenia, byli bezradni. Pacjent straszliwie cierpiał, jego błagalne spojrzenie zdawało się prosić o skrócenie mąk, a nikt z bliskich nie potrafił mu pomóc. Znajomski bardzo się ucieszył. Podśpiewując udał się na grób ojca i opowiedział mu wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin. Gdzieś w oddali widział na pustej nekropolii jakąś odzianą na czarno postać, która mu się przyglądała. Zaczął iść w jej kierunku, ale im bardziej szedł naprzód, tym bardziej stojąca postać się od niego oddalała. Nie potrafił wytłumaczyć tego zjawiska. Zawrócił i poszedł do domu. Jeszcze tego samego wieczoru miał pierwszy napad opętania. Jego ciałem zawładnęła jakaś tajemnicza siła, która zaczęła nim rzucać po wszystkich ścianach w kuchni. Pomimo bolesnych upadków na jego ciele próżno było szukać siniaków, tudzież zranień. Krzyczał przy tym jakieś dziwne zwroty w języku, którego żaden z jego znajomych nie znał. Matka wezwała lekarza, którzy nie potrafił mu pomóc. Następnego dnia stan nawiedzonego lekko się poprawił, by po południu znów się pogorszyć. Znajomski wrócił do rodzimego języka i zaczął strasznie bluźnić przeciwko Świętej Trójcy. Jego głos zmienił się i stał się chrapliwy, a przy tym metaliczny. Budził grozę wśród nielicznych słuchaczy. Weronika Znajomska ze łzami w oczach poszła na miejscową plebanię i poprosiła o pomoc proboszcza Cirzmowicza. Duchowny skontaktował się z najlepszym egzorcystą jakiego znał — księdzem Michałem Rolą, który z demonami walczył już od kilkudziesięciu lat.

**********

— Oddaj pokłon Panu Naszemu Jezusowi Chrystusowi — powiedział do Znajomskiego ksiądz Michał Rola.

— Pluję na niego, pluję na niego, pluję na niego… — trzykrotnie powtórzył straszliwym głosem opętany.

— Uklęknij przed krucyfiksem istoto grzeszna — polecił duchowny.

— Nigdy, nie mogę, nie chcę, nie ukorzę się — zaprotestował potępiony.

— Kim jesteś wysłanniku piekieł, zdradź swoje imię — zapytał cicho Rola.

— Naprawdę chcesz wiedzieć klecho jakie imię noszę tam, gdzie wszyscy są wolni… — indagował Zły.

— Powiedz mi kim jesteś, zdradź swoje imię — twardo powtórzył ksiądz i uczynił znak krzyża w powietrzu.

Znajomski opluł go i chciał to uczynić po raz kolejny, ale Rola zakrył mu usta ręką. Momentalnie w prawej dłoni duchownego pojawiły się trzy gwoździe. Zły zmaterializował swoje obelgi.

— Zaklinam się zły duchu opuść to niewinne ciało, nigdy ta dusza nie będzie twoja — rozkazał Rola.

— Nudzisz mnie czarny psie — warknął opętany.

— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, zły duchu opuść ciało tego niewinnego — nakazał duchowny, po czym pokropił Znajomskiego wodą uświęconą w Wielki Piątek.

— Nie dręcz mnie — prosił Znajomski.

— O Panno przeczysta, Dziewico Maryjo pomóż mi oddalić tego Złego od tej niewinnej duszy — prosił Rola.

Znajomski padł na ziemię i zaczął się tarzać jak epileptyk, z jego ust toczyły się płaty białej piany, jak u zwierzęcia bolejącego na wściekliznę.

— De profundis clamavit te domine, de profundis clamavit te domine, de profundis… — powtarzał opętany.

Ksiądz Rola założył Znajomskiemu na szyję różaniec. Jego oczy wywrócił się do góry białkami, z uszu płynęły strużki krwi.

— Dobrze powiem ci moje imię, jestem …Walak, władam obszarem piekła, który zwą Walandią, zwyciężyłeś tym razem, ale jeszcze się spotkamy klecho, masz na to moje słowo…

— Ojcze Nasz któryś jest w niebie… — monotonnie wymawiał każde słowo ksiądz Rola, a po chwili wtórował mu już Znajomski.

Po raz kolejny udało się wypędzić demona. Tomasz Znajomski był bardzo zdziwiony wizytą księdza w domu, strachem i ulgą jaką zobaczył w oczach matki. Nie pamiętał niczego od czasu powrotu z cmentarza. Matka opowiedziała mu całą historię. Ksiądz Rola pozostawił mu na pamiątkę trzy gwoździe, które wyszły z jego ust podczas odprawiania egzorcyzmów. Znajomski zauważył zawieszony na szyi różaniec, obiecał matce że do końca swych dni nie zdejmie go i nie wyprze się relikwii. Znajowski w czasie rozgrywania się opisywanych wydarzeń liczył sobie trzydzieści dwa lata. Był przystojnym brunetem. Po odprawieniu rytuału przez księdza Rolę, jego włosy stały się białe jak mleko. Młody wygląd bardzo kontrastował z kolorem owłosienia, nadawał Znajomskiemu niesamowitego wyrazu. Jeszcze tego samego dnia Tomasz wraz z bańką nafty oraz szpadlem udał się na rozstaje dróg za miastem, gdzie był swego czasu nocą. Wykopał kamionkowy garnek, w jego wnętrzu znalazł wszystkie umieszczone przez czarownicę przedmioty, poza trzema gwoździami. Znajomski spalił zawartość naczynia, a później rozbił garnek na wiele kawałków o rosnącą nieopodal płaczącą wierzbę. Następnego dnia dowiedział się, iż całe miasto żyje wiadomością o cudownym ozdrowieniu komendanta Popławskiego. Wszystkie objawy, których doświadczył ustąpiły, wróciło czucie w członkach, powróciła mowa, a ciało oczyściło się z wrzodów i ran. Chory również nie pamiętał przebiegu kilku ostatnich dni…

**********

Wydarzenia, których doświadczył Tomasz Znajomski pozostawiły u niego pewną przypadłość, zaczął miewać wizje, począł przepowiadać ludziom przyszłość, a jego przepowiednie zawsze się sprawdzały. Wędrował od miasta do miasta, od wioski do wioski i zatrzymywał się u dobrych ludzi, którzy chcieli go ugościć. Odsłaniał przed ludźmi karty, jakie miał im podarować los. Wkrótce stał się sławnym człowiekiem, gdyby natura obdarzyła go zacięciem komercyjnym, stałby się bardzo zamożnym obywatelem, ale jego bogactwa i zaszczyty nie obchodziły. Postanowił służyć ludziom. Dar swój wykorzystywał w szczytnym celu. Pewnego razu w sierpniu 1938 roku trafił do małego miasteczka — Kurowa, gdzie zatrzymał się u właściciela sklepu kolonialnego, który był jego bardzo dalekim krewnym. Przez całe popołudnie rozmawiał z ludźmi pragnącymi już dzisiaj poznać swoją przyszłość. Na zakończenie dnia do drzwi pomieszczenia, w którym przebywał przyszedł młody chłopiec, bardzo szczupły, wręcz wiotki, o dużej głowie, na cienkiej szyi, o bladym licu i łagodnym, mądrym spojrzeniu.

— Dzień dobry, czy mogę wejść — nieśmiało zapytał przybysz.

— Proszę, słucham, w czym mogę pomóc — odpowiedział Znajomski.

— Nazywam się Wojciech Matuzalewski, ale to już pan pewnie wie, skoro jest pan jasnowidzem… i mam czternaście lat — powiedział syn miejscowego zarządcy.

— Jak się domyślam, chciałbyś poznać swoją przyszłość, a nie za młody jesteś na taką wiedzę, czy rodzice wiedzą, że do mnie przyszedłeś — spytał Znajomski.

— Nie boję się swojej przyszłości, mogę ją poznać, Bóg czuwa nade mną, nigdy się go nie wyrzeknę, on zawsze będzie nade mną czuwał, a rodzicom nic nie mówiłem, oni by tego nie zrozumieli. Dla Boga nie istnieje czas, ani przestrzeń, dla niego przyszłość jest teraźniejszością, a Pan ma do niej dostęp, proszę ją przede mną odsłonić, bardzo tego pragnę. Całą wiedzę zachowam dla siebie. Zdradzę panu coś o czym nikt nie wie, nawet matka którą kocham nad życie, otóż chciałbym zostać księdzem, ale chciałbym sprawdzić, czy mój wybór jest zgodny z zamiarem boskim, a pan mi w tym pomoże, pan musi mi w tym pomóc…

— Mówisz jak dorosły, więc może rzeczywiście dorosłeś do tej wiedzy, usiądź przede mną na tym krześle i zamknij oczy.

Chłopiec usiadł w taki sposób jak zalecił Znajomski, który prawą dłoń ułożył na jego czole u nasady nosa, pomiędzy oczami, a częściowo na czole. Przez umysł jasnowidza zaczęły przelatywać wolne fluidy przyszłych wydarzeń, mówił cichym, ale wyraźnym głosem: Wiedzę jak brunatna szarańcza zalewa nasz kraj od Zachodu, od Wschodu skrada się wielki biały niedźwiedź, z jego paszczy toczy się krew, na piersi ma gwiazdę… pięć ramion gwiazda ta nosi. Zimno, bardzo zimno, udasz się tam gdzie jest bardzo zimno i jasno, uważaj na oczy, widzę lasy gdzieś daleko na Wschodzie. Morze łez, stali, ognia i cierpienia… Nosisz mundur, taki ładny, zielony, masz orła bez korony, pędzisz na koniu, kule się ciebie nie imają, widzę złamany krzyż… będziesz sławnym oficerem, widzę nawet generalskie epolety...nie trafisz do seminarium, wiary się wyrzekniesz, matki godnie nie pożegnasz… zajdziesz wysoko, bardzo wysoko, Pan da ci długie życie, staniesz na czele narodu, widzę krew na hałdzie węgla, krew na piasku, widzę tonącego księdza z workiem kamieni przywiązanym do stóp… Kiedy będziesz umierał… ty wrócisz do Boga i On cię przyjmie...jestem już zmęczony… nic już nie widzę, idź już sobie i zapomnij co ci powiedziałem…

Mały Wojtek płakał, a łzy zalały mu całą twarz, nie takiej przyszłości się spodziewał. -Pan kłamie, to wszystko to jest nieprawda, ja w nią nie wierzę, pan mnie oszukał, nie chcę pana znać — wykrzyczał chłopiec i wybiegł bardzo wzburzony z pokoju zajmowanego przez Znajomskiego.

**********

Minęło kilkadziesiąt lat, a wszystkie słowa wypowiedziane przez Znajomskiego wobec małego Wojtka, znalazły przełożenie w jego dorosłym życiu. Został generałem, ministrem, na krótko prezydentem. Był postacią wielce kontrowersyjną. Zdeklarowany ateista i ideowy komunista. Schorowany trafił do rządowej kliniki, gdzie otoczono go troskliwą opieką. Zdiagnozowano u niego nowotwór, na pewnym etapie leczenia pojawił się udar mózgu, stan był bardzo ciężki. Jeszcze przed utratą świadomości we śnie nawiedził go święty Jan Paweł II i przytulił go do siebie. Rankiem następnego dnia generał dostąpił łaski nawrócenia, wyznał swoje grzechy niczego nie zatajając, przyjął komunię. Pewnego niedzielnego popołudnia, kiedy już jego droga dobiegła końca, we śnie poprzedzającym agonię zobaczył, że znajduje się na wielkiej, pustej plaży. Na piaszczystym brzegu dostrzegł ślady stóp idącego w dali rybaka...bez wahania zaczął po nich kroczyć…

Exorcist

Tomasz Znajomski was the son of Roman Znajomski, a well-known trade union activist in the Lublin spirit monopoly plants in the 1920s. When, at the turn of 1930 and 1931, the echoes of the Great Depression that affected the United States of America began to reach Poland from overseas; working conditions deteriorated significantly. Tomasz worked as a typesetter in „Dziennik Lublin” and if not for the measurable help of his father, who treated his work as a volunteer job, he would be starving. The monopoly plants themselves were also not very interesting, there were mass layoffs, wages were lowered, which, with the raging inflation, significantly lowered the standard of living of workers and their families. In the spring of 1931, Roman Znajomski led a great occupational strike, which the authorities sent a company of the State Police armed with long firearms to suppress. One stone thrown by a provocateur located among the workers towards the Policemen, unleashed a cannonade that claimed eleven lives, including the leader of the strike. On that spring day when Tomasz Znajomski lost his father, he swore to himself that he would do everything humanly possible to bring those guilty of this crime to justice. Over the next year, he intervened with the Voivod, the Commander of the State Police, the Minister of Justice, the President, the Prime Minister, the Marshal of the Sejm, and even the legendary … Commander himself. In vain, none of these people could or would not help him. Those guilty of crimes still went unpunished. A friend blamed the most of the incident on the Provincial Commander of the State Police — inspector Jakub Popławski. One autumn evening in 1932, Znajomski, after drinking a large amount of vodka in the company of a friend of his late father; went to a small house, actually a hovel in Rury Jezuickie, where a mad witch lived, whom everyone called „Maria od Charms”. Tomasz asked her to cast a spell on inspector Jakub Popławski. The witch told him to sit down at the table on a wobbly chair, and then brought from the chamber three eggs, three nails and three peacock feathers. She asked for something that belonged to the Policeman. Jacob only had an old issue of the local newspaper from two months ago, with a photograph of a government official on page three. The witch carelessly cut out the likeness of Poplawski and placed it in the bottom of a stoneware pot, on three previously beaten raw chicken eggs, and then attached a peacock feather to each of the nails, and drove the nails with the tips into the image of the Policeman’s face. Then she had Thomas spit three times into a stoneware pot. After a quarter of an hour, she told her friend to go to the crossroads, outside the city, and bury the vessel. Tomasz leaving the witch’s house left a twenty zloty note on the table with her. He did everything as the witch told him, then went home and fell asleep. When he woke up in the early morning with a terrible hangover, it seemed to him that the adventure with the witch was a bad dream. He went to the hall, drank water from the pail and checked his coat and boots, they were not muddy, so it was only a dream. He needs to drink less and he’ll have fewer nightmares like this. What was his surprise when, during a conversation with a colleague from work, he found out what the whole Lublin was already buzzing about. The Provincial Police Commander — a picture of health — fell seriously ill, completely lost the use of his lower and upper limbs, could not speak, and his body was covered with ulcers and scabs, so that the meat was falling off the bones. The most eminent doctors could not diagnose the disease, they were helpless. The patient suffered terribly, his pleading look seemed to ask for an end to his suffering, and none of his relatives could help him. The friend was very happy. Singing, he went to his father’s grave and told him everything that had happened in the last few hours. Somewhere in the distance, in an empty necropolis, he could see a black-clad figure staring at him. He started to walk towards her, but the further he walked, the farther the standing figure moved away from him. He couldn’t explain the phenomenon. He turned around and went home. That same evening, he had his first seizure. His body was taken over by some mysterious force that began to throw him around all the walls in the kitchen. Despite the painful falls, there were no bruises or wounds on his body. He shouted some strange phrases in a language that none of his friends knew. His mother called a doctor who could not help him. The following day, the haunted man’s condition improved slightly, only to deteriorate again in the afternoon. The acquaintance returned to his native language and began to blaspheme terribly against the Holy Trinity. His voice changed and became hoarse and metallic. He evoked terror among the few listeners. Weronika Znajomska, with tears in her eyes, went to the local presbytery and asked parish priest Cirzmowicz for help. The priest contacted with the best exorcist he knew — Father Michał Rola, who had been fighting demons for several dozen years.

**********

— Worship Our Lord Jesus Christ — Father Michał Rola said to Znajomski.

„I spit on him, I spit on him, I spit on him…” repeated the possessed man three times in a terrible voice.

— Kneel before the crucifix, sinful being — ordered the priest.

„Never, I can’t, I won’t, I won’t humble myself,” protested the damned.

„Who are you, emissary of hell, tell me your name?” Rola asked quietly.

— You really want to know priest what name I bear where everyone is free… — inquired the Evil One.

— Tell me who you are, tell me your name — the priest repeated firmly and made the sign of the cross in the air.

A friend spat on him and wanted to do it again, but Rola covered his mouth with his hand. Instantly, three nails appeared in the clergyman’s right hand. Evil materialized his insults.

— I swear, evil spirit, leave this innocent body, this soul will never be yours — ordered Rola.

„You bore me, black dog,” the possessed growled.

— In the name of the Father and the Son and the Holy Spirit, evil spirit, leave the body of this innocent man — ordered the priest, then sprinkled the friend with water sanctified on Good Friday.

„Don’t torment me,” he begged.

— O Most Pure Virgin, Virgin Mary, help me to distance this Evil One from this innocent soul — begged Rola.

The acquaintance fell to the ground and began to roll like an epileptic, sheets of white foam rolled from his mouth, like an animal suffering from rabies.

„De profundis clamavit te domine, de profundis clamavit te domine, de profundis…” repeated the possessed man.

Father Rola put a rosary around the neck of Znajomski. His eyes rolled up the whites, trickles of blood flowed from his ears.

„Okay, I’ll tell you my name, I’m … Walak, I rule the area of hell called Valandia, you won this time, but we’ll meet again, priest, you have my word for that …

— Our Father who art in heaven … — Father Rola pronounced every word monotonously, and after a while he was joined by Znajomski.

Once again, the demon was driven out. Tomasz Znajomski was very surprised by the priest’s visit to the house, the fear and relief he saw in his mother’s eyes. He couldn’t remember anything since returning from the graveyard. His mother told him the whole story. Father Rola left him three nails as a souvenir that came out of his mouth during the exorcism. A friend noticed a rosary hanging around his neck, promised his mother that he would not take it off until the end of his days and would not deny the relic. Znajowski was thirty-two years old at the time of the events described. He was a handsome brunette. After Father Rola performed the ritual, his hair turned white as milk. The young appearance contrasted very well with the color of the hair, giving Znajomski an amazing expression. On the same day, Tomasz, together with a can of kerosene and a spade, went to the crossroads outside the city, where he was once at night. He dug up a stoneware pot, inside it he found all the objects the witch had placed, except for three nails. A friend burned the contents of the pot, and then smashed the pot into many pieces on a nearby weeping willow tree. The next day he learned that the whole city was alive with the news of the miraculous recovery of Commander Popławski. All the symptoms he had experienced disappeared, feeling in his limbs returned, speech returned, and his body cleared of sores and wounds. The patient also did not remember the course of the last few days…

**********

The events experienced by Tomasz Znajomski left him with a certain affliction, he began to have visions, he began to tell people the future, and his predictions always came true. He wandered from town to town, from village to village and stayed with good people who wanted to host him. He revealed to people the cards that fate was supposed to give them. He soon became a famous man, if nature had endowed him with a commercial flair, he would have become a very wealthy citizen, but his riches and honors did not matter. He decided to serve people. He used his gift for a good cause. Once, in August 1938, he ended up in a small town — Kurów, where he stayed with the owner of a colonial shop, who was his very distant relative. He spent the afternoon talking to people who wanted to know their future today. At the end of the day, a young boy came to the door of the room where he was staying, very slim, almost limp, with a large head, a thin neck, a pale face and a gentle, wise look.

„Hello, may I come in?” the stranger asked timidly.

— Please, I’m listening, how can I help you — replied Znajomski.

— My name is Wojciech Matuzalewski, but you probably already know that, since you are a clairvoyant … and I am fourteen years old — said the son of the local administrator.

— As I guess, you would like to know your future, and you are not too young for such knowledge, do your parents know that you came to me — asked the friend.

— I am not afraid of my future, I can know it, God watches over me, I will never give up on him, he will always watch over me, and I didn’t say anything to my parents, they wouldn’t understand it. For God there is neither time nor space, for him the future is the present and the Lord has access to it, please reveal it to me, I want it very much. I will keep all knowledge to myself. I’ll tell you something that no one knows, not even my mother whom I love more than life itself, well, I would like to become a priest, but I would like to check if my choice is in accordance with God’s intention, and you will help me with this, you must help me with this…

„You sound like an adult, so maybe you’ve actually grown up to this knowledge, sit down in front of me on this chair and close your eyes.”

The boy sat down as recommended by Friend, who placed his right hand on his forehead at the base of his nose, between his eyes and partly on his forehead. Free fluids of future events began to flow through the seer’s mind, he spoke in a quiet but clear voice: I know how brown locusts flood our country from the West, a great white bear creeps from the East, blood flows from his mouth, he has a star on his chest...five shoulders this star wears. Cold, very cold, you’ll go where it’s very cold and bright, watch your eyes, I see forests far away in the East. A sea of tears, steel, fire and suffering… You wear a uniform, so nice, green, you have an eagle without a crown, you ride a horse, bullets don’t take you, I see a broken cross… you will be a famous officer, I even see general’s epaulettes… you will not go to the seminary, you will renounce your faith, you will not say goodbye to your mother with dignity … you will go high, very high, the Lord will give you a long life, you will lead the nation, I see blood on a heap of coal, blood on the sand, I see a drowning priest with a bag of stones tied to your feet… When you die… you will return to God and He will receive you… I’m tired… I can’t see anything anymore, go away and forget what I told you…

Little Wojtek cried, and tears flooded his face, not such a future he expected. — You’re lying, it’s all untrue, I don’t believe it, you deceived me, I don’t want to know you — shouted the boy and ran out of the room occupied by Friend very agitated.

**********

Several dozen years have passed, and all words spoken by Znajomski to little Wojtek have been reflected in his adult life. He became a general, a minister, and briefly president. He was a highly controversial figure. Declared atheist and ideological communist. The sick man was taken to a government clinic, where he was given loving care. He was diagnosed with cancer, at some stage of treatment he had a stroke, his condition was very serious. Even before he lost consciousness in a dream, Saint John Paul II visited him and hugged him. In the morning of the next day, the general received the grace of conversion, confessed his sins without concealing anything, and received communion. One Sunday afternoon, after his journey had come to an end, he saw in the dream before his agony that he was on a large, empty beach. On the sandy shore he saw the footsteps of a fisherman walking in the distance … without hesitation he began to follow them …

Felek

Mało kto przypuszczał, że ten mały chłopiec urodzony w dniu 11 września 1877 roku w Oziembłowie, na terenie obecnej Białorusi, zostanie tak wielkim człowiekiem, któremu potomni wystawią tyle pomników, czyniąc z niego jedną z ikon XX wieku. Feliks Edmundowicz Dzierżyński był uroczym chłopcem, o takiej pogodnej twarzy, zawsze uśmiechnięty, serdeczny, rodzinny tak bardzo kochał zwierzęta. W wieku pięciu lat stracił połowę swojego świata — zmarł mu ojciec Edmund, który z takim wysiłkiem wybudował dwór w rodzinnych włościach, zwany Dzierżynowem. Od tego mementu mały Felek zaczął uciekać do świata swoich ukochanych zwierząt. Jego ulubieńcem był pies wabiący się,,Kruczek”, biało — czarny — kundelek, bez ogona. Zwierzę także kochało Felka, on go karmił najlepszymi smakołykami przemycanymi z dworskiego stołu, głaskał go po poczciwym grzbiecie, chronił przed większymi psami, które chciałyby zrobić mu krzywdę, a nawet wieczorami, po właściwej modlitwie, modlił się do jego psiego Anioła Stróża, by zawsze,,Kruczka” miał w swojej opiece. Chłopiec poszedłby w ogień za swoim ulubionym zwierzakiem, a psina również była oddana swemu panu i przyjacielowi w jednym. Mały Felek wczesnym rankiem, dzierżąc na prawym ramieniu flintę na groch udawał się na,,polowania” pod las, w kierunku Ostrzygłów. Po jego śladach wiernie biegł,,Kruczek”. Bardzo często wyprzedzał chłopca i dawał mu sygnał, że napotkał jakiś godny uwagi młodego myśliwego obiekt. Okoliczni chłopi mówili:,,O z polowania wraca Felek i Kruczek”, traktowano ich jak równoprawnych towarzyszy tych wypraw łowieckich, które zawsze kończyły się bezkrwawo. Felek nie lubił widoku krwi, mdlał gdy stykał się z jej szkarłatem. Pewnego razu,,Kruczek” skaleczył łapkę i nie mógł chodzić. Felek zrobił mu specjalne łubki na małą psią nóżkę i co jakiś czas zmieniał opatrunki, czuwał nad swym pupilem, popłakując w kułak od czasu do czasu.,,Kruczek” wprawdzie cierpiał, ale mając takiego przyjaciela wiedział, że zły czas wnet szybko przeminie i znów jak za dawnych czasów wyruszą na łowy. Kilka razy Felek spał obok posłania swojego pieska, w pomieszczeniu gospodarczym. Podczas jednego z,,polowań” wydarzyła się tragedia, której chłopiec nie zapomniał do końca życia. Wypłoszony z gęstwiny leśnej wielki jastrząb, który miał swoje gniazdo na szczycie wiekowego dębu, lotem nurkowym spadł jak kamień na ziemię i porwał małego pieska, chwytając go szponami za skórę na karku. Psiak żałośnie zaskowyczał i zaczął się miotać, ale nie mógł się odgryźć swemu prześladowcy. Felek próbował strzelać ze swej dziecięcej strzelby, ale grochowe pociski nie mogły dosięgnąć drapieżnika ulatującego ku przestworzom coraz wyżej i wyżej. Jastrząb przeleciał jeszcze wiorstę i z wysokości kilkuset metrów zrzucił biedne, struchlałe zwierzę na polanę.,,Kruczek” zginął od zderzenia z gruntem. Ptak znów porwał martwe truchło i zaniósł je do swojego gniazda, by posilić siebie i małe jastrzębie, kwilące o pożywienie. Dla Felka zawalił się cały świat. Płacz nie ustawał. Dziecko utraciło przyjaciela, oddanego druha dziecięcych wypraw w knieję. Felek pierwszej nocy po tym strasznym zajściu nie spał, tylko klęcząc na podłodze, wsparty głową o poręcz lóżka, łkał i modlił się, modlił się i łkał. Prosił Pana Boga, by oddał mu,,Kruczka” całego i zdrowego. Piesek już nigdy do niego nie powrócił, a oni przecież nawet się nie pożegnali. Po kliku tygodniach chłopi odnaleźli gniazdo leśnego drapieżnika, a na jego dnie kilka kosteczek z obróżką, którą Felek wykonał dla swojego ulubieńca. Nie było już wątpliwości,,,Kuczek” odszedł hen daleko, gdzieś ponad tęczę, tam gdzie idą wszystkie psy, godnie musieli go przyjąć w psim niebie. Felek ostrożnie, z należnym ukochanemu zwierzęciu szacunkiem umieścił doczesne szczątki,,Kruczka” w drewnianej skrzyneczce, wyściełanej atłasem i płytko zakopał je w niewielkiej mogile. Chciał na grobie umieścić krzyż, ale mama nie pozwoliła mu, wytłumaczyła, że,,Kruczek” przecież nie został ochrzczony i tak się nie godzi. Co by na to powiedział ksiądz proboszcz Klarnet. Felek codziennie odwiedzał mogiłę swojego przyjaciela, od czas do czasu zapalał świeczkę, kładł małe bukiety z bzów i piwonii. Długo jeszcze z nim rozmawiał, dzielił się z nim przeżyciami ze swojego chłopięcego żywota.,,Kruczek” zawsze mu towarzyszył w myślach. Na polowania już nie chodził, a jastrzębie znienawidził… Pani Dzierżyńska miała w stajni dworskiej kilka koni. Jeden z nich — kobyła o imieniu wywodzącym się od maści,,Siwa” była już stara. Wiele lat pracy na roli, przeciągania ciężarów, poważnie nadwyrężyły jej siły, a stawy znajdowały się w opłakanym stanie. Koński artretyzm bardzo jej dokuczał. Po tragicznej śmierci,,Kruczka” Felek przeniósł swoje uczucie miłości, którego zawsze miał w nadmiarze, na,,Siwą”. Karmił ją marchewkami i cukrem. Rozczesywał bujną końską grzywę. Mył konia, który cierpliwie znosił te ablucje. Po takiej kąpieli,,Siwa” stawała się biała. Zwierzę bardzo szybko pokochało swojego małego dobrodzieja. Kiedy,,Siwa” widziała Felka jej stawy mniej bolały, przestawała przestępować z nogi na nogę. Radośnie strzygła uszami i biła swym łbem pokłony. Pewnego jesiennego dnia panie Dzierżyńska kazała zaprząc,,Siwą” do bryczki i pojechała w ważnej sprawie do sąsiedniego dworu. O tyle o ile poczciwe konisko pokonało bez problemu trasę w jedną stronę, o tyle w drodze powrotnej nie miało już siły iść i co chwila ustawało. Uciekało z niej życie. Pani Dzierżyńska zeszła z bryczki, by zmniejszyć ciężar i cierpliwie szła obok pojazdu, pozwalając koniu na coraz częstsze i dłuższe postoje. Tak człapiąc dotarły do dworu grubo po zachodzie słońca. Tego dnia pani Dzierżyńska zrozumiała, iż czas,,Siwej” już przeminął. W owych czasach zwierzęta nie przechodziły w stan spoczynku, a ich właściciele nie fundowali im spokojnej starości w przytulnym zakątku stajni. Pani Dzierżyńska rozmówiła się z Jankielem, który zgodził się nabyć zwierzę na karmę dla lisów, które hodował na futra. Żyd pewnego ranka wypłacił dziedziczce należną sumę, wziął zwierzę za uzdę i poprowadził piaszczystym traktem. Felek nie mógł zrozumieć tego co się stało. Smętnie człapiącą kobyłę żegnały spazmy płaczu chłopca, który wyrywał się z objęć matki i chciał biec za,,Siwą”. Odprowadził ją wzrokiem zalanych łzami oczu, aż po horyzont. Kiedy koń chciał na chwilę przystanąć był szarpany za uzdę przez starozakonnego i okładany batem po pokaźnym zadzie.,,Siwa” trafiła do rzeźni, gdzie Izaak — żydowski rzezak, wprawnym, wyćwiczonym przez dziesiątki lat ruchem małego, ostrego jak brzytwa kozika, otworzył jej tętnicę szyjną i poczekał, aż zwierze opadnie najpierw na przednie kończyny, później na tylne, przewali się na bok i wykrwawi, a wielkie, ciemne mądre końskie oczy otoczy mgła śmierci. Felek znów utracił przyjaciela. Koń dopiero co wypełnił stratę po,,Kruczku”, a już nowa, obiecująca więź pomiędzy zwierzęciem i człowiekiem została bezpowrotnie zerwana. Lisy zjadły,,Siwą”. Po kolejnym ciężkim przeżyciu chłopiec zwrócił ku się ku gołębiom. Mądre ptaki podchodziły bardzo blisko ludzi, dawały się karmić, prawie z ręki, a jak pięknie latały w stadzie, czyniły lazurowe niebo przy pięknej pogodzie jeszcze piękniejszym. Felek lubił jak biblijne stworzenia przepięknie gruchały. Zazdrościł im tej wolności, która jest przypisana ptakom. Upatrzył sobie jedną parę gołębi, która była charakterystyczna, obserwował je i nie szczędził im ziarna, co nie zawsze podobało się jego matce. Para gołębi uwiła sobie gniazdo na dachu spichlerza, zaś gołębica zniosła jaja. Samica wysiadywała je cierpliwie, aż wykluły się małe gołębie, dwie nieopierzone, bezradne istoty, którym matka przekazywała ciepło i pokarm do szeroko rozwartych dziobów, ufnie skierowanych ku górze. Pewnego razu Felek obserwował gniazdo gołębi. Rodzice maluchów gdzieś pofrunęły, a małe spały. Nagle do gniazda przyleciała sroka. Ptaszysko wyczuło łatwy żer, a rodziców piskląt nie było w pobliżu. Sroka posługując się dziobem wyrzuciła jedno z ptasząt z gniazda, zaś maleństwo żałośnie kwiląc potoczyło się po dachu i wpadło do poziomej, półotwartej rynny. Tata –gołąb i mama — gołąb były daleko. Sroka dopadła malucha w rynnie i zaczęła go zawzięcie dziobać. Nie zawsze trafiała w wijące się z bólu i trwogi ciałko. Felek słyszał coraz cichsze kwilenie i bębnienie dzioba o blachę. Chłopiec zerwał się z ławki i postanowił ratować pisklę. Podbiegł do ciężkiej drabiny i nadludzkim wysiłkiem dla chłopięcego ciała przystawił ją do ściany spichlerza. Zaczął się wspinać po szczeblach na ratunek ptaszęciu. Będąc już u szczytu drabiny, pośliznął się na wyrobionym szczeblu i upadł na ziemię. Uderzył głową o murawę i stracił przytomność…

**********

Nocą z 20 na 21 marca 1919 roku w jednym z gabinetów na Łubiance światło paliło się już tylko w gabinecie Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego.,,Krwawy Feliks”, lub,,Czerwony Feliks” — legendarny założyciel Nadzwyczajnej Wszechrosyjskiej Komisji do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem, potocznie zwanej CzeKą, lubił pracować do późna. Mógł wtedy wydać jeszcze wiele dodatkowych wyroków śmierci na wrogów rewolucji. Wzór do naśladowania przez wszystkich czekistów miał słabe zdrowie, wyniszczone latami spędzonymi na zsyłkach i w carskich więzieniach, jego czas mijał, a trzeba było jeszcze rozstrzelać tylu nieprzyjaciół bolszewików. Feliks spieszył się. Czasami miewał napadu duszności i zawroty głowy, to była pamiątka po upadku z drabiny, jakiego doświadczył w dzieciństwie. Właśnie podpisał rozkaz rozstrzelania pięciuset moskwian podejrzewanych o robotę kontrrewolucyjną i sprzyjanie białym. Jeden niepozorny podpis przedwcześnie postarzałego, wyniszczonego życiem bolszewickiego inkwizytora w jednym ułamku sekundy przekreślił los pięciuset istnień, spowodował nigdy niezabliźnioną ranę w pamięci tych, dla których tych pięciuset było ojcami, mężami, braćmi, synami….Feliks był ludojadem zza biurka, Torquemadą XX wieku, Robespierrem czerwonej rewolucji. Nierzadko lubił schodzić do podziemi wiezienia na Łubiance, gdzie więźniów badano i poddawano torturom. Patrzenie na wyrywanie paznokci, łamanie palców, przypiekanie palnikiem, miażdżenie jąder i inne okropieństwa sprawiało mu wielką satysfakcję. Nigdy nie miał koszmarów, zawsze spał spokojnie. Prawie w ogóle nie spożywał alkoholu, nie tłumił wyrzutów sumienia. Lubił patrzeć na egzekucję wrogów rewolucji. W takich momentach jego oczy trawiła gorączka rewolucyjna, biło z nich szaleństwo fanatyka przekonanego o słuszności swojej idei. Nierzadko w parze z tym pojawiał się ni to szyderczy, ni to żałosny uśmiech goszczący na bezzębnych ustach. Takiego Feliksa bali się jego podwładni, towarzysze nawykli do roboty rewolucyjnej, takiego Feliksa lękał się nawet sam wszechwładny Lenin, a Stalin zazdrościł mu złej sławy psa rewolucji. Jego praca była wymierna i napawała go dumą. Towarzysz Lenin wiedział komu powierzyć odpowiedzialne zadanie utworzenia tajnej policji politycznej na miarę nowych, wymagających poświęceń czasów. Feliks stworzył ją niemal od podstaw na podobieństwo swoich wyobrażeń. Tuż przed północą sekretarz Dzierżyńskiego przyniósł mu kolejną listę pięciuset więźniów przewidzianych do eliminacji. Feliks był już zmęczony i bez wczytywania się w nazwiska, odruchowo złożył podpis pod rozkazem nakazującym rozstrzelanie nieszczęśników, którzy pewnie i byli winni. W końcu towarzysz Dzierżyński wielokrotnie powtarzał swoim wychowankom — czekistom, iż nie ma ludzi niewinnych, są tylko źle przesłuchani. Każdy, kto trafił w ręce towarzysza Feliksa prędzej, czy później wyznawał swoje grzechy, na nic zdawały się kajania, było już za późno. Młyny rewolucji mełły ludzkie losy i wypluwały tylko krwawe plewy. Towarzysz Feliks nie uznawał kary więzienia, nie wierzył w resocjalizację; był wielkim zwolennikiem profilaktyki w postaci rozstrzelania. Pewnego razu pewien konstruktor zaprezentował Dzierżyńskiemu swój wynalazek w postaci krzesła elektrycznego, które miało uśmiercać wrogów rewolucji w sposób humanitarny. Wynalazca spodziewał się nagrody ze strony arcyczekisty i w pewnym sensie jej dostąpił. Feliks Edmundowicz,,pozwolił” mu bowiem, a nawet,,zachęcił” do zaprezentowania tego śmiercionośnego urządzenia na sobie. Krzesło elektryczne zadziałało, lecz konstruktor nie mógł już zebrać laurów za swój wynalazek. Jego spalone częściowo zwłoki wrzucono do Newy. Około pierwszej w nocy Dzierżyński zamknął ostatnią sprawę i poprosił swojego sekretarza o pół szklanki ciepłego mleka przed snem, którą po kwadransie otrzymał. Po tym jak zamknęły się za nim drzwi gabinetu, Feliks podszedł do prostego żołnierskiego łóżka w koncie swojego gabinetu, sięgnął pod nie i wysunął ostrożnie mały kosz wyściełany sianem, na którym zwinięty w kłębek spał mały, stalowoszary kotek, który obudził się i wypił trochę ciepłego mleka. Feliks Edmundowicz położył się na wznak na łóżku, kotka ułożył na swej wątłej piersi, po czym przykrył ostrożnie wojskowym płaszczem, z którym nie rozstawał się od czasu opuszczenia więzienia w Butyrkach. Zwierzę ufnie przytuliło się do swego dobroczyńcy niczym do matki i oboje usnęli. Towarzysz Feliks Edmundowicz Dzierżyński zawsze bardzo kochał zwierzęta, ludzi już mniej… o wiele mniej…

Felek

Few people thought that this little boy, born on September 11, 1877 in Oziembłów, in present-day Belarus, would become such a great man, whose descendants would erect so many monuments, making him one of the icons of the 20th century. Feliks Edmundovich Dzerzhinsky was a charming boy, with such a cheerful face, always smiling, cordial, family, he loved animals so much. At the age of five, he lost half of his world — his father Edmund died, who with such effort built a mansion in the family estate, called Dzierżynów. From that moment, little Felek began to run away to the world of his beloved animals. His favorite was a dog called „Kruczek”, a black and white mongrel, without a tail. The animal also loved Felek, he fed him the best delicacies smuggled from the court table, stroked his good-natured back, protected him from larger dogs that would want to hurt him, and even in the evenings, after a proper prayer, prayed to his canine Guardian Angel to always „Kruczka” he had in his care. The boy would go to the fire for his favorite pet, and the doggie was also devoted to her master and friend in one. Early in the morning, little Felek, holding a shotgun for peas on his right shoulder, went „hunting” into the forest, in the direction of Ostrzyki. In his footsteps faithfully ran „Kruczek”. Very often he overtook the boy and gave him a signal that he had encountered some object worthy of the young hunter’s attention. The local peasants used to say: „Felek and Kruczek are coming back from hunting”, they were treated as equal companions of these hunting expeditions that always ended bloodless. Felek didn’t like the sight of blood, he fainted when he touched its crimson. Once, Raven cut his paw and couldn’t walk. Felek made him special splints for a small dog’s leg and changed the dressings from time to time, watched over his pet, crying into his fist from time to time. Although Raven suffered, but having such a friend, he knew that the bad time would soon pass and they would go hunting again, as in the old days. Several times Felek slept next to his dog’s bed in the utility room. During one of the „hunts” a tragedy happened, which the boy did not forget for the rest of his life. A great hawk, which had its nest on the top of an ancient oak, frightened out of the forest thicket, dived like a stone to the ground and grabbed a small dog, grabbing it with its talons by the skin on the nape of its neck. The dog yelped piteously and began to thrash, but could not bite back his pursuer. Felek tried to fire his baby gun, but the pea bullets could not reach the predator as it flew higher and higher into the skies. The hawk flew another verst and from a height of several hundred meters dropped the poor, terrified animal into a clearing. „Kruczek” died from a collision with the ground. The bird picked up the dead carcass again and carried it back to its nest to feed itself and the little hawks that were crying for food. The whole world collapsed for Felek. The crying didn’t stop. The child has lost a friend, a devoted friend of children’s trips to the forest. Felek did not sleep the first night after this terrible incident, but knelt on the floor, leaning his head on the bedrail, sobbing and praying, praying and sobbing. He asked God to give him „Kruczek” safe and sound. The dog never came back to him, and they hadn’t even said goodbye. After a few weeks, the peasants found a forest predator’s nest, and at its bottom several bones with a collar that Felek made for his favorite. There was no doubt anymore, „Kuczek” had gone far away, somewhere above the rainbow, where all dogs go, they had to receive him in dog heaven with dignity. Felek carefully, with the respect due to his beloved animal, placed the mortal remains of „Kruczek” in a wooden box, lined with satin, and buried them shallowly in a small grave. He wanted to put a cross on the grave, but his mother wouldn’t let him, she explained that „Kruczek” wasn’t baptized after all and that’s not acceptable. What would the parish priest Klarnet say to that? Felek visited his friend’s grave every day, lit a candle from time to time, and placed small bouquets of lilacs and peonies. He talked with him for a long time, shared with him the experiences of his boyhood. „Raven” was always with him in his mind. He didn’t go hunting anymore, and he hated hawks… Mrs Dzierżyńska had several horses in the court stable. One of them — a mare with a name derived from the color „Siwa” was already old. Many years of farming, dragging heavy loads had seriously strained her strength, and her joints were in a deplorable state. Equine arthritis is very hers teased. After the tragic death of „Kruczek”, Felek transferred his feeling of love, which he always had in excess, to „Siwa”. He fed her carrots and sugar. He combed the horse’s lush mane. He was washing the horse that had endured these ablutions patiently. After such a bath, „Siwa” became white. The animal fell in love with its little benefactor very quickly. When „Siwa” saw Felek, her joints hurt less, she stopped shifting from foot to foot. She happily twitched her ears and bowed her head. One autumn day, Mrs. Dzerzhinska ordered „Siwa” to be harnessed to a carriage and went on an important matter to the neighboring manor. While the good-natured horse easily covered the one-way route, on the way back it had no strength to go and stopped every now and then. Life was draining from her. Mrs. Dzierżyńska got down from the carriage to lighten the weight and patiently walked beside the carriage, allowing the horse to stop more often and longer. Thus, shuffling, they reached the mansion well after sunset. On that day, Mrs. Dzierżyńska understood that the time of „Siva” had already passed. In those days, animals did not retire, and their owners did not provide them with a peaceful old age in a cozy corner of the stable. Mrs. Dzierżyńska talked to Jankiel, who agreed to buy the animal for fox feed, which he kept for fur. One morning the Jew paid the heiress the sum due, took the animal by the bridle and led it along the sandy track. Felek couldn’t understand what had happened. The sadly shuffling mare was bid farewell to the boy’s spasms of crying, who was breaking free from his mother’s embrace and wanted to run after „Siwa”. He followed her with tear-filled eyes to the horizon. When the horse wanted to stop for a moment, it was pulled by the bridle by the Jew and whipped on its large rump. „Siwa” was taken to the slaughterhouse, where Izaak — a Jewish shochet, with a skillful movement of a small razor-sharp knife, trained for decades, opened her carotid artery and waited until the animal fell first on its front limbs, then on its hind limbs, and rolled over side and will bleed out, and the great dark, wise horse eyes will be surrounded by the fog of death. Felek has lost a friend again. The horse has just made up for the loss after „Kruczek”, and the new, promising bond between the animal and man has been irretrievably broken. The foxes ate „Siva”. After another ordeal, the boy turned to the pigeons. Wise birds came very close to people, they let themselves be fed, almost from the hand, and how beautifully they flew in a flock, they made the azure sky even more beautiful in beautiful weather. Felek liked how the biblical creatures cooed beautifully. He envied them the freedom that is ascribed to birds. He found one pair of pigeons that was distinctive, watched them and did not spare them grain, which did not always please his mother. A pair of pigeons made a nest on the roof of a granary, and a dove laid eggs. The female incubated them patiently until little pigeons hatched, two featherless, helpless creatures, to whom the mother passed warmth and food into her wide-open beaks, trustingly upwards. Once upon a time, Felek watched a nest of pigeons. The parents of the little ones flew somewhere, and the little ones were sleeping. Suddenly, a magpie flew into the nest. The bird sensed an easy prey and the chicks” parents were not around. The magpie, using its beak, threw one of the birds out of the nest, and the baby, whimpering piteously, rolled across the roof and fell into a horizontal, half-open gutter. Dad pigeon and mom pigeon were far away. The magpie caught up with the baby in the gutter and began to peck ferociously. She didn’t always hit her writhing body with pain and fear. Felek heard the fainter wails and the drumming of the beak against the sheet metal. The boy jumped up from the bench and decided to save the chick. He ran to the heavy ladder and, with a superhuman effort for the boy’s body, pushed it against the wall of the granary. He began to climb the rungs to rescue the bird. Already at the top of the ladder, he slipped on a worn rung and fell to the ground. He hit his head on the grass and lost consciousness…

**********

On the night of March 20—21, 1919, in one of the offices in Lubyanka, the light was on only in the office of Feliks Edmundowicz Dzierżyński. „Bloody Felix” or „Red Felix” — the legendary founder of the Extraordinary All-Russian Commission for Combating Counter-Revolution and Sabotage, commonly known as the Cheka, liked to work late. He could then issue many more death sentences against the enemies of the revolution. The role model of all Chekists had poor health, worn down by years spent in deportations and tsarist prisons, his time was passing, and so many enemies of the Bolsheviks still had to be shot. Felix was in a hurry. Occasionally he would have fits of shortness of breath and dizziness, a reminder of a fall from a ladder he experienced as a child. He had just signed an order to shoot five hundred Muscovites suspected of counter-revolutionary work and favoring whites. One inconspicuous signature of a prematurely aged, life-worn Bolshevik inquisitor in one split second crossed out the fate of five hundred lives, caused a never-healing wound in the memory of those for whom these five hundred were fathers, husbands, brothers, sons … Feliks was a cannibal from behind the desk, the Torquemada of the twentieth century, Robespierre of the Red Revolution. He often liked to go down to the Lubyanka prison, where prisoners were examined and tortured. It gave him great satisfaction to watch his fingernails being pulled out, his fingers broken, his torches burned, testicles crushed, and other horrors. He never had nightmares, he always slept soundly. He hardly ever drank alcohol, nor did he repress any remorse. He liked to watch the enemies of the revolution executed. At such moments his eyes were consumed by revolutionary fever, madness radiated from them fanatic convinced of the rightness of his idea. Not infrequently, this was accompanied by a half-sneering, half-pathetic smile on his toothless lips. Felix was feared by his subordinates, comrades accustomed to revolutionary work, such Felix was feared even by the omnipotent Lenin himself, and Stalin envied his infamous revolutionary dog. His work was measurable and filled him with pride. Comrade Lenin knew to whom to entrust the responsible task of creating a secret political police for the new, demanding times. Feliks created it almost from scratch, similar to his imagination. Just before midnight, Dzerzhinsky’s secretary brought him another list of five hundred prisoners to be eliminated. Feliks was already tired and without reading the names, he instinctively signed the order to shoot the unfortunates who were probably guilty. After all, comrade Dzerzhinsky repeatedly repeated to his pupils — the Chekists, that there are no innocent people, there are only badly interrogated. Everyone who fell into the hands of comrade Felix sooner or later confessed their sins, repentance was useless, it was too late. The mills of the revolution grinded human destinies and spewed only bloody chaff. Comrade Feliks did not recognize imprisonment, did not believe in social rehabilitation; he was a great supporter of prophylaxis in the form of shooting. Once, a constructor presented Dzerzhinsky with his invention in the form of an electric chair, which was supposed to kill the enemies of the revolution in a humane way. The inventor expected a reward from the archchekist, and in a sense he got it. Feliks Edmundowicz „allowed” him, and even „encouraged” him to present this deadly device on himself. The electric chair worked, but the designer could no longer collect laurels for his invention. His partially burned corpse was thrown into the Neva. Around one in the morning, Dzerzhinsky closed the last case and asked his secretary for half a glass of warm milk before bed, which he received after a quarter of an hour. After the office door closed behind him, Felix walked over to the simple soldier’s bed in the corner of his office, reached under it, and carefully pulled out a small basket lined with hay, in which a small steel-gray kitten was curled up sleeping, who woke up and drank some warm milk. Feliks Edmundovich lay down on his back on the bed, placed the cat on his slender chest, and then carefully covered it with the military coat he had been wearing since leaving the Butyrki prison. The animal clung trustingly to its benefactor as to its mother, and they both fell asleep. Comrade Feliks Edmundovich Dzerzhinsky has always loved animals very much, people less so … much less …

Dawidek

Podchorąży Roman Czarnecki, jako syn przedwojennego działacza Komunistycznej Partii Polski, który udał się do Kraju Rad w 1937 roku i nigdy już nie powrócił; odnalazł się w powojennej Polsce Ludowej. W czasie wojny działał w niepopularnej na Zamojszczyźnie Armii Ludowej, był łącznikiem z oddziałami Batalionów Chłopskich. Po nastaniu Polski Lubelskiej wstąpił w szeregi Milicji Obywatelskiej, a jako młody człowiek o dużych ambicjach i zdolnościach wpadł w oko miejscowemu szefowi Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Hrubieszowie, który za,,zgodą” dotychczasowego przełożonego wcielił go do tej złowrogiej formacji. Praca była ciężka, brutalna, niebezpieczna i na wskroś niewdzięczna. Czasy były takie, że najpierw strzelano, a później zadawano pytania, trup ścielił się gęsto, funkcjonariuszy którzy polegli w walce z partyzantami podziemia zastępowali nowi, coraz młodsi i coraz bardziej brutalni. Wciąż groźni pozostawali także członkowie Ukraińskiej Powstańczej Armii, dobrze rozlokowani po okolicznych lasach i mający oparcie w miejscowej ludności ukraińskiej. W rzadkich, wolnych chwilach Romek z innymi UB-owcami spożywali litry wódki i rozpamiętywali krwawe epizody walk z reakcyjnym podziemiem. 10 kwietnia 1946 roku kapitan Muranow wezwał do siebie Czarneckiego oraz dwóch innych bezpieczniaków — kaprali: Jana Targonia i Zenona Matrasa. Podczas odprawy Komendant powierzył swoim podwładnym ciche,,zdjęcie” porucznika AK — Mariana Bykowskiego, który mieszkał we wsi Stefankowice. Partyzant miał być bez rozgłosu doprowadzony do siedziby UB w zabytkowym Dworku Du Chateu. Czarnecki jako dowódca grupy — człowiek ideologicznie poprawny, ukształtowany, syn starego komunisty -odpowiadał za powodzenie zadania. Mężczyźni dla niepoznaki ubrali się w mundury milicjantów. Grupa Romka wsiadła do Willisa i udała się trasą na Chełm do wsi Stefankowice. Chałupa zajmowana przez Bykowskiego znajdowała się na początku wsi, nie było potrzeby zagłębiania się w osadę, taki układ był bezpieczny dla Czarneckiego i jego ludzi. Bezpieczniacy nie spodziewali się, iż partyzant szkolony przez cicho — ciemnego instruktora z Anglii przygotuje im małą niespodziankę. Bykowski rankiem 11 kwietnia 1946 roku leżał jeszcze w łóżku, ale pod pierzyną trzymał niezawodnego Schmeisera. UB-owcy niefrasobliwie weszli wszyscy na raz do chaty zamieszkałej przez porucznika AK. W sieniach spotkali już krzątającą się jego matkę — Antoninę Bykowską, która zagadnięta o jedynaka wskazała na izbę na prawo od wejścia, po czym wyszła do obory, przebąkując coś, że syn niezdrów od dwóch dni i jeszcze leży, ale wkrótce może wstanie. Bykowski jak tylko zobaczył trzech milicjantów domyślił się celu wizyty oraz tego kim naprawdę są przybysze. Postanowił, że tanio skóry nie sprzeda. Trzymał Scheisera oburącz pod pierzyną. Bezpieczniacy niefrasobliwie zawiesili pepesze na ramionach, zaś nagany tkwiły w kaburach. UB-owcy nie raz brali udział w podobnych zatrzymaniach i nie zdarzyło im się, żeby ktoś stawiał wtedy opór, ludzi wówczas obezwładniała niemoc i cicha nadzieja, że wszystko skończy się dobrze, a nie kończyło się dobrze, bo ludzie ci po przejściu badania połączonego ze stosowaniem wzmocnionych metod przesłuchania trafiali z kulą w potylicy do bezimiennego grobu, gdzieś na odludziu. Bykowski był odważnym realistą, jego niemoc nie dopadła, nie miał też złudzeń co do celu wizyty. Jego jedyną nadzieją był szybki i zdecydowany atak. Wystrzelił serią do bezpieczniaków, kiedy wszyscy trzej znaleźli się na linii strzału. Najbardziej paskudnie oberwał Matras, który dostał aż cztery kule w brzuch i błyskawicznie się wykrwawił, Targoń także nie miał szczęścia, gdyż otrzymał postrzał, który rozerwał mu całkowicie lewe płuco i strzaskał kość udową. Obaj kaprale zginęli prawie jednocześnie. Romek miał najwięcej szczęścia, otrzymał tylko jeden postrzał, tuż pod lewym obojczykiem. Kula szczęśliwie ominęła serce i worek osierdziowy, przebiła tankę mięśniową, po czym wyszła przez plecy nad lewą łopatką. Żaden z bezpieczniaków nie zdążył zareagować i użyć broni. Czarnecki wypadł pospiesznie z tego strasznego domu i zaczął uciekać przed siebie, w pola, w kierunku lasu. Pomimo poważnej rany, zasilany adrenaliną, uciekał jakby gonił go sam diabeł, w którego zresztą, tak jak i w Boga nie wierzył. Bykowski także wypadł na zewnątrz i oddał jeszcze kilka strzałów za uciekającym, ale tego dnia żadna siła ziemska, czy też nieziemska nie była w stanie dogonić tej uciekającej w czystej postaci woli przeżycia jaką reprezentował Czarnecki. Romek dopadł ściany lasu i zagłębił się w niego jak dzieci wtulające się w ramiona dawno niewidzianych matek. Zmęczony, wykrwawiony, obolały, wciąż jeszcze w szoku, głodny i zziębnięty błąkał się po borze, aż pod wieczór udało mu się dotrzeć do stojącej samotnie pod lasem w okolicach wsi Moniatycze, niewielkiej chatki, z której komina wydobywał się aromatyczny, siwy dym.

*******

Dawidek Mendelstein w kwietniu 1946 roku nie powinien żyć. On nawet nie chciał żyć. Jego wychudzone ciałko 10 — latka trawiła powoli białaczka. Chłopiec straszliwie cierpiał. Był sierotą. Podczas likwidacji getta w Hrubieszowie w 1943, kiedy grupa Żydów, a w tym i jego rodzice: Szmul i Estera Mendelstein zostali przewiezieni na miejsce rozstrzelania pod Hrubieszowem, gdzie na polach znajdowały się rowy strzeleckie, które miały się stać grobem dla nich, chłopiec miał dużo szczęścia. Nie dosięgła go żadna kula wystrzelona przez Niemców. Matka przyjęła na siebie to ołowiane brzemię, osłoniła dziecko własnym ciałem i przykryła tak skutecznie, iż oprawcy nie dostrzegli malca. Gestapowcy udali się później do pracujących na pobliskich polach chłopów, ażeby wykorzystać ich do zasypywania dołów z zabitymi. Dawidek wykorzystał ten moment i wyczołgał się spod ciała jeszcze ciepłej matki, i uciekł w pobliskie krzaki. Po zasypaniu grobu i odjeździe Niemców dziecko błąkało się, aż dotarło do małej chaty stojącej samotnie pod lasem we wsi Moniatycze. Tam chłopiec spotkał czarownicę Lubę.

******

Do dziś wielu nie wie, czy wiedźma Luba była człowiekiem z krwi i kości, czy może zjawiskiem, złudzeniem optycznym. Córka popa Anatolija, całkowicie odeszła od wiary swych ojców. Zawsze była inna, zafascynowana naturą, jakaś siłą w niej tkwiącą, zafrasowana odwieczną walką życia ze śmiercią, zajęła się zielarstwem i jasnowidztwem. Ludzie z okolic nawet odległych korzystali z jej niecodziennych usług. Luba leczyła skutecznie i na ciele i na duszy. Starannie dobrane przez nią zioła potrafiły przynieść ulgę w wielu schorzeniach, zaś tajemnicze praktyki z wylewaniem jajka na głowę znerwicowanych dzieci, ulżyły niejednemu maluchowi, przynosząc ulgę w walce z nocnymi koszmarami. Gdyby urodziła się kilkaset lat wcześniej, ludzie ślepo oddani doktrynie i naukom wyłożonym w życiowym dziele mnichów Jakuba Sprengera i Henryka Istytora,,Młot na czarownice”, posłali by ją jako odmieńca na stos, gdzie pośród trzaskających polan niechybnie oddałaby ostatnie tchnienie. Luba niesienie pomocy innym miała wpisane w istotę swojego żywota. Skazana z uwagi na swoje dziwactwo i moc na samotność, szukała bliskości w każdej istocie. Nie przepędziła małego, głodnego, zziębniętego, żydowskiego chłopca, mimo iż za pomoc przedstawicielom rasy podludzi groziła jej wówczas śmierć z ręki rasy nadludzi. Ukryła dziecko w odpowiednio przygotowanym pomieszczeniu pod podłogą w kuchni. Troszczyła się o Dawidka jak tylko mogła. Traktowała sierotę jak własne dziecko, którego nigdy nie miała i mieć nie mogła. Jeszcze nie widziała, iż Dawidek od dnia śmierci rodziców, kiedy tak stał jeszcze nad ich ciałami, zbyt długo wpatrywał się w oczy martwej matki i od tego dnia stał się łącznikiem pomiędzy światem żywych i doliną cieni zasiedloną przez umarłych. Pewnego razu Dawidek powiedział Lubie, iż batiuszka Anatol bardzo żałuje, iż pewnej zimy zezłościł się na nią za zbyt późne w jego mniemaniu przyniesienie drewna na opał, podczas wizyty ciotki Jeleny, pchnął ją na piec, aż rozcięła sobie wargę. Od tej pory Luba, której ojciec zmarł czterdzieści zim wcześniej, wiele wiorst stąd, wiedziała że Dawidek nie jest zwykłym dzieckiem. Chłopiec przebywał jednocześnie w jednym wspólnym świecie żywych i umarłych. Bariera śmierci nie istniała dla niego. Dzięki niemu mogła rozmawiać z bliskimi… Po wojnie Dawidek nie miał do kogo wracać, a i Luba nie chciała się z nim rozstawać. Tak żyli sobie na uboczu, w zgodzie z naturą, nikomu nie wadząc…

******

Podchorąży Czarnecki uzyskał pomoc w domu czarownicy Luby, która zrobiła mu opatrunek umieszczając bezpośrednio na ranie mieszaninę chleba, śliny i pajęczyny. Starodawna ta receptura niejednemu uratowała życie, jeszcze na długo przed wynalezieniem penicyliny przez dr Flemminga. Ranny spoczął na piecu i zmęczony trudami usnął snem niespokojnym, przerywanym majakami i koszmarami. Dnia następnego, kiedy poczuł się lepiej, ale sił wciąż mu brakowało, spostrzegł iż całą noc czuwał przy nim mały żydowski chłopiec — Dawidek. Dziecko mimo, iż samo słabe, trawione przez białaczkę, zwilżało mu rozpalone usta i czoło chłodną wodą podawaną na pędzelku z końskiego włosia. W czasie rozmowy chłopiec powiedział żołnierzowi, iż jego ojciec bardzo żałuje, tego że uwierzył bolszewikom i wyjechał w 1937 do Związku Radzieckiego. Teraz leży w zimnym grobie pod Tułą. Nie ma nawet krzyża. Dawniej na niego pluł, a teraz mógłby go całować, ale nie może. Z każdym słowem Romek zaczął czuć się dziwnie. Lodowaty pot spływał mu po karku. Ten dziwny chłopiec tak na niego dziwnie patrzył. Taki właśnie wzrok miał jego ojciec. Piękne błękitne oczy, czujnie lustrujące otoczenie, z lekką nutą marzycielstwa. Kiedy Dawidek odwrócił się i poprawił koc okrywający rannego, by znowu na niego spojrzeć, dziecko miało znów wzrok 10 letniego chłopca, a oczy miały silnie piwny odcień. Romek nigdy wcześniej nie doświadczył takich mistycznych doznań. To na pewno nie był sen, czuł że był tu i teraz. To wszystko działo się na jego oczach. Powoli usuwały się z nich klapki racjonalizmu, którym usprawiedliwiał wszystkie swoje dotychczasowe poczynania. Nie wierzył w Boga, w jego odwiecznego wroga — Szatana, w życie pośmiertne, w grzechów odpuszczenie i ciała zmartwychwstanie. Żył teraźniejszością, nie odkładał niczego na później, nie czkał na sprawiedliwość, sam ją wymierzał. Jego świat stanął na głowie. Zaczął płakać, przeklinać kłamstwa jakim go karmili komuniści, żałował swojego ojca, którego kłamstwo zawiodło do krainy ułudy. Chciał żyć inaczej. Dawidek powiedział mu także, że marzeniem jego babci Ewy, która zmarła w 1919 roku było to, by jej wnuk na cmentarzu w Komarowie odprawił za nią i za jej rodzinę mszę jako kapłan. Romek znał babcię Ewę Baran tylko z opowieści matki, wiedział iż była to kobieta bardzo religijna, która pochowała czworo swoich dzieci zmarłych na grypę hiszpankę, sama zaś dołączyła do nich konając na tyfus. Czarnecki wiedział, iż wszystkie te informacje musiały pochodzić od kogoś, kto tuła się po świecie żywych i umarłych. Spytał chłopca jak tam jest i uzyskał odpowiedź, że ci którzy żyją godnie nie mają się czego obawiać. Romek zapragnął żyć godnie. Luba wyleczyła go, zaś Romek porzucił całe swoje dotychczasowe życie, pod nową tożsamością, o co nie było w tych ciężkich powojennych czasach trudno, wyjechał do Galicji i wstąpił do seminarium w Krakowie. Marzenie babci Ewy spełniło się pewnej czerwcowej niedzieli 1959 roku, kiedy ksiądz Tomasz Kordecki, w którym dawni koledzy z UB w Hrubieszowie rozpoznaliby zamordowanego przez podziemie w kwietniu 1946 roku podchorążego Romana Czarneckiego odprawił mszę na cmentarzu w Komarowie. Wracając na parafię w Jarosławiu, ksiądz wstąpił jeszcze do małej opuszczonej chatki pod lasem w Moniatyczach, gdzie wszystko się zaczęło. Luba nie żyła już od kilku lat, zaś Dawidek zmarł jeszcze jesienią 1946 roku. Ksiądz Kordecki odnalazł ich groby na pobliskim cmentarzu, w najbardziej zapomnianej jej części pod płotem i odmówił w ich intencji,,Wieczny odpoczynek racz im dać Panie” … oraz kadisz, po czym wrócił do świata żywych … Niczego już się nie bał … Był wolny, jego umysł nie był zniewolony i żył godnie … Niczego więcej nie potrzebował …

David

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 76.79