STAROŻYTNI MAWIALI,
ŻE LUDZIE DZIELĄ SIĘ NA ŻYWYCH, UMARŁYCH
oraz PŁYWAJĄCYCH.
Kandydatka
Ukończywszy V LO w Oliwie w 1974 r. o w/w mądrości nie słyszałem, a gdzieś na studia trzeba było iść. Medycyna mnie przerażała, na polibudę byłem za głupi, a uniwerek — wiadomo. Została WSM- ka.
Sorry wszyscy miłośnicy morza — żadnego powołania na oceany nie miałem.
Po egzaminach zameldowałem się na 6-cio tygodniową kandydatkę na starym Darze Pomorza.
Tam się okazało, że nie jest to mały stateczek (wtedy nie było Internetu), ale obiekt z podniebnymi masztami.
Przypomniałem sobie, że moja Mama ma szaleńczy lęk wysokości. Czyli za genami ja pewnie też.
Ale jak tu się wycofać, jak już przydzieli numer miejsce na hamak? Zamustrowano mnie, nade mną ogromne maszty i reje, a ja mam lęk wysokości. Cóż robić?
Lęk trzeba zwalczyć treningiem przed wyjściem w morze, bo jak statek zacznie się kolebać — będzie za późno.
Najtrudniejszym psychicznie elementem było pierwsze wdrapanie się na platformę marsa. Wymagało to absolutnego zaufania do sił swych rąk — raz zwisało się plecami w dół ponad pokładem (na wysokości wielu pięter) wyłącznie na prawej dłoni, potem na lewej i znowu na prawej itd. Ilustruje to poniższy schemat:
Ponieważ kolega Słoń mi nie wierzy, że powyższe ekwilibrystyki były możliwe w sztormach, bez praktycznie żadnych zabezpieczeń — przytaczam fragment książki „Kolebka nawigatorów” kpt. ż.w. Karola Olgierda Borchardta.
Cyt:
„Zaczęliśmy wstępować po wantach „do nieba”. Okazało się, iż tak zwykła rzecz, jak wniebowstąpienie”, wykonywana była przeze mnie licho i nieudolnie (…)
By wejść na platformę marsa, trzeba było porzucić wygodne wanty i przejść na podwantki, które odchylały się od want nieomal o dziewięćdziesiąt stopni. Całe ciało było plecami zwrócone do pokładu i powierzało się je rękom. Nogi właściwie zawadzały i stawały się bezużytecznym balastem, który należało za sobą wlec do chwili zatrzymania się na stenwantach i rozpoczęcia dalszego „wniebowstąpienia”, od marsa do salingu. Pod salingiem znów były podwantki i znów nogi stawały się bezużytecznym balastem aż do momentu osiągnięcia bramstenwant, wiodących prościutko do salingu i „do nieba”.
Powyższe wspomnienia dotyczą poprzednika Daru, czyli żaglowca szkolnego Lwów, ale omasztowanie miał on bardzo zbliżone do swego następcy — Daru Pomorza.
Legalnie ganiano nas na kolejne wysokości masztów (w tych czasach już nas nie objuczano plecakami z hamakami, ale o BHP nikt nie słyszał).
Już na marsie drżałem ze strachu, na wysokości bramu i bombramu było coraz gorzej. A statek stał spokojnie przy kei.
Wymyśliłem, że muszę te treningi zwiększyć dziesięciokrotnie. Na zajęciach z teorii czegoś tam co chwilę „przysypiałem”
Budził mnie ryk kierownika nauk/ wykładowcy: kandydat śpioch 3 razy przez bombram! Po kilkudziesięciu powtórkach już swobodnie doszedłem po percie na nok bombramrei. Widok Wzgórz Szymbarskich zapierał dech w piersiach.
Radośnie płynąłem w przestrzeni, nic już się nie bałem.
Dlatego na rejs zgłosiłem się do obsługi samego noku bombramrei. Pod koniec rejsu zaatakował nas śnieżny szkwał.
Moją wachtę w nocy wysłano na refowanie/ zwijanie bombramżagla.
Płótno żagli ma dobre 0,5 cm. grubości, a w mrozie robi się sztywne jak blacha. Ale musieliśmy je paznokciami łapać i składać. Jednocześnie te uchwyty byłe jedynymi przyczepami do rei (oprócz brzucha) w wichrze i szarpaniu, kołysaniu statkiem na wszystkie strony.
Skoro wysokość całkowita żaglowca wynosiła 41,5 m, to bombramreja wisiała najmarniej na wysokości 33 m. czyli na czubku 10 piętrowego wieżowca.
Od masztu do noku rei trzeba było się przesuwać w bok z 10 m. po percie — takiej linie zawieszonej pod reją na takiej niskości, że poza stopami tylko brzuch dawał styk z reją, o którą ciało się zapierało.
Kandydatka 6 tyg. prawdopodobnie trwała do 1 października 1974. Było to:
— 2 tyg. przy kei — to obieranie ziemniaków, zajęcia w sali nauk z teorii czegoś oraz opanowywanie na sucho setek lin żaglowca.
W wolnym czasie przymusowe wkuwanie na pamięć teorii farb pokładowych, autorstwa rzekomo Kapitana K.J. Strasznie mnie to wnerwiało.
— 2 tyg. na redzie — ćwiczenia z łażenia po wantach, pertach, brasowania, refowaniu żagli itp — na sucho i wiosłowanie szalupą do plaży w Orłowie.
Setki lin wisiało zainstalowane wzdłuż burt i przy masztach w buchtach na nagielbankach. Trzeba było na oślep, po ciemku wiedzieć, który nagiel z dobrej setki wyciągnąć.
Załoga musiała wiedzieć, jak błyskawicznie wykonać przykładowo taką komendę: Wybrać szot sterbombramsztaksla!!!!
— 2 tyg. miał to być rejs po groźnym jesiennym Bałtyku do Warnemünde w NRD, ale nas do portu nie wpuścili (znaczy rejs był, a port — nie).
Na starym Darze obowiązywał przedwojenny regulamin. Surowo zabraniał on dwóch rzeczy:
— stawania na jabłku (czubku masztu),
— palenia ognisk na pokładzie.
O ile to pierwsze zanim powstał regulamin zdarzało się nieraz i zostało szczegółowo opisane w „Kolebce Nawigatorów” Karola Borchardta, to w literaturze wspomnień z ognisk nie napotkałem, ale pewnie się zdarzały, skoro wspomniano o nich w regulaminie.
Obowiązywała też gradacja wartości i ważności:
pies — pupil Daru, staruszek owczarka kaukaskiego — > kupa tegoż — > długo, długo nic — > kandydat.
W naszych czasach, podobnie jak setki lat temu — nie było praktycznie ŻADNYCH zabezpieczeń asekuracyjnych i nikt nie spadł.
Teoretycznie dostępne były typowe na tamte czasy „pasy strażackie” z linką asekuracyjną. Zakładane w „pół” ciała — w pasie, stopując „opadanie” łamałyby kręgosłup.
Dlatego nikt ich nie używał.
Dopiero na następcy naszego Daru Pomorza, na Darze Młodzieży wprowadzono jakieś szelki. Dodatkowo zabrano im hamaki i podobno wszyscy spali w łóżeczkach.
Dziadostwo.
W jakiejś wymianie opinii w necie ktoś zarzucił mi że łżę jak pies, że przynajmniej były jakieś stołki bosmańskie, czy coś takiego.
Nie był podpisany, ufam więc, że nie był to nowy kapitan wychowany na łagodnym, bezpiecznym Darze Młodzieży.
W/w kwestionował by bowiem w/w cytat z książki, sugerując jednocześnie, że na żaglowcach m.in. Magellana funkcjonował oficer do spraw BHP.
Bo gdyby nie, to po miesiącu wszyscy marynarze z rej by pospadali i jak tu prowadzić dwuletnie rejsy.
Potężna adrenalina silnych żeglarzy w szkwałach wystarczała, by wbić pazury w cokolwiek tak mocno, by nie dać się oderwać od potęgi swego żaglowca.
Patrząc z góry na pokład żaglowca dzielił się on na 3 zasadnicze części:
— na dziobie wyposażenie statku,
— na rufie salon kapitański, pomieszczenia dowództwa i załogi stałej (około 40 osób) oraz kabina nawigacyjna i ogromny, podwójny, 3—5 osobowy ster,
— cała część pomiędzy, pod pokładem była noclegownią i stołówką kandydatów. Coś w rodzaju ładowni do przewożenia onegdaj niewolników z Afryki do Ameryki, acz wygodniejsze.
Załóżmy, że okrętowano 150 kandydatów na powierzchni około 500 m2. Każdy otrzymywał swój numer na rozpostarcie swego hamaka.
Nie było zmienności spania, jak na łodzi podwodnej. Każdy miał swoje miejsce na swój hamak, a nawet szafkę.
W zasadzie to było urocze.
W wielu słupkach, w dziesięciu rzędach kołysało się synchronicznie stado hamaków na każdej wachcie..
Było extra, nikt się z nikim nie zderzał, bo każdy hamak tak samo na fali się wychylał.
Nudne? — to żart zamustrowanego z nami kandydata z Czech:
Kto ma największego chu..a na świecie? — żona kierownika nauk!
Obecnie Dar Pomorza jest muzeum cumującym w Basenie Prezydenta w Gdyni.
Każda najdrobniejsza awaria nawet na najniższych masztach prawnie wymaga obecnie wezwania wykwalifikowanych alpinistów.