Melancholia
Zaprosiłam do życia melancholie
Przybrała wyrazistych wspomnień kolie
Otula ją mgły tajemnica
W ręku płonie gromnica
Proszę ją by sięgnęła do mej pamięci zasobów
Wykreśliła kilka poległych epizodów
Pogrzebała to co martwe
Co wzbudza na sercu zadrę.
Ona na to nie przystaje
Kąśliwą i występną staje
Zamiast ramion wyciąga kolczyste rozłogi
Pęta nimi ciało, obezwładnia nogi
Czuje jak bolesnym objęciem łamie me kości
Wnet doprowadzi mnie tym do ostateczności
Pokłady człowieczeństwa powoli wyniszcza
W mgnieniu oka przeobrażając w zgliszcza.
Upaja się widokiem istoty popadającej w marazm
Abym stanu apatii doznała kolejny raz.
Prędzej rozum postradam
Niż ulegnę i się z nią zbratam.
PrzyGNĘBIENIE
Pakt zawarłeś z niepokalanym księżycem,
zza chmur zerka złowrogim swym obliczem,
Po stokroć drobiazgowo, moje myśli przenika,
Nie sposób powstrzymać tego bacznego czytelnika.
Na twe zaklęcie wertuje karty codziennych myśli,
upominasz byśmy dla siebie na powrót rozbłyśli;
Czy choć raz bywasz tym co dzień zamyka,
gdy dusza ma niefrasobliwie w świat snu wnika.
Gromady kruków sadzasz na gałęzi,
trzymasz w mocy swej uwięzi.
Naprzeciw okna wypatrują mej postaci,
niestrudzeni słudzy, wierni delegaci.
Nadzorujesz okiem ptasiego przewodnika,
jak wspomnienie Ciebie z mego życia umyka.
Spoglądasz na me ciało obleczone w bólu siniznę,
wybierasz jedna, te najświeższą bliznę.
Otwierasz jednym ostrym słowa cięciem,
pragnąc wiedzieć kim bez ciebie jestem.
W okowach wspomnień I
Odegnać przeszłość kilkoma zdaniami
Pozostawiając ją za zamkniętymi drzwiami
Zgłuszyć, stłumić — jedna prośba mała
By ledwie słyszalnym szeptem się ostała
Na moje wołania pozostaje głucha
Zwycięskim triumfem wybrzmiewa donośnie
Wypełniając teraźniejszość ponad sklepienie nieba
By powrócić niezapomnianym echem — tego jej potrzeba
W okowach wspomnień II
Doświadczeń niezłomnie zaciekła gromada
Skrupulatnie wnętrzem mej cielesności włada
niczym pajęczą nicią, tak wspomnieniem owija
Bodaj pamięć o utraconym nigdy nie przemija
Kościste wnętrze a w nim odwiecznie skryty…
Ból — dosadnie wypisany, wyryty
Jego porzucenie — To nie roszczenie
Choć tak niepomierne czyni duszy więzienie
Wrót którego pamięć każdego świtu strzeże
Co dzień je przekraczam na nowo z nimi mierze
Aby choć cienia wspomnień nie uronić
Wszak na próżno mi się przed nimi bronić.
Senne objęcie
Przed monstrualny strachem
trawiącym dusze z rozmachem,
Od obaw pewne odcięcie,
zaręcza senne objęcie.
Pozwala formować, kreować od nowa,
jemu nie straszna fizyczna przeszkoda.
Od niezrozumienia dalece stroni,
koi uściskiem niewidocznej dłoni.
Kiedy zawiść ludzka duszą poniewiera,
świat osobistych roszczeń nie podziela.
Z odsieczą nadchodzi wyobraźnia,
ona cienie osamotnienia rozjaśnia.
Zwołuje do krainy niezatartych marzeń,
wykraczającej poza zmysłowość zdarzeń.
Tule sen, zamykam rutyną znużone oczy,
Pozostawiam za nimi świat bólu, niemocy.
Nadziei jak promyka słońca wypatruje,
gdy noc mą świadomość przejmuje.
Z sugestią intencji unosimy się razem
Ponad świadomością i czasem.
Codzienna ucieczka
Przeszłości niestety jestem wdzięcznie oddana,
mimo iż zazwyczaj cierniami bywała usłana.
Oczekując chwili wytchnienia,
zawłada mną czar marzenia.
Od dziecięcych lat spisany,
tak bliski, pielęgnowany
Weryfikuje dokonane wspomnienia,
jak i te które nie doczekały spełnienia.
Roztaczają woń kwiatów wiśni,
jedne noc z gwiazdami wyśni.
Inne ulatują niesione rwącym potokiem,
zanim zdołam objąć je wzrokiem.
To przeze mnie zbudowany świat,
wolny od zawiści, pozbawiony wad.
Nie podlegający wpływom, trwały,
jedynie przeze mnie zarządzany.
Poranną rosą utkany,
straży pamięci oddany.
Nie stwarza przeszkód,
tutaj spełnia się cud.
To moja przestrzeń, ona nie zginie,
nawet gdy czas, życie minie.
Skrupulatnie spisuje nowe wiersze, świeże,
w ich niezłomność nieustannie wierze.
Antidotum przeciw urokom
A gdy ciężar wspomnień na mnie spadnie,
bez namysłu wnet cały obezwładnię.
Proszę księżyc by użyczył mi swej mocy,
rozgonił lęki niczym mroki nocy.
Błagam słonce by wraz z deszczem,
zbudowało tęczę wspólnym gestem.
Tak przyjmuje że ten czarowny znak,
odda wyczekiwanego optymizmu brak.
Zagarnę do bezdennej skrzyni ból i obawy,
te które sprawiają duszy okrutne zabawy.
Ukryje głęboko pod taflą jeziora,
by pochłonęła je piekielna zmora.
Od przeszłości fortunnie odcięta,
karkołomna klątwa niepowodzeń zdjęta.
Garstkę marzeń w przyszłość zabiorę,
Z ich mocy uczynię życiową podporę.
Nocte Tacere
O nocy nieprzenikniony aksamicie,
gwiezdnymi lampionami usłany faworycie.
Niechże twe ciemne szafirowe otchłanie,
ułożą mi na mchu posłanie.
Smukłe onyksowe cienie,
pozwolą wyśnić marzenie.
Twa moc w księżyca tarcze wtopiona,
sprawi bym koszmarem nie została udręczona.
Odegnaj bezsenności sidła,
ukaż błogiej opowieści Widma.
A gdy brzask rozjaśni Twe sklepienie,
i jego widokiem nasycę wspomnienie,
zechciej z troski uczynić tajemnice,
I z objęć wypuść mnie o świcie.
Letni wieczór
Gdy jaskółka ostatnim lotem niebo przecina,
dając znak ze wieczór się rozpoczyna.
Pożegnalny świetlisty obłok za horyzontem umyka
chłód rześkim wietrzykiem łąki przenika.
Dzika róża zamyka swych kwiatów korony,
zapachem usypia strudzone pszczoły.
Na rozgrzanym kamieniu gości świerszcz
rozbrzmiewa donośnie ten owadzi wieszcz.
Gałązki jasnoty wiatrem kołysane,
codziennej pieśni oddane,
wyznaczają takt melodii lata,
to dla płonącej gwiazdy ich wdzięczna zapłata.
Grają donośnie werset ku chwale słońca,
to od dzieci łąki podzięka nieustająca.
Depresja
Dławię się lękami
Strachem…
Kropla po kropli…
Pada krwawa mżawka
Zrodzona z nieba snów
Podbarwionego koszmarem.
Moj umysł jest tak ciężki,
Otępiały,
Nieprzystępny
Jak powietrze przed burzą.
Zalega na żołądku.
Czepiając się mojej duszy
Jak rzep kociej sierści.
Sprawiają ze nie potrafię przyjąć posiłku
Jest zbyt wiele zasadnych obaw…
W spojrzeniach
Szeptach przechodniów…
Jeszcze kilka a nie wytrzyma naporu i pęknie…
Rozsypie na drobne kawałki,
Nie będzie czego zbierać,
Nikomu niepotrzebnego ciężaru.
Jedyne co po mnie pozostanie…
Gromada strachów oraz udręczona nimi dusza.
i co jeszcze?
Kilka, wątpliwych wytworów mojej wyobraźni
[nie znającej granic]
Obawy…
[jakie z każdym dniem wydaje na świat]
Ja w jesieni
Kim jestem tej jesieni?
Osamotnionym liściem na gałęzi życia…
Zaczepiona agonalnie…
przywarła ostatkiem sił,
Do zgniłego konaru nawyków.
To ja…
Przekwitły sentyment matki natury.
Wyczekuje wichrowej zawiei…
Pragnę gradu emocji…
Doświadczyć więcej…
Więcej niż…
Rozmyślnie nakreślony bieg losu.
Odgórnie konturowany…
Pragmatyczny…
Nieprzejednany.
Czekam.
A niebawem poddam mu się…
Wbrew sobie…
Czując jak sama,
Przejmuje role upadłych chwatów.
Zgasnę na chodniku,
Niezauważona,
Pominięta.
A pozbawiona empatii hałastra
Niczym krwiożercze ogary teraźniejszości
Zetrze mnie w pył,
Zepchnie w niebyt.
Nie będę jak on!
Jak ten liść…
Upadek jest domeną słabych.
Nie dam się podporządkować
Nie skapituluje bez walki.
Czy mam przyjąć utarte schematy?
Aprobata rzeczywistości ma być mą drogą?
Mylne przeświadczenia!
To moje życie!
Moje ścieżki!
Kim jeszcze mogę być,
O tej porze uśpienia?
W letargu spowita.
Nagą gałęzią cierniem nabitą?
Grzmiącą o brudną szybę
Niezrozumienia…
Łaknąca uwagi,
Upraszająca bezgłośnie
choć krztyny siebie.
Poszukuje zapewnienia,
Że znaczę więcej niż kwiecie
którym byłam przyodziana
W okresie swej świetności.
A może kroplą deszczu
Drążącą uparcie posągi przodków.
Pozostać zapamiętaną…
To jej nadrzędny zamysł.
Kto dostrzeże jej potencjał,
Chęć i pragnienie…
Podczas przewlekłej walki z czasem.
Cała truchleje…
Na widmo wieczność…
Permanentnie wypiętrzające się…
Ponad horyzont życia.
Czym jeszcze mogę być?
Dymem z domowego paleniska
Ciepłym i tak przyjaznym
Ulatującym strzeliście
Iskrą niespełnionych snów
Ponad najwznioślejszą z myśli.
Drwię z was… głupcy