siatka na motyle
kiedy zachorowałam
Chciałbyś poznać moje prawdziwe oblicze
Więc jestem powłoką
Która skrywa pod płaszczem zimne serce
Poranioną duszę, złamane kości
Moje błękitne oczy pozbawione są blasku
Mam bladą skórę
Beznamiętny dotyk, wzrok nieobecny, jakby
zaklęty w kręgu tajemnic
Kłamstwa rozpaczy i bólu
Teraz możesz mi powiedzieć, czy polubiłbyś
Moje prawdziwe JA
czas
Gdzieś tam na błękitnym niebie
Zakrada się dziewczynka zaplątana w czarny sznur
Na którego końcu w drżących dłoniach
Mieści się prostokątna pozytywka
Która nie wypluwa z siebie melodii
A chwyta mokrym ciepłym zbyt jasnym światłem chwilę
Jedyny sposób zatrzymania bezcennych momentów
Umiejętność zapisania szczęśliwego czasu
Uchwycenia pamięci
Zatrzymania pięknej duszy
Okraść ją nie z ulotności, a z magii szczęścia
Taki psikus
Marzycielka
pycha
W tym czasie jestem nikim
Ugryzłam mocno
W serce
A czemu nie
Niech poleje się krew
Puste naczynie
Wypełni
Brudne powietrze
Niech nastanie pycha
Zapanuje mądrość bez cienia głupoty
Przebudzi się czysty egoizm
A drapanie w płucach
Okaże się odgłosem zobojętnienia
Która jest dyplomacją kamiennych
choroba
Pokój wypełniały cienie zieleni czerwieni i ten ostatni czerń. wpatrywałam się w nie od kilku długich godzin. Każdy kolor w tej chwili miał dla mnie jakieś znaczenie. Zieleń była nadzieją, bez której człowiek podobno usycha, niczym niepodlewany kwiat. Czerwień kojarzyła mi się z barwą brudnej miłości i krwią spływającą z ran zadanych przez najbliższych. Czerń była najgorsza skojarzenie ze śmiercią jest najboleśniejsze, bo to jak cichnący głos życia wpadający w otchłań.
Spoglądając na ściany pokoju, zastanawiałam się nad jednym — ból. Już dawno temu powinnam zacząć tę historię. Zacząć od dnia, w którym pojawił się ból, który nie chciał odejść, bo uważał, że noc jeszcze przed nami, a dzień i tak ukaże nam każdą naszą chwilę w innych lepszych barwach.
Chciał mnie zatrzymać w łóżku, abym mogła z niego spoglądać na zegar wybijający długie godziny. Wariował beze mnie. Mówił, że czekanie na mnie zabija go. Potrzebował mojego ciała, dotyku ust, pocałunków składanych z wielką goryczą, a przede wszystkim chłodnych dłoni. Uwielbiał czuć emanujący z nich chłód.
To był jak nałóg, z którego nigdy się nie wyleczę. Doszło do tego, że z pragnienia wolności zaczęłam zabijać siebie. Dostrzegł to i w końcu zaproponował, że opuści mnie, jeśli usłyszy moje kroki idące w jego kierunku. Pragnął, abym sama do niego przyszła. Chyba był zmęczony tym, że tylko on przychodził do mnie. Zaczynał czuć się jak więzień, a to przecież mnie więził od bardzo dawna.
Postanowiłam więc pójść do niego tamtego porannego dnia, gdzie czułam zapach wschodzących ponad ziemie maleńkich czerwonych kwiatów. Gdzie poczułam na nagich stopach rosę kołyszącą się na zielonej trawie i wyszłam z ogrodu, podążając czarną ziemią.
Nie widząc jeszcze, nie czując mojego bólu odezwałam się pierwsza jakbym chciała go przywołać. Mówiłam szeptem, iż kocham jak mnie prowokuje uwielbiam jego niebiański kolor oczu, choć wydaje mi się piekielny. Zwłaszcza nocą marzę o kolejnym jego uśmiechu, a nawet dotyku jego dłoni wplatających się w gęste, ale krótkie blond włosy. I ten sposób bycia człowiekiem. Polubiłam jego prawdę i szczerość. Uzależniłam się tak jak on, ale przecież mówi się, że w końcu sami uzależnimy się od uzależnionego bytu.
Znalazłam się na pustkowiu. Czułam pod stopami palący piasek i cień rzucany przez swoje ciało. To sprowokował mnie, aby spojrzeć w górę. Dostrzegłam niebieski odcień czystego nieba.
Potem znów moja twarz spojrzała przed siebie. Tam czekało na mnie lustro. Podeszłam do niego i zobaczyłam swoje odbicie. Było takie wątłe i blade. Wyciągnęłam dłoń, aby opuszkami palców przejechać po lekko popękanym szkle. Moja ręka dotknęła odbicia, które niespodziewanie przemówiło: Jak ukoić mam twój ból skoro mój własny przypomina wielką ziejącą dziurę, w której zmieścilibyśmy się oboje…
widzę cię
Moje ciało już od dawna leży pod ziemią. Stąpają po nim bose stopy ludzi godnych i mniej godnych. Są to schadzki lekkich ludzi wolnych od niezrozumienia i spacery osób dumnych, którzy rzucają na ziemię martwe kruki.
Moje ciało leżące pod ziemią pokrywa wiele blizn tych dobrych i złych mających gorzki i słodki smak czarnej ziemi. Jestem słaba i wątła jednak na granicy światów znalazłam jedno źródło siły, a zwało się wiarą.
Marzyłam, aby kiedyś zobaczyć łąki kwitnące kaczeńcami, zaplątane w chabry i czerwone maki. I tak nauczyłam się trwać w świecie piekła, który niszczył mnie od dnia odejścia nieba, zamykając złote bramy szczęścia.
Ciało opadło na ziemię, wręcz się w nią wtopiło, obrosło jak mech drzewo letnią porą. Powstało, ciało umarłe, krwawe od bólu od duszy stłamszonej przez najokrutniejsze bestie, hańbione przez lęki nieszanowane przez ograniczenia i zaniedbane przez łzy.
w końcu
Dzisiaj jestem sama
I nie przyjmę rady
Pomaluję moje usta
I moje włosy na czerwono
Dzisiaj jestem sama
Nie wiem czy uda mi się ta podróż
Lub czy pozwolę sobie towarzyszyć
W końcu przestałam czekać na ciebie
Na los
Na szczęście
Przestałam ozdabiać nasz dom
Wieszać nasze obrazy
Robić ci śniadanie
Przestałam
Brać samochód w nijaką podróż
Telefonować jedynie do ciebie
Rozumieć twoje potrzeby
I ciebie tylko rozbierać
Dzisiaj jestem sama
I nie przyjmę rady
niedokrwienie
My ludzie zależymy od pamięci jak słońce od księżyca
jak las od drzewa czy mężczyzna od kobiety
Powiem więcej, stworzeni jesteśmy przez pamięć, dlatego
uważam, że tak długo powinniśmy żyć, o ile pamięć
nam pozwala. Nie dłużej
Moja pamięć właśnie odchodzi drobnymi kroczkami. Wspominam,
jak do niedawna mówiłam, że nasza głowa jest wypchana
zbyt wieloma szufladami, które są kompletnie nieprzydatne.
Teraz uważam że nie mam szczęścia do pamięci, do tej
naprawdę potrzebnej, wtedy wydaje mi się, że nawet
pies z kulawą nogą ma więcej szczęścia ode mnie
Od nas ludzi
za długi dzień
Kawa ostygła i papieros dawno zgasł
Wiatr uchwycił ostatni popiół z kryształowej popielniczki
Rozrzucił na cztery strony świata
W ostatnie dwie nuty melodii
Która trwała dziś zbyt długo jak na jeden dzień
niedowład
Nie wiesz, jak to jest żyć z bólem
Jakie to uczucie
Gdy twoje dłonie są sztywne
Twarde jak z kamienia
Nie możesz nimi nawet dotknąć twarzy
Są jak zardzewiałe
Zgrzytają, gdy starasz się wykonać najmniejszy ruch
krzyk
Staram się od dawna tłumić krzyk
Dlatego nie wyszarpuj go z mojego spojrzenia
Które obawia się o swoje istnienie
Jeśli mój ból i strach zacznie krzyczeć
Zniszczy duszę, która jak szkło rozkruszy się
na milion małych kawałków
podróż wędrowca
Chciałabym dotrzeć kiedyś do pomieszczenia
w którym panuje spokój, w którym panuje szczęście
Niestety droga do tej chwili prowadzi przez bagno
pochłaniającego cierpienia
Człowiek czuję się wtedy jak męczennik, który otrzymał karę
tylko za to, że się urodził
Cierpienie, które go ogarnia zaczyna przytłaczać
Napawać drobinkami strachu a w oczach kołyszą się łzy
zaplątane w nici czasów
Jednak to wszystko w jakiś sposób
dodaje odwagi, aby odzyskać podcięte skrzydła
Które chciałoby się jeszcze raz założyć, aby unieś się ponadto
rzut choroby
Mam dziury w nogach i kręgosłupie
Źle poukładane kable w rękach
Łzy w oczach przy codziennym wysiłku
Jednak silnej woli nikt jeszcze nie zdołał
Nie odważył się wyszarpnąć z bezsilnego ciała
żywot
Życie to chwilowe, a nawet czasem
długotrwałe mdłości taka utrata bytu
Miłość, wiara i nadzieja to niedosyt egzystencji
Żal troska i cierpienie to sposób
na poznanie poczucia bytowania
Śmierć to aromat istnienia
kiedy po raz pierwszy chciałam odejść
Dziś jestem bardzo zmęczona
Nie spałam całą noc
Prowadziłam wewnętrzną wojnę w swojej głowie
To myślenie doprowadziło do wycofania się z życia
Ze swobodnego oddychania
Z uczuć do drugiej istoty
Ze wspomnień
Do zabijania potrzeb i pragnień, które tkwiły w sercu
I czuje, że przestaje walczyć
Po prostu poddaje się zmęczona szukaniem
I próbowaniem żyć w tym zgniłym pokoju
Gdzie serce obumiera za zamkniętym oknem
W końcu postanowiłam odpocząć
Zmęczona egzystencją poprosiłam o ciszę
O spokój ciała, które chce odejść w galaktyczny świat
Szczęśliwych planet
porzucona dziewczynka
Spacerowała ślamazarnie
Niespiesznie w górę po linii życia
Gdzie nie raz wędrowała z istotami
Zagubionymi w przestworzach
Próbowała z nimi nie raz tańczyć na płomiennym niebie
Sięgali nieustraszenie po zagubione marzenia
Wspierała ulotne dusze, płomienne serca
Kiedy podawała dłoń, myślała, że ta walka o człowieka
To jej powinność
I w końcu zapomniała o sobie
Przecież ta walka o innych to dla niej heroiczny wyczyn
Który przez cały czas pozostawiał ją pośrodku niczego
Pozostawała na pustkowiu, w którym dziś została porzucona
I dobrze
Może w końcu zrozumie, że powinna żyć dla siebie
Nie dla innych
człowiek
Przyciągamy się wzajemnie
Jak krople wody
Jak planety
Dążymy do siebie
Jak ogień i woda
Jak biel i czerń
Odpychamy się wzajemnie
Niczym popsute magnesy
Odmienne barwy świata żywego i umarłego
wybrać siebie
Luksus dla mojej wyobraźni
Miejsce dla przytłoczonej duszy
Samotność na pewnym planie
Bliskość w zaciszu skóry
Zatrzymanie się w głębokim morzu kłamstw
Pozostanie w potoku prawdziwych uczuć
Bycie żywym za cenę czegoś i kogoś
Siła, aby podążyć za czymś prawdziwym
MASKA
Nigdy sama nie założyłam żadnej maski
To otoczenie za mocno nakładało mi na twarz kolejne maski
Co najgorsze według własnych upodobań
wymyślony rozmówca
Chciałabym posiadać przyjaciela
Nie takiego z krwi i kości
Chciałabym takiego ulotnego
Który po rozmowie ze mną
Zabrałby wszystkie moje troski
oczyszczenie
Odchodziłam nie spiesznie
Nie odwracałam się
Dopóki nie znalazłam się w bezpiecznej odległości
Wtedy popatrzyłam na skurczoną postać
Boleśnie zrozumiałam
Kiedyś była przepełnionym flakonem
Nie wiem, kiedy to uczyniłam
Jednak dokonałam tego stworzyłam pusty pojemnik
Oczyściłam zabrudzoną sukienkę
Stworzyłam czystą księgę
Wyrzuciłam nadgryzione jabłko
Bardzo powoli
Wręcz nazbyt starannie oczyściłam wnętrze z toksyn
potwór
Chciałam, jak każdy kiedyś kogoś zabić
Wyjątkową osobę, która pogłębiała moją samotność
Przyczyniała się do zamieszkania w zakamarkach duszy potwora
Potwora na tyle silnego i zdolnego zabijać
Że nic i nikt nie byłby w stanie go powstrzymać
Nie byłabym wampirem ani wilkołakiem
Byłabym człowiekiem
Którego źródłem złości okazałby się smutek
zraniona
Zabiliście kiedyś w waszym kruchym wnętrzu kogoś
Kto stworzył w sercu chłód
Który wzmagał nicość otaczając duszę szalem obłędu
I krystalicznej rzeczywistości
milczenie
Ludzie bardzo często mylą znaczenie słów
To przykre i prawdziwe
Mówione, pisane, czytane
A nawet te odnalezione
Zapisane na starym liście
Nie mają większego znaczenia
Niż te które są niewypowiedziane
życie
Jedynym, co mamy jest znak od czasu
Który wymyka się z naszych żył
Upuszcza krople purpurowej krwi
Zbudowanej na prawdzie świata
Ukrytego pośród brudnych kłamstw
zgaszone światła
Otaczała mnie ciemność
Często jej nie lubiłam
Czasem się bałam
Nie tolerowałam
Bywało i tak, jak teraz
Że dawała mi poczucie
Bezpieczeństwa
dusza
Wierzę, że jesteśmy wyjątkowi
Cząstka nas nie umiera nigdy
Jest w nas coś większego
Coś ważnego
Bo dlaczego nie
strata
Czas goi i przyzwyczaja do ran
Potem rekompensuje nam to, co straciliśmy
Naprawdę?
mechaniczna istota
Wydawało mi się, że skrzydła
Które każdy z nas otrzymał
Są ciężkie jak kamień
Prawie zawsze upadamy niosąc pewne ciężary
Taka natura
Przywiązanie a nie przyzwyczajenie
Wydawało mi się, że skrzydła
Które każdy z nas otrzymał
Są brudne