E-book
13.23
drukowana A5
75.77
Most nad niespokojną wodą

Bezpłatny fragment - Most nad niespokojną wodą


Objętość:
415 str.
ISBN:
978-83-8104-481-3
E-book
za 13.23
drukowana A5
za 75.77

Podziękowania


Dla pana Mirosława Janiszewskiego, Janusza i Teresy Kubiak, Piotra i Ireny Arcimowicz, Czesława i Bogumiły Łukuć, Tomasza i Joanny Łukuć, państwa Daniela Łęckiego i Magdaleny Kółkowskiej, pani Ady Sosnowicz, Filipa Barańskiego, Cezarego Zdanowicza oraz Wszystkich Innych wspierających mój projekt, za wielką hojność i tym samym umożliwienie wydania Mostu nad niespokojną wodą.


Dla Filipa Wilgockiego, za pierwsze opinie, dzięki którym książka ta powstała.


Dla mojego brata Adama, za niezliczone dyskusje i porady w kwestiach fabularnych i kreacji bohaterów.


Dla Pauliny Szyszki, za wyjątkową pomoc przy korekcie, tworzeniu okładki, za wsparcie przy projekcie, cenne uwagi i podnoszenie na duchu.

Morionowa Panna

— Nareszcie cię znalazłam! — Śmiech rozbrzmiewał w powietrzu, pędząc za postacią młodej dziewczyny beztrosko hasającej po kwiecistej łące. — Sądziłam, że sprawi mi to więcej trudności, ale chyba chciałaś mi po prostu sprawić miłą niespodziankę, czyż nie?

Przystając na moment, oparła się rękami o kolana i odetchnęła głęboko kilka razy, zmęczona wysiłkiem i wszechobecnym późnowiosennym ciepłem. Wyprostowawszy się, eleganckim krokiem podeszła do samotnej brzozy, która swą koroną przysłaniała rażące światło wznoszącego się wysoko nad horyzontem słońca.

— Przestań udawać, że cię tam nie ma — dziewczyna zachichotała, drobnymi krokami zbliżając się do drzewa. — Mam dobry wzrok i wypatrzyłam cię z daleka, choć twa czarna suknia skrywała cię przede mną w cieniu. Chodźże, tym razem ty będziesz szukać mnie!

Nie doczekała się odpowiedzi. Nieco zaniepokojona, obeszła pień brzozy.

— Hano, czy wszystko w porządku? — spytała, uważnie lustrując wzrokiem siedzącą pod drzewem przyjaciółkę. Gdy wiatr zakołysał delikatnie gałązkami, postać uniosła głowę i zamiast zwrócić uwagę na towarzyszkę, zaczęła chmurnie przypatrywać się rozedrganym liściom. Można by stwierdzić, iż zupełnie nie pasowała ani do otoczenia, ani do stojącej przed nią dziewczyny o złocistych włosach i rumianych policzkach. Jej wygląd, choć niebywale urodziwy, był pełen dziwnego smutku i melancholijnej ulotności.

— Ależ Hano, rozchmurz się, jest taki piękny dzień! Nudziłaś się, podczas gdy cię szukałam? Moja droga, jeśli chcesz, zamieńmy się rolami. Daj mi tylko chwilkę, bym mogła się ukryć…

Dziewczyna w czerni niespodziewanie odwróciła wzrok od szeleszczących liści i wbiła go w towarzyszkę, która pod wpływem tego spojrzenia aż podskoczyła.

— Nie strasz mnie więcej, Hano. — Złotowłosa złapała się za serce i uspokoiła oddech, siląc się na uśmiech. Oczy jej przyjaciółki zawsze wprawiały ją w dziwne onieśmielenie. — Czyżby dopadła cię chandra? W taki cudowny dzień wszyscy powinni się radować.

— Aileen… — posępna dziewczyna w końcu się odezwała. Jej głos zdawał się w jakiś sposób wypełniać okoliczną przestrzeń, czyniąc ją podobną jej pochmurnemu nastrojowi. — Wciąż ci mało? Bawimy się już niemal pół dnia… Jestem tym nieco zmęczona. Odpocznijmy wspólnie pod drzewem.

— Cóż… Jak uważasz — stwierdziła pierwsza z dziewcząt, nazwana przez towarzyszkę imieniem Aileen.

Wiatr był ciepły i miło było posiedzieć w cieniu smukłej brzozy, będąc delikatnie muskanym powiewami łagodnego powietrza. Aileen zamknęła oczy. Rozkoszowanie się harcami i odpoczynkiem daleko od zamkowych komnat należało do jej ulubionych czynności. Nigdy nie mogła sobie pozwolić na wiele pełnej swobody, korzystała więc z niej, mając tylko ku temu okazję. Miała szczęście, że nie była sama. Żadna z opiekunek ani dam dworu nie posiadała radosnego usposobienia i nie przepadała za zabawami, toteż gdyby nie Hana, Aileen spędzałaby te rzadkie beztroskie chwile zupełnie samotnie.

Rozmyślając nad tym, dziewczyna rozchyliła powieki i ukradkiem zerknęła w prawo. Hana nieustannie przykuwała jej uwagę, czemu trudno się było dziwić. Od zawsze fascynowały ją jej nieprzeciętne czarne włosy i jasna skóra, a przede wszystkim najbardziej niezwykłe w świecie oczy — niekiedy płomienne jak ogień, a niekiedy mroczne jak noc. Jakby dopasowując się do swej naturalnej urody, Hana gustowała przede wszystkim w czerni — nosiła czarne suknie, czarne pantofle, czarne pończochy i biżuterię z czarnego górskiego kryształu, przez co Aileen niekiedy nazywała ją uszczypliwie Morionową Panną. Na domiar wszystkiego, Hana miała cudaczną skłonność do malowania swej twarzy tym samym kolorem. Zamiast czerwienią podkreślać wdzięk ust, barwiła je czernią, a wokół jej oczu i na powiekach zawsze znajdował się czarny cień — to wszystko nadawało tej zjawiskowej dziewczynie niebywale mrocznego wyglądu. Aileen jednakże nigdy się tym nie kłopotała. Hana była jedyną osobą, która z własnej woli chciała dzielić z nią cały swój czas, niezależnie od tego, czy chwile były radosne, czy też nie. Zawsze mogła liczyć na jej obecność i współczucie. Nawet gdy Hanę dopadała melancholia, zawsze była obok Aileen i wspierała ją, gdy była taka potrzeba. Była jej jedyną i prawdziwą przyjaciółką.

— To już niedługo, prawda? — Hana spytała niespodziewanie, wpatrując się obojętnie w przestrzeń i wyrywając złotowłosą z zadumy.

— Co masz na myśli?

— Twoje odejście, podróż daleko stąd i… — urwała łamiącym się głosem.

— A więc to cię trapi… — Aileen westchnęła ze zrozumieniem, obracając się do zasmuconej towarzyszki. — Ależ Hano… Wszak wyjeżdżasz ze mną!

Morionowa Panna milczała. Odwróciła głowę, nie chcąc patrzeć przyjaciółce w twarz.

— Hano — jęknęła Aileen — nie rozstajemy się przecież. Wybłagałam u ojca, byś mogła być ze mną podczas drogi w jednej karocy, a kiedy przybędziemy już na miejsce, uproszę dla nas wspólną komnatę. Nie pozwolę, by cokolwiek nas rozdzieliło! Od zawsze byłyśmy razem i nigdy nie zapomnę chwil, które tu spędzałyśmy.

Czarnowłosa w odpowiedzi westchnęła głośno.

— Aileen… — wyszeptała, obracając głowę. — Czy ty mnie miłujesz?

Aileen oniemiała. Zupełnie nie spodziewała się takiego pytania. Zamarła w bezruchu, czując jedynie swe bijące jak oszalałe serce. Zaczerwieniła się, zarówno z zawstydzenia, jak i przestrachu. Czy miałaby miłować inną kobietę? To byłoby przecież niewyobrażalne.

— Ja… — wydukała, mimowolnie się odsuwając. — Jesteś moją przyjaciółką i kocham cię jak siostrę, lecz…

— Nie romantycznie, nieprawdaż? — uzupełniła Hana, uśmiechając się posępnie. — To nie szkodzi. Byłam jedynie ciekawa.

Aileen ponownie nie wiedziała, co na to począć. Nie rozumiała, do czego zmierzała Hana, lecz nie mogła się oprzeć wrażeniu, iż czarnowłosa dziewczyna naumyślnie pogrywa sobie, aby wprowadzić przyjaciółkę w konsternację.

— Nie obawiaj się, nie miałam na myśli niczego sprośnego — powiedziała Hana i uśmiechnęła się delikatnie. W jej oczach zamigotały drobne, płomienne iskierki. — Masz przecież narzeczonego. Nie mogłabym stanąć na twej drodze do szczęścia, nawet gdybym bardzo chciała, a wierz mi, że tego nie pragnę.

Aileen odetchnęła z ulgą, lecz nie uspokoiła się w pełni. Pytanie Hany nieco ją zamroczyło. Nie potrafiła zebrać myśli, aby wyrzec coś sensownego i składnego.

— Lękasz się, prawda? — spytała Hana, przymykając oczy i przysłaniając je zabarwionymi na czarno powiekami.

— N-nie… — wydukała kompletnie zakłopotana złotowłosa. — Czego bym miała?

Hana uśmiechnęła się smutno i otworzyła oczy. Iskierki zniknęły. Pozostała jedynie głęboka, nieskończona ciemność.

— Lękasz się przyszłości — stwierdziła poważnym głosem. — Przyszłości wcale nieodległej i pozornie wspaniałej. Przeraża cię zmiana, co do której nie jesteś pewna, czy zdołasz udźwignąć jej brzemię. To ostatni dzień, kiedy mogłaś beztrosko tutaj przyjść i się pobawić. Kiedy tylko zajdzie słońce, zajdziesz i ty, moja droga — świadomość tego cię właśnie zatrważa. Wiem, że się nie mylę.

Aileen zadygotała z osłupienia i strachu. To nie był pierwszy raz, kiedy Hana wypowiadała się w podobny sposób. Wówczas jej oczy nabierały tej niesamowitej ciemności, która zdawała się emanować i dotykać najgłębszych zakamarków duszy. Nie inaczej było i tym razem.

— Masz rację. — Zapłakała, ukrywając twarz w dłoniach. — Mam dopiero czternaście lat… Kiedy widzę tę łąkę, zamek mojego ojca i miasto, wtedy… wtedy… Hano! — Rozpłakała się na dobre. — Nie chcę odchodzić! To mój dom, moje wspomnienia! Dlaczego mam to wszystko nagle utracić?!

Morionowa Panna przybliżyła się do łkającej i przyłożyła dłoń do jej policzka, gładząc delikatną skórę przyjaciółki. Aileen nieco się opanowała.

— Przyjdzie ci jeszcze stawać przed licznymi przeciwnościami — Hana mówiła łagodnie. — Zważ na to, iż wkrótce poślubisz ukochanego. To pocieszająca myśl.

— Owszem — potwierdziła Aileen, ocierając ostatnie z łez. — Kocham go, lecz… boję się zatracić siebie, a wiem, że to nieuniknione. Miałaś słuszność, twierdząc, że właśnie to mnie przeraża. Los bywa nieuchronny, a czas nie chce się zatrzymać… Dlaczego wszystko dzieje się tak szybko?

Hana zamilkła. Ciemność w jej oczach ustąpiła, ponownie pozwalając zabłysnąć paru iskierkom. Nie odezwała się jednak ani słowem. Oddalając rękę od twarzy Aileen, odwróciła się do niej bokiem, opierając o pień drzewa.

— Co widzisz, myśląc o nieuchronności? — spytała po chwili, patrząc melancholijnie w przestrzeń.

— Upływający czas, wolę bogów… śmierć — wyliczała złotowłosa, zastanawiając się, do czego zmierzała Hana.

— Tak samo, jak bogowie obiecali życie wieczne po śmierci, tak ani czas, ani nawet sama śmierć nie jest nieunikniona. To tylko ludzkie ograniczenia pozwalają nam sądzić, iż jest inaczej — mówiła Hana, nie odrywając spojrzenia od wymalowanego błękitem nieba. — Świadomość tego, że nasze śmiertelne ciała są naczyniami na dusze, pozwala nam wierzyć, iż tak naprawdę nie umrzemy w świecie śmiertelników. Skąd jednak pewność, że ten świat w ogóle istnieje? Czy tylko wiara utrzymuje nas w tym przekonaniu?

— Hano, nie rozumiem…

— A gdyby rzeczywistość była jedynie wytworem naszej wyobraźni? Co byś zrobiła, gdyby się okazało, że cały świat jest niczym innym, jak obrazem, który sama kreujesz w swych myślach? — kontynuowała, ignorując Aileen. — Jeżeli taka jest właśnie prawda, nie należy się bać nieuchronności. Śmierć można powstrzymać, gdyż to ty sama ją sobie stwarzasz… a zatem skoro nie musisz się jej bać, nie obawiaj się także przyszłości i zatracenia siebie.

— Hano, dlaczego mi to mówisz? — Złotowłosa nie kryła niezrozumienia. Tego wszystkiego było dla niej za dużo. — Chcesz mi powiedzieć, że istnieję tylko ja, a cały świat jest jedynie tworem mych myśli? To niedorzeczne, bo gdyby tak było, nie byłoby ciebie, która mogłaby mi to powiedzieć.

W oczach Hany rozbłysły wesołe płomienie. Śmiertelna powaga, z którą prawiła swe wywody, zniknęła. Ponownie zwróciła się twarzą do przyjaciółki, chichocząc.

— Wybacz mi za te refleksje. — Zamrugała. — Po prostu naszły mnie nagle dziwaczne przemyślenia. Puść je w niepamięć i ciesz się dzisiejszym dniem. Wkrótce razem wyruszymy we wspaniałą podróż.

Wiatr niespodziewanie przybrał na sile. Niezliczone trawy zaczęły się uginać pod jego wpływem, sprawiając wrażenie morskiego sztormu. Fale układały się w fantazyjne wzory, przyciągając wzrok przyjaciółek.

— Aj! — syknęła Aileen, gdy targana wichrem brzozowa witka uderzyła ją w twarz. — Co się dzieje?

Hana uniosła głowę i powstała z ziemi.

— Zanosi się na burzę — stwierdziła, kreśląc w powietrzu palcem bliżej nieokreślone wzory i wskazując na wschód. Aileen spojrzała w tamtym kierunku. Nadlatywały ku nim ciemne chmury, stopniowo przysłaniając błękit nieba. — Nie możemy dłużej stać pod drzewem. Wejdźmy na pustą przestrzeń i poczekajmy na twego brata. Wkrótce powinien się tu zjawić.

Aileen przytaknęła. Powstawszy, ruszyła za przyjaciółką, oddalając się od samotnej brzozy. Chmury nadciągały coraz szybciej. Słońce początkowo przebijało się przez czarną draperię, lecz wkrótce resztki jego promieni zaczęły stopniowo zanikać.

Pierwsza błyskawica rozbłysła, kiedy dziewczęta zeszły ze wzniesienia. Nie upłynęło zbyt dużo czasu, nim podążył za nią potężny grzmot, wypełniając powietrze ogłuszającym hukiem.

— Czy to boski gniew? — Aileen zatkała uszy i nieco się skuliła. — Wszak ta nawałnica pojawiła się tak nagle…

— Nie, to tylko zwykła burza — uspokoiła ją Hana, obserwując z fascynacją kolejne świetliste rozbłyski. Złotowłosa zerknęła na nią. Błyskawice odbijały się w ciemnych oczach Hany, sprawiając wrażenie, jakby tam właśnie było ich źródło.

Nagle w dziewczęta uderzył następny podmuch wichru, niemal wyrzucając Aileen w górę i przewracając ją na ziemię. Hana stała jednak nieporuszona, rozkładając nieco ręce, jakby przyjmując w swe ramiona niespokojne ataki natury — był to widok nieco cudaczny, lecz wcale nie zabawny.

— Hano, co… — zaczęła z niepokojem Aileen, lecz wiatr uderzył w nią ponownie, uniemożliwiając mówienie. „Aradiorze, gdzie jesteś?” — pomyślała, osłaniając twarz rękoma.

Chmury nie przestawały nadlatywać. Błyskawice uderzały raz po raz, a z daleka można już było usłyszeć szalejącą i zalewającą miasto ulewę. Jakby tego było mało, samotna brzoza pod wpływem wichury najpierw zatrzeszczała głośno, a potem ze smutnym hukiem pękła w połowie pnia, zwalając się na ziemię. W oczach złotowłosej dziewczyny pojawiły się łzy.

— Aileen! — Przez hałas przebił się donośny głos pędzącego ku nim młodego mężczyzny, za którym podążało kilku uzbrojonych wojowników. Wicher wiejący ze wschodu tylko ich przyśpieszał, czasem nawet sprawiając, że z trudem utrzymywali się na nogach.

Dziewczyna z ulgą rzuciła się w objęcia nadbiegającego. — Jak dobrze, że już tu jesteś — powiedziała, ukrywając twarz w jego ramionach.

— Aileen, nie powinnaś się była oddalać — zbeształ ją przybysz. Zbrojni otoczyli obydwoje, chroniąc ich przed nagłymi smagnięciami wiatru. — Kochana siostrzyczko, mało ci przeżyć? Dobrze, że byłem w pobliżu, bo inaczej ta przeklęta nawałnica mogłaby wyrządzić ci niemałą krzywdę. Od zawsze powtarzam, że tak delikatne istoty jak ty nie powinny same swawolić po łąkach, a co dopiero królewna! Zważ na to, iż wkrótce staniesz na ślubnym kobiercu.

— Nie byłam przecież sama, Aradiorze — zaprzeczyła poddenerwowana Aileen. — Towarzyszyła mi Hana…

— Skończże wreszcie z tymi dziecięcymi wymysłami — zdenerwował się brat dziewczyny, odsuwając ją od siebie i patrząc jej surowo w oczy. — Fantazje w towarzystwie są niewskazane, a twój wiek nakazuje pohamowanie i obejście godne prawdziwej damy. Przestańże już i chodź ze mną do zamku, wkrótce wyruszamy w drogę.

— Ależ Aradiorze! — wyjąkała złotowłosa, spoglądając na nieustannie zapatrzoną w burzę przyjaciółkę. — Jak możesz tak mówić! Przecież wielokrotnie ci powtarzałam, że wraz z Haną jesteśmy dla siebie niczym rodzeństwo. Wybłagałam nawet u ojca, byśmy mogły wraz z tobą podróżować w jednej karocy. Zaprzestań ją w końcu ignorować!

Mężczyzna westchnął głośno, puścił rękę siostry i zbliżył się do miejsca, w którym Hana — zupełnie nie zwracając na niego uwagi — chłonęła uderzenia wichru i srebrzyste rozbłyski błyskawic. Jej włosy i suknia falowały pod wpływem nawałnicy, czyniąc z niej fascynujące i niepokojące zjawisko.

— Spójrz. — Królewicz wyciągnął przed siebie rękę i pomachał nią w powietrzu dokładnie tam, gdzie stała Hana. Jego dłoń przechodziła przez jej ciało, nie dotykając go. — Gdzież jest ta twoja przyjaciółka? To tylko zwidy w twojej głowie, Aileen, nic więcej. Zapanuj nad tymi imaginacjami, bo inaczej czekać cię będzie marna przyszłość — dodał srogim głosem, lecz widząc zapłakaną twarz siostry, ułagodził się nieco. — Wybacz mój gniew, ale wzburzyły mnie myśli, że mogło ci się coś złego podczas tej wichury przytrafić. No, przestań łkać. — Podszedł do dziewczyny i wytarł jej czule łzy. — Prędko, wracajmy do zamku. Zjemy razem ciepły posiłek i odpoczniemy przed drogą. Nic już ci nie grozi, Aileen.

Pogładziwszy ją po głowie, zakrzyknął coś do wojowników, którzy ruszyli przodem, utworzywszy osłonę dla królewskich dzieci. Mężczyzna chwycił siostrę za rękę i pociągnął ją za sobą. Aileen z bólem w sercu podążyła z bratem, cały czas oglądając się za siebie przez łzy. Hana nieprzerwanie stała w miejscu, pozornie obojętna na to, co się przed chwilą wydarzyło. Złotowłosa dostrzegła jednak jej twarz — czarne zabarwienia powiek i okolic oczu kompletnie się rozmazały, spływając kroplami po bladych policzkach. Oczy Morionowej Panny zapadły się wewnątrz tego cienia, emanując bezcielesną, przerażającą pustką.

Płakała.

Rozdział I

Burmistrz Ethom ziewnął ze zmęczenia i podszedł do okna, za którym malował się senny krajobraz rozświetlonego słonecznymi promieniami miasteczka. Twarze mieszkańców zdobiły uśmiechy, lecz ich wesoły nastrój nie udzielał się rządcy. Wszyscy ci ludzie — mężczyźni, kobiety, dzieci — byli szczęśliwi ze swojego życia i z tego, co im los przynosił. Burmistrz chętnie przyłączyłby się do beztrosko spacerujących, co niestety nie było możliwe — jednakże nie ze względu na piastowany urząd, gdyż Ethom nie należało do wielkich miast, w których pospólstwo często skazywane było na wyizolowanie. Przechodniów widzianych przez burmistrza łączyło przynajmniej i szczególnie jedno — ludzie ci po prostu nie mieli takich problemów jak zarządca ich miasta. Tak przynajmniej uważał burmistrz.

Gdy ostatnie promienie złotego słońca zniknęły za horyzontem, burmistrz westchnął głośno i odwrócił wzrok od ulicy. Znów usiadł przy stole i mrucząc coś pod nosem, wyciągnął z szuflady szklankę i małą karafkę wypełnioną do połowy złocistym pitnym miodem.

Był to ciężki dzień. Nawet teraz, gdy wypełnił wszystkie dokumenty i miał chwilę na wytchnienie, inne sprawy wciąż mąciły mu umysł i wprawiały w załamanie. Wpatrując się w zaginione ogniki słońca uwięzione w złotym trunku, burmistrz zachodził w głowę, dlaczego akurat jemu musiało się to wszystko przytrafić. „Wstyd i hańba!” mawiali niektórzy z bogatszych rodzin w Ethom. Ci nieznacznie biedniejsi nie byli tak surowi w swym osądzie, lecz dziwili się, czemu akurat jemu, powszechnie szanowanemu człowiekowi, coś takiego się stało. Plotki krążyły nieustannie, obiegały tawerny i domy, a co do uszu wpadało, wychodziło z ust zmienione i czasami aż zbyt niedorzeczne. Nikt nie był w stanie uwierzyć, że to wszystko nie było tylko głupim żartem, który opowiedział ktoś, kto zazdrościł burmistrzowi stanowiska i poważania. On sam zaś bez przerwy zastanawiał się, za jakie grzechy dana mu była przez Niebiosa taka kara.

Córka burmistrza, Eira, brała ślub.

Zamążpójście dziecka powinno być dla ojca powodem do ogromnej radości. Uroczystość ta od zarania dziejów traktowana była bardzo poważnie, jako najważniejszy moment w życiu każdego człowieka. Wyprawiano huczne przyjęcia, obdarowywano młodą parę, a rodzice pławili się w dumie. W przypadku burmistrza było jednak inaczej.

Wszystko zaczęło się dwanaście lat wcześniej, kiedy w tragicznych okolicznościach zmarła żona rządcy — tym samym na ojca spadło całe wychowanie córki. Starał się być dla Eiry najlepszym rodzicem, jakiego mogła sobie wymarzyć. Nie skąpił jej niczego. Wszystkie zarobione pieniądze przeznaczał na jej wygody i naukę. W Ethom nie było choćby małej akademii, niewielu potrafiło czytać i pisać, a zdobywanie wiedzy przez kobiety nie było zbyt dobrze postrzegane. W tajemnicy przed mieszczaństwem burmistrz sprowadził więc do swego domu nauczyciela-poetę z zachodu, który za niemałą sumę srebrników starał się wpoić w Eirę jak najwięcej z tego, co sam potrafił.

Wedle starych tradycji, w wielu domach na tych ziemiach nadal przestrzeganych, dziewczyna powinna wyjść za mąż w wieku lat piętnastu. Im bogatsza niewiasta, tym mniej liczyło się jej zdanie przy wyborze przyszłego małżonka. Pary były wyznaczane przez rodziców dwóch szlacheckich rodzin działających w porozumieniu. Burmistrz nie należał do rodów praktykujących te zasady, nie pozwalał jednakże swojej córce przebywać w towarzystwie młodych mężczyzn. Sam wybierał dla niej znajomych, starając się namówić ją do małżeństwa z młodzieńcem z tutejszej bogatej rodziny kupieckiej. Na nic jednak nie zdały się jego starania. Eira, jakby na przekór, wymykała się nocami z domu, by bawić się po gospodach razem z pospólstwem. Pewnego dnia oznajmiła swemu ojcu, że jest brzemienna. Rządca zadbał, by nikt inny się o tym nie dowiedział, a jako że Eira nikomu więcej o tym nie powiedziała i z zewnątrz niczego nie dało się dostrzec, nie było to rzeczą trudną. Dopóty, dopóki nie upłynęło zbyt dużo czasu, można się było uchronić od przerażających następstw. Konsekwencje zaś, ściśle związane z tradycjami, nie należały do zbyt łagodnych. Do czasu nocy poślubnej każda niewiasta winna dochować czystości, inaczej w okrutny sposób pozbawiano ją możliwości późniejszego zajścia w ciążę i wykluczano z danej społeczności. Burmistrz, za wszelką cenę chcąc uniknąć gorzkich konsekwencji czynów córki, pozwolił na pośpieszne małżeństwo z młodym synem garncarza, z którym spłodziła dziecko.

Taka była właśnie przyczyna tych wszystkich plotek, choć żaden z mieszkańców Ethom nie posunął się do tego, by twierdzić, że Eira spodziewa się dziecka. Zastanawiano się nad tym, dlaczego burmistrz, uważany za rozsądnego człowieka, zgodził się na małżeństwo swej córki z tym biednym i niechlujnym chłopakiem, którego unikali rówieśnicy i potępiali dorośli ludzie.

Kiedy rządca przypomniał sobie to wszystko po raz kolejny, ukrył twarz w dłoniach. Żałował, że nie ma przy nim żony, która odeszła tak dawno temu… Całe wychowanie Eiry spoczywało na jego barkach, a było to brzemię zbyt ciężkie, by mógł sprostać temu należycie. Co zrobił źle?

Wnet rozległo się pukanie do drzwi. Burmistrz drgnął jakby wybudzony z niespokojnego snu.

— Proszę! — oznajmił zmęczonym głosem, położywszy ręce na stole.

Drzwi skrzypnęły i do gabinetu wszedł niski, chudy człowieczek o nie do końca przyjemnym wyrazie twarzy.

— Och… Witaj Branorfie… — rzekł nieprzytomnie burmistrz.

— Witam ponownie, rządco — odparł gość wysokim, nieco świdrującym w uszach głosem. — Mam nadzieję, że nie zakłócam spokoju.

— Skądże, Branorfie. Jesteś w końcu moim wiernym pomocnikiem. Przecie ty jeden nie opuściłeś mnie w tych trudnych chwilach, kiedy o przyjaciół jest mi tak bardzo ciężko. Usiądź, jeśli łaska. Skusisz się na szklaneczkę czegoś mocniejszego?

— Dziękuję, burmistrzu, lecz muszę odmówić. Mam jeszcze nieco spraw na głowie, nie chcę więc przedwcześnie stępić swego umysłu, nawet jeśli noc za chwilę. Przybywam tu w sprawie, która z pewnością pana zainteresuje.

— Widzisz, mój drogi, nie ma już spraw, które mogłyby interesować takiego człowieka jak ja, znajdującego się w takiej sytuacji — westchnął burmistrz.

— Chodzi o te przygotowania do uroczystości, jak mniemam? — spytał Branorf.

— Po cóż te zbędne pytania — obruszył się burmistrz. — Każdy głupiec w tym miasteczku wie, co się dzieje, ty zaś pytasz się, co mnie gryzie? Dajże spokój…

— Nie było moim zamiarem pana urazić — odparł mężczyzna. — Jestem tu, by porozmawiać o tym właśnie problemie.

Rządca przez moment patrzył na niego z lekkim zainteresowaniem, które chwilę później znów przerodziło się w smutek.

— Już wszystko postanowione — westchnął. — Uroczystość odbędzie się jutro wieczorem. To tak blisko, Branorfie…

— Widziałem, jak kończą przygotowania. Nim się tu zjawiłem, poszedłem na wzgórze, by sprawdzić, czy wszystko idzie zgodnie z założeniami — rzekł Branorf. — Czy jednak nie lepiej byłoby urządzić ten ślub z mniejszym rozmachem? Tutaj, w mieście, chociażby w domu pana burmistrza.

— Wszystko odbędzie się za miastem, na wzgórzu, jak było postanowione — odparł stanowczo rządca. — Przybyłeś tu, aby w przeddzień uroczystości poradzić mi zmianę wszystkich planów? Przygotujemy ucztę, którą ludzie zapamiętają na długie lata.

— Wydaje mi się, że zachowają ją w pamięci z innych powodów.

Burmistrz w odpowiedzi odwrócił wzrok i łyknął nieco miodu.

— Za późno na zmianę decyzji, prawda? — mówił Branorf, uśmiechając się przez moment niezbyt przyjaźnie, jakby z pewną kpiną, co w roztargnieniu burmistrzowi umknęło. — Ale proszę mi powiedzieć… dlaczego?

— To już moja sprawa.

Atmosfera w pokoju wyraźnie zgęstniała. Burmistrz łypał na swojego pomocnika trochę wystraszonymi, a trochę wyzywającymi oczami. Branorf nie mógł się dowiedzieć o dziecku Eiry. Nikt nie mógł się tego dowiedzieć.

— Nie mam zamiaru pana krępować — pomocnik przerwał ciszę. — Chciałem jedynie zaproponować inne możliwe rozwiązanie.

— Powiedziałem już, że wszystko zostało zaplanowane, a zmiana moich decyzji jest niemożliwa. Jutro rano przybywają kupcy z żywnością, moi pomocnicy kończą rozstawiać namioty, a goście dostali zaproszenia. Nie będę już teraz niczego zaniechiwał.

— Myśli pan, że warto to robić dla tego patałacha? Jest biedny, niewychowany, zadaje się z półświatkiem… Aż żal strzępić języka na wymienianiu jego wad. Zupełnie jak garncarz, jego ojciec. Ludzie w gospodach mówią nawet, że…

— Nie obchodzi mnie, co mówią — przerwał mu burmistrz, choć jego słowa nie były zbyt zgodne z prawdą. — To ślub przede wszystkim mojej córki. Wbrew wszystkiemu chcę, by ta uroczystość była dla niej spełnieniem marzeń.

— Będzie to miało na nią zgubny wpływ. To zła decyzja, nie wróży dobrze nikomu — odrzekł Branorf.

W oczach burmistrza zapłonął ogień.

— Śmiesz mi mówić, co jest lepsze dla mojego dziecka?! Mojego dziecka! To ja jestem jej ojcem i wiem, co jej się należy!

— Nie chciałem tego tak ująć, proszę o wybaczenie — niższy mężczyzna udał skruchę. — Jeżeli jednak mogę coś poradzić…

Rządca ochłonął. Drżącymi dłońmi przybliżył szklankę z miodem do ust i ją przechylił, nie zważając na to, że była już pusta.

— To ja jestem ci winien przeprosiny, Branorfie — bąknął. — Ta sytuacja sprawia, że stałem się ostatnio kłębkiem nerwów. Ten chłopak, zachowanie Eiry i wydane złoto… Nie wiem już, co czynić. Co złego zrobiłem, że spadła na mnie taka kara? — jęknął i ponownie wybuchnął: — Dlaczego muszę własną córkę, moją śliczną Eirę, wydawać za mąż za jakiegoś brudnego, szlajającego się po rynsztokach wszarza?!

— To była pana decyzja. Nie musiał pan tego robić. Wielu młodzieńców z wyższych sfer było pańską córką zainteresowanych. Taka piękna i do tego w idealnym wieku na małżeństwo… Poszliby za nią w ogień, a pan wybrał dla niej syna garncarza.

— Nie ja go wybrałem — odparł szybko rządca, przerażony słowami swego rozmówcy. — Moja córka przyszła z nim do mnie i oznajmiła, że chcą się pobrać. Nie byłem tak wstrząśnięty od czasu, gdy widziałem martwe ciało żony. Wyrzuciłem go z domu, Eirę zaś pokarałem… Nie zmieniło to jednak faktu, że i on, i moja córka staną jutro na ślubnym kobiercu.

— Jest pan troskliwym ojcem — stwierdził po chwili Branorf. — Lecz śmiem stwierdzić, że aż nadto.

— Cóż to ma znaczyć?

— Eira jest rozpieszczona i przyzwyczajona do stawiania na swoim. Nie skąpił jej pan niczego, lecz to obróciło się przeciwko niej samej… i przeciwko panu.

Burmistrz już miał odpowiedzieć, lecz jego pomocnik kontynuował:

— Proszę mi wybaczyć śmiałe słowa, lecz musi pan to zrozumieć. Nie odmawiał jej pan niczego. Nigdy. Nie odmówił jej pan i tym razem, choćby miało to zaważyć na jej całym przyszłym życiu. Gdyby naprawdę miał pan na uwadze jej dobro, nie zgodziłby się pan na ten ślub za żadne skarby świata — dokończył dobitnie.

Rządca zaczął się trząść na całym ciele. Drżącym z przemęczenia i trwogi głosem rzekł:

— Co mam robić, Branorfie?

— W tym momencie dochodzimy do kwestii, którą chciałem omówić.

— Kwestii..? — spytał ostrożnie burmistrz, sięgając jednocześnie po karafkę i dolewając nieco miodu, aby utopić w nim przerażenie. — Co masz na myśli?

— To bardzo łatwe, trzeba jedynie uśmiercić narzeczonego pańskiej córki.

Kryształowe naczynie upadło z impetem na stół, a na twarzy rządcy pojawiły się kropelki potu. Nie mógł sobie wyobrazić takiego rozwiązania. Głos uwiązł mu w gardle. Po chwili wydusił siebie tylko jedno słowo, na jakie się zdobył:

— N-nie..!

— Byłem przygotowany na odmowę — stwierdził Branorf, wzdychając. — Jest pan honorowym i poczciwym człowiekiem. Ludzie widzieli w panu mądrą osobę, aż do momentu tej niezrozumiałej dla wszystkich decyzji. Teraz przestali ufać pańskiemu rozsądkowi. Można to zmienić.

— Nie… Nie sprowadzę na nikogo śmierci, choćby miało od tego zależeć…

— Niech pan spojrzy na to z innej perspektywy — przerwał mu mniejszy mężczyzna. — To jedyne wyjście z tej sytuacji. Mieszkańcy pana nie szanują. Ludzie szepczą między sobą różne rzeczy. Na własne uszy słyszałem. Człowiek jest istotą niewdzięczną, burmistrzu. Nie widzą pana dawnych zasług, a jedynie obecny skandal. Następnym razem nie wybiorą pana na to stanowisko, proszę się z tym liczyć. Po pańskiej decyzji o tym całym ślubie ludzie nie będą chcieli mieć takiego burmistrza. Straci pan całą władzę i pieniądze.

— Eira jest dla mnie ważniejsza — wydusił z siebie rządca. — Złoto i posada nie mają dla mnie aż takiego znaczenia.

— Zatem niech to pan zrobi dla niej — odrzekł zniecierpliwionym głosem Branorf. — Jeśli wyjdzie za mąż za bogatszego młodzieńca, może zrozumie, czym naprawdę jest szczęście. Nie wierzę w to, by darzyła uczuciem takiego człowieka jak tego, którego sobie upodobała.

— Nie wiem… Nie wiem… — Burmistrz odzyskał w pełni mowę. — Ale ludzie, jeżeli się dowiedzą, że zleciłem zabójstwo tego chłopaka, całkowicie stracą do mnie zaufanie. Ba, wyrzucą mnie z Ethom razem z Eirą…

— Nie dowiedzą się.

— To niemożliwe. Nasze miasteczko nie jest olbrzymie, każdy zna każdego. Nie ma wśród nas morderców.

— Za pieniądze ludzie zrobią wszystko. Nie musi to być zresztą osoba, która zamieszkuje te ziemie.

— Do Ethom przybywają jedynie kupcy. Nie znajdziemy nikogo innego. Dajmy spokój temu pomysłowi, Branorfie i zaprzestańmy, nim coś gorszego wpadnie nam do głów.

— A jednak znam kogoś, kto za dobrą zapłatę wykonałby dla nas tę brudną robotę — kontynuował Branorf, nie zważając na słowa swego zwierzchnika. — Przybył tu dziś nad ranem i wynajął pokój w najbliższej gospodzie. Zgodnie z naszym prawem wypytałem go o cel pobytu w mieście. Powiedział mi, że podróżuje po świecie i do Ethom przybył, by sprzedać część swoich towarów. Zapytałem: „Czym pan handluje?”, a on mi na to: „Sprzedaję klejnoty z Ban Abairu”. Nie wyglądał mi na typowego kupca, taszczył jednak przy sobie cały czas jakąś bogato zdobioną szkatułkę. Odparłem mu: „Niech pan przyjdzie nazajutrz do ratusza i poprosi o pozwolenie na handel”. Mruknął coś, że przybędzie i dał mi do zrozumienia, że przeszkadzam. Odsunąłem się przeto i poszedłem dalej załatwiać sprawy urzędowe. Nigdy nie zwracałem na takich uwagi, bo pełno ich tu przybywa i ubywa. Był jednak jeden szczegół, który zaintrygował mnie w wyglądzie kupca. Nosił na palcu lewej ręki złoty pierścień z charakterystycznym symbolem. Na próżno próbowałem sobie przypomnieć, gdzie wcześniej coś podobnego spotkałem. Przekazałem więc moje zadania pomocnikowi i wróciłem do domu. Proszę mi darować taką samowolę, ale wszystkie zadania zostały wykonane. Przeszukałem wiele ksiąg, aż w końcu natrafiłem na ilustrację przedstawiającą identyczny pierścień. To klejnot Skrytobójców, ich znak rozpoznawczy. Przestraszyłem się na początku, mógł mieć bowiem niecne zamiary, lecz wtedy nagle wpadł mi do głowy ten oto pomysł. Wróciłem i nie mówiąc mu nic o moim odkryciu, oznajmiłem, że po pozwolenie na handel może się stawić w ratuszu jeszcze dzisiaj.

Burmistrz otworzył usta z zaskoczenia i strachu.

— Dzisiaj?!

— Owszem. Dziś po zachodzie słońca ma się stawić w tym gabinecie.

— Gdzież on więc teraz jest? Nie widziałeś go, gdy do mnie przybywałeś?

— Przyprowadziłem go ze sobą.

— Jak to?! Gdzie…

— Czeka za drzwiami.

Rządca pobladł. Niedaleko czaił się człowiek, którego ręce były umazane krwią wielu, możliwe nawet, że niewinnych ofiar. Czy w Ethom dokona kolejnego mordu?

— Mam go wprowadzić? — spytał Branorf.

Burmistrz popatrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Przełknął głośno ślinę. Kimkolwiek był ten człowiek, nie wiedział jeszcze, że odkryli jego prawdziwą tożsamość. Póki żył w tej nieświadomości, byli bezpieczni.

Rządca skinął delikatnie głową. Mniejszy mężczyzna najpierw podniósł leżącą na stole karafkę, szybko wytarł wylany trunek chustką, po czym wstał, powoli podszedł do drzwi i pociągnął za uchwyt.

— Proszę, wejdź, dobry człowieku.

Na korytarzu było ciemno, dało się jednak wyczuć czyjąś obecność. Rozległ się dźwięk kroków i do gabinetu wszedł mężczyzna zwykłego wzrostu, ubrany w brunatne i mało szykowne szaty. Różnił się od innych handlarzy. Jego odzienie było pozbawione wymyślnych ozdób, a głowy nie zdobiła wystawna kefija, tradycyjny turban kupców z południa. Charakterystyczne buty z czubkami wygiętymi ku górze były trochę popękane. Nie wyglądał na człowieka, któremu by się powodziło.

Burmistrz, nadal będąc w szoku, chciał powitać gościa, nie był jednak w stanie odezwać się ani jednym słowem. Zauważywszy to, Branorf błyskawicznie zastąpił swojego chlebodawcę.

— Witaj w skromnych progach gabinetu burmistrza. Proszę, niech pan się rozgości.

Obcy w odpowiedzi skinął głową i spokojnym krokiem ruszył ku krzesłu, na którym wcześniej siedział Branorf. Usadowiwszy się wygodnie, ułożył na kolanach tajemniczo połyskującą drewnianą szkatułkę i utkwił wzrok prosto w twarzy rządcy Ethom. Burmistrz chciał odwrócić spojrzenie, jednak w oczach przybysza było coś przyciągającego i intrygującego. Czarne i błyszczące, niezwykle przenikliwe, biły spokojem i swego rodzaju ciepłem, nie przypominając wcale tych stalowych, jakże często wspominanych w opowieściach oczu zabójców. Jednakże patrząc w nie dłużej, burmistrz dostrzegł w ich głębi pewien wyraz bezwzględności i nieugiętości, co zafascynowało go jeszcze bardziej.

Chcąc przerwać niezręczną ciszę, jaka zaległa w izbie, Branorf donośnie zapytał:

— Napije się pan miodu?

Gość zmarszczył nieco nos, jakby wyczuwając zapach rozlanego niedawno trójniaka, po czym z lekką irytacją odparł:

— Jeśli proponowany mi jest alkohol, proszę być świadomym, iż w mych krainach jest on zakazany. Nieznajomość fundamentalnych zwyczajów innych kultur nie przystoi na stanowisku tak wysokim, jak pańskie i świadczy o pewnej ignorancji, ja zaś z ignorantami nie mam w zwyczaju się zadawać.

Ciało burmistrza przeniknął chłód. Nie mogło być lepszego początku rozmowy ze Skrytobójcą niż urażenie go w taki sposób. Rządca wysilił się, jak tylko mógł najbardziej i rzekł:

— Proszę wybaczyć, jesteśmy ostatnimi czasy nieco przemęczeni… Czy może życzy pan sobie nieco wody?

Gość skłonił się delikatnie, co rządca potraktował jako przytaknięcie. Burmistrz wziął drugą, większą karafkę i napełnił jej zawartością czystą szklankę. Podawszy ją obcemu, spytał:

— Kogo to mamy zaszczyt przywitać w Ethom?

Samozwańczy kupiec najpierw spokojnie opróżnił szklanicę wody, a potem, odetchnąwszy głęboko, rzekł:

— Nazywam się Ranayart Lehet Aszra-Shinal Mehul-al-Salam.

Rządca zmrużył oczy i delikatnie przekrzywił głowę w bok. Zawsze ciężko było mu zapamiętywać te długie, charakterystyczne imiona ludzi żyjących na pustynnym południu. Gość uśmiechnął się delikatnie i odezwał po raz kolejny:

— Proszę się do mnie zwracać pierwszym członem imienia, jak to robią moi rodacy i bliscy. Po prostu Ranayart.

— Dobrze. — Burmistrz odetchnął z ulgą. Przybysz nie wyglądał na rozgniewanego, nie dało się tego wyczytać także z jego oczu. Rządca trochę się uspokoił. Nawet jeżeli był to morderca, nie sprawiał wrażenia, jakby chciał go zabić. Wręcz przeciwnie: burmistrz zaczął się zastanawiać, czy ten człowiek w ogóle jest Skrytobójcą. Może rzeczywiście to tylko biedny kupiec… Domysłom przeczył jedynie złoty pierścień z fantazyjnie ułożonym wzorem, w którym Branorf rozpoznał symbol straszliwego zakonu.

Burmistrz nie wiedział, co powinien teraz zrobić. Zazwyczaj rozmowy polegały na krótkim powitaniu, wydaniu pozwolenia na handel oraz równie zwięzłym pożegnaniu. Tu jednak nie miał do czynienia ze zwykłym handlarzem; wymagane były pewne środki ostrożności. Jedno zbyteczne słowo, a mężczyzna straci nad sobą panowanie i wtedy wszystko w rękach bogów… Rządca wciąż też nie wiedział, czy morderstwo to na pewno dobre rozwiązanie. Jak mógłby żyć ze świadomością, że zlecił czyjeś zabójstwo? Przede wszystkim jednak, gdyby narzeczony Eiry został pozbawiony życia, jak uchroniłby córkę przed konsekwencjami posiadania nieślubnego dziecka?

Ciszę przerwał przybysz.

— Zaprosili mnie tu panowie w porze, w której zazwyczaj odpoczywam. Nie chcę nikogo urazić, lecz śpieszy mi się do gospody. Czy możemy już przejść do sprawy, którą chyba wszyscy chcemy załatwić jak najszybciej?

— Słucham..? Ależ tak, jak najbardziej, przepraszam. — Rządca wyrwał się z zadumy. — Cóż, tak… proszę mi wybaczyć na chwilę, muszę zamienić słówko z moim pomocnikiem.

Branorf błyskawicznie podszedł do burmistrza, który wstał i zbliżył się do okna. Po chwili niższy mężczyzna szepnął do ucha zwierzchnikowi:

— O cóż chodzi?

— Branorfie, a co, jeśli się okaże, że to jest jednak kupiec?

— Burmistrzu, widział pan ten pierścień? Mówiłem już, że to symbol Skrytobójców. Jak inaczej miałby go zdobyć, gdyby nie był nim sam? Przecież nie byłby w stanie zabrać go z palca wyszkolonego mordercy.

— No tak… rzeczywiście — przyznał burmistrz, odsuwając od siebie ostatnie cienie wątpliwości. — Nie wiem jednak, czy chcę skorzystać z jego usług. To bardzo ryzykowne. Może lepiej zrobimy, jeżeli damy mu do podpisania dokumenty dla kupców, żeby nie dowiedział się, że odkryliśmy jego prawdziwą profesję, a ślub odbędzie się normalnie.

— To nie jest dobre rozwiązanie. Jeżeli jest tu ktoś taki jak on, powinniśmy to wykorzystać.

— Nie przeszkadzam panom w tej dyskusji? — odezwał się nagle Ranayart.

Obaj obrócili się błyskawicznie i odstąpili od okna.

— Proszę wybaczyć — burmistrz bąknął po chwili, dość gwałtownie wyjmując z szuflady dokumenty i pióro z kałamarzem. — Proszę zapoznać się ze wszystkim i podpisać tutaj…

Podsunąwszy to wszystko w stronę gościa, spojrzał wymownie na Branorfa. Ten otworzył szeroko oczy i wykrzywił usta w niezadowoleniu. Burmistrz wiedział, że Branorf to dobry pomocnik i doradca, nie był jednak w stanie swoją decyzją uśmiercić człowieka, kimkolwiek by ów był.

Ciemne oczy Ranayarta wędrowały błyskawicznie po kolejnych linijkach dokumentu. Rządca dziwił się, że obcokrajowiec może tak szybko czytać w innym języku, choć równie dobrze mógł on omijać wyrazy, udając, że zgłębia ich sens. W końcu przybysz podniósł lewą rękę, ujął nią pióro i zanurzywszy je w kałamarzu pełnym czarnego atramentu, już miał podpisać, gdy niespodziewanie odezwał się Branorf.

— Ma pan bardzo ładny pierścień, ten znak to symbol rodowy? — spytał.

Burmistrzowi włosy zjeżyły się na głowie. Jego zastępca przejął najwyraźniej stery całego przedsięwzięcia. Było za późno na odwrót. Obcy zatrzymał pióro tuż nad papierem i wycofawszy rękę, włożył je do kałamarza. Obróciwszy się w stronę Branorfa, zapytał wyjątkowo spokojnym głosem:

— Przypatrywałeś się mu już wcześniej, kiedy przybyłeś, by powitać mnie w miasteczku. Wiesz dobrze, skąd pochodzi. Nie zostałem tu zaproszony po to, by podpisywać jakieś dokumenty, czyż nie? Proszę zatem przedstawić, o co rzeczywiście chodzi.

Zaległa cisza. Burmistrz zastygł w bezruchu, oczekując na rozwój wydarzeń, a Branorf wyjątkowo nie był w stanie się odezwać. Gość odstawił swą skrzynkę na stół, usiadł wygodniej i czekał na słowa rozmówców. Nie padły jednak żadne.

— Marnotrawicie mój cenny czas — stwierdził po chwili beznamiętnie, po czym ujął szkatułkę, wstał od stołu i już miał odejść, kiedy zatrzymał go Branorf.

— Proszę zaczekać, zaraz wszystko wytłumaczymy.

— A zatem słucham — rzekł Skrytobójca i ponownie usiadł na krześle. — Byle szybko, pragnę odpocząć.

Burmistrz spojrzał wymownie na swego pomocnika. Chciał, by to on opowiedział o całym zajściu.

— Chodzi nam o morderstwo — zaczął drobny mężczyzna.

— Ludziom ze mną rozmawiającym zwykle o to chodzi — lekko zadrwił Ranayart.

— Obecny tu burmistrz ma poważny problem — kontynuował Branorf, nie zważając na uwagę przybysza. — Jego córka wychodzi za mąż za człowieka, z którym nie powinna się wiązać. Trzeba zgładzić jej narzeczonego.

— Nie rozumiem, dlaczego nie powinna?

— Pan też nie zadał sobie trudu, by zrozumieć zwyczaje naszej kultury? — zauważył zastępca rządcy z niebezpieczną nutą szyderstwa. — W dodatku nie wydaje mi się, by te konkretne odbiegały zanadto od wyznawanych w innych krajach, w tym Ban Abairze. Ale cóż, to tylko moje spekulacje…

— Znam ten obyczaj, jednakże sądziłem, że dotyczy on tylko rodów z wyższych sfer.

— Czyżbyś sugerował, że nasz burmistrz nie jest zamożny? — spytał nieco odważniej Branorf.

— Nie powiedziałem tego, sam jednak musisz przyznać, że twój chlebodawca nie należy do książąt lub chociażby bogatszej szlachty — odparł spokojnie Ranayart, choć można było wyczuć u niego lekkie rozdrażnienie.

Rządca słuchał tej wymiany zdań z zapartym tchem. Atmosfera w gabinecie robiła się coraz gęstsza.

— Spokojnie, nie chcemy z nikim zwady — odezwał się cicho. — Wiem, że nie jestem bardzo bogaty, a moich żyłach nie płynie błękitna krew. Potrzebuję jednak pana pomocy… Nie wiem, co mam robić.

Branorf chciał coś powiedzieć, lecz burmistrz uciszył go ręką, po czym oddał głos gościowi.

— Kim jest ten narzeczony? — spytał Skrytobójca.

— To syn miejscowego garncarza, chłopak jest gnidą jakich mało w całym Ethom, zajmuje się kradzieżami i występkiem. Nie raz zbierał za to cięgi — odparł szybko Branorf. — Eira, córka naszego rządcy, wybrała go spośród innych zalotników. Nie wiemy dlaczego. Jej ojciec zgodził się na tę zachciankę, czego teraz niezmiernie żałuje. Ślub odbędzie się jutro. Nie widzieliśmy innego wyjścia z tej sytuacji, dopóki nie przybyłeś do Ethom. Pomóż nam, pozbywając się tej zakały z życia dziewczyny, która nie wie, co czyni. Sowicie cię za to wynagrodzimy.

Ranayart zmarszczył brwi.

— Spotkałem się kiedyś z podobną sytuacją — powiedział wolno, starając się dobrać odpowiednie słowa. — Podobną, aczkolwiek różniącą się pod wieloma aspektami, jak mniemam. Przyznaję, że jestem nieco zaskoczony złożoną mi przez was propozycją. Oczekiwałem nieco innego rozwoju wydarzeń — mówił, wprawiając Branorfa i burmistrza w niezrozumienie. — Ludziom zwykle chodzi o niewygodnych krewnych, wysoko postawionych urzędników lub dziedziców. Nie jest to żadną tajemnicą. Jednakże nigdy nie otrzymałem zlecenia w sprawie związanej z miłością…

— Jest pan przecież Skrytobójcą! — przerwał mu Branorf, spojrzawszy na pierścień przybysza ze sporą dozą irytacji. — Co pana obchodzą uczucia? Liczy się przecież jedynie zlecenie i wynagrodzenie!

— Nie powiedziałem, że mam wątpliwości co do litości nad dwojgiem zakochanych — odparł ostrożnie Ranayart. — Choć moja profesja nie nauczyła mnie współczucia, muszę przyznać, że nie jestem do końca pewny, czy tę sprawę przyjąć. Proszę mnie przekonać.

Pomocnik burmistrza otworzył usta, chcąc coś odpowiedzieć, lecz zabrakło mu słów.

— Mam nadzieję, że waszą motywacją nie jest jedynie żądza mordu — zakpił Skrytobójca z niewróżącym nic dobrego tłumionym gniewem. — Jednakże sądząc po tym, iż jedynie ty się wypowiadasz, a twój chlebodawca milczy, mogę odnieść takie wrażenie.

Branorf odwrócił się i popatrzył wymownie na burmistrza. Ten zmieszał się, nie wiedząc, co powiedzieć.

— Cóż… Eira… tak, moja córka… to piękna dziewczyna. Dałem jej wszystko, a ona ma…

— Widzi pan, jak poruszony jest mój zwierzchnik? — przerwał szybko niższy mężczyzna. — Widać po nim, że pragnie jedynie pozbycia się problemu.

— Śmiem wątpić.

— Jakież to można mieć jeszcze wątpliwości? Już wcześniej wszystko we dwójkę uzgodniliśmy.

— Uprzednio szykując całą uroczystość? — spytał beznamiętnie Skrytobójca. — Tyle przygotowań miałoby pójść na marne?

— Tym proszę się nie kłopotać, chcemy jedynie pozbyć się niewłaściwego człowieka. Liczymy na to, że wielki Skrytobójca zechce nam pomóc.

Ranayart otworzył nieznacznie usta, nic jednak nie mówiąc. Dokładnie przyglądał się Branorfowi i burmistrzowi.

— Jak więc będzie? Ile to zajmie? Jutro o zachodzie słońca odbędzie się ślub, zostało zatem niewiele czasu. Chcemy również uniknąć skandalu, prosimy więc o załatwienie tej sprawy w sposób możliwie najbardziej dyskretny.

— Jeżeli przyjmuję zlecenie, staram się je wykonać najlepiej, jak to możliwe, a że wprawę mam dużą, o niepowodzenie nie trzeba się zbytecznie obawiać. Proszę mi jednak wybaczyć to pytanie, ale kto jest tak naprawdę moim zleceniodawcą?

— Pan burmistrz — odrzekł Branorf zdecydowanym tonem, marszcząc nieco brwi.

— Nie rozumiem zatem nadal, dlaczego siedzi cicho i odzywa się tylko okazjonalnie, w dodatku nie jest pewny swej decyzji, podczas gdy zlecenie omawia jego pomocnik.

— Jestem jego prawą ręką, więc… — zaczął urzędnik, wpatrując się w gościa pełnym wzburzenia wzrokiem.

Ranayart parsknął tylko pogardliwie i odparł:

— Nie pojmuję do końca tego wszystkiego, lecz trudno. Nie moją rolą jest martwić się o konsekwencje. Przyjmuję zadanie. Nie trzeba wskazywać ofiary, sam się dowiem, gdzie ją znaleźć. Proszę tylko o zapłatę, to przypieczętuje umowę.

Burmistrz siedział sztywno, a Branorf popatrzył na Skrytobójcę z podejrzliwością.

— Pieniądze otrzymasz po zabójstwie. Dopiero gdy będziemy mieć pewność, że niczego nie spartoliłeś — stwierdził z nieukrywaną złością, porzucając wszelkie formy grzecznościowe.

Po twarzy Ranayarta przeszedł cień zaskoczenia.

— W takim razie muszę zrezygnować — odparł nad wyraz spokojnie.

— Chwila! — uniósł się zastępca rządcy, nie zauważając groźnego błysku w oczach rozmówcy. — Skąd możemy wiedzieć, że nie zabierzesz zapłaty i nie znikniesz?

— Gdy zawiera się umowę ze Skrytobójcą, nie trzeba się martwić o stratę pieniędzy. Przestrzegamy swoich zasad. To ja powinienem mieć wątpliwości co do twojej słowności — rzekł przybysz przez zaciśnięte zęby, starając się nie unosić gniewem. — Wystarczy mi pięć dukatów.

— Cóż mówisz! — wykrzyknął Branorf, nie wyczuwając zagrożenia. — Toż to rozbój! Pięć sztuk złota za morderstwo takiego człowieka?

— Owszem. Zginie przed ślubem, jeżeli otrzymam swoją należność. Proszę też o opanowanie, bo moja cierpliwość ma swoje granice.

W gabinecie zrobiło się naraz zupełnie cicho.

— To zbyt dużo — stwierdził pomocnik burmistrza nieco spokojniej. — Możemy dać panu połowę z tego.

— Myślałem, że udałeś się po rozum do głowy — rzekł Ranayart. — Nigdy nie spotkałem się z czymś takim. Pięć dukatów to cena odpowiednia. Jeżeli nie otrzymam tych pieniędzy teraz, zadanie niezwłocznie odrzucę.

— Nie damy ci więcej, niż zaoferowaliśmy. — Branorf uparcie brnął w fatalne targi. — To jest odpowiednia cena.

— Żegnam zatem — westchnął Ranayart, po czym zabrawszy swoją szkatułkę, wstał i skierował się do wyjścia. — Życzę spokojnej nocy.

Burmistrz nie ruszył się z miejsca, podczas gdy jego zastępca sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar zatrzymać Skrytobójcę siłą.

— Interesuje mnie, jakbyś to zrobił — zakpił gość, zauważywszy jego zamiary. — Nie radziłbym…

Niższy mężczyzna zatrzymał się i spoglądał gniewnym wzrokiem, jak Ranayart wychodzi i znika za zamykanymi drzwiami.

— To sukinsyn… — burknął wściekle Branorf, gdy głosy kroków Skrytobójcy dało się słyszeć na schodach.

— Może powinniśmy zaniechać… — mruknął niepewnie burmistrz.

Urzędnik eksplodował.

— Nie myśli pan w ogóle o interesach! Jeżeli ten gad nie zginie, może się pan pożegnać ze swoim stanowiskiem raz na zawsze. Eira mogłaby mieć szansę na poznanie innych młodzieńców, zakochałaby się, każdy by na tym skorzystał. Nie interesuje to pana?!

Rządca skulił się. Nie był silnym człowiekiem. Ciągłe napięcie, przerażenie i zmęczenie doprowadziły go do stanu, w którym nie potrafił podjąć żadnej decyzji.

— Jest jeszcze szansa, że ten psubrat wróci i przyjmie zlecenie — rozmyślał na głos Branorf, zacząwszy chodzić po pokoju tam i z powrotem. — Zaoferowałem mu przecież rozsądną cenę! Cóż to za płatny morderca, który odmawia godziwej zapłaty?

Burmistrz nie odpowiedział. Błądząc zmęczonymi oczami po blacie stołu, zaczął trzęsącymi się jeszcze rękami zbierać i układać dokumenty, nie radząc sobie jednak z plątaniną papieru. Nie był w stanie trzeźwo myśleć. Każde rozwiązanie tej sytuacji prowadziło do jeszcze większych komplikacji.


Ranayart kierował się ciemnym korytarzem w stronę schodów prowadzących na dolną kondygnację budynku. Zachodził w głowę, o cóż tu we wszystkim chodziło. Bywał w wielu domach, wykonywał zadania powierzane mu przez różnych ludzi, lecz nigdy dotąd nie spotkał się z podobnymi osobami.

Skrytobójcy cieszyli się przeważnie złą sławą, jako wyrafinowani i niebezpieczni mordercy nieprzebierający w środkach, słuchający się jedynie rozkazów dowódcy swego zakonu. Liczne plotki doprowadziły do powstania wielu legend, w których to Skrytobójcy zawsze stali po stronie sił zła, będąc najgroźniejszymi przeciwnikami opiewanych bohaterów. Niewielu ludzi zamieszkujących ziemie poza ojczystą krainą Skrytobójców, Ban Abairem, zadało sobie trud, by dowiedzieć się czegoś o prawdziwych zwyczajach tego tajemniczego zakonu.

Ranayart, syn wielkiego południowego miasta pośród złotych piasków, przemierzył tereny wielu krajów, gdzie nasłuchał się sporo opowieści o swym zakonie, często tak odbiegających od rzeczywistości, że aż przesadnie absurdalnych. Zleceniodawcy, widząc w nim bezwzględnego zabójcę, oferowali mu liczne zadania, które, choć nierzadko wiążące się ze sporymi zyskami, z różnych powodów często odrzucał. Nie inaczej byłoby w Ethom, jednakże tym razem, z powodu długotrwałego braku pieniędzy, postanowił podjąć się oferowanego zadania pomimo wielu niejasności i trapiących go wątpliwości.

Tak jak napomknął w gabinecie burmistrza, spotkał się niegdyś z podobną sytuacją. Przybył wtedy do miasta Giri-o-Bal, znajdującego się około pięćset mil na południe od Ethom. Pewni ludzie zażądali zabójstwa narzeczonego swej córki. W grę wchodził dawno zawarty układ między ich rodziną a innym rodem. Nie było mowy o miłości. Rodzice dziewczyny, niegdyś bogaci, stracili swój majątek, co w obliczu konieczności przekazania posagu pozbawiłoby ich środków do życia. Rodzina młodzieńca nie wierzyła jednak w zapewnienia o upadku fortuny zleceniodawców Ranayarta. Skrytobójca nie zastanawiał się nad tym zbyt długo. Wykonał zadanie szybko i precyzyjnie jak zawsze. Przysięga między dwoma rodami została zerwana, a on otrzymał wysoką zapłatę.

W Ethom sprawy potoczyły się zupełnie inaczej. Liczne intrygi i manipulacje zastępcy burmistrza nie przedstawiały dobrze całej sytuacji. Co więcej, doszło do przerwania ciągłości otwartej gry pomiędzy Skrytobójcą a zleceniodawcą — Skrytobójcy mieli w zwyczaju pobierać uczciwe wynagrodzenia, zawsze jednak wypłacane jako swoiste pokwitowanie umowy przed wykonaniem zadania. Żaden mocodawca nigdy nie kwestionował tej reguły, Ranayart zaś nigdy nie złamał danego słowa. Niestety, rozmowa w gabinecie burmistrza przebiegła zupełnie opacznie. Ostatecznie, oprócz niesmaku, Ranayart nie zyskał nic.

Niezadowolony z obrotu spraw, szedł wolnym krokiem po skrzypiącej podłodze. Skręciwszy w lewą stronę, już miał zacząć schodzić na dół, lecz nagle coś uderzyło w niego z impetem. Odskoczył i odruchowo wyjął ukryty sztylet. Postawiwszy skrzynkę na posadzce, przyjął pozycję gotową do ataku.

— Ostrożnie! — rozległ się zirytowany głos należący do jakiejś młodej dziewczyny.

— Wybacz mi, pani, było ciemno, a szedłem zamyślony — wytłumaczył Ranayart i wyprostowawszy się, schował broń.

— Chodź więc ostrożnie i uważaj na innych. Powinieneś raczej słyszeć, kiedy ktoś biegnie po schodach — odparła lekko zarozumiałym tonem. — Masz krzesiwo? Przez ciebie zgasła mi lampa.

Skrytobójca bez słów wyciągnął poproszoną rzecz i roznieciwszy iskry, podpalił knot. W części korytarza rozlało się przyjemne światło. Mężczyzna spojrzał w twarz dziewczyny i zmarszczył brwi. Była całkiem urodziwa, miała ciemne, rozpuszczone włosy i dość jasne lico. Nosiła długą, zieloną suknię. Ranayart nigdy nie zwracał uwagi na kobiety, będąc w przekonaniu, że to zbyt rozpraszające i mało zajmujące istoty, obojętnie więc podchodził do jakiejkolwiek. Ta jednak zdawała się mieć w sobie coś, co niespodziewanie zwróciło jego uwagę. Spojrzeli sobie w oczy.

— Co tak patrzysz? — spytała dufnie. — Przepuść mnie, idę do gabinetu ojca.

— Nie trzymam cię na siłę — odpowiedział. — Ty jesteś córką burmistrza?

— Tak, w czym rzecz?

— Byłem przed chwilą u niego, jestem kupcem z Dal-al-Hadar, załatwiałem sprawy handlowe.

— O tej porze? — spytała podejrzliwie. — Nigdy nie widziałam, by ktoś przychodził kiedykolwiek w podobnych prawach do mego ojca tak późno.

— Sam byłem zdziwiony — odparł niezmieszany Ranayart. — Wezwał mnie jego zastępca, niejaki…

— Branorf — dokończyła kpiącym tonem. — Wielebny Branorf, miłościwie nam urzędujący wierny zastępca burmistrza Ethom — dodała sarkastycznie.

— Cóż, był tam i nie sprawił złe… — spokojnie załgał Skrytobójca.

— Och, nie kłam — westchnęła oburzona, przerywając mu. — Co jak co, lecz przeoczyć tego, co on sobą przedstawia, się nie da. Ale cóż wy, kupcy z południa, możecie wiedzieć o życiu w Ethom!

— Zapewne niewiele. Pierwszy raz przywędrowałem w te strony, nie znam ani tutejszych mieszkańców, ani lokalnych obyczajów. Obecni w gabinecie mężczyźni wspominali jednak o tobie i jutrzejszej uroczystości. Tyś jest Eira?

Poruszyła się nerwowo z zamiarem odejścia, lecz mimo to stała nadal, zatrzymawszy wzrok na lewej ręce rozmówcy. Ranayart niby mimochodem ukrył ją za siebie i wciąż uważnie wpatrywał się w dziewczynę. Czyżby rozpoznała symbol na pierścieniu? Nie, przemknęło mu w myślach, to zbytnia podejrzliwość z jego strony…

Eira otworzyła lekko usta, jakby chcąc coś powiedzieć, potem jednak zamknęła je i wyglądało, jakby intensywnie myślała. Po chwili potrząsnęła delikatnie głową i znów spojrzała Skrytobójcy w twarz.

— Wiesz zatem o święcie… — powiedziała. — Cóż, może przybyłbyś na nie jutro?

Ranayart uśmiechnął się delikatnie.

— Wybacz mi, panienko, ale następnego dnia opuszczam te ziemie. Nie jestem zresztą dla ciebie nikim bliskim, jedynie zwykłym kupcem, nic więc dla twej rodziny nie znaczę. Moja wizyta w czas trwania tej uroczystości może nie być tolerowana, a i mi nie wypada, bym tam się udawał.

— A jednak chcę, byś skorzystał z zaproszenia. Odpoczniesz od trudów podróży, bawiąc się, jak przystało.

— Pani, spotkałaś mnie przed chwilą, nie znasz mnie. Zaproś rodzinę, ludzi z miasteczka. Nie pochodzę stąd, tutejsze zwyczaje i uroczystości są mi obce — wyjaśnił Skrytobójca, przypatrując się uważnie rozmówczyni i zachodząc w głowę, o co mogło jej chodzić.

— Przyjdź — powiedziała z powabnym uśmiechem i oddaliła się, zmierzając w stronę drzwi gabinetu burmistrza.

Ranayart stał jeszcze chwilę zdziwiony zaistniałą sytuacją, po czym ostrożnie, by w ciemności nie spaść ze schodów, zszedł na dół i wyszedł z ratusza. Odetchnąwszy świeżym, chłodnym nocnym powietrzem, przeszedł przez mały plac centralny i skierował się w stronę gospody, w której wynajął izbę. Znajdowała się ona przy ulicy biegnącej naprzeciw budynku, w którym przeprowadził rozmowę z burmistrzem, jego córką i zastępcą rządcy.

Niezadowolenie spowodowane odmową zapłaty ustąpiło zdumieniu niecodziennym zachowaniem dziewczyny. Dlaczego zaprosiła go na uroczystość tak w jej życiu ważną? Nie znała go, nie wiedziała, kim jest, a mimo to uparcie twierdziła, że chciałaby widzieć go na swym ślubie. Co skłoniło ją do tak dziwacznej decyzji?

— A może jednak… — mruknął cicho, zastanawiając się, czy rozpoznała w nim Skrytobójcę. Jednakże, jaki byłby w tym wszystkim sens?

Głosy dochodzące z gospody jako jedyne zakłócały nocną ciszę. Tylko tam świeciło się światło, a gwar rozmów dawał do zrozumienia, że karczma stanowi centrum ethomskiego życia towarzyskiego. Podczas swoich wojaży Ranayart niejednokrotnie zatrzymywał się w podobnych miejscach. Rzadko nocował pod gołym niebem, przy głównych gościńcach ciągnęły się bowiem w odległości jednego dnia drogi mniejsze bądź większe oberże. Skrytobójca przesiadywał zwykle samotnie, słuchając i obserwując. Uczył się dialektów, zwyczajów i obyczajów innych kultur, co często ułatwiało mu pracę. Jednakże, gdy tylko któryś z bardziej rozochoconych lub szukających towarzystwa gości usiłował się do niego dosiąść, Skrytobójca spławiał go wzrokiem i dawał do zrozumienia o swej niechęci. Nigdy nie pił niczego poza wodą i herbatą, jak przykazały obyczaje jego ojczyzny, dzięki czemu, jak i również własnym umiejętnościom, z ewentualnych bójek wychodził zawsze cało.

Skręciwszy w lewo, Ranayart otworzył drzwi karczmy i od razu został wciągnięty w wir zabawy przez rozochoconych biesiadników. Krzyczeli, śmiali się, tańczyli. Jacyś wędrowni trubadurzy, odstawiwszy swe kufle, wyciągnęli instrumenty i ku radości zebranych zaczęli grać żywiołową melodię. Rozległy się śpiewy zgromadzonych, które, niekiedy tak odbiegające od granej muzyki, zlewały się ze wszystkim, tworząc wielki harmider. Skrytobójca uśmiechnął się delikatnie i wyrwał z tłumu, chcąc odnaleźć jakieś wolne miejsce. W ojczyźnie Ranayarta nie było oberż, toteż dla wielu jego pobratymców nastrój ten nie kojarzył się z czymś dobrym, głównie przez wzgląd na alkohol i zbędne hulanki. Nawet kupcy podróżujący z Ban Abairu na północ nie dawali ponieść się harcom, pozostając w wynajętych izbach i wychodząc na zewnątrz jedynie w interesach.

Skrytobójcy wierzyli, że tylko dzięki żelaznej dyscyplinie, posłuszeństwu i wierności zasadom można być prawdziwym mistrzem w swym rzemiośle. Mawiali, że nie rozrywka, lecz ciężka praca i wykonywanie obowiązków powinny stanowić prawdziwy sens życia i źródło prawdziwego szczęścia. Ranayart, niezmiennie trzymając się tych zasad, nie stronił jednak od oberż, uważając, iż można z nich wynieść znacznie więcej, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać.

Przeczesując wzrokiem wnętrze gospody, natknął się w końcu na stolik, który przed chwilą został opuszczony przez kilku gości, chcących trochę potańczyć. Usiadł na chyboczącym się taborecie, położył na stole swą szkatułkę i oddał się obserwacji. Trubadurzy skończyli właśnie grać jedną melodię, którą biesiadnicy nagrodzili gromkimi oklaskami. Jeden z muzyków, chudy mężczyzna o długich włosach, jednym susem wskoczył na blat długiego stołu i krzyknął jakieś słowo, którego Ranayart nie dosłyszał. Wszystkie głosy ucichły, gdy bard pomógł wejść na podwyższenie urodziwej kobiecie ubranej w zwiewną białą suknię. Kilku mężczyzn wydało okrzyki i gwizdy, lecz ustały one przy pierwszych dźwiękach lutni trzymanej przez długowłosego trubadura. Kobieta otworzyła usta i zaczęła śpiewać iście anielskim głosem. Dźwięki ballady, zasłyszanej po raz pierwszy przez Skrytobójcę, zostały brutalnie przerwane przez jednego z gości oberży. Zataczając się, zaczął wywrzaskiwać nieskładne wypowiedzi. W pewnym momencie wtargnął na stół, zrzucił zeń barda i zaczął dobierać się do przerażonej śpiewaczki. Zewsząd rozległy się głosy sprzeciwu mężczyzn co wrażliwszych na sztukę, którzy próbowali odciągnąć zbyt rozochoconego napastnika. Ten zaś, straciwszy zainteresowanie kobietą i skupiając swą uwagę na nich, uderzył jednego ze współbiesiadników. Pozostali natychmiast rzucili się na niego, okładając pięściami.

Ranayart nie ruszył się z miejsca, by pomóc którejś ze stron. Nie drgnął nawet w chwili, gdy jeden z walczących z hukiem padł na stół tuż przed nim, by po chwili zsunąć się z blatu i stracić przytomność. Bójka trwała w najlepsze. Gdy napastnik wyleciał z hukiem za otwarte drzwi karczmy, rozległy się wrzaski tryumfu. Zamieszanie wykorzystali przestraszeni trubadurzy, którzy ulotnili się błyskawicznie, na co jednak nikt nie zwrócił uwagi. Goście ponowili swoje popisy wokalne, wyjąc bezładnie coś o zwycięskiej potyczce.

Skrytobójca rozejrzał się, by odnaleźć ukrytych muzyków. Zamiast tego jego oczy dostrzegły w ciemnym kącie stojącego człowieka. Nie widział jego twarzy, gdyż cała skąpana była w cieniu. Stał ów tylko nieruchomo i patrzył przed siebie niczym drapieżnik szykujący się do ataku na wypatrzoną ofiarę. Ranayart skupił wzrok w miejscu, gdzie w półmroku jawiła się jego głowa. Człowiek ten nie sprawiał wrażenia zainteresowanego hulankami biesiadników i z pewnością patrzył na jedynego pośród gości człowieka, który nie bawił się z pozostałymi… Skrytobójca nie poczuł strachu, odruchowo jednak chwycił za ukryty sztylet, podręczną i bardzo użyteczną broń, którą zabierał ze sobą w zwykłe dni. Obserwator spostrzegł ten ruch i poruszył się gwałtownie. Błyskawicznie odskoczył i ruszył w ciemny korytarz, prowadzący do tylnego wyjścia, gdzie ciemność skryła go całkowicie.

Skrytobójca zmarszczył brwi i nadal nie odwracając wzroku od miejsca, gdzie poprzednio stała szpiegująca go postać, wstał, zabrawszy ze sobą szkatułkę. Cicho, co we wrzawie gości oberży było zbędne, podszedł do korytarza i rozglądnął się uważnie. Nikogo nie było. Obserwator musiał prześlizgnąć się przez tylne drzwi.

Ranayart wzdrygnął się. Nigdy dotąd nie był szpiegowany, nawet podczas pamiętnej sprawy w Giri-o-Bal, gdzie intrygi stanowiły chleb powszedni. Dlaczego nie tam, a w Ethom wiele spraw przybierało inny obrót niż zwykle?

Skrytobójca jeszcze raz uważnie rozejrzał się po ciemnym pomieszczeniu i zawrócił do sali biesiadnej. Nim jednak usiadł do zajętego przez siebie wcześniej stołu, ogarnęły go wątpliwości. Rozejrzał się po wszystkich. Mimo że wrzawa tworzona przez stołowników nie ucichła, Ranayart przestał odczuwać spokój ducha. Świadomość tego, że był obserwowany przez nieznajomą osobę, sprawiła, że aura wokół otaczającego go świata zmieniła się radykalnie. Coś było nie tak…

Wahając się, mężczyzna pozostawił biesiadników samych sobie, po czym ruszył ponownie w stronę tylnych drzwi. Doszedłszy do końca korytarza, otworzył je i wyszedł na brudną, ciasną uliczkę między tyłami leżących niedaleko siebie domów. Pomimo otaczającej go ciemności zauważył walające się wszędzie śmieci, pośród których głośno chrapali bezdomni. W dzielnicach biedoty jak ta i pośród takich ludzi ciężko byłoby znaleźć tajemniczego szpiega. Zapewne dobrze znał miasto i wszystkie jego ukryte przejścia, toteż pogoń na nim zajęłaby sporo czasu.

Zirytowany bezradnością, Ranayart zawrócił i ponownie wszedł do gospody. Od razu skierował kroki w stronę schodów prowadzących do pokojów wynajmowanych przez podróżników i kupców. Wszedł na pierwsze piętro, po czym doszedł do połowy korytarza i otworzył wejście danym mu kluczem. Przekroczywszy próg, zamknął drzwi i dla pewności pociągnął kilka razy za uchwyt. Westchnął głośno i położywszy skrzynkę na stolik, legł na miękkim łożu, odprężając się.

Sen przyszedł niemalże natychmiast, nie był jednak głęboki. Nauki i szkolenia podejmowane przez adeptów skrytobójczej sztuki obejmowały również dostosowanie swojego trybu życia do wykonywanej profesji. Skrytobójcy musieli być gotowi do wykonania rozkazu swego dowódcy bez względu na czas i konsekwencje. Nie mógł pozwolić sobie na głębszy sen, co jednak nie oznaczało, że nie odpoczywał.

Wnet rozległo się pukanie. Ranayart otworzył oczy, nie drgnął jednak żadną częścią ciała. Zaczął przysłuchiwać się odgłosom, coraz to bardziej natarczywym. Nie pochodziły od strony drzwi. Skrytobójca skierował wzrok w prawą stronę, gdzie znajdowało się okno. Za szybą, na tle nieba usianego gwiazdami, malowała się górna część sylwetki ludzkiego ciała. Jedna ręka zawieszona była powyżej ramy okiennej, a druga stukała w szkło coraz mocniej. Kształt nie przypominał jednak nieznajomego obserwatora. Długie włosy poruszały się przy każdym ruchu postaci. Ranayart błyskawicznie wstał z łóżka, po czym niemalże w tym samym momencie jednym skokiem znalazł się przy oknie, otworzył je i wciągnął do środka natarczywą osobę.

— Delikatniej! — dało się słyszeć znajomy, lekko zarozumiały głos.

— Eira! — wyszeptał zdziwiony mężczyzna i zamknął okno.

Dziewczyna wstała na nogi, otrzepała suknię i spojrzała na Skrytobójcę.

— Co tu robisz? — spytał zaskoczony Ranayart.

— Przyszłam w odwiedziny — odparła beztrosko.

— Jest późno w nocy, a ty przychodzisz do mnie, nieznajomego ci człowieka, przez okno? To nie jest rozsądne.

— Cóż więc jest?

Nie potrafił odpowiedzieć na tak zadane pytanie. Co miał uczynić? Niezbyt mu się to wszystko podobało, lecz nie mógł tak po prostu wyrzucić Eiry z izby. Coś wewnątrz mówiło mu, by tego nie robił.

— Potrafisz dobrze się wspinać — powiedział jedyne, co przyszło mu do głowy.

— Jeżeli kobieta spędza całe swoje dotychczasowe życie w Ethom, musi się nauczyć urozmaicać sobie czas — odpowiedziała charakterystycznym dla siebie tonem. — To niewielkie miasteczko, wokoło jedynie pola, co zatem robić? W tym miejscu można się jedynie nudzić.

— Dużo młodych dam w Ethom tak robi? — dywagował Ranayart.

— W każdym miejscu na świecie znajdzie się osoba wyrażająca sprzeciw wobec przyjętych powszechnie zasad. Taka się urodziłam — odparła.

— Współczuję zatem troskom twej matki.

Eira nie odpowiedziała. Skrytobójca, pomimo ciemności, która uniemożliwiała mu ujrzenie rysów twarzy dziewczyny, wyczuł u niej rozżalenie.

— Nie mam matki. Zmarła, kiedy byłam mała — powiedziała po pewnym czasie milczenia.

Ranayart chciał odpowiedzieć, ale nie potrafił dobrać odpowiednich słów. Nie czuł współczucia. Życie nie nauczyło go odczuwania emocji ogarniających innych choćby w najmniejszym stopniu.

— Przykro mi — rzekł w końcu beznamiętnym głosem.

Zaśmiała się chłodno.

— Wcale nie jest ci przykro! — niemalże krzyknęła. — Nikomu w tym przeklętym miejscu nie jest przykro, ludzie to zimne potwory z kamiennymi sercami, obrzucające błotem innych dla własnej przyjemności! — dodała jednym ciągiem, głośno i rozpaczliwie. Jej głos drżał, jakby miała się rozpłakać.

Oddychała szybko i trzęsła się nerwowo, Ranayart zaś stał po prostu, czekając, aż przestanie.

— Może usiądziesz — zaproponował.

Księżyc oświetlił jej sylwetkę. Wzruszyła ramionami i runęła na łóżko. Uspokajała się jeszcze przez pewien czas, aż jej oddech się wyrównał.

— Zapalić kaganek? — spytał, nadal stojąc w tym samym miejscu.

— Nie, wolę mówić o tym w ciemności — odparła spokojnie.

— Chcesz rozmawiać o swoich sprawach z nieznajomym człowiekiem? To niedorzeczne — stwierdził.

— W swoim życiu robiłam same nierozsądne rzeczy, kolejna nie zrobi mi różnicy — powiedziała nieco cieplejszym tonem, uśmiechając się odrobinę.

— O czym więc chcesz ze mną pomówić?

Westchnęła delikatnie i usiadła, opierając się o ścianę, po czym zaczęła się rozglądać po ciemnym pomieszczeniu.

— Jak podoba ci się Ethom? — spytała po dłuższej chwili milczenia, jakby nie wiedząc, od czego zacząć.

— Bywałem w podobnych miasteczkach, żadne jednak nie miało tak zbuntowanych dziewcząt — rzekł.

Zaśmiała się delikatnie.

— Musiałeś niewiele podróżować. Z całą pewnością na świecie istnieje wiele miejsc, gdzie kobiety sprzeciwiają się obyczajom tak, jak czynię to ja. To normalne, że i my chcemy czasem poczuć, że żyjemy, zamiast gnić w domach, nieświadome świata i możliwości, jakie daje życie. Nie chcę być kolejną służebnicą w domu bogatego mężczyzny, którego nie kocham — ostatnie zdanie wypowiedziała znów lekko zdenerwowana.

— Nie chcesz, lecz ślub bierzesz — zauważył Ranayart, udając, że nie zna szczegółów tej sytuacji.

— Tak, ale z osobą, którą darzę szczerym uczuciem. To mój ślub i moje przyszłe życie, które pragnę spędzić jak i z kim chcę — odparła stanowczo.

— Twój ojciec powinien więc cieszyć się ze szczęścia córki. Może to wina zmęczenia przygotowaniami do uroczystości, ale nie sprawił wrażenia takowego. — Skrytobójca nadal grał nieświadomego.

— Niestety masz rację, lecz powód jego strapienia jest nieco inny — rzekła ze smutkiem.

— Nie zamierzam mieszać się w twe prywatne sprawy. — Zaczął wycofywać się z rozmowy, która zdawała się zachodzić zbyt daleko. Eira i tak nadużyła już jego czasu. — To twoja rodzina…

— Zapewne jesteś jednak ciekaw, o co chodzi? — spytała szybko, przerywając mu, jakby chciała dłużej pociągnąć rozmowę.

— Cóż… — zaczął, jednocześnie formując w głowie zgrabną odprawę dla dziewczyny.

— Ojciec to dobry człowiek — kontynuowała, nie dając mu dojść do słowa. — Ale ma staroświeckie poglądy i łatwo ulega wpływom innych ludzi. Uważa, że moje zamążpójście z Edgrinem to hańba dla mnie i całej rodziny. Podobnie myślą ludzie, co widać po zmianie relacji z dawnymi przyjaciółmi ojca. Kiedyś widywałam ich nad wyraz często. Nie było dnia, kiedy nie słyszeliśmy pukania do drzwi. Przychodzili bezinteresownie, ot tak, aby chwilę porozmawiać, spotkać się. Miałam z nimi większą styczność, będąc jeszcze dzieckiem, ale później, dorastając, odwróciłam się od zasad wpajanych mi przez świat i zaczęłam żyć własnym życiem. Wyzbycie się pewnych granic było niesamowitym doświadczeniem… — rozmarzyła się.

Tego było nieco zbyt wiele. Ranayart nie chciał wysłuchiwać dłużej zwierzeń Eiry, lecz… coś wciąż powstrzymywało go przed przerwaniem jej i uczynieniem czegokolwiek.

— Nie mogłam być swobodna za dnia, nie miałam bowiem zamiaru sprawiać ojcu kłopotów. Chciałam, by ludzie nie plotkowali za naszymi plecami i jednocześnie bym była wolna. Po nocach wymykałam się więc z domu, by bawić się w gospodach — kontynuowała.

— Potrafię zrozumieć twą potrzebę inności — rzekł Skrytobójca. — Ja także nie potrafię współistnieć w zgodzie ze społeczeństwem, lecz z nieco innych powodów niż ty.

— Mamy więc coś wspólnego — powiedziała, puszczając oko, co zaskoczyło Ranayarta.

Zaległa dziwna cisza, która odrobinę zbiła dziewczynę z pantałyku. Dopiero po chwili westchnęła, uznawszy zapewne oschłość swojego rozmówcy za kwestię niereformowalną.

— Niestety, nic co piękne, długo trwać nie może. Wszystko wydało się, kiedy ktoś z trzeźwiejszych gości tawerny przyszedł do ojca i opowiedział mu o wszystkim. Ot tak, z czystej złośliwości. To okropne, co ludzie potrafią zrobić innym, choćby nie odnosili z tego najmniejszych korzyści… Tata co prawda nie uwierzył mu, lecz zauważyłam, że stał się bardziej uważny, a wieczorami przychodził do mojego pokoju, by sprawdzać, czy śpię. Czekałam oczywiście do czasu, aż się upewni, po czym uciekałam przez okno i wracałam nad ranem tą samą drogą. — Skończywszy wywód, zmieszała się lekko, jakby nie wiedząc, co ma powiedzieć dalej. — Pewnego dnia spotkałam syna miejscowego garncarza, biednego, aczkolwiek niezwykle przyjaznego młodzieńca. Postanowiliśmy się pobrać…

— Tak po prostu? — zdziwił się Ranayart, siadając na łóżku naprzeciw Eiry i poczynając słuchać z większym zaangażowaniem, jako że poruszyła wątek wcześniej mu znany z punktu widzenia burmistrza i jego pomocnika.

— Spotkaliśmy się kilka razy w pewnej gospodzie, dlatego dobrze się poznaliśmy — odpowiedziała dziewczyna. — Nie jest to osoba powszechnie lubiana w Ethom, można wręcz powiedzieć, że uważany jest za zakałę naszego miasteczka. Jego ojciec pije i zachowuje się okropnie, przez co wszyscy patrzą na Edgrina jak na jego rodzica… Najczęściej widzą go, gdy chodzi w brudnej odzieży, wałęsa się po uliczkach dla bezdomnych i zadaje z podejrzanymi osobami. Nie potrafią dostrzec jego dobrej duszy przez swoje zaślepione oczy. Gdyby nie Edgrin, on i jego ojciec dawno pomarliby z głodu. Wyroby garncarni się nie sprzedają, dlatego mój luby zmuszony jest szukać jedzenia na ulicach, choćby i w dzielnicach biedoty, a te wszystkie układy z półświatkiem służą zarobieniu choć niewielkiej ilości pieniędzy. Oczywiście podarowałam mu trochę monet…

— Zabrałaś je swemu ojcu, jak sądzę — przerwał jej Skrytobójca.

— Nie dałby mu tych srebrników, gdyż naraziłby się na krytykę mieszkańców — odpowiedziała. — Wiem, gdzie trzyma pieniądze, zabrałam więc nieco i dałam Edgrinowi. Wiedziałam, że jest rozsądny i że nie wydałby ich bezmyślnie. Niestety, ludzie nie chcieli przyjąć od niego nawet miedziaka. Uważali, że podrobione albo że zarażą się jakąś chorobą. Musieliśmy sobie zatem poradzić inaczej.

— Dlatego zdecydowaliście się na ślub?

— Także. Chcę mu pomóc, bo to dobry człowiek, ale i kocham go z całego serca. Zaznałeś kiedyś podobnego uczucia?

Pomimo panującej wokół ciemności, Ranayart nie mógł się oprzeć wrażeniu, że Eira zmieszała się nieco jego ostatnim pytaniem, jakby coś przed nim ukrywała.

— Kiedy mieszkańcy dowiedzieli się o ślubie, natychmiast wybuchły głosy oburzenia. Dawni przyjaciele odwrócili się do mojego ojca, ludzie zaczęli wieszać psy i plotkować. Stracili zaufanie do swego rządcy w ciągu jednego dnia. Mimo wszystko każdy z nich opowiedział się za tym, że chętnie na uroczystość przybędzie. Ba, nawet ci, których nie zaprosiliśmy, cały czas obserwowali przygotowania i rozmawiali między sobą, ile miodu wypiją podczas hulanki! To okropne — stwierdziła z rozżaleniem.

— Nic na to nie poradzisz — odpowiedział mężczyzna. — Ludzie się nie zmienią.

— Wiem. To utopia, świat bez okrucieństwa, bez biedy… i bez śmierci — odpowiedziała sugestywnym tonem.

Ranayart nie odpowiedział. Czuł, że wiedziała więcej, niż dała to po sobie poznać.

— Skoro na twym ślubie będzie tylu ludzi, czemu zaprosiłaś i mnie, nieznanego, nieważnego i biednego kupca-podróżnika? Uważam się za osobę rozumną, aczkolwiek nie pojmuję sensu twej decyzji. Tak samo jak faktu, że przyszłaś tu w nocy przez okno, by porozmawiać ze mną o swoich problemach — rzekł głosem zupełnie pozbawionym emocji.

Roześmiała się serdecznie.

— Może i posiadasz mądrość, ale nie potrafisz zrozumieć ludzi. A przynajmniej mnie…

— Nie mam potrzeby, by odgadywać, o co może chodzić szalonej dziewczynie z Ethom — odparł spokojnie, lecz stanowczo. — Jestem tylko kupcem.

— Nie powiedziałabym — stwierdziła. — Masz w sobie coś, czego nie mają normalni kupcy. Przyciągasz uwagę, lecz nie w sposób, w jaki robią to handlarze…

— Powodem, dla którego zaprosiłaś mnie na swój ślub, było to, że przyciągam uwagę w nietypowy sposób? Toż to niedorzeczność — odpowiedział niezmieszany, chcąc upewnić się w swych przypuszczeniach.

— Nieprawda. Nakłaniam cię do tego dlatego, że jesteś inny niż wszyscy.

— Odmienny niż handlarze czy znani ci ludzie?

— Niepodobny do żadnego z ludzi, jakich spotkałam.

Ranayart coraz bardziej przeczuwał, że go rozpoznała. Przypuszczał, że odkryła jego prawdziwą tożsamość podczas pierwszej rozmowy, kiedy przypatrywała się jego lewej ręce. Jakim cudem rozpoznała symbol na pierścieniu? Ludzie zazwyczaj mówili o wyglądzie Skrytobójców w kategoriach domysłów, plotek o ubiorze czy broni, nie zaś bazując na faktycznej wiedzy o znaku najważniejszym — sygnecie. Jedynie wykształceni rozpoznawali go prawidłowo. Jeżeli jednak już o jego tożsamości wiedziała, dlaczego tak uporczywie chciała widzieć go na tym święcie? Płatnego mordercę? A może jednak nie wiedziała…

— Ludzie z Ethom są ci znani, na pewno nie opuszczałaś nigdy rodzinnych stron — zaczął powoli.

— Urząd mojego ojca nie daje nam możliwości podróżowania. Nigdy nie widziałam innych domów niż te w miasteczku. Jedynie ludzie czasem to przybywają, to odchodzą.

— Dlatego też wydaję ci się inny, choć jestem jak niemal każdy człowiek z Ban Abairu. Pierwszy kupiec z południa, z jakim miałaś możliwość rozmowy to zapewne ja, stąd twoje zaintrygowanie.

— Każdy handlarz z twego kraju jest do ciebie podobny? Brednie — prychnęła. — Miałam okazję przypatrywać się tym, co oferowali swoje egzotyczne towary na głównym placu. Byli albo zbyt dumni, by rozmawiać, albo tak natrętni, że nie sposób się było od nich opędzić. Kiedy wpadłeś na mnie na schodach, nie wiedziałam jeszcze, kim jesteś. Mówiłam do ciebie jak do normalnego mieszkańca Ethom, ty zaś nie potraktowałeś mnie jak twoi pobratymcy, lecz zacząłeś rozmawiać jak normalny, życzliwy człowiek. To było intrygujące. Wzbudziłeś moje zainteresowanie.

— Dlatego jestem oczekiwany na ślubie?

— Jesteś jedyną osobą, która poprowadziła ze mną szczerą rozmowę na jakikolwiek temat od czasu ogłoszenia zaręczyn. Tylko jeden Edgrin mnie nie odtrącał, ale i jemu nie opowiadam wszystkiego. Nie powinien się przejmować moimi problemami, kiedy ma na głowie zbyt dużo swoich. Próbowałam opowiedzieć wszystko ojcu… ale on jest zbyt zajęty i zauważyłam, że po tym wszystkim, co zrobiłam, nie chce być ze mną szczery. Nadal troszczy się o mnie, o czym świadczy ogrom przygotowań do całej uroczystości, lecz unika rozmów jak ognia. Brakuje mi kogoś bliskiego, lecz nie takiego jak Edgrin. Kogoś, kto mnie wysłucha i doradzi…

— O przyjaciół w świecie trudno — odparł niewzruszony Ranayart.

Zaśmiała się cicho i smutno, z westchnieniem.

— Zaintrygowałeś mnie sobą. Chciałam wierzyć, że jest jeszcze osoba, która z własnej woli, a także dla mnie, przybędzie na mój ślub i będzie szczęśliwa… Przyszłam do ciebie, by się dowiedzieć, czy sprawiłbyś mi tę przyjemność… to byłaby pocieszająca rzecz.

Rozdział II

Księżyc i towarzyszące mu gwiazdy, niczym jacyś mityczni bogowie wpleceni w nieboskłon i obserwujący świat leżący pod nimi, oblewały Mandarad swym srebrzystym blaskiem.

Ciche w ciemnościach, lecz żywe za dnia miasto przyciągało do siebie kupców z całego świata. Był to wielki, leżący u wybrzeży Zachodniego Królestwa port, zbudowany w starożytnych latach, pamiętający czasy pierwszych władców ludzi. Pomimo swego wiekowego istnienia, nic nie wskazywało na to, by Mandarad kiedykolwiek miałby zniknąć z map. Rozwijał się nadzwyczaj prężnie, co zawdzięczał niezliczonym okrętom przypływającym doń niemalże każdego dnia i przywożącym ze sobą tysiące różnorakich towarów. Marzeniem każdego kupca było choć raz w życiu przybyć do Mandaradu. Ludzi chętnych do kupna nie brakowało, a że byli oni zazwyczaj bardzo bogaci, złoto przepływało z rąk do rąk, zadowalając każdą ze stron. Jednakże nie można było owych bogaczy lekceważyć. Ich spryt oraz mądrość była wprost proporcjonalna do ilości złota, które trzymali w swych skarbcach. Wiedzieli jednak, kiedy należy wspomagać uczciwy interes — za dobre towary nie skąpili pieniędzy, a sami zdobywali złoto, sprzedając uprzednio zakupione produkty w innych miastach, biorąc za nie kilkukrotnie większą stawkę. I tak ów klejnot Zachodniego Królestwa Eldoru żył i jaśniał z każdym dniem coraz silniejszym blaskiem.

W Mandaradzie, pośród tych wszystkich możnych i kupców, mieszkał Barion. Jeżeli istniał kiedyś człowiek niezwykle bogaty, dobrze wykształcony, obdarzony nadzwyczaj dużą mądrością, a przy tym doskonały wojownik i przywódca, na pewno nie mógłby równać się z Barionem, jednym z lordów Zachodniego Królestwa. W czasie swojego życia stał się on bohaterem ludu, a zwłaszcza mieszkańców swego ukochanego miasta i księstwa. O jego nadzwyczajnej dobroci, hojności i sprawiedliwości opowiadano zarówno w każdej osadzie Zachodniego Królestwa, jak i krajach ościennych. Doskonale czytał i pisał, władał biegle kilkoma językami i liczył szybciej niźli kupcy z południa. Znane były także jego wyczyny w walce mieczem. Stoczył wiele pojedynków, w których nie odniósł nawet najmniejszej porażki. Był do tego wyśmienitym strategiem. Niektórzy powiadali, że to jeden z bogów zszedł na ziemię, by ukazać się w ludzkiej postaci. Zabawne to były plotki nawet dla samego Bariona, był bowiem takim samym człowiekiem, jak wszyscy inni.

Jednakże najwięcej legend dotyczyło barionowego skarbu, który według opowieści miał się znajdować gdzieś na terenach olbrzymiej posiadłości lorda, w zamku, który postawili jego przodkowie nieopodal Mandaradu. Nikt tak naprawdę nie wiedział, jak lord posiadł tyle kosztowności. Rodzina Bariona, choć od wieków słynąca z dostojności i bogactwa, nie posiadała nigdy aż tak gigantycznego skarbu. Mawiano, że przywiózł go po jednej ze swoich wojaży. Do kogo ów skarb jednak w przeszłości należał — nikomu nie było wiadome. Niewiele również wiedziano o ilości tego złota, srebra i klejnotów, choć Barion nigdy nie skąpił nikomu pieniędzy. Gdy nakazał rozbudować swój zamek, zapłacił budowniczym brylantami, których wartość stokrotnie przekraczała wykonane przez nich usługi. Od tamtego czasu wielu próbowało wkupić się w jego łaski, on jednak łatwo potrafił przejrzeć ludzkie serca i wiedział, kiedy przybywa do niego druh, a kiedy chciwiec.

Miał wielu przyjaciół, największym był zaś sam król Zachodniego Królestwa, z którym łączyła go braterska więź, wywodząca się jeszcze czasów ich dzieciństwa. Tego rodzaju powiązania między tymi dwoma szlachetnymi rodami nie należały do rzadkości, lecz żadne nie było tak silne, jak ta przyjaźń. Gdy król wyruszał osobiście na wojnę z Glamdorem, Barion towarzyszył mu u jego boku. W decydującej bitwie walczyli ramię w ramię. Władca odniósł w czasie starcia poważną ranę, uratował go jednak lord z Mandaradu, przez co nie skąpiono mu późniejszego uznania i pochwał. Gdy zaś okazało się, że rany króla uniemożliwiają mu opuszczanie stolicy, Barion często odwiedzał swego przyjaciela, zatrzymując się w zamku władcy na długi czas.

Powszechnie sądzono, że to właśnie z tej wojennej wyprawy lord przywiózł olbrzymie skarby. Ludzie wiedzieli jednak, że nie były to zdobycze łupieżcze, żywili bowiem do niego zaufanie i nie dawali wiary kierowaniu się nieszlachetnymi pobudkami. Skąd więc tyle złota i klejnotów trafiło do rąk jednego człowieka? Pytanie to zaprzątało głowy niemal każdego mieszkańca Zachodniego Królestwa.

Lord Barion był także znany ze swojego zamiłowania do podróży. Mimo iż widywano go kroczącego dostojnie po wspaniałym rynku Mandaradu lub galopującego na swym pięknym koniu po okolicznych wsiach, najczęściej ów możny przebywał poza granicami królestwa. Podróżował do każdego zakątka świata, zawsze przywożąc coś niespotykanego i przynosząc ze sobą niezwykłe historie. Nie stronił od pospólstwa, chętnie spotykał się ze zwykłymi ludźmi. Miał wielu słuchaczy, którzy gromadzili się po gospodach, by słuchać jego fascynujących relacji z wojaży przez dzikie ostępy, mroczne puszcze, egzotyczne miasta i bezkresne pustkowia. Uważano, że miał dar opowiadania historii, wielu bowiem siedziało z zapartym tchem, gdy snuł o swych fantastycznych podróżach. Był przy tym tak szczery, że nikt nigdy nie wątpił w prawdziwość jego słów.

Jak często mawiał, najcenniejszym skarbem, jaki kiedykolwiek sprowadził do Mandaradu, była Milah Aszet-Sali z Ban Abairu, pustynnego królestwa na południu, którą przedstawił wszystkim jako akatharską księżniczkę i swoją żonę. Jej przyjazd do krain zachodu wywołał niemały szum wśród mieszkańców miasta, zwłaszcza Arcybiskup nie szczędził uwag odnośnie do pochodzenia i wyznania wybranki Bariona, którą uważał za niegodną stawiania stóp na ziemiach Zachodniego Królestwa. Wkrótce jednak stał się on jedyną osobą potępiającą żonę lorda, wszyscy bowiem z poważania dla wielbionego możnowładcy zaakceptowali obcą kobietę w swej społeczności. Jej migdałowe oczy lśniące blaskiem południowych, ciepłych nocy były otulone zasłoną czarnych niczym heban rzęs, pełne usta, w których uśmiechu można było wyczytać niezwykłą inteligencję i rezolutność… Nikogo nie dziwił wybór Bariona, pasowali do siebie idealnie. Jej uroda wywoływała zazdrość wśród wielu dziewcząt, jak i przyciągała oczy mężczyzn, lecz nikt nigdy nie odważył się w żaden sposób jej napastować.

Para doczekała się potomka — syna, którego po trzynastu latach od jego narodzin wysłano na nauki na południe Zachodniego Królestwa, gdzie miał się wyszkolić na wojownika i pojąć wszelaką wiedzę. Gdy Barion wyruszał na wojnę z Glamdorem, pozostawił swą rodzinę razem z żoną i synem króla oraz z potomkiem ówczesnego księcia Mandaradu, by razem spędzili czas oczekiwania na powrót swych mężów i ojców. Trzej chłopcy bardzo szybko przypadli sobie do gustu i połączyły ich więzy przyjaźni tak silnej, że nie sposób było ich rozłączyć. Niestety, po powrocie mężczyzn z wojny monarcha ciężko zachorował na skutek odniesionych ran i zabrał młodego królewicza do stolicy, by ten pomagał mu i powoli uczył się roli króla. W tym samym czasie lord odesłał swego syna na nauki, a gdy książę Mandaradu zginął zarażony trądem, jego potomek w bardzo młodym wieku zaczął rządzić miastem i odziedziczonym księstwem. Tym sposobem trójka przyjaciół została rozdzielona.

Barion, po wyprawieniu syna w drogę, ponownie zajął się zarządzaniem swej posiadłości i ziem, które jako lordowi przynależały mu w księstwie z woli króla. Szacunek, jakim darzyli go wszyscy ludzie, rósł z każdym dniem. Zaczęto nawet budować pomnik na jego cześć, który miał stanąć na rynku tuż przed olbrzymią katedrą. Im zaś lord więcej wyruszał na kolejne wyprawy, tym więcej ludzi zbierało się, by słuchać o jego niesamowitych wojażach i bohaterskich walkach, które podczas nich stoczył.

Jakże więc dziwną rzeczą wydawało się, gdy po pewnej podróży Barion wrócił do Mandaradu zmieniony. Był blady i przygarbiony, a w jego pewnych i odważnych zwykle oczach błąkało się przerażenie. Próbował przekonać ludzi, że nic się nie stało i że jedynie zmęczony powrócił po niezwykle fascynującej przygodzie i gdy przybędzie mu sił, opowie wszystkim o tym, co go spotkało. Nigdy jednak nie doczekano się obiecanej historii. Barion i jego żona zginęli w straszliwym pożarze ich potężnego zamku zaledwie dzień po niezwykłym powrocie lorda. Olbrzymi żal spadł na mieszkańców Zachodniego Królestwa, którzy traktowali swego bohatera niemalże jak nieśmiertelne bóstwo. Ze stolicy przybył nawet schorowany król, który nie starał się ukrywać łez po utracie najlepszego przyjaciela. Choć nie odnaleziono ciał lorda i jego żony, obojgu wyprawiono uroczysty pogrzeb, stawiając olbrzymi kamienny obelisk na terenie posiadłości Bariona w celu uczczenia pamięci wielkiego wojownika.

Majątek zmarłego lorda, ruiny posiadłości, wsie i zamki, służących, poddanych, rycerzy, wielkie ziemie, broń i zbroję, a zwłaszcza ukryty gdzieś skarb, przejął syn Bariona, Tangran, który, przerywając nauki, przybył do Mandaradu na wieść o śmierci ojca i matki. Natychmiast też objął tytuł lordowski, przysługujący mu jak każdemu członkowi z jego szlachetnego rodu w momencie śmierci poprzednika. Od razu rozpoczął odbudowę zamku swego ojca, powiększając go również tak, aby sprzyjał jego upodobaniom. Pozostawił jednak ogród, z dawna pięknie uporządkowany, całkowitej swawoli, przez co wszystko, co teraz tam rosło, przypominało gęsty las. Zadbał za to o odziedziczone wsie, oddając chłopom nowo wykupione tereny i stawiając im przykładne domy. Postarał się, by jego ziemie nie zostały bez ochrony zbrojnych i do każdego z zamków posłał rycerzy, a hrabiów mu podległych udobruchał tytułami i pieniędzmi. Szybko się jednak okazało, że były to tylko pozory.

Wkrótce wszyscy się przekonali, jak znaczna była różnica pomiędzy Barionem, a jego synem. Dobroć, hojność i sprawiedliwość ojca Tangran zastępował bezceremonialnością, sprytem i dbaniem jedynie o to, czemu sam dawał wiarę i zainteresowanie. W przeciwieństwie do Bariona nie pałał chęcią dzielenia się swym skarbem, dając pomagającym mu ludziom dokładnie tyle, ile zasłużyli. Wydawało się, że był skąpym człowiekiem, zawsze bowiem targował się z kupcami, negocjując przesadnie niskie ceny, a majątek regularnie powiększał, by wydawać go jedynie na własne zachcianki. Lubował się w egzotycznych towarach, nigdy jednak nie wyruszył na żadną wyprawę, jak jego sławetny ojciec. Pomimo wieku odpowiedniego do ożenku, nie posiadał jeszcze narzeczonej, powiadano jednak, że miał liczne kochanki w całym Mandaradzie i kilka takich dam w podległych mu zamkach i miastach. Przyciągał kobiety i dziewczęta zarówno swym trybem życia, jak i wyglądem, tak innym od Bariona. Prawdopodobnie urodę odziedziczył po rodzinie matki, bo w jego rysach było coś z południowych rejonów Ban Abairu.

Intelektem jednak dorównywał, a często nawet przewyższał swego ojca. Tak jak on, doskonale nauczył się czytać i pisać. Opanował biegle nauki matematyczne i znał się dobrze na teoriach dawnych filozofów. Lubował się w gromadzeniu niezliczonych faktów i nieprzebranej wiedzy, często błahej i dziwacznej, lecz przy tym niebywale intrygującej. Był do tego niezwykłym wojownikiem. Mimo że nie stoczył jeszcze żadnej potyczki w jakiejkolwiek wojnie, z łatwością pokonywał nawet dużo starszych i bardziej doświadczonych. Posądzano go czasem o jakieś konszachty z magią, niewielu bowiem widziało tak sprawną i nietuzinkową walkę, jaką Tangran prowadził.

Młody lord nie zapomniał o swych dawnych przyjaźniach. Po przybyciu w okolice Mandaradu odnowił relacje z ówczesnym księciem i towarzyszem chłopięcych lat. Ponownie stali się niemalże nierozłączni. Często przebywali w swym towarzystwie, najczęściej w książęcym pałacu. Czasem wybierali się także, osobno lub razem, z wizytami do stolicy, by odwiedzać królewicza Zachodniego Królestwa. I tak przyjaźń trójki się odnowiła.

Wielu mieszkańcom Eldoru, a zwłaszcza Mandaradu, niezbyt przypadła do gustu ta zmiana, choć znaleźli się i tacy, którym lord Tangran był bliższy przekonaniom i cieszyli się, że znalazł się godny następca imć Bariona. Każdy jednak wracał wspomnieniami do dawnych czasów, kiedy żył jeszcze ojciec nowego lorda. Ludzie cały czas głowili się, co spowodowało to przerażenie na twarzy nieustraszonego wojownika i dlaczego zginął on tuż po swoim tajemniczym powrocie z jednej z wypraw. Oba te wydarzenia wiązano ze sobą, tłumacząc, że ktoś, kto podążał śladami bohatera, zabił go w końcu w jego własnym domu. Tangran jednak nie sprawiał wrażenia, jakby miał zamiar wyjaśnić śmierć swego ojca. Unikając tematu, pławił się w niezliczonych zabawach i ekscesach. W końcu i ludzie zapomnieli o swych domysłach, w swej pamięci mając tylko obraz wielkiego rycerza, który żył, by sławić swe imię i potęgę Zachodniego Królestwa.


Noc w końcu ustąpiła. Skąpany w blasku wschodzącego słońca Mandarad budził się do życia. Z rozległej dzielnicy portowej, prosto z wielkich okrętów, zaczęli przybywać bogaci kupcy, którzy wraz ze swoimi karawanami pełnymi drogich towarów chcieli zająć jak najlepsze miejsca na olbrzymim rynku. Tam zaś gromadnie zbierali się już mieszkańcy, chcący za rozsądne ceny nabyć różnorakie przyprawy, herbatę, kawę, egzotyczne drewno, dziwaczne figurki lub amulety z odległych krain, podczas gdy inni pragnęli dowiedzieć się, cóż nowego dzieje się w dalekim świecie.

Pośrodku rynku, tuż przed bramami katedry, stał elegancko przyodziany młody chłopak, ciekawie rozglądający się wokoło i radujący oczy tym całym zamieszaniem. Nie miał wyglądu kogoś, kto mógłby pochodzić z rodu możnych, zdawało się jednak, że chciał sprawiać pozory tego, że należy go traktować na równi z pozostałymi czekającymi na przybycie handlarzy. Chociaż widać było, że za wielu lat jeszcze nie przeżył, niektórzy przechodzący po lśniących kocich łbach bogacze odwzajemniali jego grzeczne powitania. Większość jednak dumnie go omijała bądź też spoglądała na niego niezbyt przychylnym okiem.

— Witam, pani Mare, mamy dziś piękny dzień — zagadał pulchną, starszą kobietę, kłaniając się nisko. Pani Mare była jedną z tych osób, które do młodzieńca zwykły odnosić się przyjaźnie.

— Och, witaj chłopcze — odpowiedziała pogodnie. — Rzeczywiście, zapowiada się dobry poranek. Czyżby panicz Tangran wysłał cię znów po ziarna kawy?

— Tak, pani. Przybyłem tu z ogromną chęcią, bo uwielbiam popatrzeć na tych wszystkich kupców przybywających z dalekich krajów — odparł chłopak z przejęciem. — Nigdy jeszcze nie byłem poza Zachodnim Królestwem, toteż musi mi wystarczyć choćby i to.

Pani Mare spojrzała na niego z troską.

— Drogi Haldo, wiem, że lord Tangran jest z ciebie bardzo zadowolony. Doskonale sprawujesz się jako jego sługa, wiem, bo słyszałam liczne plotki, dlatego wierzę, że zabierze cię on kiedyś ze sobą na jakąś wyprawę.

— Oby tylko okazały się one prawdziwe — rzekł tamten z lekkim niepokojem w głosie.

— Kiedy ja coś wiem, to wiem — powiedziała kobieta, dodając mu otuchy. — Pomyśl sam, gdybyś nie przypadł mu do gustu lub nie wykonywał należycie jego poleceń, byłbyś już służącym kogo innego. To trudny człowiek, choć swój honor ma.

— Owszem, pan mój jest najdoskonalszym człowiekiem na świecie — odparł z przekonaniem Haldo. — Szkoda tylko, że nie nęcą go dalekie wojaże, wtedy może udałbym się z nim jako towarzysz…

Starsza kobieta westchnęła i pokręciła głową.

— Może kiedyś pójdzie w ślady swego szacownego ojca. Coś mi mówi, że panicz Tangran w kwestii podróży i żądzy przygód upodobni się kiedyś do pana Bariona i wyruszy w nieznane. Jest w nim dużo krwi jego ojca, ja swoje wiem.

— To pewne, bo pisać, czytać i liczyć potrafi jak mało kto, a podobno w tym właśnie wdał się w swego rodziciela. Przed wstąpieniem do niego na służbę sam niczego nie potrafiłem, lecz gdy tylko się o tym dowiedział, rozkazał sprowadzić nauczyciela, by zapoznał mnie ze sztuką czytania i pisania. Uczynił to, gdyż, jak sam stwierdził, „nie będzie u siebie trzymał niedouczonych kmiotków”.

Pani Mare zaśmiała się szczerze.

— Imć lord posiada niecodzienny humor, o czym sama miałam okazję się przekonać — powiedziała rozbawiona. — Lecz choć bezceremonialny, widać, że dba o swe sługi.

— Jak nikt inny! — zapewnił rozemocjonowany Haldo. — Wbrew temu, co ludzie sądzą, w tym także jest podobny do swego ojca. Takie odnoszę wrażenie, gdyż nie pamiętam pana Bariona zbyt dobrze. Byłem zbyt młody, gdy zginął w ten straszny sposób. Doprawdy, szkoda, że nie ma go już z nami.

— Tak, to prawda. — Pani Mare naraz się zasmuciła. — Doskonale go znałam, nawet osobiście, był najbardziej niesamowitym człowiekiem, jakiego widziały moje oczy. Świat odbiera nam bohaterów, a zostawia kanalie. Nie mówię teraz oczywiście o paniczu Tangranie, bo to bardzo porządny człowiek, a ja swoje wiem. Chodzi mi o tych zbirów, których nasz książę trzyma w lochach. Nie jestem osobą, która popiera karę śmierci, lecz kiedy mam świadomość, że oni nadal siedzą w lochach, podczas gdy lord Barion nie żyje… Powinni ponieść konsekwencje swych czynów.

— Pan Tangran osobiście trudził się, by pomóc w ujęciu tych złoczyńców — powiedział z dumą Haldo. — Bez jego pomocy Straży nie udałoby się osiągnąć takich efektów. Założę się, że dopilnował również, aby spotkała ich zasłużona kara podczas pobytu w więzieniu.

— Tak, trzeba przyznać, że pan Barion nigdy się nie głowił, jak rozbić ten groźny gang. Jego syn zaś zajął się tym od razu. Mandarad ma wielki dług wobec panicza Tangrana. Szkoda, że nie wszyscy potrafią ujrzeć w nim dobro. — Kobieta zmarkotniała.

— Wydaje mi się, że widzą w nim chciwego, bezczelnego i dbającego jedynie o siebie syna bohatera, który w żadnym stopniu nie dorównuje ojcu. Smutno mi, kiedy tak pomyślę, bo, jak już wcześniej wspominałem, mój pan dba o mnie i pozostałe sługi bardzo dobrze. Jest wymagający, lecz i godny szacunku.

— Jeżeli ktoś był kiedykolwiek godny szacunku, to jedynie lord Barion, a nie ten przeklęty młodzian roszczący sobie pretensje do wszystkiego — rozległ się nagle stary, ostry głos jakiegoś mieszkańca Mandaradu, który najwyraźniej przysłuchiwał się rozmowie.

— O, cóż za miła niespodzianka, panie Turner — powiedziała pani Mare, obracając się do starca, choć wcale nie wyglądała na uradowaną nowym rozmówcą.

— Witam, pani Mare, dobrze dziś panią widzieć — odparł mężczyzna zgorzkniałych głosem, kłaniając się sztywno. — Czyżbym dobrze słyszał, że rozmawiacie o tej kanalii?

— Cóż pan mówi?! — zdenerwował się Haldo. — Nie zniosę takiej obrazy skierowanej do mego pana! Kimże pan jest, skoro uważa, że może osądzać czyny tak zacnego człowieka?

— Haldo, to jest były żołnierz walczący podczas wojny z Glamdorem, pan Turner — mruknęła z niesmakiem kobieta. — Radziłabym jednakże panu zaniechać tych obelg, bo niesłusznie ocenia pan tego…

— Niesłusznie? — niemalże wykrzyknął starzec, zwracając na siebie uwagę przechodniów. — Młodzieńcze, nie słuchaj tych bredni. Co widziałem na wojnie, tego na pewno nie zapomnę!

— Mój pan nie uczestniczył jeszcze w żadnej bitwie, choć w walce radzi sobie jak mało kto — odparł służący.

— Ha! Sam żeś powiedział, że nie uczestniczył w wojnie, nie ma więc co wychwalać jego umiejętności, skoro nie pokazał ich w prawdziwej walce.

— I dzięki bogom, że nie miał takiej okazji — powiedziała pani Mare. — Od czasu tamtych potyczek, od dwunastu lat, nie doświadczyliśmy żadnej wojny i żyjemy w pokoju, więc pana uwaga nie ma nic wspólnego z tą obrazą.

— Nic nam nie zagraża, bo pokój zapewnił nam wielki Barion, którego na własne oczy widziałem walczącego przeciwko gromadzie Glamdorian — zachrypiał pan Turner. — Widziałem, jak chroni naszego króla przed jawną śmiercią, nie odniósłszy w tym starciu najmniejszej rany. Oto prawdziwy wojownik, nie zaś jakieś ścierwo pławiące się w odziedziczonych skarbach i ukrywające we własnym zamku i książęcym pałacu!

Haldo pokiwał głową z niedowierzania.

— Dziw mnie ogarnia, gdy słucham pana słów — stwierdził. — Doprawdy, choć nie jestem kimś wielkim, jedynie sługą wielmożnego lorda Tangrana, potrafiłbym bardziej powściągać języka, a jeżeli trzeba, wymyślić porządniejsze argumenty. Bardzo bym mości prosił, by zaniechał sporu, bo do niczego dobrego to nie doprowadzi.

— Uciekasz więc, chłopcze! — Starzec nie dawał za wygraną. — Jakież to podobieństwo występuję między sługą, a jego panem! Jak widać, ryba psuje się od głowy.

Usta Haldo zadrżały, a wzrok zaszedł mgłą. Mimo swej drobnej postury wyglądał na tyle zdeterminowanego, by za wszelką cenę obronić dobre imię lorda. Do rękoczynu jednak nie doszło, bo zatrzymała go pani Mare.

— Spokojnie, nie zwracaj uwagi na słowa starego żołnierza — powiedziała, chwytając go za ramię. — Myśli mu pomieszało podczas licznych wojaczek.

— Co pani mówi! — wykrzyknął tamten. — Nic nie zapomniałem, a mój umysł jest sprawny, jak nigdy! Widzę po prostu, co ten darmozjad robi z majątkiem szlachetnego lorda Bariona. To straszne, jak bardzo zdeprawował imię swego rodu.

— Waż mości słowa, bo się narażasz — warknął służący.

— Na czyj gniew? Wiele przeżyłem, więc niestraszne mi są jakiekolwiek groźby. Co zaś do twego pana, to nie tylko powinien zaniechać chełpienia się swymi zdolnościami używania miecza, ale i wszystkiego, co robi. Skromność jest mu chyba obca, bo każdy swój czyn, jakikolwiek by on nie był, rozpowiada wszem wobec, jakby był on chwalebny. To niegodna postawa.

— Widać nie musi okazywać fałszywej skromności, jak to zazwyczaj robią rycerze, bo zna swą prawdziwą wartość — odparła nie do końca pewnym głosem pani Mare, sprawiając wrażenie, że odrobinę w tej kwestii z panem Turnerem się zgadza.

— Gdyby to tylko tak było… On zaś czuje się najwyraźniej tak, jak gdyby chciał zostać przesławnym bohaterem. Jego ojciec nie musiał tak marnie starać się o swoje zaszczyty i tytuły, zapracował sobie na nie uczciwością i honorem. Oto powinien być prawdziwy lord w Mandaradzie!

— Nie żyje jednak, o czym powinniśmy pamiętać — zauważyła kobieta. — Po jego śmierci było wiadome, że cały majątek przypadnie jego synowi. Panicz Tangran, pomimo kilku drobnych wad, jest w gruncie rzeczy wspaniałym człowiekiem, a ja swoje wiem — dodała zdecydowanym głosem.

— Dobra pani, przykro mi to mówić, ale chyba nie ma pani daru rozpoznawania ludzi. Jeżeli był kiedyś w księstwie Mandaradu człowiek bardziej wyrachowany, żądny wszelakich honorów, którymi nigdy nie powinien zostać obdarzony, bezwzględny i w dodatku cechujący się brakiem poszanowania dla innych, jak imć Tangran, to każę odrąbać sobie głowę i zwiesić ją na palu przed bramami miasta, a ciało rzucić do morza bez pogrzebu — wykrzyknął pan Turner, na co kilku przechodniów zareagowało szczerym zdumieniem.

— Możemy to panu załatwić, jeżeli będzie się pan o to dalej tak starał — denerwował się Haldo.

— Czyżbyś mi groził?! — warknął mężczyzna i postąpił o krok do przodu. Opamiętał się jednak, przypominając sobie, że znajdują się na rynku pełnym ludzi, w dodatku przed katedrą.

— Dość zwady. — Pani Mare usiłowała odciągnąć młodszego z rozmówców w inne miejsce, lecz ponownie zatrzymał ich stary.

— Ucinając tak rozmowę, przyznajecie mi rację — zachrypiał. — A do tego na własne oczy widziałem, jak wychodził z domu kurtyzan we wschodniej dzielnicy. Cóż to za lord, który korzysta z usług dziwek? — Splunął na ziemię przed stopami Haldo.

— Wyszukuje pan nieprawdziwych plotek, by zbezcześcić dobre imię mego pana — rzekł rozzłoszczony sługa. — Jeżeli ktoś tu traci honor, to z pewnością jest to pan.

— Niech mnie pani trzyma, bo zbiję zaraz tego małego… — warknął pan Turner. — To właśnie obraz twojego pana, bezczelnego i nieszanującego innych!

— Jeżeli ktoś na szacunek zasługuje, na pewno go dostaje — powiedziała wymownie pani Mare w stronę rozzłoszczonego starca. — A na ten czas, jakie ma pan dowody, że panicz Tangran rzeczywiście bywał w takich miejscach?

— Na własne oczy widziałem — powtórzył pan Turner, żywo gestykulując. — Nie tylko ja jeden. Jest wielu, którzy mogą to potwierdzić.

— Jeżeli każdy z tych świadków podobny jest do pana, będę musiał zwątpić w prawdziwość tych podejrzeń — odparł Haldo. — W dodatku, cóż pan, ponoć szanowany wojownik, robił w dzielnicy kurtyzan?

Pan Turner wyraźnie się zmieszał, na co Haldo zareagował kpiącym śmiechem. Pani Mare uniosła triumfalnie głowę.

— Możesz mi nie wierzyć, chłopcze, bo masz ze mną zatarg — zasyczał pan Turner, teraz znacznie ostrożniej. — A za prawdziwością mych obserwacji stoi dostojny kapitan Straży, kilku strażników oraz paru możnych, którzy również mogą ci powiedzieć, że widzieli lorda wychodzącego prosto z okropnego domu rozpusty. Musisz przyznać, że tacy świadkowie całkowicie wystarczają, by uwierzyć w słuszność mych słów.

— Cóż to, czyżby naraz wszyscy dostojnicy zaczęli korzystać z usług nałożnic? — spytał ironicznie młody służący, mieszając się jednak, jeżeli bowiem Turner mówił prawdę, oznaczałoby to, że jego pan rzeczywiście chodził tam, gdzie możnym nie wypada.

— Ciężko mi słuchać takiego łgania. — Pani Mare skrzywiła się. — Aż nieprawdopodobne, że podaje pan takich ludzi, szargając ich dobre imię.

— Znane są przecież jego upodobania do młodych kobiet i dziewcząt — przerwał jej pan Turner. — Podobno ma nie tylko w mieście, ale i w całym księstwie wiele kochanek. To zupełny brak honoru, by prowadzić życie z tyloma cudzymi kobietami, nie posiadając własnej żony. Jaki to wzór rycerski?!

— Wielu rycerzy w czasie wojny doprowadzało się haniebnych czynów na kobietach — odparła z niesmakiem pani Mare. — Nikt im tego nie wypomina.

— Nie zaprzeczę, że zdarzają się i tacy, choć jest ich naprawdę niewielu. Zdecydowana większość przestrzega kodeksu. On zaś, jako lord, powinien stanowić wzór dla rycerstwa. Takim właśnie ideałem był pan Barion, który na swoje szczęście nie doczekał upadku chwały swego rodu.

— Każdy ma swoje wady — mruknęła pani Mare.

— Skoro zaś mowa o wadach — kontynuował niezrażony pan Turner. — Warto by wspomnieć ponownie o jego niebywałej wręcz chciwości i chęci posiadania pieniędzy. Podczas gdy jego ojciec swą fortunę nie tyle gromadził, ile wspomagał nią potrzebujących, mości Tangran za nic ma innych, jakby widział w tym świecie wyłącznie siebie.

— Gdyby tak rzeczywiście było, chodziłbym teraz w łachmanach — mówiąc to, Haldo pokazał swój elegancki przyodziewek, jakiego zwykle służący, dla kogokolwiek by pracowali, nie używają. — Pozostali z jego sług również nie narzekają na brak wygód. Zapewnia nam wspaniałe miejsce do życia, choć muszę przyznać, że w tym całym gąszczu splątanych drzew i krzewów jest mi czasem strasznie. Dba również o mieszkańców swoich wsi i zamków, dla których, choć często ostry i wymagający, wybudował nowe domy i dał wiele ziemi.

— Nie rozumiesz, młodzieńcze, że on dba wyłącznie o siebie? Traktuje was jak swoją własność, dlatego stara się, abyście wyglądali i prezentowali się należycie. Gdyby tylko ktokolwiek z was okazał niechęć do wykonywania obowiązków, wyrzuciłby go na zbity pysk, nie troszcząc się o jego dalsze losy. To człowiek, który uważa, że może wszystko. Nie sądzę, by ktokolwiek chciałby się z nim bratać bez jakiegokolwiek celu.

— Słyszałam, że posiada wielu wiernych przyjaciół — wtrąciła pani Mare. — I bez wątpienia są tacy, bo widziałam go choćby z naszym księciem przechadzających się po polach za miastem.

— Cóż, do księcia Holma Antanara nie czuję najmniejszej urazy, gdyż godnie zastępuje swego zmarłego ojca. To dobry namiestnik króla w Mandaradzie i dobry władca swego księstwa. Szkoda, że zadaje się z taką szumowiną, jak Tangran. Wiem do tego, że lord jest znajomym dla wielu podejrzanych osobistości, z którymi żaden szanujący się człowiek nie utrzymywałby kontaktu.

— Mój pan wykorzystał te znajomości, gdy pomagał Straży w uchwyceniu najgroźniejszych przestępców w naszym mieście — rzekł z godnością Haldo.

— I pomimo tego nadal widuje się go w ciemnych uliczkach, rozmawiającego z jakimiś podejrzanymi typami? Myślał zapewne, że zasłoni wszystkim oczy swoim polowaniem na przestępców, w rzeczywistości prowadząc niezgodne z prawem interesy. Tak, to byłoby do niego podobne…

— Gdyby nie zesłano tych zbójów do lochów, nie spałby pan zapewne tak spokojnie — stwierdziła pani Mare.

— Niedoczekanie! — wykrzyknął pan Turner. — Mimo że dosięgnął mnie już ciężar wieku, nadal miałbym sporo sił, by rozprawić się z jakimkolwiek złoczyńcą w tym mieście. Nie wątpię, że załatwieniem tej sprawy lord skazał odpowiednich ludzi na potępienie w lochach, ale na pewno służyło to jakiemuś jego celowi. Od kiedy tylko przybył do księstwa Mandaradu, a minęły od tego czasu już trzy lata, zawsze zdawało mi się, że należy sprawdzić, co tak naprawdę ukrywa. Niech mnie ze skóry obedrą, jeśli to, co mówię, nie jest prawdą.

— Panicz Tangran jest honorowym człowiekiem i nie w głowie mu konszachty z przemytnikami lub złoczyńcami. — Pani Mare zdawała się już być zmęczona dyskusją.

— A jednak w jakiś sposób pomnożył majątek swego ojca w dosyć krótkim czasie — zajadle kontynuował pan Turner. — Jedynym wytłumaczeniem tego mogą być układy z półświatkiem, które przynoszą najwięcej złota.

— Muszę ponownie nie przyznać panu racji — odparł Haldo. — Lord posiada niezwykłą mądrość i spryt, a to cechy, które są niezbędne, by osiągnąć bogactwo.

— Mości Barion posiadał nad swym umysłem władzę większą, niźli Tangran, skarb zaś zdobył dzięki swej nieskazitelności i czystości serca. Tylko człowiek o nieskażonej duszy mógłby żyć tak, by osiągnąć boskość lorda Bariona.

— Należy czasem pilnować swych myśli, by nie dotarły one do uszu innych — rzekła kąśliwie pani Mare. — Znałam ojca panicza Tangrana i nie mogę zaprzeczyć, że cechował się przymiotami, których dziś próżno gdziekolwiek szukać, jednakże porównanie go do bogów, do tego tuż przed świętą katedrą, nie jest najlepszym czynem.

Pan Turner zmieszał się.

— Nie chciałem wyrazić się w taki sposób — mówił przepraszającym tonem, bogobojnie zerkając na bramy świątyni. — Chciałem jedynie podkreślić niezwykłość imć Bariona, która olśniewa i olśniewać będzie ludzi przez całe wieki.

— Bez wątpienia był wspaniałym człowiekiem — potwierdziła po raz kolejny pani Mare. — Nie można jednak zapominać, iż mamy teraz do czynienia z innym lordem niż poprzednim, co trzeba przyjąć, jeżeli nie chcemy kłopotów. Nie dla nas jest wielki świat polityki.

— Otóż nie, droga pani — warknął pan Turner. — Nie zamierzam bezczynnie obserwować, jak ta kanalia deprawuje dobre imię swego ojca, jego majątek i skarb. Gdybym mógł z nim teraz stanąć oko w oko, pozbyłbym się tej kreatury raz na zawsze z Mandaradu w imieniu wszystkich rozsądnych mieszkańców naszego miasta! Ba, całego Zachodniego Królestwa!

— Chciałbym zobaczyć twoje starania — odezwał się nagle ni stąd, ni zowąd zimny i przesycony niewiarygodną kpiną głos. — Odnoszę wrażenie, że życie ze stale kurczącym się mózgiem zaczyna ci się przykrzyć, Turner.

Za plecami starego żołnierza pojawił się niespodziewanie wyższy i znacznie młodszy mężczyzna z zawadiacko zwichrzonymi, ciemnoorzechowymi włosami, o gładko ogolonej, przystojnej twarzy, na której błądził niezbyt przyjazny uśmiech. Gdyby z jednego oblicza dało się wyczytać taką eskalację kpiny i osobliwej uciechy, ale przy tym niebywałej zmyślności i sprytu, z pewnością tak właśnie by wyglądało.

Ujrzawszy tego człowieka, Haldo pokłonił się nisko z nieskrywanym szacunkiem. Wokoło zbierali się ludzie, którzy, otaczając ich kołem, starali się zobaczyć, co się działo.

— Witam, pani Mare — rzekł lord, podchodząc do kobiety i całując ją w rękę. — Widzę, że pomimo swej słynnej wręcz niepokorności mógłbym udzielać lekcji ogłady temu staremu żołnierzowi. Przybyłem tu co prawda pod koniec tej jakże zajmującej rozmowy, niestosownie ją przerywając — mówił, nie potrafiąc powstrzymać nieco szyderczego chichotu — lecz z ostatniej wypowiedzi Turnera doszedłem do wniosku, że toczył się tu niemały spór o wady i zalety pewnej bardzo zacnej osoby.

Mówiąc to, położył z udawaną nonszalancją dłoń na piersi, po czym skierował swą uwagę na młodego służącego.

— Haldo, widzę, że zapomniałeś chyba o swych obowiązkach. Kupcy dawno już przybyli, a ty nadal nie dostarczyłeś mi kawy. Kazałem więc zaprzęgać konia i przyjechałem tu, by sprawdzić, cóż odciąga cię od moich poleceń.

Młody sługa, zrazu ucieszony przybyciem swego pana, przeraził się nieco. Mina mu zrzedła i nogi zaczęły lekko dygotać. Próbował odpowiedzieć, lecz przerwała mu pani Mare.

— Młodzian bronił twego honoru, lordzie. Nie mógł odejść do handlarzy, bo droższe mu były twe zaszczyty niźli kupcy.

Bogacz zamyślił się.

— Daruję ci, Haldo, bo działałeś w słusznej sprawie. — Uśmiechnął się życzliwie. — Dziękuję ci za wierność i waleczność. Idź teraz jednak i przynieś mi zaraz do pałacu świeżych kawowych ziaren, bo śpieszę się dziś do Holma. Przedtem jednak równie istotną sprawę do załatwienia mam tutaj.

Powiedziawszy to, obrócił się do pana Turnera, który obejmował go zarówno zdenerwowanym, jak i wyzywającym wzrokiem. Pani Mare wycofała się w milczeniu o krok, robiąc mężczyznom więcej miejsca, a Haldo zgodnie z wolą swego pana oddalił się do pobliskiego egzotycznego stoiska.

— Cóż to, Turner, czyżbyś nastawał na moje dobre imię? — spytał lord Tangran.

— Nie mógłbym nastawać na coś, co nie istnieje — odwarknął starzec.

— Uważaj, bo wpadnę w złość — ostrzegł młodszy mężczyzna.

— Niczego mi to nie uczyni.

— Nie mów mi, że chcesz mnie rozgniewać, bo byłbyś chyba jedną z niewielu osób, które się na to skusiły — zadrwił lord. — Zaniechaj więc, starcze, swych obelg i odejdź bez szwanku. Chyba, żeś wysypał w końcu to próchno ze starych kości i zamienił je na coś lepszego? — Bogacz uśmiechnął się prowokacyjnie.

— Nigdy nie straciłem werwy do bitew — syknął pan Turner i wydobył zza pasa miecz. — Co z tego, że pojedynkowałeś się w obronie własnego mienia, skoro nie znasz się na prawdziwej wojaczce! Wierz mi, że choć jestem stary ciałem, duch walki we mnie nie umarł!

— Opuść miecz, bo sam potniesz się o własną klingę. — Tangran pomachał kpiarsko wskazującym palcem, jakby karcił małe dziecko.

Na nic jednak nie zdały się ostrzegawcze słowa możnego, gdyż pan Turner z niebywałą sprawnością ruszył na niego, wściekle tnąc ostrzem powietrze. Jakież musiało być jego zdziwienie, gdy lord wcale nie kwapił się, by sięgnąć po swój miecz. Gdy stary żołnierz już gotowy był zadać krwawy cios, Tangran manierycznie przymknął oczy, po czym chwycił rękę przeciwnika dzierżącą broń, jednym ruchem sprawiając, że nadal trzymając w dłoni miecz, pan Turner przeciął swą lewą nogę. Cios musiał być mocny, bo starzec krzyknął i upadł ciężko na ziemię, krwawiąc.

— Cóż się tam dzieje? — zabrzmiał surowy głos strażnika, przeciskającego się przez tłumy patrzących na zajście gapiów. — Pozdrawiam lordzie, czyżbym był w czymś potrzebny?

— Och, witaj kapitanie Andrés — powiedział Tangran, dopiero teraz otwierając oczy i obracając się w kierunku przybyłego. — Jak zawsze zjawiasz się w odpowiednim momencie.

— Miło mi słyszeć pochwałę z ust dostojnika — odrzekł strażnik. — Co się stało z tym nieszczęśnikiem?

Lord westchnął, gdy ponownie spojrzał na krzywiącą się z bólu twarz pana Turnera.

— Starzec próbował mnie zaatakować, lecz jakaś niezdarność wdała się w jego ciało, bo bez niczyjej pomocy zranił się dotkliwie w nogę. Niech mu bogowie dadzą, by kiedyś stanął na nią o własnych siłach. — W jego oczach niemal zabłysnęła ironia. — Radzę zabrać mu wszelką broń, by nie doszło więcej do takich wypadków samookaleczania się, bo może to wywołać w mieście niemały popłoch.

— Rozumiem. Strażnicy, odebrać mu miecz i sztylety! — wykrzyknął Andrés w stronę dwóch czekających nieopodal pomocników.

Pan Turner został rozbrojony i postawiony do pozycji pionowej, podtrzymywany przez strażników. Zranienie nie ugasiło jednak woli walki byłego żołnierza, który, choć na przegranej pozycji, począł wykrzykiwać jakieś obelgi w kierunku przeciwnika.

— Zamilcz! — syknął groźnie Tangran, przybliżając się do pokonanego. — Nie jestem magiem, z oczu potrafię jednak wyczytać twą przyszłość. Kapitanie Andrés, każ go zabrać do medyków, by opatrzyli mu tę haniebną ranę. Zważcie, by nie stracił po drodze zbyt dużo krwi! Gdy będzie już wyleczony, odeślecie go tam, gdzie spędzi najbliższy rok. Myślę, że przerzucanie przez ten czas gnoju w wiejskich chlewach należących do księcia dobrze ci zrobi, Turner. Odpoczniesz poza Mandaradem, a może nawet komuś się przysłużysz. Ciesz się, że jestem dziś w dobrym humorze, bo gdyby było inaczej, z pewnością kazałbym sprowadzić cię do jednego z moich zamków i potraktowałbym znacznie gorzej. Zabierzcie go z mych oczu — dodał, zwracając się do strażników.

— Sukinsynu! Obyś smażył się w piekle! — krzyczał pan Turner ciągnięty przez rynek.

— Bo i tam moje miejsce. — Lord nie krył rozbawienia.

Chwilę potem, jak ręką odjął, wszyscy obecni na rynku powrócili do swych zajęć. Niczym mrówki, rozpierzchli się sprzed katedry i ponownie zajęli się przeglądaniem towarów ze stoisk handlarzy, udając, że do niczego nie doszło.

— Muszę panią pożegnać, pani Mare, gdyż czas mnie nagli — rzekł Tangran, lekko kłaniając się kobiecie. — Sądzę, że pani również się śpieszy. Sugeruję iść w lewo. — Zamrugał z uśmiechem. — Cynamon pachnie doprawdy wspaniale…

— Dziękuję za miłe spotkanie, lordzie — odparła pani Mare z lekko niepewnym uśmiechem i oddaliła się do stoisk, bacznie oglądając się za siebie, jakby sprawdzając, czy cała ta sytuacja już się skończyła.

Tangran przeciągnął się ostentacyjnie, popatrzył przez chwilę na ozdobne i potężne drzwi katedry, jakby o czymś rozmyślając, a potem, ujrzawszy zbliżającego się kapitana Straży, ponownie go pozdrowił.

— Dziękuję ci za przybycie, Andrés — rzekł znacznie spokojniej, niż mówił poprzednio. — Wybacz to całe teatrum. Wiesz przecież, że nie mogłem się przed tym powstrzymać… Jednakże przyznam, że choć załatwianie takich spraw daje mi radość, to ze sprzątania tego ścierwa najlepiej wywiązują się twoi ludzie, bez urazy.

— Nie czuję się urażony. Wręcz przeciwnie. Jest dla mnie przyjemnością, móc służyć panu, lordzie. Nigdy nie zapomnę twej pomocy przy rozbiciu gangu tych zbójców.

— To była dla mnie przednia rozrywka. — Tangran zaśmiał się pogodnie. — Ale i cieszę się, że pozyskałem wtedy przyjaciela takiego, jak ty. Jak nikt inny nadajesz się do tego, by przewodzić Straży Mandaradu. Gdyby były kiedykolwiek jakieś wątpliwości lub istniałoby ryzyko odsunięcia cię od stanowiska, wiedz, że wstawiłbym się za tobą — dodał.

— Dziękuję za te słowa, lecz wątpię, bym sam chciał dłużej to kontynuować. Za stary już na to jestem — mruknął kapitan. — Kiedyś jeszcze było co robić, duma z bycia strażnikiem sprawiała, że nie brakowało chęci do pracy i wysiłku. Jeszcze parę lat temu tytuł kapitana Straży Mandaradu znaczył dla wszystkich wiele, a teraz..? Pozostało nam jedynie ścigać hołotę i zajmować się drobnymi awanturnikami.

Usłyszawszy te słowa, lord roześmiał się głośno.

— Czyżbyś wreszcie naprawdę zmęczył się służbą? Od kiedy tylko przybyłem do Mandaradu i cię poznałem, powtarzasz te słowa niemalże za każdym razem. Uparcie jednak cały czas zostajesz na swym chwalebnym stanowisku, nie rezygnując z pełnionej funkcji.

— Nie pozwalają mi odejść — zabrzmiała odpowiedź. — Wielokrotnie prosiłem księcia na audiencjach, by przekazał tę funkcję komuś młodszemu, kto zdatny będzie wytrzymywać w tym mieście, kierując nudną już pracą Straży.

— Nie możesz odejść, Andrés — stwierdził poważnie Tangran. — Mandarad na tym ucierpi, wierz mi.

— Przyda mu się ktoś młodszy. Nie tylko w Straży. Na nic się nie zdadzą te wszystkie reformy, które chcą wprowadzać ostatnio możni. Aż mnie głowa boli, kiedy bez przerwy dostaję informacje o kolejnych nowelizacjach, które albo nic nie wnoszą, albo burzą porządek. Pomimo że sam młodzieńcze lata mam już za sobą, podobnie jak hrabiowie, to w przeciwieństwie do nich widzę, że ich idee do niczego dobrego nie doprowadzą.

— I ja sądzę podobnie — odrzekł lord z westchnieniem. — Sam właśnie zaraz udaję się na naradę, by pomóc w niewprowadzeniu jednej z takich ustaw. Muszą chcieć poruszyć całkiem ważną rzecz, skoro zjechali się dziś w komplecie. Nic na razie o tym nie wiem, zataili bowiem wszystko nawet przed samym księciem Holmem. Wielu jest podległych mi hrabiów w księstwie, jednakże niewielu przyjmuje to z zadowoleniem. Dopóki mój ojciec szczodrze obdarzał ich różnorakimi dobrami, byli wierni i nie próbowali się buntować. Mnie jednak nie cenią, gdyż traktuję ich surowiej. Zresztą, nigdy nie zasługiwali na to, co mój rodzic im dawał, a teraz dają tego świadectwo. Wiele mam ziem, Andrés, wiele zamków, w których siedzą ci nędzni hrabiowie, trzęsąc się ze strachu i oburzenia. Bez przerwy usiłują uprzykrzyć mi życie, wiedząc doskonale, że są bezpieczni, dopóki książę nie wyrazi wobec nich dezaprobaty. On zaś wszystko im darowuje, gdyż za bardzo obawia się buntu. Na szczęście zawsze stara się działać bez szkody dla mnie. Niestety, ci durnie mają poparcie zarówno pozostałych hrabiów w księstwie, podległych mojemu południowemu sąsiadowi, lordowi Grimore’owi, jak i niego samego. Grimore jest słaby, przeklęty głupiec, boi się o swą rzyć, dlatego też podpisuje się pod wszystkim, co jego podwładni możni sobie wymyślą. Nie ze mną jednak takie gry. Teraz znów rozgrywa się kolejna partia. Na moje szczęście te baranie łby tak znają się na blagierstwie, jak na szachach. Tym razem przynajmniej próbują być sprytni — wiedzą, że gdyby wcześniej wydało się, co planują, potrafiłbym obmyślić kontratak. Nic to jednak nie zmieni, bo to banda tępych tłuków.

— Zapewne masz rację. — Andrés zaśmiał się, rozbawiony długim wywodem Tangrana. — Lecz strzeż się Arcybiskupa. Nie pała on do ciebie sympatią, a zmyślnością dorównuje. Formalnie może i nie posiada władzy świeckiej, gdyż sprawuje nad księstwem jedynie duchowne zwierzchnictwo, sądzę jednak, że ma znaczny wpływ na możnych i to, co spisują w swych dokumentach. Ostatnio, kiedy hrabia Rodan przyszedł do mnie, aby próbować przekupić sakwą złotych monet, dostrzegłem na przyniesionym przez niego piśmie pieczęć Arcybiskupa. To dosyć niepokojące.

— To rzeczywiście nie wróży nic dobrego — odparł Tangran, przygryzając usta. — Cóż poradzić, gdybym go zabił, moje losy byłyby zapewne przesądzone. Odebrano by mi moje ziemie, ludzi, zbrojnych i skarb, a wtedy pozostałbym sam i nawet książę swym wstawiennictwem nic nie byłby w stanie zrobić — dodał z udawaną powagą.

— Straż wstawiłaby się za tobą — rzekł ze śmiechem Andrés. — Radzę ci jednak, jako przyjaciel, byś panował nad swym wewnętrznym ogniem i powstrzymywał się podczas narady. Inaczej mogą to wykorzystać przeciw tobie.

— Niedoczekanie — zakpił lord. — Dziękuję ci jednak za rady, na pewno postaram się do nich zastosować. A teraz wybacz mi, muszę już ruszać. Jeżeli nie będzie to dla ciebie kłopotliwe, zapraszam jutro do Trzech Mieczy. Tym razem ja stawiam.

— Zgoda. Mam nadzieję opić twój triumf nad hrabiami. Do następnej rozmowy — pozdrowił go kapitan, nim zawrócił w przeciwną stronę.

— Żegnaj, Andrés — odpowiedział Tangran i sprawnym, lecz niepozbawionym elegancji krokiem ruszył obok olbrzymiej katedry, mierząc ją niechętnym spojrzeniem.

Mimo że przeszło połowę swego życia spędził poza Mandaradem, lord kochał to miasto, bez względu na to, jak był w nim postrzegany. Gdy podczas przesiadywania w położonym wysoko książęcym pałacu chwytały go chwile nostalgii, obserwując nocą wyglądające niczym setki robaczków świętojańskich światła palące się w oknach, wspominał, jak się tu wychowywał. Przez trzynaście chłopięcych lat żył wśród starszych i równych mu wiekiem młodzików, którzy przez jego pochodzenie widzieli w nim niemalże świętego, lecz też i drogiego przyjaciela. Każdy też wiedział, że syn lorda Bariona zbratał się silnie z synem ówczesnego księcia Mandaradu oraz młodym królewiczem, którzy jednak nie uczestniczyli w jego licznych włóczęgach po mieście. Tangran często wymykał się z domu, przemierzał kręte i zawiłe uliczki Mandaradu, wpadając w niemałe kłopoty razem z gromadką znajomych, którym przewodził. Jednakże dzięki niesamowicie zmyślnemu, pomysłowemu, jak i urodzonemu w lordowskim domu przywódcy grupa zawsze wychodziła z opresji cało.

Mimo oddanych przyjaciół, jako chłopiec przepadał także za samotnymi eskapadami. Miał w głowie plan całego miasta, również tych miejsc, gdzie chodzić osobom z jego rodu było czynem niemalże zabronionym. Często włóczył się po zaułkach złodziei, spróchniałych pomostach biednej części dzielnicy portowej, chodził także po basztach i murach okalających Mandarad, niewybrednymi psikusami doprowadzając do szału gwardzistów. Ludzie mawiali, że jakiś niepokorny bies wstąpił w młodego panicza i pozostał tam na stałe, nikt jednak nie odważył się, by przyznać to publicznie przez wzgląd na lorda Bariona. Tangran śmiał się czasem, że pomimo tego, iż miał już lat dwadzieścia pięć, nadal krążyły mu w głowie myśli podobne, jak niegdyś. Czasy dzieciństwa wspominał bardzo dobrze, dopóki jego ojciec nie przybył z wojny. Zaraz po swoim chwalebnym powrocie, lord Barion odesłał syna do zakonów rycerskich i duchownych na południu kraju, by chłopiec pojął odpowiednią wiedzę i nabrał w końcu ogłady. Zawsze, gdy do Tangrana docierało to wspomnienie, milkł jak trafiony jakimś czarnoksięskim urokiem.

Przemierzając rynek, dotarł w końcu do ulicy biegnącej prosto w kierunku miejskich bram. Mijając możnych śpieszących na bazar, kilku Strażników pozdrawiających go z szacunkiem, żebraków, których uciszał wzrokiem, gdy błagali go o pieniądze, zbliżył się do miejskiego muru.

— Otworzyć bramę! — rozkazał gwardii, która bez najmniejszego sprzeciwu wykonała polecenie nadzwyczaj szybko i sprawnie. Odebrawszy z ich rąk swego konia, lord przekroczył wrota i zaczął jechać piaszczystą ścieżką pnącą się powoli coraz wyżej. Trakt dochodził do wzniesienia, na którym znajdowała się lordowska posiadłość, otoczona ze wszystkich stron obronnym murem porośniętym pnącym bluszczem, wyglądającym niczym obręb jakiegoś tajemniczego ogrodu. Nie myliłby się ten, kto by tak pomyślał, za nim bowiem rozciągał się olbrzymi teren o kształcie nieregularnego okręgu wielkości niemal połowy Mandaradu. Porastały go licznie wysokie drzewa, splątane jakimiś dzikimi pnączami, nadające temu miejscu niesamowity, zagadkowy charakter. Poustawiane tu i ówdzie olbrzymie obeliski z wyrytymi nań starożytnymi runami dopełniały charakteru całości. Pomimo wrażenia, jakie musiał wywierać na człowieku taki widok, w samym sercu owego „ogrodu” leżał równie piękny, co potężny pałac, również porośnięty w połowie ciemnozielonym bluszczem. Tam, gdzie nie zakrywał on ścian, znajdowały się okna i odsłonięte fragmenty budynku zbudowanego z kamienia, którego rodzaj Tangran kazał sobie sprowadzić z dalekiej północy. Resztki pałacu ocalałe po pożarze rozbudowano, nanosząc nań wiele zmian, tak więc budynek posiadał teraz coś w rodzaju zewnętrznego muru, będącego granicą dla ciasnej uliczki, w której roiło się od egzotycznych roślin. Zamek obejmował siedem pięter, nie licząc przewyższających go czterech wież, z których można było spoglądać na korony drzew i pola wiejskie poza murami posiadłości. Pośrodku pałacu leżał dziedziniec, służący najczęściej jako miejsce schadzek lorda i księcia.

Przed posiadłością czekał jeden z licznych służących, prowadząc śnieżnobiałego, osiodłanego już wierzchowca.

— Dziękuję, Herilu, możesz odejść — rzekł niedbale Tangran, z gracją zeskakując z jednego konia, by następnie wsiąść na nowo przyprowadzonego, którego miał w cudacznym zwyczaju zabierać za każdym razem, gdy udawał się z wizytą do księcia.

— Czy po powrocie jego lordowskiej mości mamy czekać z popołudniowym posiłkiem? — spytał sługa, kłaniając się.

— Nie trzeba, Herilu, zjem u księcia — odparł lord i z krzykiem pognał rumaka inną, prowadzącą na wschód drogą.

Z daleka można już było dostrzec tereny książęcej posiadłości, położonej na północny wschód od Mandaradu i połączonej z nim obronnym bastionem. Sam pałac znajdował się na szczycie wysokiego wzgórza górującego nad miastem. Miało to olbrzymie zalety nie tylko w charakterze obronnym — z okien rozciągał się przepiękny widok, obejmujący obszar znacznie większy niż ten, który można było podziwiać z wież lordowskiej posiadłości. Powiadano nawet, że przy dobrej pogodzie widać nieraz stolicę Zachodniego Królestwa, Talven, choć niewielu potwierdzało te plotki.

Szlak, którym Tangran podążał, prowadził z lordowskiej posiadłości wprost do zachodniej bramy terenów pałacowych księcia. Gdy tylko strażnicy wypatrzyli z daleka znajomego jeźdźca, bez wahania otworzyli wrota. Tangran wjechał przez nie galopem.

Do pałacu prowadziła tylko jedna, idealnie prosta brukowana ścieżka, bardzo szeroka, z licznymi fontannami pośrodku na całej jej długości. Wzdłuż niej posadzono równie perfekcyjnie przycięte drzewa, stanowiące zupełne przeciwieństwo zapuszczonego gąszczu lordowskiej posiadłości. Harmonię tych terenów dopełniały wspaniałe kwietniki i urokliwe stawy z pływającymi w nich złocistymi rybami.

Tangran pędem wjechał na ścieżkę, po czym szybkim ruchem skierował swego rumaka w stronę znanego mu bardzo dobrze, choć wielkiego budynku. Dotarłszy na plac przed bramami zamku, zatrzymał rumaka i zeskoczył z niego niemalże akrobatycznym susem, z gracją spadając na nogi.

— Zaprowadzić go do książęcych stajni i napoić — rozkazał czekającym już ludziom. — Tylko ostrożnie, bo jest płochliwy, gdy kto obcy go trzyma. Otwierać wrota!

Gwardziści niemalże jednocześnie złapali obydwa skrzydła bramy i wpuścili gościa do środka. Gdy ją zamknęli, w wysokim i długim holu zapanowała głucha cisza, mącona jedynie krokami samego lorda. Idąc szybko tak, że czarny płaszcz, który nosił, powiewał za nim niczym skrzydła wielkiego kruka, Tangran przemierzał kolejne kondygnacje szerokimi, marmurowymi schodami. Mijając wielkie portrety królów i książąt, ozdobne zbroje stojące niczym wiecznie milczący strażnicy, wieloramienne świeczniki, witrażowe okna i inne szlachetnie zdobione ornamentami obiekty, dotarł na korytarz, w którego końcu znajdowała się sala tronowa. Kunsztownych wrót pilnowało kolejnych dwóch gwardzistów. Niedaleko nich stało trzech strażników ubranych tak, jakby dopiero co wyszli ze świątyni — osobista ochrona Arcybiskupa, która jednakże nie miała wstępu do komnaty.

— Jest pan spóźniony, lordzie — odezwał się nieco znudzonym, starym głosem lokaj, wychodząc z bocznego korytarza. — Wszyscy oprócz waszej mości już przybyli i czekają w sali obrad.

— Trudno, przynajmniej mogli poćwiczyć cierpliwość. — Tangran uśmiechnął się. — Dobrze znów cię widzieć, Erskine.

— Pana również, lordzie — odparł lokaj, kłaniając się, po czym podszedł do drzwi i otworzył je, oznajmiając: — Przybył chwalebny lord Tangran!

Hrabiowie zgromadzeni przy długim stole powstali, gdy przybyły wkraczał do komnaty. Było ich dwudziestu trzech, trzynastu podlegających Tangranowi, dziesięciu zaś drugiemu lordowi, który zajął miejsce nieopodal tronu księcia, naprzeciwko dosyć wysokiego, starszego jegomościa odzianego w bogato zdobioną szatę duchownego. Kapłan ów miał surową minę i nie powstał, gdy lord stanął w drzwiach, ukazując się zebranym.

— Cóż to za spóźnienie, lordzie? — spytał mocnym głosem, który echem obijał się od ścian. — Zamierzaliśmy już zaczynać bez ciebie. Bardzo chciałbym wiedzieć, co tak istotnego cię zatrzymało, skoro przybyłeś spóźniony na tak ważną radę.

 „Nie ma nade mną pana, króla lub władcy, choćby był nim sam czas” — Tangran zacytował słowa jednego z dawnych filozofów, uśmiechając się przy tym cierpko. — Zaczynać naradę beze mnie, zwierzchnika trzynastu obecnych tu hrabiów, byłoby czynem niemożliwym. Gdzie byłem i co robiłem to moja sprawa i nikomu nie muszę się z tego spowiadać, choćby nawet wielebnemu Arcybiskupowi.

Twarz duchownego przybrała jeszcze groźniejszy wyraz, choć nie drgnął żadną inną częścią ciała. Spoglądał cały czas na lorda swymi zimnymi, szarymi oczami.

— Nie chcemy waśni w mym pałacu, nie jest to celem naszego spotkania — z książęcego tronu rozbrzmiał głos młodego, wysokiego człowieka o szlachetnej twarzy, odzianego w ozdobne, lecz skromne szaty. — Usiądź, Tangranie — dodał przyjaźnie, wskazując przyjacielowi miejsce przy drugim końcu stołu.

Lord, nie śpiesząc się, zasiadł wygodnie na bogato zdobionym, wykładanym licznymi miękkimi poduszkami fotelu.

— Cieszę się, że jesteśmy już wszyscy. Udzielam głosu szacownemu Ianthemowi, hrabi Fribolgs i Conn, który zadeklarował zaprezentowanie nam niezmiernie ważnego, przygotowanego przez was dokumentu — oznajmił spokojnie książę, po czym uniósł prawą rękę, wskazując na możnego znajdującego się po lewicy lorda Grimore’a, który spuścił głowę, jakby był niezainteresowany i lekko zdezorientowany swym pobytem w książęcej sali narad.

Wskazany odchrząknął, powstał i oparłszy ręce na stole, zaczął mówić głębokim, lecz nie pozbawionym delikatnej nuty niepewności głosem.

— Dziękuję, książę. Zacznijmy więc, skoro chcemy wprowadzić nasze ustawy jeszcze dziś. Nie mamy zamia…

— Nie dziel skóry na niedźwiedziu, mój przyjacielu — przerwał mu chłodno Tangran. — Skąd pewność, że te pisma, które zamierzacie nam oficjalnie przedstawić, podpisze każdy z obecnych na sali?

— Książę nie udzielił ci głosu, lordzie — ponownie odezwał się Arcybiskup. — Nietaktem jest odzywać się niepytanym lub nieproszonym.

— To samo dotyczy również ekscelencji — odparł szorstko Tangran, ignorując kontakt z karzącym wzrokiem kapłana.

— Od wieków wiadomo, że religia słusznie winna stać na straży pokoju i sprawiedliwości — powiedział niezmieszany duchowny. — Nic się w tej kwestii nie zmieniło. W dodatku jestem od lorda starszy, więc przez me usta przemawia więcej doświadczenia i mądrości. Znaczy to, iż mogę udzielać rad, pokuty i karać niepokorność. Zaniechaj toteż swych uwag, synu, bo niesłusznie upominasz mnie o łamanie reguł, przy opracowywaniu których sam uczestniczyłem.

— Dosyć — odezwał się głośniej książę, widząc, że jego przyjaciel szykuje się do kontrataku. — Tangranie, zamilknij przez moment, wszyscy bowiem jesteśmy ciekawi, co przynoszą nam światłe umysły Księstwa Mandaradu. Im więcej spokoju odnajdziemy w tej komnacie, tym łatwiej będzie nam nie tylko rozwiązać wszelkie spory, ale i przemyśleć ustawę.

Złapawszy głębsze oddechy, skłóceni umilkli. Hrabia Ianthem popatrzył jeszcze raz na królewskiego namiestnika, a gdy ten ponownie udzielił mu głosu, kontynuował:

— Radujemy się, że między sobą doszliśmy już wcześniej do porozumienia, a dokumenty przez nas sporządzone oddaliśmy do sprawdzenia wielebnemu Arcybiskupowi, który zarówno zwrócił nam uwagę na drobne błędy, jak i pochwalił ogólną całość, zatwierdziwszy ją swą pieczęcią. Po tym wszystkim przekazaliśmy pisma szlachetnemu lordowi Grimore’owi, który z zapałem zgodził się na nasze propozycje — kontynuował, lecz jego zwierzchnik wcale nie wydawał się w całą sprawę zbyt zaangażowany. — Prosimy także o wybaczenie, że nie wdrożyliśmy wcześniej w treść ustawy ani księcia Holma Antanara, ani lorda Tangrana, nie chcieliśmy bowiem, by przedwcześnie cokolwiek wyszło na jaw.

— Ianthemie, czyżbyś oskarżał któregoś z nas o łamanie prawa? — spytał surowo książę, ubiegając otwierającego już usta przyjaciela.

— To nie tak, książę — odezwał się inny hrabia, widząc pozwolenie udzielone mu przez zwierzchnika. — Chcieliśmy najpierw między sobą wszystko omówić, aby mieć żelazne punkty podparcia i łatwiej pokazać naszą ideę. Przedstawienie tych dokumentów komukolwiek z was, szlachetni mężowie, wiązałoby się z ujawnieniem naszych zamiarów osobom niezwiązanym z dekretem.

— A jednak ukazaliście ustawę Arcybiskupowi i lordowi Grimore’owi — zauważył Tangran, tym razem wyprzedzając zaczynającego już mówić księcia.

— Ponownie wyrzekłeś słowa bez pozwolenia swego suwerena — skarcił go kapłan. — Muszę ci udzielić pokuty, synu, zapominasz się.

— Ekscelencjo, proszę zwracać się do mnie tytułem mi należnym, bez żadnych sakralnych „synów” — odwarknął zniecierpliwiony Tangran. — Jestem lordem, a nie kolejnym z zaślepionych wiernych, podążających niczym niewidome marionetki za swym duchowym przywódcą. Nie przynależę do wspólnoty wyznania ekscelencji i przez to nie muszę się ekscelencji słuchać. Takie tłumaczenie wystarczy, czy też mam powiedzieć „hajda!” w bardziej zrozumiały sposób?

Arcybiskup nie krył oburzenia, podobnie jak część hrabiów. Kilku z nich wyraźnie powstrzymywało się od oszczerstw.

— Tangranie, musisz się pomiarkować, bo będę musiał zakazać ci prawa do głosu — rzekł książę nieco rozbawiony, lecz i pewny swych słów. — Dam i tobie czas, byś mógł wyrazić swoje zdanie na temat tych reform.

Lord ponownie się uspokoił, pokręcił jednak przez moment głową i przewrócił oczami, nim ponownie rozluźnił napięte mięśnie.

— Kapłan przemawia głosem bogów, a przed nimi nic się nie ukryje — rzekł hrabia Ianthem, patrząc w górę jakby w poszukiwaniu przysłuchujących się jego słowom istotom niebieskim. — Przez usta wielebnego Arcybiskupa przemawiają zaś słowami najmędrszymi ze wszystkich. Nie traktowaliśmy przeto jego osoby jak zwykłego człowieka, jakim jest każdy z nas bez względu na tytuły i pozycje, przed bogami bowiem wszyscy zostaliśmy stworzeni równi.

— Nie kwestionuję tej decyzji, gdyż jak prawie każdy z tu zebranych jestem wierny tym samym bóstwom. — Książę spojrzał wymownie na przyjaciela. — Przedstawcie więc swoje projekty, bo jesteśmy z lordem Tangranem ciekawi, nad czym się tak głowiliście.

Hrabia znów cicho odchrząknął i podniósł ze stołu długi zwój pergaminu, na którym znajdowały się dwadzieścia cztery pieczęcie. Rozwinąwszy go, rzekł:

— Za pozwoleniem tu zebranych, mości książę, ekscelencjo, lordowie i pozostali możni, przeczytam, co następuje, poprzedzając jednak tekst naszą wspólną opinią. Jesteśmy w złotych czasach, gdyż wielu mieszkańców żyje w dobrobycie w całym Zachodnim Królestwie, naszej ukochanej ojczyźnie. Przekonany też jestem, jak chyba każdy z tu obecnych, że Mandarad i samo księstwo rozwija się na tle pozostałych nadzwyczaj pomyślnie. Nasi kupcy bogacą się z dnia na dzień, gromadząc tyle złota, że powoli zaczyna im brakować miejsc w skarbcach. Choć tak doskonałe prosperowanie Mandaradu jest cudowne, ma to parę mankamentów. Jest wielu wiernych naszej religii, którym się w życiu nie poszczęściło. I mi na sercu ciąży, że ktoś jeszcze w naszym wspaniałym księstwie musi żebrać o miedziaki, nie będąc w stanie zarobić choć jednego denara.

— Podczas moich rządów wielu biedaków otrzymało domy i pracę, której do dziś nie opuszczają. Pomagałem mym przyjaciołom, lordom, gdy swoje i zarazem moje ziemie starali się uczynić lepszymi — stwierdził spokojnie książę. — Nie wyrzucamy również za mury miasta trędowatych, gromadząc ich w szpitalu we wschodniej dzielnicy, gdzie posyłam medyków, aby leczyli mych chorych poddanych. Znany jest wam wszystkim powód przedwczesnej śmierci mego ojca, który zaniemógł na tę samą chorobę. Odbieram więc tę kwestię osobiście.

— Naszym celem nie jest kwestionowanie rządów księcia — wtrącił pokornie inny możny. — Wiele dobrego bowiem dla księstwa zrobiłeś, panie, o czym nigdy nie zapomnimy.

— Cóż więc naprawdę leży wam na duszy? No, mówcie, byle prędzej — dodał książę nieco zniecierpliwiony nadmiernymi pochlebstwami.

— Jego ekscelencja Arcybiskup zaproponował, by jeszcze bardziej poprawić życie potrzebującym — wyjaśnił hrabia Ianthem. — Rozumiemy, że mości książę korzysta w tych celach nie tylko z pieniędzy zbieranych jako podatki i daniny, wykorzystując także część swojego skarbca. I chwała ci za to, nasz władco. Sądzimy jednak, że byłoby właściwie, gdyby publicznie zebrać od bogaczy pieniądze i przekazać je Arcybiskupowi, przez którego ręce bogowie słusznie wydadzą złoto na biedaków i chorych w całym księstwie.

Mowę tę przerwał nagle dziwaczny, jakby złożony z mieszaniny rozbawienia, pogardy i olśnienia głośny śmiech. Zebranym aż włosy stanęły dęba. Zaczęto się zastanawiać, czy jakiś bies nie wdarł się bezprawnie do pałacu i buszuje, przerywając tę jakże ważną naradę. Był to jednak odgłos wydobywający się nie z gardła diabła, a Tangrana. Lord śmiał się tak jeszcze przez moment, po czym zaczął śledzić twarze zebranych.

— Nie proszę o wybaczenie, że przerywam po raz trzeci. Teraz rozumiem, z jaką intencją wychodzicie, panowie. Była to całkiem sprawnie przeprowadzona i mydląca oczy mowa. Pod niewidzialną opończą ukryliście parszywą prawdę. Winszuję pomysłu.

— Nie mamy złych zamiarów, lordzie — odrzekł niepewnie hrabia Ianthem, zerkając na kapłana. — Każda pomoc się liczy, a jeżeli wspólnie wspomożemy potrzebujących złotem, nasz pomysł osiągnie sukces. Zróbmy to na chwałę bogów, którzy nam ten pomysł podsunęli.

— Przez usta Arcybiskupa — uzupełnił bezceremonialnie Tangran, przypatrując się swemu przyjacielowi, którego twarz również zdradzała całkowite zrozumienie. — Sami tak zresztą wcześniej powiedzieliście, to nawet nie moje słowa. Tak czy owak, rozpatrując kwestię ubóstwa, uważam, że ci nieudacznicy wymagają prawdziwej pomocy, a nie takiej, którą opracowaliście w swym szalbierskim planie. Myliłeś się, ekscelencjo, nie oddam na powiększenie twego skarbca nawet złamanego miedziaka. Od zawsze wiedziałem, żeś łasy na mój majątek, lecz nigdy nie sądziłem, że posuniesz się do takich rzeczy, aby mi go odebrać. Twoja religia nakazuje uczciwość? Jak zatem wierni mogą być cnotliwi, skoro ich pasterz trzyma się tak daleko od niewinności?

Arcybiskup powstał gniewnie z fotela.

— Zapominasz się, synu! — rzekł ze złością. — Strzeż się, albowiem kara bogów może cię dosięgnąć, jeśli nie cofniesz swych nikczemnych słów.

— Ekscelencjo, czy to wypada, aby taki dostojnik unosił się takim gniewem? — spytał cynicznie Tangran, obserwując rozmówcę spode łba. — Czuję się zawiedziony. Liczyłem na zacniejszą grę, lecz ta okazała się rozczarowująco nużąca. Z tego, co przeczytałem w Maith Innis, świętej księdze twej religii, kapłanów winna cechować skromność, powściągliwość i uczciwość. Nie rozumiem, czemu ani jednego z tych cnotliwych przymiotów nie potrafię się w ekscelencji dopatrzyć…

Arcybiskup, ku uciesze Tangrana, wyraźnie tłumił w sobie wściekłość. Niektórzy hrabiowie powstali z miejsc, oburzeni bezczelnością młodego lorda.

— Wedle pisanych i niepisanych prawideł, eldoriańskich możnych obowiązuje uprzejmość, rycerskość i wytworność. Nie sądzę, aby w osobie lorda Tangrana tylko mi umknęły te cnoty — oznajmił stary hrabia Feandan. — Jako dawny przyjaciel twego ojca mogę jedynie z żałością patrzeć, jak syn wielkiego Bariona hańbi swój ród i dobre imię parnasu Zachodniego Królestwa.

Książę Holm z niepokojem obserwował rozwój sytuacji, gotowy w każdej chwili przerwać narastającą dyskusję. Zdawało się, że szuka wzroku przyjaciela, aby go uspokoić, lecz srogie oczy Tangrana nieprzerwanie wędrowały po twarzach wzburzonych możnych.

— Do tego widzę, że nie chodzi tu tylko o zwykłe zniewagi i brak ogłady, ale i o pospolite skąpstwo — odezwał się inny hrabia, uprzedzając księcia i złośliwie spozierając na milczącego Tangrana. — Pomoc ubogim to szlachetna idea, lecz nie wszyscy to dostrzegają. Z licznych podań można się dowiedzieć, że im ktoś bogatszy, tym bardziej żałuje złota na innych. Różne są tego powody. Jedni robią to z czystej nikczemności, inni ze strachu… a co poniektórzy usiłują dużymi bogactwami powetować sobie braki czego innego… — dodał drwiąco.

 A to dziwne. Żadna z żon tutejszych hrabiów nie narzekała odparł lord z błyskiem w oku, unosząc w górę kąciki ust.

Pozostali zebrani naraz zerwali się z miejsc, patrząc na zuchwałego lorda z nieukrywaną odrazą i gniewem, wykrzykując co chwila swoje uwagi, które mieszały się ze sobą, potęgując echo odbijające się od wysokich i szerokich ścian komnaty — a Tangran tylko uśmiechał się pogardliwie.

— Skandal! — dało się słyszeć jednych.

— Na pal z nim! — wykrzykiwali inni.

— Cisza! — zabrzmiał głośny, przebijający się przez inne zdenerwowany głos księcia Holma, który powstał, by uspokoić zebranych. — Nie róbcie zwady w książęcych salach! Słuchajcie, co do was mówię! Siadać!

Pod wpływem nagłego i niespodziewanego gniewu władcy możni uspokoili się, lecz tylko niektórzy posłuchali rozkazu. Arcybiskup stał nadal, niebezpiecznie wbijając wzrok w szyderczą twarz lorda.

— Ekscelencjo, obiecuję ukarać mego przyjaciela za słowa, które z ust człowieka jego pokroju nigdy nie powinny paść. Proszę mi wierzyć, że zapamięta mą surowość. Nie obejdzie się też bez pokuty za tę okropną obelgę skierowaną do was, hrabiowie. Jeżeli te domniemane romanse okażą się prawdą, potroję konsekwencje.

— Dziękuję, książę — wysapał duchowny w imieniu swoim i reszty, po czym opadł ciężko na swój fotel, wyraźnie niezadowolony z obrotu sprawy. Stojący możni w milczeniu poszli w jego ślady.

— Niedobrze się dzieje, że podczas tak ważnej narady kłócą się najważniejsi przedstawiciele Księstwa Mandaradu. Mój ojciec, wielki i mądry człowiek, wprowadził zasadę, na mocy której każdy z hrabiów może przygotowywać swe projekty ustaw, a gdy zbierze więcej niż połowę pieczęci pozostałych możnych, książę musi rozpatrzyć propozycję i ją podpisać. Dzieje się to pomyślnie jednak tylko wówczas, kiedy liczba możnowładców będących za ustawą przekracza zbiorczą liczbę wszystkich przeciwników reformy. W takiej sytuacji głosy lordów i hrabiów są równoważne. To specyficzna i jedyna w Zachodnim Królestwie zasada, która jest przynależna tylko mojemu księstwu. Mój poprzednik nie znosił nierówności, zatem jego zamysł był w pełni uzasadniony, nawet jeżeli tak odbiegający od ustroju monarchii. Jako że uszanowałem ojca i wszystko, co po sobie pozostawił, uważam za słuszne, gdy głos większości ma wpłynąć na ogół. Dobrze więc będzie, jeśli wysłuchamy do końca słów każdego, nim wysnujemy własną opinię — rzekł powoli, patrząc wymownie w stronę Tangrana. — Ugaśmy ten ogień. Ianthemie, przedstaw dokładnie, ile złota każdy będzie zobowiązany ofiarować ekscelencji, który potem sprawiedliwie rozda te bogactwa biednym.

— Jak już wcześniej wspominałem, jego wielmożność Arcybiskup wspaniałomyślnie zgodził się, by pośredniczyć w tej szlachetnej sprawie. Według jego niezawodnych obliczeń ustanowiliśmy, by każdy z możnych i kupców ujawnił swoje finanse, a potem przekazał ćwierć swego bogactwa na rzecz ubogich. Jeżeli zaś skarb kogokolwiek przekraczać będzie sumę wszystkich innych razem wziętych, ten odda trzy ćwierci złota, srebra i klejnotów.

— Toż to jawna kpina! — niemal wykrzyknął Tangran, teraz bardziej zszokowany niż rozbawiony. — Każdy wie, że istnieje tylko jedna osoba, która by posiadała takie bogactwo. Równie dobrze moglibyście przyjść do mego zamku, zapukać i rzec, bym dał wam swe pieniądze. Innymi słowy, nie oddam Arcybiskupowi żadnej części mego bogactwa! Oto co postanowiłem, a swojego zdania nie zmienię. Co zaś do ciebie, Grimore… wytłumacz mi, gdyż nie potrafię zrozumieć… jak możesz okradać sam siebie?

Rozległ się szmer możnych. Zaczęli nerwowo szeptać między sobą. Lord Grimore, pomimo przytyku, siedział dalej ze zwieszoną głową, jakby słaby i omamiony.

— Twoje słowa nic już teraz nie znaczą, lordzie, każdy z zebranych tu hrabiów i sam lord Grimore złożył już swą pieczęć na dokumencie — powiedział kapłan, wskazując palcem na zwój. — Do tego osobiście patronuję tej sprawie. Warto teraz pomyśleć, jak wyjść z tego z honorem. Jeżeli niczego nie podpiszesz, a pergamin ten jutro ujawnimy mieszkańcom, dowiedzą się, żeś skąpił pieniędzy na potrzebujących. Jeżeli jednak twa pieczęć znajdzie się na ustawie, ludzie przekonają się o twojej wspaniałomyślności i dobroci.

— Po cóż więc w ogóle mówiliście nam o swej propozycji, skoro uznaliście to rozporządzenie za już ustanowione? — zapytał surowo książę.

— Podpis księcia jest najważniejszy, zatwierdza bowiem dokument — odparł Arcybiskup. — Wnosimy zatem prośbę o pieczęć, bo dwudziestu czterech już zagłosowało za ustawą, mając jeden głos przeciwko.

Książę przygryzł wargi i spojrzał pytająco na przyjaciela, który z wesołym błyskiem w oku na migi dał mu do zrozumienia, że ma pomysł. Władca uśmiechnął się, po czym powrócił do rozmowy.

— Rozumiem, zaraz każę przynieść moje pióro i kałamarz. Dopełnijmy jednak wszystkich zasad i jawnie zagłosujmy nad tym projektem. Kto jest za ustawą, niechaj uniesie swą dłoń!

Dwadzieścia trzy ręce wycelowały w sufit. Lord Grimore powoli i niepewnie uniósł swą prawicę.

— Któż jest przeciw?

Tangran, nie śpiesząc się, wstał, teatralnie rozciągnął i wyraźnie, by każdy to widział, zaczął liczyć palcem zebranych.

— Dwadzieścia… dwadzieścia jeden… dwadzieścia dwa… dwadzieścia trzy… Do tego głos lorda Grimore’a — oznajmiał przesadnie wyraźnie. — Cóż, książę, lordzie, ekscelencjo, hrabiowie, doliczyłem się dwudziestu czterech, którzy głosują za wejściem w życie tej reformy. Dwadzieścia cztery to duża liczba, chciałoby się rzec, że przeważająca. — Niemal zaniósł się śmiechem. — Można przypuszczać, że mój jeden jedyny głos, który znalazł się w opozycji do waszych, jest słaby i kompletnie nieważny. Warto jednak zwrócić uwagę na pewną wiekową już zasadę, o której chyba zapomnieliście przy tworzeniu swego żałosnego dokumentu, co czyni z was nieznającymi prawa ignorantami. Przyjacielu, byłbyś tak dobry i wyjaśnił zebranym mój zamysł? Nie chcę już dłużej strzępić języka i na wszelki wypadek się pomiarkuję.

Książę Holm uśmiechnął się delikatnie, po czym oznajmił:

— Muszę uznać słuszność słów lorda Tangrana, który w tym wypadku okazał wielką sprawiedliwość, choć wyraził się zapewne niejasno i być może odrobinę obraźliwie. Wyjaśnię wam zaraz wszystko. Istnieje dawna tradycja, ustanowiona ponad dwa tysiące lat temu przez króla Aldurana, która pomimo wiekowości nadal funkcjonuje i do przestrzegania jej zmuszony jest każdy, kto w Zachodnim Królestwie mieszka. To jeden z fundamentów, na którym budowano Eldor i żaden werdykt, żadna ustawa i żadna inna zasada nie może istnieć ponad nim. A głosi on, że w momencie, gdy coś ważnego dzieje się dla kraju, suweren ma bezwzględnie sprawować kontrolę nad podległymi sobie, by zapobiec chaosowi. Ważną jest decyzja, z którą tu przychodzicie, dotyka bowiem najważniejszych możnych i najuboższych mieszkańców Mandaradu. Nie możecie przecież powiedzieć, że dla Zachodniego Królestwa nie będzie to miało znamiennych skutków. A zatem gdy lord Tangran przeciwny jest tej ustawie, wszyscy podlegli mu hrabiowie muszą stanąć po jego stronie. Jest ich więcej niż tych, którzy głosują za tą ordynacją, waszą ustawę muszę przeto unieważnić i przychylić się ku woli lorda Tangrana, który działa z racji zawartej w tradycji. Jeżeli wasze intencje były słuszne, na pewno kiedyś powrócimy do tego tematu i podejmiemy właściwą decyzję. Na ten czas jednak muszę uznać większość głosów przeciw ustawie. Nie podpiszę tego dokumentu, nakazuję więc go zniszczyć i nikomu więcej o nim nie mówić. Zamykam obrady. Rozejdźmy się w pokoju.

— Ostatni ruch… goniec bije króla… och, jaka szkoda… — mruknął z uśmiechem Tangran, splatając ręce za głową, przymykając oczy i przeciągając się.

Trudno było mówić o pokojowym rozwiązaniu sprawy. Gdy tylko oszołomieni decyzją władcy hrabiowie podnieśli się z foteli i w milczeniu zaczęli opuszczać komnatę, Tangran głośno zachichotał, a śmiech ten towarzyszył im aż do wyjścia ostatniego z możnych.

— Arcybiskupie, mam zaszczyt zaprosić jego wielebność na jutrzejszą kolację w mym pałacu — rzekł uprzejmie książę.

— Przybędę… z przyjemnością — syknął kapłan i oddalił się z godnością.

Rozdział III

Wielkie zamieszanie wybuchło w Hardaganie, gdy rozeszła się pośród ludzi wieść, że po raz kolejny do miasta zostaną sprowadzone czarownice, by pochłonął je ogień sprawiedliwości.

Ten straszny zwyczaj praktykowany był przez wyznawców boga Theladiosa, który według ksiąg kapłanów stworzył ludzi i dał niektórym z nich zdolność posługiwania się magią, czyniąc ich potężniejszymi. Na przestrzeni dziejów czarownicy rośli w wiedzę i siłę, choć stanowili niewielką grupę pośród reszty ludów. Kapłani Theladiosa wierzyli jednak, że dar mocy powinien obejmować jedynie mężczyzn. Gdy kobieta obnażała swe magiczne zdolności, chwytano ją i stawiano przed kapłański sąd.

Religia ta, przez wielu uważana za zbyt radykalną, nie znajdowała żadnych zwolenników poza Hardaganem. Tam jednak rozrosła się w umysłach niemal każdego z mieszkańców w olbrzymie, wiążące umysł pnącza. Wierni byli jej oddani jak mało czemu, przestrzegając ślepo wszystkich kapłańskich przykazań. Wielbiono zatem magów, których wprawdzie w Hardaganie mieszkało zaledwie kilku, podczas gdy kobiet pałających się magicznymi sztukami nienawidzono i gdy tylko któraś wzbudzała podejrzenia, natychmiast dzielono się takimi obawami z kapłanami. Zdarzały się również niezwykle absurdalne sytuacje — kobieta stwierdzała nagle, że jest czarownicą i sama zgłaszała się do świątyni, by oczyścić swą duszę z grzesznej magii.

Kilka razy w ciągu roku w hardagańskiej świątyni odbywały się wiece, podczas których nieomylni kapłani sprawdzali, czy przyprowadzone kobiety są prawdziwymi czarownicami, czy też nie. Jednakże niemal każda próba potwierdzała magiczne zdolności przetrzymywanych dziewcząt. W takich przypadkach po podejrzanych ginął wszelki słuch aż do dnia święta Theladiosowego Płomienia. Coroczne obchody przyciągały wiernych z całego królestwa. Podczas ceremonii kobiety trzymane w świątynnych lochach opuszczały je, by spłonąć na wielkim placu pośród własnych krzyków i pełnych aprobaty zawołań tłumów obserwujących makabryczne zajście.

Podnosiły się czasem głosy, że to diaboliczne zwyczaje i powinno się ich zaprzestać. Nieliczni Hardaganie sprzeciwiający się przyjętej w ich kraju religii zwracali też uwagę, że podczas tych polowań ginie wiele więcej młodych dziewcząt, niż jest znanych na całym świecie czarowników. Niestety, heretycy podnoszący bunt zawsze w pewnym momencie znikali i nikt nie miał pojęcia, co się dalej z nimi działo.

Gdy więc tylko posłańcy przynieśli nowiny, że spod wschodnich gór przybędzie spora grupa czarownic przeznaczonych na zbliżające się święto, podniosły się głosy niezdrowego entuzjazmu, jakby ten niegodny i niesprawiedliwy koniec życia młodych kobiet był powodem do ogromnej radości. „Temu choremu społeczeństwu lekarz by się przydał, który by przywrócił porządek i zamiast niewinnych dziewcząt kapłanów spalił!” mawiano w innych krajach. Nikt jednak nie robił niczego, co pozwoliłoby raz na zawsze z tym skończyć.


Naprzeciwko wielkiego ołtarza świątyni Theladiosa w Hardaganie, przy końcu długiej na sześćset pięćdziesiąt stóp nawy, po posadzce oblanej zimnym, jakby księżycowym światłem (choć w rzeczywistości był sam środek dnia), pośród niezliczonych kolumn poruszał się ubrany w srebrzystobiałą szatę kapłan. Trudno było dostrzec jego twarz, kierował ją bowiem w dół; w dodatku długie, ciemne włosy uniemożliwiały ujrzenie oblicza. Trzymając ręce za plecami, niemalże sunął po gładkiej posadzce, jakby nie ruszał nogami. Musiał intensywnie nad czymś rozmyślać, bo nie spostrzegł, że w jego kierunku zmierza inny, noszący znacznie bogatszy strój kapłan, dzierżący w prawej ręce długą, rzeźbioną w drewnie laskę z osadzonym w niej błękitnym kamieniem.

— Wybacz, że wyrywam cię z zadumy, Cedalcie — powiedział, zbliżając się.

Zamyślony duchowny poderwał nagle swą głowę, a ujrzawszy przybyłego, skłonił się z pokorą i szacunkiem.

— Jestem pod twe rozkazy, wielebny Thamlorze — rzekł. — Szukałem tylko mądrości naszego boga, by mi doradził w sprawie spędzającej sen z mych powiek, Arcykapłanie. Skoro jednak cię przysłał, sądzę, że moje rozważania mogę odłożyć na później.

— Cóż ci leży na sercu, bracie? — spytał beznamiętnie przybyły. — Czyżbym mógł rozwiać twe wątpliwości?

— Wielebny, ty z pomocą Theladiosa możesz wszystko, jednakże wątpię, by zaśmiecanie twego umysłu błahostkami było właściwe.

— Słusznie mówisz, drogi Cedalcie — przyznał Thamlor. — Porzuć swe rozmyślania, bo muszę cię poprosić, byś zajął się ważniejszymi sprawami.

— Każda twa prośba jest dla mnie rozkazem — zabrzmiała odpowiedź.

Arcykapłan uśmiechnął się z nieukrywaną wyższością.

— Dobrze. Wiedz zatem, iż u naszych bram zawitali dziś posłańcy z Gamlasten. Powiedzieli, że ku Hardaganowi zmierzają powozy z trzema tuzinami czarownic. Należy przedsięwziąć przygotowania do święta Theladiosowego Płomienia.

— Na te słowa moje serce niezmiernie się raduje — odparł rozpromieniony Cedalt, choć trudno było stwierdzić, czy mówi to z własnej woli, czy też tak miał w zwyczaju. — To bardzo dobre wieści.

Arcykapłan nic nie odpowiedział. Obrócił się i zaczął wolnym krokiem iść w stronę ołtarza. Drugi duchowny podążył za nim.

— Racją jest, że powinniśmy się cieszyć z takich nowin — kontynuował Thamlor. — Wypełnianie woli Theladiosa jest największym zaszczytem, jaki może spotkać człowieka. Bóg zaś chce, byśmy oczyszczali świat z brudu. Jest wielu grzeszników, lecz największymi są ci, którzy daru boga nigdy nie powinni ani posiąść, ani wykorzystywać. W samym mieście Hardagan, gdzie stoi gmach naszej przewspaniałej świątyni, jest zbyt wiele kobiet posiadających magiczne zdolności, które należą się jedynie ich mężom.

— Niestety, te słowa są przepełnione prawdą, chwalebny. — Cedalt zasmucił się. — Jest mnóstwo dziewcząt, które zamiast zostawać matkami i godnie wydawać na świat dzieci, pragną zdobywać wiedzę nie tyle czysto czarodziejską, ile po prostu sztukę czytania i pisania. Czyż jednak nie po tym poznaje się ich konszachty z magią?

— Słusznie powiadasz, drogi bracie — przyznał Arcykapłan. — Żadna kobieta nie może mieć wykształcenia takiego, jak mężczyzna, bo to nie jest zgodne z wolą Theladiosa. Gdy mąż jest uczony, jego żona powinna pełnić jedynie rolę sługi. Gdy jednak kobieta przewyższa go mądrością, wtedy wiadomo, że ma coś wspólnego z magią.

— Święte słowa, o wielebny, przez którego nieomylny umysł przemawia jedynie prawda i sprawiedliwość — mówił Cedalt. — Gdyby kobiety zajmowały się nie czarami, a domem, mniej by było kłopotów i dla nich, i dla nas.

— To prawda. Nawet jeśli dziewczyna głupia i do zdobywania wiedzy się nie garnie, jest próżna jak każda i wykorzystuje czary jedynie po to, by przyćmiewać wyglądem przyjaciółki i sąsiadki. Wypytywałem ostatnio cztery takie dziewki, skąd posiadły magię. Wszystkie kłamliwie odpowiadały, że nigdy nie miały styczności z darem Theladiosa, a ich piękno jest naturalne.

— Cóż za łgarstwa — oburzył się Cedalt. — Za takie słowa powinny od razu otrzymać karę Theladiosa! Musisz go wybłagać, o chwalebny, by natychmiast zginęły w jego gniewie!

— Spłoną na stosie, jak wszystkie inne czarownice — odparł Thamlor. — Taka jest wola Theladiosa, a jej zmienić nie tyle nie potrafię, ile nie mogę. Naginać święte prawa i rozkazy może tylko sam bóg.

Młodszy kapłan zmieszał się.

— Nie było mym zamiarem namawiać cię, Arcykapłanie, do takiej zniewagi — powiedział przepraszająco. — Musiałem jedynie głośno wyrazić swe myśli, bo gdy słyszę o takich kłamstwach, krew we mnie buzuje.

— Musimy się wystrzegać świętokradztwa, gdyż wiele zepsucia szerzy się nie tylko w głowach pospólstwa, ale i samych kapłanów — rzekł znacząco Thamlor. — Nie karcę teraz ciebie, lecz kogo innego…

— Niemożliwe! — Cedalt zadygotał z przerażenia i zdumienia. — Czy któryś z braci odwrócił się od nas i od samego Theladiosa?!

— Ostatnimi czasy żaden, choć są tacy, którzy znajdują się na drodze do tego. Moi obserwatorzy przyuważyli przedwczoraj kilku młodych kapłanów, twych uczniów. Rozmawiali z heretykiem, który twierdził, że powinno się zaprzestać naszych słusznych działań i żyć wśród niegodnych wiedźm.

— Jakim cudem miała miejsce taka potworność?! — wykrzyknął zatrwożony Cedalt. — Nie mogę tego pojąć…

— Wielu już wyuczyłeś, bracie — mówił powoli Thamlor. — Zawsze byłem zadowolony z tego, w jaki sposób przygotowywałeś ich do duchowieństwa. Jednakże pięciu, którym całkiem niedawno udzielałem święceń, nie umknęło memu czujnemu wzrokowi i dopuściło się tego haniebnego czynu, o jakim wspomniałem. To młode umysły, a przez to podatne na różne pokusy i przekonania, które nigdy nie powinny dostać się do ich głów. Przychodzę właśnie do ciebie z prośbą, abyś udzielił im przestrogi i odpowiedniej kary.

— Którzy to zrobili? Obiecuję, że nie zapomną smagania biczem — warknął w gniewie Cedalt.

Arcykapłan zatrzymał się i wyprostował, jakby z zamiarem przyćmienia drugiego kapłana swym i tak już pokaźnym wzrostem, po czym karcącym tonem rzekł:

— Oto imiona tych, których nie przypilnowałeś: Enök, Ingë, Moonrå, Algård i Bertil.

Cedalt słuchał tych imion i przyjmował je tak, jakby każde było bolesnym strzałem z kuszy wymierzonym prosto w jego serce. Gdy tylko Thamlor wymówił imię trzeciego z młodych kapłanów, czarnowłosy otworzył szeroko oczy i pokiwał z niedowierzaniem głową.

— Wielebny, może najpierw należy sprawdzić, czy rzeczywiście to oni byli w towarzystwie tego grzesznika — wyszeptał. — Nie mogę uwierzyć, by któryś z nich dokonał takiego czynu. Zwłaszcza…

— Twe słowa sugerują mą omylność — przerwał mu surowo Arcykapłan. — Czyżbyś podważał to, co do ciebie mówię?

— Nigdy, o chwalebny — odpowiedział niepewnie Cedalt. — Cóż mogę począć, gdy dzieje się to, o co nigdy bym nie posądzał żadnego z mych uczniów? Pozwól, bym ich teraz odszukał i szybko wymierzył karę.

Thamlor popatrzył na niego, jakby był drapieżnikiem szykującym się do skoku na ofiarę.

— Dobrze, bracie — powiedział. — Pragnę jednak być obecny, podczas gdy będziesz udzielać im nagany, bo gdyby była na ich plecy za lekka, sam się nimi zajmę.

— Oczywiście. — Cedalt skłonił się. — Czy mam ich tu sprowadzić?

— Tego sobie życzę.

Czarnowłosy pokłonił się uniżenie, po czym zniknął w bocznym korytarzu. Arcykapłan nie musiał długo czekać. Jego podwładny powrócił niezwykle szybko, prowadząc za sobą pięciu młodych duchownych. Szli równo w rzędzie, ubrani w srebrzystobiałe szaty przetykane srebrną nicią, trzymając ręce złączone pod szerokimi rękawami. Pierwszy z nich, dość wysoki, sprawiał wrażenie nieco przestraszonego. Drugi, o głowę od pierwszego niższy, z włosami białymi niczym śnieg i niemal tej samej barwy skórze, kroczył dostojnie tuż za nim. Kolejny młodzieniec wydawał się pewny siebie, symetrii jego twarzy nie zaburzał żaden grymas, czym różnił się od dwóch ostatnich, których ostrożny krok nie był pozbawiony pokory. Gdy wszyscy dotarli przed oblicze Arcykapłana, ustawili się w szeregu i pokłonili.

— Dlaczegóż chcecie sprowadzić gniew Theladiosa na was i naszą świątynię? — spytał surowo Thamlor. — Czy macie pojęcie, czego się dopuściliście?

Nikt nie odpowiedział.

— Nieświadomość należy pokarać, lecz lepsze to, niż świadome życie w grzechu — stwierdził wciąż rozdrażniony Arcykapłan. — Rozmawialiście z nastającym na nas szerzycielem nieprawości, który nie tylko miał na celu zgubić wasze dusze, ale przede wszystkim zniweczyć boski plan! Cóż was skłoniło do takiego czynu?

Trzeci z przyprowadzonych, najmniej strachliwy, skłonił się i wystąpił przed szereg.

— Wielki Arcykapłanie, muszę przyznać, że zaszło wielkie nieporozumienie. Nasza rozmowa widziana z daleka została mylnie zinterpretowana, stąd pomyłka. Chcieliśmy tego heretyka nawrócić na bezgrzeszną drogę, nic więcej. Niestety, był niezwykle uparty… Gdyśmy tak prowadzili konwersację, zjawili się strażnicy, dzięki którym udało się ująć tego podleca. Uznaliśmy, że wielebnego Arcykapłana nie warto kłopotać pospolitym gorszycielem i postanowiliśmy samemu załatwić tę sprawę. Wzięliśmy go więc za miasto i tam rzucaliśmy kamieniami, póki nie wyzionął grzesznego ducha. Moonrå zadał mu ostateczny cios, celnie wymierzywszy skałą prosto w skroń. Zrobiliśmy więc to, co zostało nam wpojone w świątyni i nie wydawało się nam, że czynimy źle.

Cedalt wyraźnie ucieszył się, słysząc te wytłumaczenia, zwłaszcza na wieść o tym, kto zabił heretyka. Zdawało się, że ciężar spadł mu z serca. Arcykapłan zaś chwilę milczał, jakby zastanawiając się, czy zawierzyć słowom młodego kapłana, czy też nie. Jednakże po pewnym czasie jego twarz rozświetlił nieco wymuszony uśmiech, po czym udzielił im pochwały.

— To dla mnie nauka, by nie lekceważyć młodych i zawsze ufać swym podwładnym — rzekł ku uciesze pozostałych. — Największymi wyrazami uznania muszę obdarzyć tego, który skrócił życie niegodziwcowi.

Wspomniany wcześniej Moonrå, młodzieniec o białych włosach, rozpromienił się (co bynajmniej nie zmieniło koloru jego skóry, bo nadal był blady niczym śnieg). Uśmiechnął się i wyprostował dumnie, słysząc pochwałę od samego Arcykapłana.

— Odejdźcie wszyscy. Cedalcie, ty i twój uczeń zostaniecie ze mną — oznajmił Thamlor, wskazując na białowłosego.

Było widać, że żadne złoto lub klejnoty nie byłyby dla Moonry równie cenne, jak to wyróżnienie. Gdy pozostali uczniowie Cedalta odeszli, młodzieniec, rozradowany, oddał cześć zwierzchnikowi i powiedział:

— To dla mnie zaszczyt, wielebny.

— Raduję się, że ta pozornie haniebna sprawa została wyjaśniona — zaczął Arcykapłan. — Choć prawdę mówiąc, w głębi mojego umysłu usłyszałem szepty Theladiosa mówiące o tym, że postąpiono godnie. Powiedz mi, bracie, czyim pomysłem było ukamienowanie?

— Moim, chwalebny — odparł zapalczywie Moonrå. — Nie chcę się tym zbytnio chełpić, bo kapłanowi Theladiosa nie wypada… lecz czuję dumę, gdy wiem, że postąpiłem zgodnie z boskimi przykazaniami.

Thamlor pokiwał ze zrozumieniem głową, wtórując zadowolonemu Cedaltowi.

— Rozumiem twoje pobudki, bracie. Muszę przyznać, że od pewnego czasu cię obserwuję i jestem rad, że to właśnie ty stałeś się głównym wykonawcą tego wyroku. Nic tak nie cieszy, jak to, że ktoś z naszej świątyni działa w słusznej sprawie.

— Dokładnie, wielebny — rzekł dumnie Moonrå. — Dodam również, że i moją inicjatywą było samodzielne działanie. Pomyślałem: „Cóż stoi na przeszkodzie, by nie wykonać egzekucji samemu? Nie kłopotalibyśmy błahą sprawą wielebnego Arcykapłana, a sami wdrożylibyśmy się w inne aspekty naszej wiary”. Jestem niezgorszy w rzucaniu kamieniami, toteż i mój cios pozbawił heretyka życia.

— Ha! — Arcykapłan ucieszył się. — Widzę, że Cedalt naprawdę dobrze wyuczył cię na kapłana.

— Duża w tym jego zasługa — odparł młody duchowny ku uciesze nauczyciela. — Jednakże wiele czasu poświęciłem na samodzielne nauki, gdyż mój mentor wpajał nam jedynie podstawy. Pomagał, byśmy stali się godni duchownej szaty, ale miał wielu uczniów i nie skupiał się na każdym z osobna. Uznałem, że jeżeli sam poczytam stare księgi i wyciągnę z nich wiedzę, stanę się najdoskonalszym pośród wiernych.

Cedalt chciał to skomentować, został jednak szybko uciszony przez Arcykapłana, który ostrym ruchem ręki nakazał mu milczenie.

— Będziesz wielkim kapłanem, bracie — przyznał Thamlor. — Może nawet już jesteś. Gdy będę odchodzić z tego świata, chciałbym, byś został mym następcą — rzekł, lecz zobaczywszy twarz Moonry, dodał: — Nie bądźmy jednak zbyt niecierpliwi, bracie. Wiem, że śpieszy ci się do wzniosłych rzeczy, lecz by stać się wielkim, nie wystarczy pięć lat nauk. Nikt nie oprze się przeznaczeniu, toteż nie przyśpieszajmy swego losu i pozwólmy, by płynął tak, jak nurt rzeki i pomagał nam iść do przodu. Gdy dopełnią się moje dni, zostaniesz Arcykapłanem, lecz teraz ucz się cały czas, byś się nie zagubił sam w sobie i obrał właściwą drogę.

— Niczego innego bym nie pragnął, o najwyższy. — Moonrå skłonił się skromnie i pokornie, choć w jego błękitnych oczach dało się odczytać nieskończoną radość i niebywałe zaskoczenie. — Nie mogę pojąć, dlaczego obdarza się mnie tyloma zaszczytami naraz. Nie jestem tym przytłoczony, wypełnia mnie radość, lecz czy to nie za wiele, skoro jedynie ukamienowałem heretyka? — ciągnął, lecz łatwo dało się wyczuć, że wiele by dał, by spłynęło na niego jeszcze więcej pochwał.

— Strzeż się pokus, bracie, bo to najprostsza droga do zguby — odparł Thamlor, widząc postawę młodzieńca. — Całe życie kroczymy po rozgałęzionych traktach, a nasza przyszłość zależy od tego, które rozdroże wybierzemy i kogo spotkamy podczas swej podróży. Nie dajmy się zwieść na manowce i manipulować innym, bo to stąpanie po cienkim lodzie, gdzie każdy krok może doprowadzić do zguby lub grzechu.

— Wybacz, wielebny — odpowiedział uniżenie Moonrå, słysząc przytyki Arcykapłana. — Nie chciałem się źle wyrazić. Staram się dążyć ścieżką perfekcji, lecz każdego mogą czasem dopaść wątpliwości. Borykam się zresztą ostatnio z poważnym problemem: zastanawiam się, czy człowiek może być istotą idealną.

— To odwieczne pytanie filozofów i nikt nie zna na nie odpowiedzi — stwierdził Thamlor. — Kapłani są jednak lepsi od innych, gdyż sami ze sobą tworzą całość, nie jak zwyczajni ludzie, którzy muszą przez całe życie szukać drugiej połówki.

— Zgadzam się z tobą, wielebny — powiedział białowłosy. — Za każdym razem niezmiennie ogarnia mnie zdumienie, gdy widzę, jak kobieta z mężczyzną stają na ślubnym kobiercu.

— Nic nie poradzimy na to, że hołota korzysta z uczuć niższych — westchnął pogardliwie Arcykapłan. — Miłość jest zgubna, mój bracie, zapamiętaj to i zważaj, by żadna panna nigdy nie zdołała zawrócić ci w głowie, bo to nie tylko dla kapłana zakazane, ale i niewskazane w dążeniu do doskonałości.

— Nigdy nie odczuwałem miłości do kobiet — przyznał Moonrå, dumnie kładąc rękę na piersi. — Nigdy też jej nie szukałem. To dla słabych ludzi, do których kapłani Theladiosa w żadnym wypadku nie należą.

— Cieszę się, że poznałeś prawdę i jesteś godnym naszego tytułu. Warto wspomnieć, że jeszcze za twojego życia był tu pewien kapłan, który, jak ty, nosił białe i nieskażone szaty, uznając się za lepszego od innych. Ku naszej trwodze wiedźma skazana na śmierć i gnijąca w kościelnych lochach zawładnęła jego uczuciami, czyniąc go swoim kochankiem. Nieskutecznie próbowali wspólnie uciec z murów świątyni — cóż za głupota! Zdrajcę spotkała śmierć, podobnie jak jego czarownicę. Odeszli razem we wspólnym grzechu.

— Rozumiem, że chcesz mi udzielić przestrogi przed takimi pokusami, chwalebny — odparł przeciągle Moonrå. — Jednakże jestem Nieskalanym, więc zostałem stworzony do wyższych celów, niźli drobnych miłostek. Jestem wierny temu, czemu poświęcam swe życie.

— Taki oto winien być kapłan Theladiosa — rzekł wyraźnie zadowolony Thamlor, ku uciesze nadal milczącego Cedalta. — Przypominasz mi mnie, gdy byłem w twoim wieku. Jednakże w przeciwieństwie do ciebie, bracie, nie należę do Nieskalanych, których miana nigdy nie będę mógł zdobyć.

— Bycie Nieskalanym nie zależy od tytułów — rzekł młody kapłan dufnym głosem. — Jedynie od urodzenia w rodzinie, która od dawien dawna, z pokolenia na pokolenie wywodzi się w prostej linii od starożytnych ojców.

— Znam historię Dawnych Dni. Posiadanie w swych kręgach jednego z Nieskalanych jest dla naszej świątyni niezwykłym zaszczytem — rzekł Arcykapłan. — O ile mi wiadomo, takich jak ty pozostało na świecie niewielu, ledwie garstka pochodząca od tych, którzy dawno temu rozpierzchli się po świecie, zatracając swą wspaniałą cywilizację i stopniowo wyzbywając się czystej krwi, mieszając ją ze zwyczajnymi ludami. Tyś potomkiem tych, którzy zachowali szlachetność. Zdaje się jednak, że nie wszyscy z twej najbliższej rodziny mogli tak o sobie powiedzieć.

Moonrå spochmurniał.

— Moja matka nie pochodziła od Nieskalanych — powiedział cicho. — W przeciwieństwie do ojca, który myślał, że żeni się ze szlachetną dziewką. Niestety, okazało się, że była okropną grzesznicą.

— Bardzo dobrze pamiętam tę sprawę — przyznał Thamlor. — Twój ojciec musiał być zaślepiony magią, skoro przez urodę i wiedzę żony nie ujrzał prawdy. Była czarownicą, to pewne. Dobrze, że udało nam się ją schwytać i postawić przed sądem bożym.

— Nie żywię do nikogo urazy, że matka moja zginęła tak, jak powinna — odparł niewzruszony Moonrå. — Dobrze się stało. Szkoda mi natomiast ojca, który po jej śmierci popadł w straszny żal i tak się w nim zagłębił, że odebrał sobie swoje cenne życie.

— Z tego co pamiętam, a pamięć mnie nie myli, nie był jednak wyznawcą Theladiosa — rzekł surowo Arcykapłan.

— Niestety, choć był wielkim myślicielem, nie starczyło mu rozumu, by pojąć wyższość naszej religii nad wszystkim innym. Aż do swej tragicznej śmierci był innowiercą.

— Na szczęście nie postanowiłeś iść w jego ślady, bracie.

— Gdy tylko przejrzałem na oczy, odkryłem, że nasza wiara jest lepszą formą dawnych zwyczajów. Próbowałem to ojcu wytłumaczyć, lecz on nie słuchał i nadal tkwił w błędzie. Wbrew jego woli zostałem kapłanem Theladiosa, co sprawiło, że wartość mej duszy wzrosła stokrotnie — prawił wyniośle Moonrå.

— Nie zapominajmy, bracie, o należnej nam skromności — powiedział Thamlor, co nieco stłumiło pychę młodego duchownego. — Nie zaprzeczę jednak, że masz rację. Cóż więcej mówić, choć święcenia otrzymałeś stosunkowo niedawno, nic nie stoi na przeszkodzie, bym udzielił ci kolejnej łaski i postawił wyżej w kapłańskiej hierarchii. Wiedz, że odtąd będziesz u mego boku zajmować się najważniejszymi sprawami, co ukaże wreszcie pełnię twych możliwości i siłę wiary, która przyćmiewa oddanie wszystkich mieszkańców tego miasta razem wziętych. Potrzebuję silnego i wiernego pomocnika, tak jak nasza wiara potrzebuje silnego Arcykapłana. To nic, żeś młody, w młodych leży nadzieja i siła. Ukażmy ją wspólnie.

Moonrå otworzył szerzej usta i sprawiał wrażenie, jakby miał zaraz eksplodować ze szczęścia. Powstrzymał się jednak i przyjął możliwie najbardziej skromny wyraz twarzy, na jaki był w stanie się zdobyć. Pokłonił się zwierzchnikowi, po czym zapytał, czy może odejść, gdyż śpieszy się do ksiąg. Arcykapłan jednak zatrzymał go.

— Wiem, że poprzez nauki pragniesz osiągnąć doskonałość, lecz jako moja prawa ręka powinieneś także zająć się sprawami, jakie ja ci powierzam.

— Oczywiście, wielebny — odparł pokornie Moonrå.

— Oto nowiny, które zapewne uradują twe serce: ze wschodu naszego kraju, z Gamlasten, wysłano gońca, który oznajmił, że możemy się tu wkrótce spodziewać trzech tuzinów czarownic.

— To dobre wieści — przyznał Moonrå. — Na cóż jednak mogę się przydać?

— Chciałbym, byś poprowadził pochód zmierzający do świątyni przez Hardagan. To zaszczytna rola, o jakiej kapłan w twym wieku nie mógłby nawet zamarzyć.

Moonrå ponownie zdziwił się i rozradował zarazem. Pochód, o którym wspomniał Thamlor, był niezwykle ważnym dla kapłanów Theladiosa zwyczajem, polegającym na przewodzeniu procesji, podczas której oprowadzano po mieście pojmane czarownice, by tłumy gapiów mogły się owemu widokowi napatrzeć i wyszydzić dziewczęta. Zdarzało się również, że publicznie je upokarzano, zdzierając z nich szaty i wystawiając na oczy obserwatorów ich nagie ciała.

— Nie wiem, jak mam wielebnemu dziękować. — Skłonił się tak nisko, że nieomal przewrócił. — Jak to możliwe, by młody kapłan, jakim jestem, dostał naraz tyle zaszczytów? Czy to nie zbyt wiele jak na moje barki? — spytał sprytnie, zastanawiając się, czy w ten sposób jeszcze bardziej zyska w oczach swego zwierzchnika.

Nie omylił się.

— To są słowa prawdziwego wiernego — rzekł zadowolony Thamlor. — Szczęśliwy z darów, a zarazem skromny i pokorny wobec sił, które mogą go przewyższać. Będziesz naprawdę wielkim kapłanem, bracie, co jeszcze raz muszę powtórzyć i podkreślić. Nie mam wątpliwości, że poradzisz sobie z powierzanymi przeze mnie zadaniami lepiej, niż ktokolwiek inny. Lecz teraz odejdź w pokoju, by przemyśleć w samotności wszystkie sprawy. Cisza jest naszym przyjacielem, służy swą pomocą i wiąże myśli, gdy niepoukładane. Oddaj się jej, bracie, wtedy będziesz wiedzieć, co robić.

Moonrå w odpowiedzi jeszcze raz uniżenie oddał Arcykapłanowi pokłon, po czym oddalił się pośpiesznie. Gdy tylko zniknął w bocznym korytarzu, odezwał się Cedalt, tym razem otrzymując pozwolenie.

— Arcykapłanie — rzekł. — Jestem rad, że mój uczeń został obdarzony tyloma pochwałami, zwłaszcza jeżeli jest nim Moonrå, w którym zawsze widziałem duży potencjał… Jednakże czy to aby nie za wiele jak na jego młodą głowę? Jest utalentowany i niezwykle oddany naszej wierze, lecz ma dumny charakter i łatwo popada w samochwalstwo. Martwię się, czy te zaszczyty nie są dla niego przedwczesne.

Arcykapłan wyprostował się i popatrzył z góry na podwładnego, mierząc go chłodnym spojrzeniem.

— Czyżbyś kwestionował moje decyzje? — zagrzmiał. — Kimże jesteś, by zwracać mi uwagę! Jeżeli uznałem, że nasz młodszy brat powinien już odejść od twych nauk i przedsięwziąć pełnienie wyższych funkcji pod moją pieczą, tak się stanie.

Cedalt przeląkł się złości Thamlora, lecz ta sprawa była chyba dla niego zbyt ważna, gdyż nie straciwszy zupełnie odwagi, próbował nadal protestować.

— Zejdź mi z oczu — zabrzmiał zimny głos Arcykapłana, przeszywający każdy zakamarek wnętrza świątyni.

Czarnowłosy duchowny pokłonił się sztywno i odszedł, krocząc posuwiście po gładkiej posadzce i nie mówiąc już nic więcej.


Odszedłszy od Arcykapłana i Cedalta, Moonrå skierował się w stronę komnat mieszkalnych, gdzie kapłani Theladiosa wiedli skromne i ascetyczne życie. Młodzi adepci — nim ich mentorzy zadecydowali, by wstąpili w szeregi kapłanów — najpierw prowadzeni byli ścieżką pokory. Duchowni mieszkali w odosobnionych, szarych i zimnych salach, do których światło dostawało się jedynie przez wąskie okno wielkości mniejszej, niż mogliby przecisnąć przez nie głowę. Choć Moonrå przyzwyczaił się do takich warunków, to nocami, kiedy w komnatach panował chłód, ogrzewał się przy płomieniach świec, międzyczasie zaczytując się w księgach, które pożyczał ze świątynnej biblioteki. Mimo że każdy z kapłanów w dowolnym momencie miał dostęp do zbioru pisanych dzieł, żaden nie korzystał z nich tak często, jak Moonrå. Niejednokrotnie zwracał tym na siebie uwagę, co przyprawiało go o wielką dumę. Choć miał dopiero osiemnaście lat, znał prawdopodobnie więcej legend, praw, poezji i tekstów filozoficznych, niż najlepiej wykształcony mieszkaniec Hardaganu. Nigdy jednak nie chciał dzielić się z innymi zdobytą wiedzą, uznając, że darmo mądrości nikomu nie przekaże i każdy, kto chciałby być jak on, sam powinien na to ciężko zapracować. Z rzadka cytował głośno fragmenty ksiąg, bywało, że deklamował wiersze, lecz nie zdarzało się to zbyt często.

Moonrå przywykł do życia, gdzie zawsze zwracano się do niego z szacunkiem. Nawet w świątyni, gdzie według reguł wszyscy zajmujący jednakową pozycję w hierarchii powinni być równi, każdy kapłan traktował go nieco inaczej. Był Nieskalanym, ostatnim w Hardaganie, a może także i na całym świecie. Nie wynikały z tego faktu żadne przywileje prawne, lecz nierzadko traktowano go z na wpół mistycznym poważaniem. Wywodził się bezpośrednio z cywilizacji, która w Dawnych Dniach była najpotężniejszym ludem, jaki kiedykolwiek istniał. Nieskalanych pozostało jednak tak niewielu, że trudno było stwierdzić, czy ostał się jeszcze jakikolwiek, co tak bardzo przerażało Moonrę. Zdarzało się, że część ludzi mówiła o nim: „Jaki to Nieskalany, co jedynie miał ojca urodzonego w nieskazitelnej rodzinie, podczas gdy matka była zwyczajnej krwi? Do tego, skąd wiadomo, że jego ojciec rzeczywiście nie miał żadnego przodka, który by posiadał dzieci z pospólstwem?”. Gdy ktokolwiek o tym wspominał, Moonrę ogarniał strach. Starał się utrzymywać wokół siebie otoczkę bycia Nieskalanym, żeby nikt nigdy nie zwątpił w jego prawdziwe lub domniemane pochodzenie. Całe szczęście dla niego było to możliwe dzięki szeregowi cech, które czyniły go unikalnym. Niemalże pod każdym względem był niezwykły.

Jego inność potęgował przede wszystkim niespotykany wygląd. Miał głębokie, błękitne oczy, białe włosy i taki sam kolor skóry, która nie zmieniała barwy nawet wówczas, kiedy dłuższy czas przebywał na słońcu. Niektórzy wysnuwali przypuszczenia, że to od ciągłego przesiadywania wśród ksiąg w murach świątyni, lecz Moonrå urodził się taki, przez co zwracał na siebie uwagę już od dzieciństwa. Uprzedzony do pospolitych mieszkańców rzadko udawał się na miasto, a gdy już to czynił, robił to zawsze w grupie kilku zaufanych młodych kapłanów, których jednak nie uważał za przyjaciół. Nikt też o jego braterstwo nie zabiegał, bo choć zawsze darząc pewnym szacunkiem, uważali go za dziwnego i niezbyt serdecznego.

Moonrå szedł cały czas w kierunku swej komnaty, zadzierając wysoko głowę. Nie napotkał po drodze nikogo, gdyż wszyscy kapłani przebywali właśnie w sali jadalnej, posilając się poranną strawą, równie skromną, co ich sale mieszkalne. Moonrå nie zwykł korzystać ze wspólnych posiłków. Zawsze zabierał jedzenie ze sobą, by spożyć je w odosobnieniu. Tego poranka jednak nie miał i na to ochoty, gdyż przepełniała go duma i radość, jakby sprawiając, że młodzieniec zdołał nasycić się tylko tym. Nigdy się nie spodziewał, że tak szybko zawędruje na wysoką pozycję w hierarchii kapłanów Theladiosa, choć zawsze przeczuwał, że stanie się kimś bardziej niezwykłym, niż był wcześniej. Jego marzenie zdawało się jeszcze poprzedniego dnia nieosiągalnie, a teraz ziściło się zaskakująco w cudowny sposób.

Młodzieniec szedł przed siebie i starał się nie wybuchnąć dzikim śmiechem zwycięstwa z powodu niespodziewanej nominacji. Naraz poczuł, że wstępuje w niego jakaś niezwyciężona siła. Zawrócił z planowanej drogi i wycofał się w kierunku świątynnych bram. Sam się zdziwił, że wychodzi bez jakiegokolwiek towarzystwa, czego przecież zawsze unikał. Tym razem jednak raźno przekroczył drzwi sanktuarium, by po raz pierwszy stanąć samemu twarzą w twarz z Hardaganem. Jakże inne wydało mu się miasto, które zawsze widział jedynie pod osłoną niebezpieczeństwa i niezrozumienia. Nastąpiła przede wszystkim jakaś zmiana w mieszkańcach. Moonrå zawsze wiedział, że są wobec niego podrzędni, ale teraz wydawali mu się krusi i mniejsi niż zazwyczaj, mizerni, jakby mógł ich zmiażdżyć najmniejszym ze swych palców.

— Zabawne — mruknął do siebie z zadowoleniem. — Że też wcześniej nie dostrzegałem ich miernoty…

Słabość i bezbarwność innych widziana jego oczami sprawiła, iż uznał, że nie tylko nie należy ludzi poważać, ale i trzeba żądać od nich należnej podwładności. W jego głowie zaczęła nawet kiełkować zdrada na Arcykapłanie i uśmiercenie go skrycie, by, co zresztą było zgodne ze słowami samego Thamlora, zastąpił go na najwyższym stanowisku. Co więcej, mógłby nawet obalić króla Hardaganu i sam się nim obwołać, sprawując zarazem funkcję Arcykapłana i władcy kraju, do tego pozostając ostatnim z Nieskalanych… Stałby się wielki, potężny i jedyny w swoim rodzaju.

Wtem porzucił swe pomysły. Dość szybko zawładnął nim lęk i wyrzuty sumienia. Jak on, bezgrzeszny kapłan, mógł dopuścić się tak haniebnych koncepcji? Czyżby trafił go jakiś czar? Zaczął rozglądać się wokoło, szukając kogoś, kto by wyglądał na maga, lecz każdy z przechodniów był szary, jakby nie potrafił zmyć z siebie kurzu codzienności. Moonrå nie miał jednak wątpliwości, że ktoś podsunął mu takie zdradzieckie i grzeszne myśli czarami. Był przekonany, że jego nieskalana dusza nie mogłaby dopuścić się samoistnie takiej deprywacji. Zgodnie z poradą Arcykapłana zagłębił się w ciszę i oczyścił umysł, po czym powrócił do rzeczywistości, w której zaczął ostrożniej przypatrywać się kroczącym tu i ówdzie mieszkańcom Hardaganu.

Przechadzając się samemu po mieście, zwracał na siebie niemałą uwagę. Choć jego istnienie nie było dla nikogo tajemnicą, każdy spoglądał z zaciekawieniem i respektem na młodego białowłosego kapłana, który w śnieżnobiałej szacie wyszywanej srebrnymi nićmi stanowił niezwykłą odmianę dla otaczających go ludzi. Jakiś niosący pakunki mężczyzna zmierzył go badawczym spojrzeniem, po czym ustąpił mu drogi, odchodząc błyskawicznie na bok. Chwilę później jakaś starsza kobieta padła przed nim na kolana, wypowiadając nieskładne uwielbienia. Niezmiernie zadowolony, Moonrå ponownie zaczął rozmyślać nad tym, co go tego dnia wcześniej spotkało. Krocząc z zadartą do góry głową, zupełnie nie zważał, dokąd idzie. Skręcił w jakąś ciemną uliczkę, gdzie niespodziewanie się z czymś zderzył. Objął wzrokiem o wiele większego od siebie, wyższego o cztery głowy i cięższego zapewne kilkakrotnie mężczyznę, który nawet nie drgnął, gdy chudy i mizerny młodzieniec odbił się od niego i padł na plecy na ziemię.

— Uważaj, bo się uszkodzisz — rzekł olbrzym, przyjaźnie wyciągając rękę, by pomóc Moonrze wstać.

— Zostaw mnie, hołoto! — krzyknął ze strachem kapłan, choć zabrzmiało to tak, jakby dusił swój dźwięczny głos głęboko w gardle. — Nie dotykaj mnie swymi parszywymi łapskami!

Mężczyzna cofnął rękę wolnym ruchem. Najpierw sprawiał wrażenie zdziwionego, potem jednak w jego lewym oku zawitał jakiś złowrogi błysk.

— Hmm… — mruknął. — Chciałem tylko pomóc, lecz skoro odmawiasz, sam powstań. Muszę cię jednak ostrzec, byś powtórnie mnie tak nie obrażał — dodał ostrzej, nie bacząc na to, że mówi do duchownego.

— Kimże jesteś, by radzić coś mi, wielkiemu kapłanowi Theladiosa i Nieskalanemu w jednej osobie?! — Moonrå próbował się podnieść, lecz sparaliżowane ręce i nogi odmówiły mu posłuszeństwa. — Odejdź stąd, a nie rozkażę ci zrobić żadnej krzywdy — mówił ze strachem, który tę groźbę zamienił w dość żałosną.

Wielki człowiek najpierw parsknął śmiechem, a następnie zawołał:

— Ted, choć i spójrz, jaki pasożyt się mnie uczepił, prędko!

Moonrå zadrżał. Ten mężczyzna wprawił go w strach, a teraz miał się pojawić i drugi..?

Zawołany przybył chwilę później, wychodząc zza drzwi zniszczonego domu i jednocześnie blokując kapłanowi drogę na główną ulicę. Moonrå odwrócił się, by na niego spojrzeć. Był mniej więcej tych samych rozmiarów, co ten pierwszy.

— Ragel, czyżby to był kapłan Theladiosa? — spytał zdziwiony przybysz, pogładziwszy swój ciemny zarost.

— Co się pytasz, skoro łatwo poznać — obruszył się pierwszy mężczyzna. — Kapłan jak kapłan, znieść ich dam radę, lecz ten jakiś bardzo zaczepny.

Ted przypatrzył się Moonrze.

— Zostaw go — stwierdził, kiwając głową. — Mało to mamy kłopotów przez tę przeklętą wiarę? Wiem, że nasza siostra straciła życie za sprawą tych sukinsynów, ale nic już na to nie poradzimy. Jak go zostawimy, nie przysporzy nam dodatkowych zmartwień.

— Sam tak pomyślałem, Ted, lecz ten nie tylko wpadł na mnie, ale gdy ofiarowałem mu pomoc, odmówił i rzucił mi w twarz obelgi. Tego zaś nie odpuszczę!

— Rozumiem. — Brodacz zmarszczył gniewnie krzaczaste brwi, a jego umięśnione ręce drgnęły. — Rzeczywiście, trzeba coś z tym zrobić. Ci kapłani zbyt się tu panoszą. Choć wcześniej mówiłem co innego, teraz jednak we mnie również wzbiera złość i krew się gotuje. Dalej, Ragel, niech to będzie nauka dla reszty!

Moonrå słuchał tej wymiany zdań, drżąc potwornie. Nie potrafił uciec. Strach zbyt silnie go sparaliżował. Zupełnie nie wiedział, co ma robić. Nie był przygotowany na śmierć, gdyż przecież jego przyszłość, tak wielka i obiecująca, miała dopiero nadejść. Nie wiedział nawet, czy czasem już nie umiera, gdyż sądząc po drgawkach, wszechogarniającym bólu i niesamowitej trwodze, ta chwila mogła właśnie nadchodzić. Mimowolnie zakrył sobie rękami głowę i szlochając, błagał o litość. W odpowiedzi usłyszał jedynie pogardliwy śmiech, a potem przestał widzieć cokolwiek.


Odzyskiwanie świadomości przyprawiało młodego kapłana o wielkie cierpienia. Gdy minęły, Moonrå otworzył oczy, lecz natychmiast oślepił go blask czegoś niezwykle jasnego. Zamknął powieki. Zaczął intensywnie rozumować nad tym, gdzie się znajduje i jakich doznał obrażeń. Próbował odwrócić głowę, by cokolwiek zobaczyć, lecz nie potrafił zmusić żadnej części ciała do poruszenia się. Wtem zdał sobie sprawę, że nie leży na twardej ziemi, lecz na czymś miękkim. Zdziwił się, gdyż, co by nie było, wydawało mu się dziwne, by w ciemnym zaułku mogło się znaleźć coś równie przyjemnego. Przez myśl mu przemknęło, że zginął i jest już w zaświatach, przeczyło temu jednak odczuwanie nieznośnego bólu, który nagle powrócił i który w boskim świecie Theladiosa nie mógłby istnieć. Gdzie zatem był?

— Leż, bracie, kuracja może potrwać jeszcze długi czas — usłyszał wtem głos nikogo innego, jak samego Arcykapłana.

Moonrå zdziwił się niebywale, lecz tym samym zrozumiał, że gdy był nieprzytomny, przeniesiono go do świątyni. Jak dobrze się stało…

— Radujemy się wszyscy, że żyjesz — ciągnął Thamlor. — Straże Hardaganu dopadły tych bandytów, gdy byłeś już o krok od śmierci, a oni jeszcze pastwili się nad tobą, bracie. Próbowali ucieczki, lecz łucznicy zasypali ich gradem strzał. Zginęli na miejscu. Natychmiast przeniesiono cię do świątyni, gdzie najpierw staraliśmy się przywrócić cię do zdrowia sami, po czym wezwaliśmy wielkiego uzdrowiciela, jedynego w mieście posiadającego ten rzadki dar. Użył wszystkich swych sił, by ci pomóc. Skoro odzyskałeś przytomność, udało mu się to. Teraz jednak leż spokojnie, by czary zadziałały. Do jutra wszystko powinno być dobrze. Staniesz na nogi, by przewodzić procesji, choć na twym ciele pozostaną pewne ślady tej tragedii.

Moonrå chciał coś odpowiedzieć, lecz głos utkwił mu w gardle i nie chciał się stamtąd wydobyć.

— Nie musisz nic mówić, bracie. Ważne, byś odpoczywał — rzekł Arcykapłan.

Po tych słowach białowłosy odetchnął z ulgą, by chwilę później zapaść w głęboki, spokojny już sen.


Obudził się, gdy poczuł, że może już stanąć na nogi. Nie bolał go żaden skrawek ciała, choć wyraźnie czuł w sobie jakąś zmianę. Nie tylko zresztą w sobie — zdawać by się mogło, że uzdrowicielskie czary dotknęły także jego komnaty. Podczas gdy tamta zdołała pomieścić jedynie jego, kilka świec, łoże i niewielki stół, ta obejmowała swą wielkością trzy olbrzymie kryształowe żyrandole, wielkie łoże, trzy stoły, kolorowe dywany, arrasy i piękne obrazy. Okna zaś, sporej wielkości, zrobione były z licznych, kolorowych szkiełek; mieniąc się złotem, srebrem i pyszną czerwienią, barwiły białą twarz młodzieńca tak intensywnie, jak gdyby to było płótno. Moonrå nie spodziewał się takiego widoku, gdyż według słów Arcykapłana znajdowali się w świątyni, a nie w pałacu. Niemożliwe zaś było, by kapłani żyli w takim bogactwie. Coś tu do siebie nie pasowało…

Wtem jego rozmyślania przerwało pukanie do drewnianych, niezwykle ornamentalnych drzwi. Chwilę później do komnaty wszedł nie tak dużo od niego starszy tjänar — kapłan pełniący funkcję swoistego knechta dla wyższych rangą duchownych. Zajrzawszy ostrożnie do wewnątrz, niespodziewanie odskoczył, jakby coś wywołało w nim trwogę, dopiero po chwili się opamiętując.

— Chwalebny Arcykapłan wysyła mnie, bym przekazał te rzeczy wielkiemu Moonrze — oznajmił, kłaniając się.

Białowłosy uśmiechnął się z dumą. Podszedł do gościa, by przyjrzeć się przyniesionym przez niego przedmiotom.

— Szata odświętna i kapłański kostur… — szepnął, otworzywszy szeroko usta ze zdziwienia.

— Musisz być kimś naprawdę oddanym i głębokim wiarą, skoro tak niewiele czasu upłynęło od twych święceń, a ty otrzymujesz tak wysokie stanowisko — zauważył śmielej tjänar.

— To prawda — przyznał dumnie Moonrå, wciąż wpatrując się z rozmarzeniem w przyniesione dary. — Theladios mnie prowadzi i ma w swej opiece.

Przyjął szaty i białą, rzeźbioną laskę z osadzonym weń zielonym kryształem, symbolem wysokiej pozycji w kapłańskiej hierarchii. Przybysz wycofał się nieco.

— Wiesz może, gdzie się znajduję? — spytał młodzieniec, gdyż nadal zastanawiało go miejsce jego pobytu.

— Są to najwyższe komnaty, wielki — odparł gość.

— Nigdy ich nie widziałem… — rzekł zaskoczony Moonrå, nie spodziewając się, że w najwyższych komnatach istnieje bogactwo.

— Nowicjusze oraz nowo wyświęceni nie mogą się tu zapuszczać. Ten przywilej obejmuje jedynie tych, którzy po święceniach odbyli trzy lata Pokuty i uczestniczyli w rytuale Ostatecznego Oczyszczenia — wyjaśnił przybysz. — Oraz oczywiście nas, tjänarów. Ciebie ominął zarówno okres Pokuty, jak i Ostateczne Oczyszczenie, musisz zatem wykazywać się niewiarygodnie silną wiarą, skoro Arcykapłan zadecydował o twej niespodziewanej dla nikogo nominacji. W związku z tym przydzielono ci mnie jako tjänara. Zawsze możesz zasięgnąć mej pomocy, gdy takowa okaże się potrzebna. Jeżeli mogę coś oznajmić, wielki, to musisz się pośpieszyć, gdyż niedługo zacznie się procesja — mówiąc to, skierował się do wyjścia i szybko zamknął za sobą drzwi.

Ponownie oglądając przyniesione mu przedmioty, Moonrå uśmiechnął się pod nosem. Co prawda jego dawna kapłańska szata była w strzępach, więc logicznym następstwem tego zdarzenia było wręczenie mu nowej, ta jednak była znacznie dostojniejsza niż poprzednia. Przebrawszy się w nią, poczuł, jak wielkim się stał i wyobraził sobie, ile jeszcze zaszczytów czeka na niego w przyszłym życiu. Czy rzeczywiście zostanie Arcykapłanem? Jeżeli tak, kiedy to nastąpi? Chwyciwszy w prawą rękę kostur, poobracał nim chwilę, przełożył do drugiej dłoni i z pieszczotą przyłożył do piersi. Był to niebywały skarb. Gdy kapłani stawali się dojrzali bądź obejmowali wyższą pozycję w hierarchii, wręczano im takie właśnie święte laski. Osadzone w nich kamienie oznaczały rangę, jaką posiadał dany duchowny. Moonrå z ckliwością i olbrzymim zadowoleniem utkwił wzrok w przeźroczystym, szmaragdowym krysztale, o którym marzył, od kiedy tylko przybył do świątyni Theladiosa. Cały kostur miał wartość nie tylko samą w sobie, lecz i stanowił swoistą świętość. Gdy umierał kapłan, a był za życia kimś wielkim, pozostawiona przez niego laska stawała się jego relikwią i przechowywana była w osobnym pomieszczeniu w sanktuarium. Wierzono nawet, że za jej pośrednictwem można porozmawiać ze zmarłym świętym, który nie tylko mógłby udzielić rad, ale i przekazać wiele swych mądrości prosto w umysł tego, kto ją dotknie. Ten aspekt z pewnych względów akurat Moonrze do gustu nie przypadł, gdyż obiecał sobie, że nie będzie się dzielił z innymi owocami swej ciężkiej pracy. Postanowił, że na łożu śmierci poprosi o to, by inni mogli jedynie podziwiać jego kostur, lecz nigdy w żaden sposób z niego korzystać. Zadowolony z obranych postanowień, uspokoił się.

Młodzieniec wyprostował się dumnie, czując szlachetny materiał szat i ciepłe drewno kostura w dłoni. Podszedł do lustra, by zobaczyć, czy godnie się prezentuje, jednak widok, który pojawił się w odbiciu, przeraził go. Dopiero chwilę później spostrzegł, że tak naprawdę widzi w lustrze nie upiora, lecz samego siebie. Zrozumiał teraz, dlaczego ten tjänar odskoczył, kiedy tylko wszedł do komnaty. Białe włosy Moonry w połączeniu z jego jasną twarzą i szatą upodabniały go do widma jaśniejącego niezdrową poświatą. Oczy niemalże zniknęły w ciemnych plamach powstałych w wyniku pobicia przez dwóch osiłków z miasta. Moonrå przeklął ich w myślach, chcąc sprawić, by dusze tych łotrów nigdy nie zaznały spokoju. Obrócił się szybko od lustra i jeszcze raz obrzuciwszy wzrokiem wielką komnatę, pewnym krokiem ruszył w stronę drzwi.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 13.23
drukowana A5
za 75.77