Przedmowa
Zastanawialiście się kiedyś, co by było, gdybyście mogli jeszcze raz wejść do swojej czternastoletniej głowy i podejrzeć, co się w niej wtedy kotłowało? Niestety czy stety, w moim przypadku jest to możliwe.
Kiedy miałam czternaście lat, interesowałam się pisaniem poezji współczesnej, pozostawiając za sobą wiele obrazów mojego ówczesnego stanu umysłu. I chociaż nie jestem do końca pewna, czy są to rzeczy, które powinny ujrzeć światło dzienne, to jednak szkoda byłoby trzymać je uwięzione w szufladzie.
Zapraszam więc was wszystkich w podróż kilkanaście lat wstecz, do czasów, w których moim największym wrogiem było lustro, najwspanialszą inspiracją mucha na szybie i ławka na polanie, a dzieciństwo i dorosłość przeplatały się w rytm fal nad brzegiem morza, o których tak lubiłam pisać.
Paulina Agnieszka Rudnicka
Morze i miasto
wzloty
gdy krem rozłożył się na ręczniku
a plecak leniwie oparł brzuch o buty
słońce rozpieszczało piasek
przypływami
można było bez końca
liczyć złamania wody
rzucając się w nie różnymi sposobami —
niegrzecznie na sam szczyt
muszelek nie trzeba się bać
nawet jeśli całymi garściami kaleczą stopy
i cała radość zamknęła się w tej jednej chwili
a potem już tylko poparzenia pachniały
wyjątkowo nieprzyjemnie
9 czerwca 2007
plażowo
tak bywa. stolik z drewna, na którym
ktoś nieostrożnie postawił solniczkę,
panie rozdające przy ladzie frytki
polane czerwonym ketchupem. trzeba
na to czekać całe pięć minut, opierając
ręce na blacie w rogu i licząc sekundy
do odkrycia nowego rodzaju wstydu.
wszystko przez piasek, bo nigdy nie chciał
zachowywać się przyzwoicie. może to
być pewnie alegorią ludzkości, która
z radością oddaje zdrowie
za chwilę uniesienia na pierwszej z brzegu
fali i za ziemniaki ułożone w równe prostokąty,
zjedzone w przypadkowym barze.
10 czerwca 2007
reportaż pt. „świat od poniedziałku”
czasem
chodniki są suche. wtedy buty tak przyjemnie i miękko
uderzają. słychać trzaski obiektywu — to neptun
wbija trójząb w powietrze, bezskutecznie chcąc zrzucić
gołębia z głowy. i jeszcze woda tak ładnie ścieka
po niebie. lecą ptaki. obraz zamiera,
małe „klik” i widzę go na dłoni.
szczęście w górze
słodyczy, które zjadaliśmy, leżąc na gorących
kamieniach lub na gorącym piasku.
chwile od poniedziałku.
24 czerwca 2007
pożegnanie Mariny — hotelowo Gdańsk/Sopot
Na piasku szumią muszle, jak morze
w zaokiennym horyzoncie. Pierwsza mewa
będzie ostatnią osiadłą
w jej pamięci. Torba zapakowana przypadkowymi
kamieniami wyciąganymi spod nóg —
są jak wspomnienia, tylko ciężej
będzie je nosić.
Zgasło światło w przedpokoju. Teraz prognoza
pogody oznajmia — rzęsiście
spadnie deszcz.
23/24 sierpnia 2007
Wrzeszcz
pomarszczone
obnoszą się śladami gołębich pokoleń
wspominają kocie spojrzenia i siwe pajęczyny
i gwóźdź zamiast klucza przekręcony w zamku
ich drzwi zapraszają otwartością
i opowieściami o rzeczach
które podobno są
aż nie wypada tam mieszkać
wjeżdżać rowerem w intymne części ścian
odkrywać je fleszem i brutalnie
deptać prywatność butami
cicho
starość nie znosi hałasu
23 stycznia 2008
kolejne destrukcyjne wzloty
z hukiem, głośno
pustynia rozmywa się na granicach
mętnieje pobita, ucywilizowana
kolorystyka krajobrazu
niebieski niepokój jest tylko fantazją
zdaniem wyczytanym z zapiaszczonej książki
prawda to nienatarczywy smród zielonej wody
i słonecznie białe, bezlitosne łańcuchy
a przecież w morzu dzwonią dzwonki
wystarczy posłuchać
zanurzyć głowę w fikcyjnym niebieskim niepokoju
pustynia znika, rozpływa się, oddaje
w ręce nieromantycznie głośnych motorówek
kolorowe bydło, w ramach pacyfikacji
dokonuje spokojnej destrukcji bałwanów
fale szumią pod powiekami
bezgłośnie
kołyszą się niepewne sny, leniwe poranki
5 lipca 2008
w drodze do domu
kałuże przebarwiają się na złoto
od nadmiaru liści, a ludzie mówią
że już niedługo będą w Gdańsku
święta
tymczasem pociągi niechętnie odjeżdżają
a stacje jak matki zachowują ciszę
stając się coraz bardziej
wyblakłe w oczekiwaniu
podobno teraz w Gdańsku drzewa gubią dzieci
i ławki w parkach uginają się
pod ich ciężarem
nocą w przedziałach powstaje historia
rosną powoli pociechy
na przekór rumieniąc się coraz bardziej jesiennie
do poduszki
za godzinę będziemy w domu
Egipt
dzisiejsze krajobrazy
stada owiec na ulicach, dzieci —
prawdziwe szczęście, a takie brudne
klimatyzowane autobusy
i jeśli góry, to tylko śmieci
i jeśli kolumna, to tylko z alabastru
prze
pyszne świątynie
prawdziwe słońca zamknięte w lampionach
a takie niewinne
egipskie gołębie na głowie Sfinksa, złoto —
— piasek
samotne, suche drzewa i ani śladu wody
głębokie doliny, niebo w kryształach
ziemia na niebie
po prawej stronie morze
szyba
{kropka}
dzień trzeci, 14 lipca 2007
podparasolnie i przybasenowo
zieleń się szerzy
kolory płyną prawie między rękami
złote łuski, wielkie ciała