Moralność

Bezpłatny fragment - Moralność

Zbiór opowiadań

Książka usunięta z publikacji
Objętość:
286 str.
ISBN:
978-83-8324-576-8

1

Wysoki barczysty mężczyzna wynurzył się z włazu czołgu na wieży. Najpierw głowa, potem reszta ciała. Wyszedł cały i przysiadł na pancerzu kadłuba czołgu. Był to William Johnson sprawujący funkcje ładowniczego. Popadł w zadumę. Myślał o swym życiu. Nie liczył ilu wrogów zabił. Miał 34 lata i był po odsiadce. Wychowany w obskurnych ruderach Chicago nie zaznał ciepła rodziców. Miał tylko brata z którym napadł na jubilera 10 lat wcześniej. Dzisiaj jest zmieniony. Boi się przyszłości i tego, co będzie po wojnie. Nie ma do kogo wrócić, bo brat zginął zabity przez gangstera, który zlecił im pamiętny napad.

— Ej, Willy, chodź tutaj!

To był sierżant zwany Wardaddy, dowódca batalionu w którym stacjonowali. Wardaddy przeszedł cały szlak bojowy walcząc na piaskach Afryki czy na plażach Normandii. Miał 45 lat i krótko ostrzyżone włosy. Nie rozstawał się z hełmem, który zawsze miał na głowie. Robił to, bo podczas walk w Normandii odłamek z bomby samolotowej ciężko ranił go w głowę. Sierżant dla przyjaciół był miły, a dla Japończyków nie miał litości z racji ich brutalności.

— Już idę, idę — odpowiedział Johnson.

W zadumie nie zauważył sierżanta, który stał już jakiś czas przed czołgiem i macha do niego.

— Weź załogę i chodź uzupełnić amunicję. Nic nie mówiąc powłóczył się za Wardaddym. W tym czasie dołączył do nich Santiago. Kierowca czołgu, w którym służył Johnson. Santiago de Silva był Meksykaninem i zgłosił się ochotniczo. Najpierw był piechurem, ale potem przeszedł szkolenie na kierowcę czołgu. Był średniej postury i miał ciemniejszą karnację. Lubił się napić, ale podczas walk zawsze był skupiony i trzeźwy. To w jego rękach leżało życie 4 innych ludzi. Santiago nie miał skrupułów przed zabijaniem. Tyle ile widział doszczętnie wyprało go z litości. Do tej trójki dołączyło 3 kolejnych mężczyzn. To reszta załogi czołgu. Alexander, Liam i Dan. Dan dowodził czołgiem, Liam był celowniczym, a Alexander strzelcem. 26 letni Alexander McQueen dołączył do załogi czołgu o nazwie własnej „Krew życia” zaledwie dwa dni temu. Poprzedni strzelec zginął zabity przez odłamki niemieckiego pocisku. Alexander był snajperem. Lubił otwarte miejsca, a w ciasnym wnętrzu Shermana męczył się. Dorastał w zwyczajnym domu gdzieś w małym mieście. Po ataku na Pearl Harbour dostał wezwanie. Nigdy nie myślał czy dobrze robi zabijając. Uważał, że lepiej się nie zastanawiać, a przeżyje. Alexander pomimo, że znał tak krótko załogę, która była zżyta ze sobą dość długo to i tak się świetnie dogadywał z bezwzględnymi zabójcami jakimi byli jego kompani. Załoga załadowała amunicję. Wkrótce czołg miał wyruszyć na kolejną bitwę. Dan zajął miejsce w środku wychylając jedynie głowę powyżej poziomu pancerza. Był wysoki, miał 1,90 więc taka opcja była dla niego najwygodniejsza. Liam wiedząc, że nie będzie potrzebny usiadł ciężko opierając się o bok wieży. Wyjął książkę, którą zrabował już jakiś czas temu w niemieckim mieszkaniu, które przetrwało naloty i zaczął czytać. Dan wsłuchiwał się w miarowy dzwięk silnika i nie myślał za dużo. Cała załoga nie miała tego w zwyczaju. Każdą kolejną bitwę traktowali jak coś standardowego, co nie jest warte rozmowy. Dan wziął radiostacje i skontaktował się z resztą dowódców. Dowiedział się, że celem jest zdobycie Kolonii. Odłożył radiostację i zamknął właz.

— Na stanowiska. Mamy zdobyć Kolonie. Jedziemy na przedzie. Miejcie oczy dookoła głowy. Zamknąć wszystkie włazy. Powiedział Dan. Santi, zwolnij trochę — kontynuował Dan mówiąc do kierowcy.

Liam Robertson podniósł się i zaczął patrzeć przez celownik działa. Miał krótkie blond włosy i wyglądał na młodszego, a miał 32 lata. Od zawsze związany z bronią. Już od dziecka ojciec uczył go strzelać. Często miał rozterki podczas zabijania, ale starał się tego nie okazywać kompanom. Alexander nerwowo zacisnął ręce na karabinie.

— Tak ci ręce drżą? Powinieneś czegoś się napić przed akcją — zagadał Alexa Santiago siedzący obok.

— Nie potrzeba. To dlatego, że jedziemy na przedzie — odpowiedział mu Alexander.

Jechali tak przez chwilę. Grenadierzy biegli za czołgiem. Za nimi kolejne Shermany, ale zwykłe z działem 75 mm. Z nad kamienicy naprzeciwko „Krwi życia” został utworzony ogień. Pocisk karabinowy odbił się od pancerza czołgu i przeciął piechura biegnącego obok czołgu. Sherman zatrzymał się, a Alexander zaczął strzelać. Liam obserwując okolice obok czołgu zauważył Niemca z Panzerfaustem, który powoli składał się do strzału.

— Panzerfaust! — zdążył krzyknąć.

To samo zauważył William. Chwycił swój pistolet maszynowy, przeładował go i agresywnie otworzył właz. Otwierając wejście do wieży zaskoczył Niemca, który się tego nie spodziewał.

— NIE! — krzyknął Dan, ale było już za późno.

William strzelił paręnaście razy w kierunku Niemca, który zaczął celować w Williama. Trafiony bezimienny Niemiec wystrzelił przez to pod dużym kątem. Pocisk odbił się od grubego pancerza wieży amerykańskiego czołgu. Krew trysnęła z jego piersi. I tak za każdym razem, gdy kolejny pocisk wbijał się w jego ciało. Tak o to zakończył się żywot Niemca. Czy nazistę? Czy żołnierza zmuszonego bezmyślnym terrorem? Obłąkaniec czy ofiara? Tego się już nie dowiemy.

— Boże, mogłem się tego spodziewać — zaśmiał się Dan.

— Tak naprawdę to uratowałeś nam życie — powiedział Liam.

— Nic takiego. Jednego szwaba mniej — odpowiadał na wszystko William.

— Dobra, teraz musimy patrzeć uważniej. Będzie tylko gorzej — wtrącił Dan. Strzelajcie bez rozkazu.

Santiago wrzucił bieg i „Łatwa ósemka” zaczęła powoli sunąć po ruinach Koloni. Tymczasem William inaczej spojrzał ostatni raz na leżącego trupa.

— Wiecie co? Tak myślę sobie. Może ktoś czekał jednak na tego szwaba? Może dzieci codziennie pytają matkę kiedy wróci? Dziwnie myśleć o tym, że to ja zabrałem męża i ojca.

— Nie myśl tak o tym. Ja nie myślę i czuję się zdrowszy. Czasem strzelając z bliska mam wrażenie, że widzę w ich oczach strach i śmierć, ale po oddaniu strzału to wszystko uchodzi. Tak jest lepiej — powiedział Alexander.

— Gdyby nie on, to my — odezwał się Dan ucinając tym samym dyskusje.

Gdy zabijasz człowieka to zabijasz część siebie.

Czołg sunął dalej. Wkrótce kolumna 6 Shermanów podzieliła się na 2. Czołgi na pozostałościach rynku skręciły w dwie dawne ulice. Za czołgiem Dana jechał Owen. Weteran wojny na Pacyfiku. Od zawsze związany z czołgami. W swoim szlaku bojowym użył wszystkie czołgu jakie Amerykanie mieli na stanie. Tym razem to przed czołgiem Dana jechał standardowy Sherman o numerze własnym 74 z legendarnej drugiej dywizji pancernej zwanej „Piekło na kołach”. Nagle strumień gorącego metalu przeciął pancerz pierwszego czołgu rozsypując setki iskier.

— Panzerfaust! — krzyknął ktoś w środku „Krwi świata”. Radiostacja grzmiała „powrót, powrót, wycofać się”.

— Alexander, widzisz kogoś?! — krzyknął Santiago.

— To było z boku! — odpowiedział.

— Nie ma nikogo! — mówił w tym samym czasie William. —

Ta cholerna partyzantka! Wszędzie nas wykrwawiają — grzmiał Liam przyciskając oko do celownika.

Czołgi cofały się powoli. Sherman jadący za „Łatwą ósemką” wjechał na gruz. To unieruchomiło go. —

Owen zablokowany. Co mamy robić?! Ktoś to w ogóle przewidział?! — darł się Dan do radiostacji.

— Ja nie chce ginąć tutaj — dosłownie łkał Alexander.

— I nie zginiesz. Wywiozę was stąd — powiedział Santiago i wjechał w pierwsze ruiny z boku czołgu. Wtedy czołg Owena, weterana pamiętającego przystąpienie Ameryki do wojny dostał z drugiej strony. Wróg pojawiał się i znikał. A nikt nie wiedział jak liczny jest. Ostre jak brzytwa odłamki przecięły jego załogę. Owen zginął. Dzień przed dniem, w którym urodził się jego kolejny syn. Od pół roku nie dostał przepustki na powrót do domu. A za tydzień miał być odznaczony krzyżem żelaznym za bitwę, w której poprowadził swój odział do wygranej.

— Owen dostał… — powiedział Dan, który pierwszy to zobaczył. Nie ma go. Jesteśmy sami.

— Teraz tylko my… Teraz czas na nas — powiedział Liam opadając ciężko na podłogę czołgu i przecierając oko. Nie widział rozwiązania. Odpowiedziała mu cisza. Każdy zdawał sobie sprawę z tego, co to oznacza, w jakiej są sytuacji. Beznadziejnej.

— Nikogo nie ma… — mówił drżącym głosem rozpaczliwie szukając wrogów w celowniku Liam.

— Spokojnie, jakoś z tego wyjdziemy — próbował uspokajać towarzyszy William, ale sam się trząsł.

Po raz pierwszy znaleźli się w sytuacji, gdy mieli do czynienia z tak przebiegłym niewidzialnym wrogiem.

— Ten czołg będzie naszą trumną — powiedział spokojnie Alexander. Nikt nie zaprzeczył. Dan usiadł. Głęboko westchnął.

— Wyjdźmy.

— Co, jak? — zapytał Alexander.

— Opuśćmy czołg.

— Przecież to dezercja! -oburzył się Santiago.

— Nie jestem idealny. Nie jestem honorowy. Jestem człowiekiem. Nie zamierzam ginąć w ogniu. Nie wiem jak wy, ale ja nie chcę zginąć teraz. Wychodzę — wtrącił Liam.

— Mam inny pomysł. Spróbujmy przeprawić się do tamtego budynku. Wjadę do niego, a potem zburzę. Opuścimy czołg dolnym włazem i zaczekamy na szkopów.

— Tak. Tak zróbmy — zdecydował Dan.

Silnik zawarczał, a czołg zaczął się cofać. Niemców nadal brak. Santiago wprawnie wjechał w budynek i zburzył jego ścianę. Załoga wyszła włazem ewakuacyjnym w podłodze czołgu. Wzięli ręczną broń i czekali na wrogów. Nikt się nie pojawiał. Nagle z tyłu zleciała cegła. Wszyscy momentalnie skierowali lufy w tamtą stronę. 3 pistolety M3, zdobyczny MP 40 i Thomson z poprzednim bębnowym magazynkiem Williama, który zdobył parę lat wcześniej. A za nimi skradał się młody Niemiec.

— Rzuć broń! — krzyknęli prawie jednocześnie. Młody Niemiec był wystraszony. W rękach trzymał Panzerfausta, którego w momencie rzucił. Santiago wziął do ręki nóż i podszedł do Niemca.

— Jeszcze nie teraz — mówił mu Liam.

— Czemu? Zabił 10 ludzi! 10 Amerykanów.

— I dlatego musi żyć — wtrącił Alexander. Może nam coś ważnego powiedzieć.

— Dobra, macie rację — odpowiedział Santiago.

— To jeszcze nie koniec — pogroził Niemcowi, który nadal milczał.

— Ty ścierwo, ilu was było? — zapytał tym razem Dan.

— Ja… ja sam, ja — jąkał się Niemiec. William zajrzał do kieszeni „szkopa” i znalazł dokumenty. Hans Zoomer nazywał się. Związali Zoomera i przywiązali do pokrywy silnika. Po własnych śladach się wycofali. W ten sposób jechali przez chwilę, aż wrócili do miejsca, gdzie wcześniej się rozdzielili. Tam spotkali pozostałe czołgi, które na nich czekały.

— Wreszcie jesteście. Czemu jesteście sami? Co się stało??? — zapytał dowódca pierwszego czołgu, John. John był długoletnim weteranem. Ochotniczo wziął udział w pierwszej wojnie światowej jako 18 latek i teraz mając 46. Uważał, że każdego obywatela każdego narodu, który wypowie wojnę Stanom Zjednoczonym należy zabić.

— Pozostali zabici — odpowiedział Dan.

— Jak? Wszystko miało pójść gładko.

— Ten oto Szwab ukrył się samotnie w ruinach. Wskazał na Niemca przywiązanego do czołgu.

— I wszyscy zginęli??? — nie dowierzał John.

— Tak. A jak wam poszło?

— Misja wykonana. To co miało być zostało zdobyte.

— Dobrze, wracajmy do bazy. Droga minęła spokojnie. Zresztą w tej części już miało nie być Niemców. Przekraczając bramę podbiegł Wardaddy.

— Straciliście czołgi? — zapytał Johna.

— Tak.

— Jak?

— Szkop nas załatwił.

Santiago zaparkował czołg. Pozostałe czołgi również. Załogi wyszły z maszyn. Dan poszedł zrelacjonować wszystko Wardaddy’emu. Reszta załogi zajęła się przesłuchaniem Niemca.

— Gdzie reszta partyzantki? — spokojnie zapytał Alexander próbując zachować spokój.

-Niee...nie wiem — mówił Hans.

— A teraz wiesz?! — krzyknął William przykładając mu do twarzy papierosa, którego palił.

Niemiec wył. Zauważył to Charlie, młody żołnierz pracujący w sztabie jako radiooperator. Charlie miał 19 lat i duszę artysty. Chciał być pisarzem. Wojna zmieniła jego plany, został powołany.

— Co wy robicie?! Przecież obowiązuje nas konwencja!

— Tak? Wracaj do swojego sztabiku idealny człowieczku. Nic nie wiesz o wojnie chłopcze. Masz swoją idealną wizję świata. Ale świat taki nie jest. Więc idź sobie stąd i zostaw wojnę prawdziwym żołnierzom! — warknął Liam.

— Nie możecie tego robić! — próbował się bronić Charlie. Wtedy wtrącił się John.

— On — wskazał palcem Niemca praktycznie wkładając mu palec do oka — zabił 10 ludzi. W tym takich jak ty. Więc wracaj do swej śmiesznej pracy i odwal się od nas!

— Chcecie go zabić?!

— Zobaczymy — powiedział Alex.

— Zaprowadzić go do aresztu — powiedział William i zawołał jednego z żandarmów.

Charlie patrzył za oddalającym się Zoomerem. Na tym Charlie poprzestał. Odszedł do swych obowiązków jednocześnie mając już swój plan w głowie. Załoga „Krwi świata” również się rozeszła. Wkrótce zapadła noc. W nocy Charlie myślał. Zastanawiał się nad swoimi emocjami. Nad ranem poinformował Wardaddy’ego. Ten go nie poparł.

— Załoga tego czołgu brutalnie przesłuchiwała jeńca!

— No i co? Niemcy nas zabijają w niewoli.

-Ale...ale teraz na moich oczach!

— Nie pamiętasz Arden w 44 roku?

— Pamiętam, ale no… -Nie było cię wtedy na wojnie to nie masz prawa osądzać moich ludzi!

— To, że jestem młody to nie znaczy, że nie mam głosu, gdy komuś się dzieje krzywda!

— Nie tym tonem, kapralu. Widocznie załoga „Krwi świata” miała rację. Ja im ufam.

— To chyba błędnie… zadali mu rany.

— I co? Nikt nas nie osądzi. Tylko Bóg wie, co my robimy.

— Jest jeszcze sprawiedliwość ludzka.

— Powiedz to Niemcom, kapralu.

I na tym zakończyła się dyskusja. Tymczasem Dan leżał na łóżku w swym baraku i myślał o zabitych. Próbował sobie przypomnieć jakimi ludźmi byli. Doszedł do wniosku, że większość z nich była inna jak on. Byli młodzi, z nadziejami i marzeniami. Nie byli mordercami jak on i jego załoga. Wardaddy przyszedł do Charlie’go.

— Jeśli tak bardzo ci to przeszkadza, to zgłoś to do dowódca naszej kompani.

— I tak zrobię. Wardaddy podszedł bliżej do Charlie’go. Spojrzał mu w oczy i powiedział:

— Ale wiedz, że za wiele nie wskórasz. Takie rzeczy będę zawsze i wszędzie.

Wardaddy wyszedł. Dan wraz załogą wzięli Niemca z aresztu. Wyprowadzili go pod czołg.

— Jeszcze raz. Ilu was było? — zapytał Dan.

— Ja. Ja jeden. — powiedział spokojniejszy już Hans.

— Ty sam naprawdę? -Tak.

— Łżesz jak pies! — krzyknął William. Wtedy uderzył go w twarz. Niemiec przewrócił się.

— A teraz?! -Tak. Naprawdę! Przecież bym nie kłamał w takiej chwili!

— Może mieć rację — powiedział Dan do reszty.

Zabierzcie go. Dan wymierzył Hansowi cios w szyję.

— A to dla odświeżenia pamięci. Reszta zaczęła się śmiać. Wielu żołnierzy to widziało. Nikt nie reagował. Widzieli wiele, wiele przeżyli. Takie widoki to nic nowego. Chleb powszedni. Ktoś spojrzał czasem, może nawet się uśmiechnął. Komuś może się nawet smutno zrobiła Niemca. Ale nikt nic głośno nie powiedział. Nawet nikt by nie śmiał zwrócić uwagi tak zasłużonej załodze. Tym razem to Charlie obserwował biernie wydarzenia dziejące się przy Shermanie. Jednakże nadal miał w głowie pewien plan. W tym czasie załoga wyruszała na mniej istotne misje, typu zniszczyć umocnione stanowisko ogniowe czy udzielić wsparcie piechocie podczas natarcia przez jakieś pole. Sytuacja zmieniła się po 3 dniach. Wtedy do batalionu dostarczono nowe czołgi. Shermany, tzw. „Easy eight” (jak czołg załogi). Po dostarczeniu nowych czołgów, dostawie amunicji i paliwa zapadła decyzja na wyższych szczeblach władzy, by wrócić tam, gdzie wcześniej zniszczono dwa czołgi. Rankiem czołgi wyruszyły. „Krew świata” prowadziła, tak jak pamiętnego dnia.

— Czołg, 800 metrów. Willy, ładuj przeciwpancerny — powiedział Dan. I powtórzył komunikat przez radio. Dzisiaj to on dowodził natarciem. Lubił to. Lubił mieć władzę, ale nie wykorzystywał jej negatywnie. Liam zerwał się z miejsca i przyłożył oko do celownika i zaczął kręcić pokrętłami przy dziale. Wieża obracała się. Czołg obok strzelił. Chybił.

— Widzę bandytę.

— Czołg rusza, uważajcie — powiedział Alex obracając peryskop.

— Mam go. Czekam na rozkaz — powiedział Liam.

— Zezwalam — odpowiedział Dan. Niemiecki czołg został trafiony. Był to Panzer 4.

— Traf mu w gąsienice! — krzyknął Dan widząc, jak czołg nadal się porusza. Przeciwpancerny 700 metrów.

Santiago ruszył. Stalowy kolos powoli nabierał prędkości. Wtedy niemiecki czołg odpowiedział. Trafił czołg obok.

— Cholera, pół stopnia na celowniku i by było po nas! — zaklął Liam.

— Charles, jesteście tam? — zapytał Dan przez radiostacje próbując nawiązać kontakt z trafionym czołgiem.

— Jesteśmy. Pocisk zniszczył przekładnie. Jesteśmy unieruchomieni.

— Komuś coś się stało?

— Na szczęście nic.

— Osłonimy was.

— Santi, wyjedź przed Charles’a — polecił tym razem Dan kierowcy.

— Tak jest — odpowiedział dowódcy.

Silnik warczał na pełnych obrotach, a przekładnia raz po raz stukała przy zmianach biegów. Dystans się skracał. Były jeszcze 3 inne amerykańskie czołgi. Kolejny dostał i też stanął. To był czołg Johna.

— John? John jesteś?! -Żyjecie?! -Jak tam??? — grzmiały głosy wielu ludzi na kanale radiostacji.

John nie odpowiadał. Po chwili powiedział załamanym głosem:

— Ja żyje. Coś mam z ręką. Davida będzie trzeba zeskrobywać z pancerza.

— A reszta? — ktoś zapytał.

— Chyba żyją — zaśmiał się w tej poważnej chwili John.

John w swoim czołgu zdjął zdjęcie żony przyklejone do zamka działa, pocałował i otworzył właz. Wtedy niemiecki snajper skryty w pobliskim lesie przeciął mu gardło. Krew zaczęła tryskać oblewając całe wnętrze wieży, a on sam stoczył się z powrotem do czołgu. Inny dowódca czołgu sąsiedniego, Thomas Harris, widząc to zakomunikował do wszystkich:

— John dostał. Gdzie są ci cholerni sanitariusze?!

— Jak zwykle nikt nie pomyślał, że mogą być problemy! — powiedział dowódca czołgu o nazwie niezbyt zachęcającej „wielki trup”, Francis Dickens, specyficzny człowiek. Chciał być poetą, ale mu się nie udało. Brzydził się krwią i zabijaniem, ale na wojnie, widząc to, co widział, a widział np. śmierć swojego przyjaciela w płonącym czołgu wyrzekł się dawnych wartości i obrzydzenia do zabijania. Ale nie zapomniał o pisaniu i czasem w wolnym czasie nadal to praktykował.

— Francis i Thomas, zjedźcie na bok, oflankujcie ich. My pojedziemy na przedzie.

— Przeciwpancerny 500 metrów.

— Ładuje — odpowiedział William wyciągając długi pocisk ze składu amunicji.

— Czekam na rozkaz! — mówił Liam.

— Zezwalam.

Wieża wypełniła się dymem i zapachem prochu. A pocisk trafił znów w cel. Niemiecki czołg się zatrzymał. Na pancerzu kadłuba był wyraźny ślad po wlocie. Niemieccy pancerniacy zaczęli wychodzić z włazów.

— Zapalający 500 metrów — mówi Dan.

— Jak? Czemu? — zapytał się Liam.

— Od tamtej akcji zero litości dla szkopów.

— Rozkaz to rozkaz… — mówił William i wrzucił pocisk do zamka.

A Liam odpalił. Pocisk trafił obok poprzedniego. Tylko teraz wybuchając i paląc żywcem Niemców wychodzących z czołgu.

— Czołg zniszczony — powiedział Dan do załogi. Natarcie trwało dalej. Czołgi dojechały do lasu.

— Widzicie coś? — zapytał Thomas przed radiostacje.

— Nic nie ma dużego — odpowiedział Dan.

— Może wyjdźmy z czołgów i na piechotę zdobądźmy ten cholerny las? Nikt nie patrzy — zapytał Francis. -Dobrze. Tak zróbmy — udzielił aprobaty Dan.

Każdy czołgista wziął swoją broń prywatną. Do tego po parę granatów i tak wyszli. Dla bezpieczeństwa czołgi zaparkowali pod wzniesieniem, by nie były na widoku. Idąc dalej w głąb lasu ktoś zaczął strzelać z karabinu maszynowego. Thomas został postrzelony.

— Francis z załogą na lewo! — zarządził Dan przekrzykując metaliczny odgłos zamka karabinu.

— Willy, Santi, Liam i Alex idźcie przodem! Załoga Thomasa na prawo! Flankujcie ich! Ja zajmę się Thomasem.

Dan zajął się opatrywaniem rany Thomasa.

-Nie....nie zostawiaj mnie — mówił Thomas.

— Nie zostawię — odpowiadał Dan nie odrywając wzroku od rany na nodze.

— Kula przęsła na wylot. Nic nie uszkodziła. Całe szczęście, lekko krwawisz tylko.

— Będę żył? A chodził? — zadał pytanie Thomas.

— Będziesz, spokojnie. Bez nerwów — odpowiedział Dan. Uwaga, będzie przez chwilę bolało.

— Boje się. Widok był dość interesujący. Wysoki, potężny dorosły mężczyzna bał się jak dziecko opatrywania rany. Dan zdezynfekował ranę i powiedział, że gotowe.

— Już po krzyku.

— Dziękuje. Wtedy przebiegła reszta.

— Mamy jeńca. Reszta Niemców zginęła — powiedział Alex. Misja wykonana. —

Pokażcie go — odpowiedział Thomas.

William przyciągnął przestraszonego Niemca.

— Dobrze, że ten młody człowieczek Charlie tego nie widzi — zaśmiał się Santiago. A reszta żołnierzy również się zaczęła śmiać. I wtedy Thomas podszedł do Niemca.

— Na kolana! — rozkazał.

Niemiec usłuchał.

— Chciałeś zabić mnie. Teraz ja zabije Ciebie.

Niemiec popatrzył na niego ze strachem i nic nie powiedział. Reszta Amerykanów stała w kółko i patrzyłem na ten teatr krwi.

— Ja… ja mam rodzinę — zaczął wymachiwać rękami Niemiec. Nie chcę ginąć w taki sposób…

Wtedy sięgnął do kieszeni na kurtce i pokazał reszcie zdjęcia żony i dzieci. Thomas wdeptał je w błoto.

— Też mam żonę. I wiesz co? Mogłeś ją pozbawić męża. Jak się czujesz z tym?

— Ja..ja… ja miałem rozkazy — mówił coraz nie pewniej.

— Ja też. Wiesz jakie? Zdobyć ten las. W którym ty siedziałeś ze swoimi koleżkami.

Thomas wyjął nóż. W oczach Niemca pojawił się wielki strach.

— Proszę nie…

— Wiesz co nazistowska świnio? Przekonałeś mnie. Nie zabije cię.

— Dzi… dziękuję — na tyle zdołał się zdobyć Niemiec.

Kazali mu założyć ręce na głowę i tak poprowadzili go do czołgów. Jako, że Sherman był dość duży związano go i umieszczono w czołgu Thomasa. Jechali tak w milczeniu. Wtedy ciszę przerwał wybuch. To pocisk wystrzelony z jakiegoś czołgu. Dan stał w tym momencie wyglądając od pasa w górę za wysokość czołgu.

— Zawracamy! — poinformował Santiago.

De Silva wrzucił bieg wsteczny i czołg powoli zaczął się cofać.

— Miało nie być wrogów! — krzyczał do mikrofonu Francis.

— Pewnie jakaś zbłąkana Pantera czy Tygrys. Przekleństwo tej wojny! -odpowiedział Thomas.

Dan odwrócił się i zobaczył las za czołgiem.

— Santi, już, już! — powiedział.

Pozostałe czołgi również.

— Ruszamy.

Tam w krzakach stoi. Zobaczymy co to. Rozproszyć się za chwilę. Gwałtownie w bok. My środkiem. Nie zdąży nas rozstrzelać. Czołgi rozjechały się na boki. Za krzaków wyjechał zielony Tygrys.

Wyjechał wolno zapadając błoto po którym jechał. Złowrogo strzelały gąsienice pod naporem 70 tonowego montrum. Stalowa bestia zatrzymała się i powoli zaczęła obracać wieżę w stronę czołgu Francisa. Oddał strzał. Na szczęście chybił. Armata cofnęła się do wieży wydając przeraźliwy chrzęst metalu. W mrocznym akompaniamencie zaczął znów namierzać cel.

— Ma nas! — krzyczał Francis. Wtedy jego czołg dynamicznie odbił w lewo wjeżdżając w zarośnięte tereny przedmieść dawnej Koloni. Zdezorientowana załoga Tygrysa zaczęła cofać się do tyłu. Tymczasem drugi czołg na prawej flance, czołg Thomasa również wykonał ten sam manewr.

— Ściągnę jego ogień na siebie, a wy strzelajce, gdy będziecie mieć pewność, że traficie — poradził Dan do reszty plutonu czołgów średnich.

Czołg Dana wjechał w krzaki, a następnie do rowu. Idealnie duża wysokość Sherman pasowała do rowu. Wystawała tylko górna część wieżyczki.

— Teraz zaczęła się walka — powiedział Liam zakładając hełmofon na głowę i szybko siadając na swoje miejsce.

— Mam go jak na talerzu — mówi. Ale nie przebije go. Za duża odległość.

— Strzelaj. William, załaduj zapalający — powiedział Dan.

— Robi się — odpowiedział Willy.

Cała załoga działała perfekcyjnie. Wszyscy zgrani ze sobą. Jak naoliwiona maszyna.

— Chwila. To ma być Tygrys?! — zapytał się zaskoczony Alex.

— No… tak chyba — nie był pewien swej wiedzy Santiago.

— To może być ten ich nowy czołg. Podobno Tygrys 2. Jeszcze gorszy — wykazał się wiedzą Willy.

Dan wsunął się do środka i zamknął właz.

— No nieeee, jeszcze gorzej — mówił Liam. Liam strzelił. Pocisk odbił się od pancerza i poleciał wysoko gdzieś nad czołg. Pocisk zapalający spowodował lekkie podpalenie przedniego pancerza. W zasadzie nic to nie powodowało.

— Teraz spróbuj burzący — mówił Dan do Williama.

Willy dziarskim ruchem wsunął pocisk do zamka. Tygrys stał tam, gdzie stał. Celował w czołg Francisa. A samemu dowódcy wystawała głowa za wysokość wieży. Wtedy Tygrys wystrzelił. Pocisk odbił się od ziemi i trafił dowódcę w głowę. Głowa odleciała na dużą odległość zostawiając za samą strugi krwi i mózgu, a do tego kawałki kości czaszki. Trup Francisa wpadł do środka brudzą cale wnętrze dawnym ciałem dowódcy.

— Mają nas. Uciekajmy! — ktoś krzyknął.

— Dolny właz! — jeszcze ktoś inny się darł.

Wtedy Tygrys wystrzelił po raz drugi. Ostre jak brzytwa szrapnele pocięły załogę w środku czołgu. I czołg się zatrzymał. Nie było wielkiego huku. Nie było ognia. Tak ginęli żołnierze. Nie dając o swej śmierci za dużo znaków. I nikt z pozostałych czołgów tego nie widział. Dopiero po chwili dotarło do reszty, że czołg Francisa nie odpowiada.

— Francis, jesteś? Wszystko dobrze? — pytał się Thomasa nie uzyskując odpowiedzi.

A czołg Dana odpowiadał ogniem nie zadając większych szkód niemieckiej stalowej bestii. Czołg Thomasa był już kawałek przed Tygrysem. I wystrzelił. Tygrys zaczął się obracać.

— Ma już nas! — krzyczał na wspólnej częstotliwości.

Wtedy „Krew świata” wyjechała z rowu i dynamicznie ruszyła w stronę Tygrysa.

— Nie dajcie się zniszczyć — odpowiedział ze względnym spokojem Dan.

Thomas korzystając z dynamiki Shermana ruszył ze swym czołgiem uciekając Tygrysowi przed jego lufą. A w tym czasie Santiago korzystał maksymalnie z osiągów amerykańskiego czołgu. Czołg jechał po grząskim mokrym terenie. Wpadał w rowy i cały się telepał. Niemiecka załoga jakby zapomniała o tym, że właśnie drugi czołg jest naprzeciw nim. Skupiła się na Thomasie. Taktyka Dana zadziałała. W celowniku Liama niemiecki czołg jawił się w odległości 400 metrów. Czołg pokazał bok wieży.

— Teraz, teraz! Przeciwpancerny ładuj! -krzyknął zazwyczaj opanowany Dan.

— Już, już, mam go prawie. Wolniej trochę! — odkrzyknął Liam.

Niemiecki czołg zauważył blisko drugiego Shermana. Zaczął obracać wieżę. Ale też kadłub. Thomas wpadł w rów. Nie mógł wyjechać. Tygrys pokazał bok.

— Teraz! — krzyknął z całej piersi Dan.

Liam pociągnął na dźwignię. Wieża wypełniła się dymem. Z zamka wypadła łuska. Trafiony kot zatrzymał się. Pocisk zniszczył silnik. Amerykański czołg przyspieszył. Silnik wył.

— Mamy bandytę, mamy go! — krzyczał Dan. 400 metrów, przeciwpancerny.

— Rozkaz. William wrzucił szybko pocisk do zamka działa. Liam obniżył minimalnie działo i strzelił. Pocisk trafił blisko poprzedniego. Z niemieckiego czołgu zaczęła ewakuować się załoga. Mieli czarne mundry.

— SS… — powiedział Alex.

— Zabić — odpowiedział krótko Dan.

Alex chwycił za rękojeść karabinu i otworzył ogień. Karabin zaczął metalicznie grzechotać. 2 Niemców w czarnych mundurach padło.

— Czarne mundury, trupie główki. Zero liltości — powiedział Liam.

Otworzył właz, podciągnął się i przystawił do ramienia kolbę niemieckiego zdobycznego Mausera. Wycelował i strzelił w Niemca. Trafił w kolano. Niemiec upadł. Spojrzał swemu oprawcy prosto w oczy. Widać w nich było pogardę. Dla śmierci. Dla wrogów. Niemiec uśmiechnął się demonicznie. A Liam przeładował karabin i trafił mu prosto w serce. Nie zawahał się ani przez chwilę. Powiedział sobie w myślach „zdychaj zbrodniarzu”. Niemiec upadł na kolana plując krwią. Zostawiając otwarte oczy, w których nadal tkwił obraz pogardy.

— Chwila! Dwóch weźmy. Przydazą się — zarządził Dan.

Coś nam powiedzą. Wojna sprawia, że przestajemy różnic się od zwierząt.

Czołg Dana pomógł wyjechać Thomasowi z rowu. W ten sposób pojechali szukać Francisa. Znaleźli spalony czołg. Nikt się nie uratował. Santiago choć nigdy się nie modlił widząc spalony czołg przeżegnał się pokryjomu. Nie chciał okazać słabości przed kompanami. Czołgiści wrócili do czołgów. Znów wracali do bazy. Ale teraz spokojnie. Nikt ich nie atakował. Po dojeździe na miejsce poinformowali Wardaddy’ego o miejscu spoczynku 5 ludzi i rozeszli się do baraków. Nikt się nie odzywał. Stracili dzisiaj przyjaciół. Wyładowali jeńca z wozu i umieścili z dala od Zoomera, by nie mogli się kontaktować. W nocy Liam myślał o tym co zrobił. Myślał o świdrujących oczach Niemca. Myślał o tym, że zabił z zimną krwią zbrodniarza. Stając się tym samym.

— Zresztą wcześniej też nim byłem — mówił do siebie. Zabijałem Niemców zraszając ich krwią piaski Sahary. A teraz robię to na błotach Nadrenii. Strzelałem z karabinu, pistoletu, pistoletu maszynowego. Wysadzałem ich czołgi. Łamałem ich kości w walce wręcz. I dźgałem nożami. A jakim byłem wtedy człowiekiem? Złym? Postępowałem słusznie? Jak im odbierałem im życia? Tylko Bóg może mnie osądzać. Ja samemu nie. Ale wiem jedno. Byłem zły przez ten czas. Dokończę zaczęte i nie wezmę więcej broni do ręki. Tak naprawdę taki nie był. Miał perspektywy, ale wszystko skreśliła nadchodząca wojna. Myślał sobie co na to jego ofiary. Czy faktycznie są w piekle zadawał sobie pytanie. Czy może on tam trafi? Na to pytanie nie potrafił sobie odpowiedzieć. Wielogodzinne walki, stres i rozterki znużyły go. Zasnął. Śnił o powrocie do domu. Wiedząc o czołgach i wojskach w lesie zapytali Zoomera czy nic o tym nie wie. Oczywiście zaprzeczył.

— Mów prawdę — spokojnie powiedział Alexander.

A Niemiec zmienił się nie do poznania. Zmienił go pobyt wśród wrogów. Nie był tym samym człowiekiem, co 2 dni temu. Hardo popatrzył Aleksandrowi w oczy. Alex zmrużył w oczy. I powiedział sylabując:

— Co wiesz o partyzantce?

Hans milczał. Napluł mu w twarz. Alex wolno wytarł twarz. I wymierzył mu cios w brzuch. Niemiec osunął się i zgiął kaszląc. Reszta załogi patrzyła na to neutralnym wzrokiem. Wiele myśli kotłowało się w głowach Amerykanów.

-Nic...nic...ci...ni…pow… — próbował powiedzieć całe zdanie, ale nie mógł złapać tchu i został uderzony po raz drugi.

— Nie powiem kapitalistyczna szujo! — dokończył krzycząc.

Santiago, Dan, William oraz Liam przypatrywali się temu widowisku bólu i nienawiści.

— Ooo, a jak do otwartej rany wrzucę sól to coś się zmieni? — zapytał strzelec czołgu.

Hans spuścił wzrok.

— Chodźcie na bok — zagaił William. Odeszli na paręnaście metrów.

— To ścierwo nie zasługuje by tu być. Skończmy z nim — mówił Willy. Wtedy Niemiec patrząc na swe niedoszłe ofiary podniósł się i krzyknął:

— Heil Hitler! -A teraz? — zapytał William.

— Idę do Wardaddy’ego. Chodźmy wszyscy najlepiej — odpowiedział Dan.

I tak zrobili. Skierowali się do oficerskiego baraku. -Wie o nas dużo, może zeznawać po wojnie. Kocha wolne Niemcy — zaczął Santiago.

— I co z nim? — odpowiedział dowódca batalionu.

— Możemy go wyeliminować? — śmiało zapytał Willy.

— Nie widzę przeszkód w takim razie. Ale najpierw niech wygląda to na ucieczkę i wypadek.

— Oczywiście — odpowiedział Alex i wyszli.

Skierowali się do czołgu pod którym tym razem leżał Niemiec. Zapadał zmrok. Większość żołnierzy pochowała się do baraków.

— Idziesz na wycieczkę — demonicznie uśmiechnął się Willy.

Niemiec milczał. Przekraczali bramę obozu, gdy podbiegł nieszczęsny Charlie.

— Gdzie go prowadzicie? — zapytał niepewnie młody Amerykanin.

— Gdzieś. Nie twój interes — odpowiedział Liam spuszczając wzrok.

— No gdzie??? — nie ustępował Charlie.

— Odejdź na bok — polecił Santi.

— No co?

— Nie może żyć. Idziemy go zabić do lasu.

— Tak nie można! — awanturował się radiotelegrafista.

— Można — niechętnie odpowiedział Dan.

— Nie możecie go zabić! Niemiec wstał, wybałuszył oczy i zaczął się wyrywać. Silne ręce Williama go przytrzymały.

— Zabraniam wam.

— A zabraniaj sobie — powiedział Alex.

— Przecież to chłopiec jeszcze!

— Obłąkany. Fanatyzm go zaślepia — odpowiedział Santiago.

— Tak tego nie mogę zostawić. Charlie zaczął kiwać głową i szarpać się z kaburą. W nerwach nie mógł jej odpiąć. W końcu wyciągnął Colta 1911 i zaczął mierzyć w kierunku Santiago

— Wiesz co ty robisz?! — krzyknął Santi.

— Wiem. Nie jesteś oficerem. Nikt mi nic nie zrobi.

— Chcesz zabić sojusznika?! Charlie spuścił wzrok.

— By uratować to ścierwo? — zapytał Alex.

Na to Charlie nie odpowiedział. Stali tak skonsternowani przez chwilę. Nagle Charlie odpowiedział:

— odprowadźcie go do aresztu.

— A co potem? — tępo zapytał Liam. —

Wy staniecie przed sądem wojennym. Ja też. Ale to was skażą.

Trzymając ich na muszce odprowadzili Niemca do aresztu. Gdy to zrobili William zakasał rękawy i chciał się rzucić na młodego Amerykanina. Powstrzymał go Liam.

— Nie warto — powiedział.

William pogroził palcem Charlie’mu i poszedł. Tak jak reszta załogi. Załoga czołgu przyszła do sierżanta.

— Sierżancie, ten cholerny Charlie grozi nam sądem. Go też mamy sprzątnąć?! — zapytał Santiago.

— Spokojnie, nic wam nie zrobi. Słowo przeciwko słowu.

— Na pewno? — zapytał Alex.

— Na pewno. Ja was poprę. Nic nikomu się nie stanie.

— Mam nadzieję — burknął Dan.

W nocy Charlie wstał. Księżyc jasno majaczył nad niebie. Radiotelegrafista pod osłoną nocy zakradł się do aresztu. Nie widział nikogo. Jak cień przeszedł przez obóz. Otworzył zabezpieczenia pozorując wyłamanie zamka i szeptem powiedział do Niemca:

— ej, chodź za mną.

— Co ze mną się stanie — zapytał przenikliwie Niemiec niechętnie wstając.

— Wypuszcze cię.

— Tak po prostu? Bez niczego? Zwyczajnie?

— Tak.

— Ale czemu? Ja jestem Niemcem, a ty Amerykaninem.

— Te oprychy chcą cię przecież zabić. A ja nie będę na to biernie patrzeć.

-To....dobrze.

I wyszli. Amerykanin prowadził Niemca i pokazując mu bezpieczną drogę. Szli w milczeniu. Dźwięk wydawały szeleszczące liście pod ciężkimi butami i trzask łamanych patyków. Doszli do małego wzgórza w pobliskim lesie.

— Nigdy nie wracaj tutaj. Nigdy nie opowiadaj o tym co zrobiłem — powiedział odwracając się do Niemca.

— Dobrze.

Amerykanin już odchodził gdy Niemiec go zatrzymał chwytając za ramię.

— Jeszcze jedno — powiedział patrzeć na twarz Charlie’go.

— Co?

— Jesteśmy wrogami.

Zoomer wyrwał za pasa radiotelegrafisty bagnet i patrząc w oczy zdezorientowanego Amerykanina pchnął go z całej siły w okolice watrąby. Gęsta czarna krew pomieszana z krwią zaczęła wypływać z rany.

-Ja....ty....jes… teś zdrajcą — wydusił z siebie raniony Amerykanin.

— Nie, to ty nim jesteś — odpowiedział pewny siebie Niemiec i pobiegł w głąb lasu.

Amerykanin upadł na ziemię. Nadal oddychał.

Wojna znaczy upadek człowieczeństwa.

Pewien Amerykanin śpiąć w baraku z radiotelegrafistą zauważył jego brak. Wyszedł się przewietrzyć podczas jasnej nocy. Ale zobaczył otwartą bramę do obozu. Zbudził towarzysza. Żandarmi szybko wzięli „smarownice” i pobiegli budzić resztę obozu. Okazało się, że brakuje tylko Charlie’go. Nikogo więcej. Wieści doszły do Wardaddy’ego.

— Sierżancie, za bramą są ślady butów. I to 4 stóp. Prowadzą do lasu. Wezmę paru ludzi i pójdziemy tam zobaczyć — poinformował dowódcę Thomas.

— Dobrze. Ale idę z wami. Grupa parunastu mężczyzn skierowała się po śladach do lasu. Dotarli do małego wzgórza. Za nim duży cień. To Amerykanin. Jeszcze oddychał.

— Boże, co się stało? — przejął się Thomas.

— Ten… ten Niemiec… — i stracił przytomność.

— Sanitariusza! — krzyknął Wardaddy.

Próbowano ratować Charlie’go. Sprowadzono sanitariuszy. Pod ciemną półkulą nocy przewieziono go do szpitala polowego. Tam przeszedł operację.

— Jak to się stało? — pytał Wardaddy.

— Normalnie… Wstał, wyszedł i ktoś go dźgnął — odpowiedział zamyślony Thomas.

— Nie… To ten Niemiec pewnie… — powiedział wolno Liam, który dołączył chwilę wcześniej.

— Jak to? — pytał Thomas.

— No, Charlie z nim sympatyzował.

— Natychmiast sprawdzić areszt! — krzyknął Wardaddy i wszyscy pobiegli do bazy.

Weszli przez bramę. Skierowali się do aresztu dla jeńców wojennych. I tak, nie było Niemca.

— Cholera, jak mogliśmy o tym nie pomyśleć — mówi Dan.

— Kto mógł wiedzieć… kto mógł wiedzieć — monotonnie odpowiadał William.

W gruncie rzeczy to mi go trochę szkoda… w końcu młody był...ale no głupi.

— Zgadzam się. Z marzeniami i wyidealizowaną wojną — mówił Alex.

— Nie pasował do nas — powiedział Santiago.

I każdy wiedział, że ma rację. Rankiem przyszły rozkazy. Zaatakować umocnienia ogniowe na jednym polu. Przed południem kolumna pancerna wyruszyła naprzeciw wrogom. Połączono się z plutonami innych jednostek, więc kolumnę wyposażano w najnowsze czołgi typu Pershing oraz niszczyciele M36. Czołg Dana jechał w środku kolumny. Za „Łatwą ósemką” jechały Shermany oraz znane M18. Przed — Pershingi. -Za tym zakrętem zjedziemy w pole — przemówił dowódca kolumny informując resztę przez radiostacje. Cała kolumna czołg za czołgiem skręciła w bok. Liam czytał książkę, Willy siedział oparty o ścianę czołgu, a Dan obserwował wszystko wystając od pasa w wieży. Alexander nudno patrzył przed czołg mając wystającą głowę. Santiago tak samo. Nad kolumną przeleciały Mustangi. Poleciały rycząc nad głowami czołgistów gdzieś nad horyzont spuszczając bomby na rzekomo pozycję wroga. Teraz kolumna jechała przez zamarznięte pola Nadrenii.

— Od zwiadu wiemy, że za tymi drzewami będzie kolumna z wsparciem dla Niemców. Uważajmy na nich. Powinni być bokiem do nas — brzmiały komunikaty na amerykańskiej częstotliwości.

Pierwsze czołgi wyjechały za drzew i otworzyły na razie niecelny ogień do Niemców. Na tle słabego słońca malowały się Pantery, ciężarówki oraz transportery opancerzone z piechotą. Niemiecka piechota zaczęła zeskakiwać z pojazdów. Pantery były od boku.

— Panzer V Panther — powiedział Dan. 300 metrów, otwarta przestrzeń.

Liam odłożył książkę i usiadł na swoim miejscu obok dużego zamka.

— Widzę. Mam je — powiedział.

— Przeciwpancerny ładuj — odpowiedział Dan.

— Już — odpowiedział William.

Pantery zauważyły amerykańską kolumnę. Wolno zaczęły obracać wieże. Same też się zaczęły niektóre obracać. W powietrzu zaczął unosić się zapach prochu. Rozpoczęła się bitwa. Pantery ruszyły. Musiały zatrzymywać się, by strzelić. Liam odpalił działo. Jedna z Panter zaczęła płonąć.

— Jeszcze jeden! — krzyknął Dan, gdy zobaczył, że niemiecki czołg bierze ich na cel.

Liam znów strzelił. Panterę rozsadziło. Amunicja wybuchła zostawiając z załogi tylko krwawe ślady na wewnętrznym pancerzu. A był to zwykły Wehrmacht. Nie SS. To nie byli zbrodniarze. To byli ludzie. Ale czy chcieli walczyć czy może zmuszeni terrorem? Czy wojna usprawiedliwia mordowanie w „słusznej” sprawie? Czy ustrój nazistowski usprawiedliwia zachowanie milionów ludzi? Bitwa rozgorzała na dobre. Amerykańskie 50 calówki urywały kończyny Niemcom kończyny. Niemieckie czołgi płonęły. Santiago skierował czołg nad okop.

— Panzerschreck! — wrzasnął Santiago.

— Zabij go Alex — krzyknął Dan.

Alexander skierował karabin w dół.

— Nie mogę! Za nisko — odpowiedział.

Santiago zredukował bieg i przyspieszył. Niemiec nadal tkwił w okopie i nastawiał granatnik. Przygotowywał broń, by pociąć odłamkami ostrymi jak brzytwa 5 Amerykanów. Santiago na to nie pozwolił. Czołg Dana wjechał w szeroki okop. Przód czołgu wpadł do rowu przyciskając Niemca do ściany zabijając go gniotąc go całego. Nikt nic nie powiedział. Każdy w wnętrzu Shermana wiedział, że Meksykanin uratował im życie. Santiago wrzucił wsteczny bieg i wyjechał z okopu. Dan przez zestaw peryskopów zauważył uciekających zgromionych Niemców.

— 100 metrów dalej piechota wroga. Odłamkowy ładuj — powiedział i szybko wyszedł z czołgu.

William wrzucił pocisk do zamka, a Liam nastawił wieże. Dan stanął za wieżą i otworzył ogień z 50 calowego karabinu przeciwlotniczego do uciekających Niemców. Pocisk z działa trafił z niezwykłą precyzją w odział Niemców. Resztę zabił karabin na wieży. Tak zginęli ostatni żołnierze z piechoty. Resztę czołgów zniszczyły Pershingi i M36. Amerykanie zeszli z czołgów i zaczęli szukać pamiątek u Niemców. Lugerów, aparatów, papierosów. Następnie czołgi zaczęły wracać do swych jednostek. A Santiago myślał. Zaczął myśleć, że tak naprawdę to oni są agresorami. Teraz to oni atakują Niemcy, tak jak robili to Niemcy parę lat temu. Teraz Niemcy walczą o swą ojczyznę. Już nie walczą za Hitlera, a za swój kraj.

— Dzisiaj zabiłem człowieka, który chciał zabić mnie. Czy to mnie usprawiedliwia? — pytał siebie w myślach. Za co tak naprawdę walczę? Za polityków siedzących w swoich ciepłych domach? Za wolność innych? Ale kogo? Francja wyzwolona. Walczę już o samą wojną. Walczę za to, by walczyć dalej. Ale muszę to dokończyć, by Niemcy nie powstali kolan. Muszę, by znów nie wypowiedzieli wojny Ameryce. Myślał nad Niemcami których zabił. Nad Wehrmachtowcami których zabijał z mniejszą chęcią i SS-manami, dla których nikt litości nie miał w wojsku. Myślał, że to on prowadzi czołg. Jest kierowcą, ale to on jest współwinny wszystkim śmierciom zadanym przez jego czołg. -Byłem zły. Zmienię się. Ale dopiero gdy Niemcy podpiszą kapitulacje — powiedział sobie w myśli. Do Berlina już niedaleko. Z rana wszyscy żołnierze Wardaddy’ego mieli przygotować się do ataku na kolejne miasta Niemiec. Amerykanie jechali po gruntowej drodze. Po bokach drogi szli niemieccy cywile. Całe kolumny Niemców. Obdarci, często ranni, umazani własną krwią. Często bez rąk czy okaleczeni po amerykańskich nalotach. Ile z nich było przebranymi żołnierzami? Tego nikt nie wie. Patrzyli beznamiętnie oczami nie wyrażającymi żadnych emocji. Czy była to ukryta nienawiść? A może radość po wyzwoleniu z władzy nazistów? Cywile podnosili głowy patrząc kto się odważył zakłócać spokój niemieckiej ziemi. Patrzyli na dowódców czołgów, na piechotę siedząca na pancerzu.

— Uważajcie na nich. W razie czego strzelajcie — poinformował towarzyszy Dan.

A wśród setek niewinnych cywili nieznane ilości dawnych zbrodniarzy. Dowódców dywizji SS, strażnicy z obozów koncentracyjnych, egzekutorzy NSDAP. Kolumna dojechała do którejś ze wsi w Niemczech. W pobliżu stał nienaruszony kościół. Czołgi zatrzymały się obok, a piechota weszła do środka. Stare kościelne kosztowności świeciły się. A w zakrystii rodzina Niemców. Trójka dzieci i rodzina. Ojciec, około 30—35 lat. Żona tak samo. Dzieci dość młode. Siedzą skuleni w kącie bojąc się wszystkiego. Amerykanów zaskoczyła obecność tutaj Niemców.

— Co tutaj robicie? Dlaczego nie uciekacie? — zapytał któryś z żołnierzy amerykańskich.

— Mieszkam w tej wsi całe życie. Ja się stąd nie ruszam — odpowiedział Niemiec.

— Nie możecie tu zostać — mówił dalej żołnierz.

— Ja stąd nie idę. Amerykanie wyszli. Naradzali się co mają zrobić. W tym czasie dzieci zaczęły się bać. Jeden z Amerykanów zauważył to. Powoli podszedł. Matka instynktownie zasłoniła je. Popatrzyła w oczu żołnierzowi Amerykanin widział w nich strach. Pokazał matce gumę do żucia. Schylił się i wręczył na oko 7 letniej dziewczynce.

— Weź, proszę. To dla ciebie — powiedział.

Dziewczynka niepewnie wzięła do ręki gumę. Chwilę się wahała. W końcu wzięła do ust.

— Nie mogą tu zostać. Wyprowadźmy ich stąd — mówił jeden z Amerykanów. I taką decyzję podjęli. Młody, 20 letni Jimmy wszedł do zakrystii i powiedział:

— Wychodzimy. Idziecie w bezpieczne miejsce.

— Ja nie idę — powtarzał ojciec.

31 letni Martin, były nauczyciel, przeładował Thompsona. Niemiec zrozumiał. Wstał i ruszył do wyjścia. Po drodze się zatrzymał. Amerykanie patrzyli w chwilę w milczeniu. Niemiec z płaszcza wyciągnął stary pistolet. Włożył go sobie do ust. Amerykanie rzucili się na niego. Ale było już za późno.

— Nie! — krzyknął Tom, 27 letni były spawacz pracujący w stoczniach wojskowych.

Niemiec wystrzelił. Kawałki mózgu obryzgały żonę stojącą za nim. Krzyknęła. Wtedy ona chwyciła duże nożyczki leżące na stoliku przy wyjściu duże nożyczki. Rzuciła się na Nicolasa, 29 letniego fotografa pochodzącego ze słonecznej Kalifornii.

— To… to wy go zabiliście! To przez was! — wydarła się.

Amerykanin uchylił się. Odepchnął ją. Niemka upadła. Obok leżał pistolet wzięła go. Wycelowała w Nicolasa. Wnętrze kościoła usłyszało huk wybuchającego prochu. To Jimmy uratował życie koledze. Zabijając przy tym ogarniętą nienawiścią kobietę. Trafił ją w płuca. Leżała i się krztusiła krwią jeszcze krzycząc w agonii. Nicolas nie wiedział co się stało. Z wybałuszonymi oczami patrzył na ciało. Następnie przeniósł wzrok na nie mniej przestraszonego Jimmy’ego.

— Dzi… ekuję — zdołał przemówić Nicolas.

Przysunął się do ciała. Chciał spróbować ją uratować.

— Jej już nie pomożesz — powiedział beznamiętnym wzrokiem nie patrząc na kolegów i w spokoju paląc papierosa Martin. Widziałem wiele takich śmierci. Ona już nie żyje — kontynuował.

— Co z dziećmi? — zapytał któryś z obecnych Amerykanów.

I wtedy każdy zdał sobie sprawę, że wszystko widziały i nadal tu są.

Wojna to horror dla wszystkich ludzi oprócz tych, co ją wywołali.

Dzieci straciły rodziców, tracąc całe dotychczasowe życie. A wszystko przez nienawiść do drugiego człowieka, która zapoczątkowała najkrwawszy konflikt w dziejach ludzkości. Amerykanie wyszli z kościoła. Postanowili, że dzieciom należy znaleźć nowy dom. Bliższa rodzina, nawet jeśli była, to już jej nie ma. Zginęła w bombardowaniach. Bombardowaniach amerykańskich. Którzy zostali skłonieni do takiej wojny totalnej przez Niemców. To Niemcy rozpoczęli wojnę totalną bombardując niewinne angielskie miasta. To Niemcy zabijali Żydów bez żadnych powodów. Tyle, że dla rasy aryjskiej. To Niemcy tworzyli rzeź jeńców na froncie wschodnim. Amerykanie obrali za cel niszczyć niemieckie fabryki wojskowe produkujące broń, od której ginęli Amerykanie. Nie tylko. Rosjanie, Anglicy, Polacy, Kanadyjczycy, Australijczycy. Ale czy to, wszystkie te powodu usprawiedliwiają postronne ofiary w niemieckich cywilach? W końcu to wszystko w imię mniejszego zła… zginie tysiąc, a zostaną uratowane dwa tysiące. Gdzieś teraz, gdy Amerykanie wychodzą z kościoła w dalekich Stanach produkowane są karabiny, amunicja, tak popularne Shermany. Gdzieś teraz we Francji do Latających Fortec czy Wyzwolicieli ładowane są tony bomb. Które zostaną zrzucone na Berlin. Gdzieś w tym momencie z rąk Niemców ginie bezbronny Niemiec, bo chciał się poddać zamiast walczyć fanatycznie za Hitlera. Podczas gdy walka od 4 lat nie ma sensu. Wojna totalna… Kolumna nacierała. Wokół drogi na szubienicach wysieli zdrajcy. A przynajmniej tak nazwani przez samych Niemców. Tyle kiedyś żywych ludzi. Teraz z opuszczoną głową i przerwanym rdzeniem kręgowym wiszą na tle mgły tworząc ponury krajobraz Niemiec. Wiszą, by dawać przykład innym, że lepiej zginąć za Niemcy czy poddać się wrogom. Wrogom, którzy Niemcom nic nie zrobiła. Dan pierwszy raz widział tyle cywili i z wepchniętą na siłę nazistowską opaską na ramieniu kołyszących się lekko na wietrze. Wtedy do niego coś dotarło. Teraz jako dowódca stalowego kolosa wygląda stojąc w wieży czołgu patrząc na symfonie śmierci w postaci morza trupów jeden obok drugiego. To Niemcy wycofując się zabijają własnych rodaków. I to on wielu podobnych pozbawił życia. Czy to strzelając z pistoletu czy karabinu. Czy też nie bezpośrednio wysadzając czołgi na skąpanych w ogniu słońca pustyniach Egiptu. Wielu ludzi zabił. Ale on to robił w imię czegoś innego. W imię pokoju zakłóconego przez pewnego wielkiego zbrodniarza. On robiąc to wszystko sam skazywał się na wieczne dręczenie przez demony przeszłości, ale ratował życie innym ludziom, którzy zginęli by przez rządy nazistów.

— Zawsze jest wyjście. Nie musiałem zabijać. Mogłem brać jeńców. Mogłem, miałem możliwość, a tego nie robiłem. SS-manów zabijałem na miejscu. Do dzisiaj nie wiem i się nie dowiem czy to nie ja byłem większym zbrodniarzem od nich. Pewnie nie. Ale tego nie wiem. Wiem tylko, że całkowicie niewinnych ludzi nie zabijałem. Zabijałem z zimną krwią ludzi, którzy zabiliby mnie. Albo oni, albo ja. Ale już tak nie będzie. Widzę swoje błędy. Znam swoje winy. I będę próbował to ograniczyć. Tylko, niech ta cholerna wojna się już skończy! — powiedział sobie w swej głowie.

Jeśli nasze najgorsze cechy się nie objawiają, to objawią się na wojnie.

Szubienice się skończyły. Z daleka majaczyły pojedyncze zabudowania wioski. Kolumna dojechała do pierwszych budynków. Z daleka widać było stodołę. Piechota zeszła z czołgów. Czołgi zatrzymały się. Piechurzy zaczęli rozglądać się za wrogiem. Wchodzili do domów kiedyś zamieszkiwanych przez rolników. Teraz mieszkała tu pustka. Czuć było dramaty pojedynczych jednostek. Kto wie, może to Hitler poprowadził za sobą do zguby dawnych mieszkańców tych domów? Może to oni popierali go? Było spokojnie. Snajperów nie widać. Min też nie ma. Jeden z Shernanów podjechał pod drzwi stodoły. Wtedy one roztrzaskały się na dziesiątki części, a za nich wynurzył się Tygrys. Jednym strzałem wysadził Shermana. Czołg zaczął płonąć. Załoga próbowała się wydostać. Uniemożliwił to niemiecki kaemista w Tygrysie. Jedną serią położył młodych amerykańskich chłopców, do których jeszcze nie dochodziło, że wojna to nie jest ciekawa zabawa. Niestety musieli zginąć posiekani gorącym metalem, by się o tym dowiedzieć. Za stodoły wyjechały kolejne czołgi. Dwie Pantery. Amerykańskie czołgi zaczęły się cofać za osłony. Piechurzy rzucili się na ziemię. Tygrys strzelił po raz drugi. Zniszczył kolejnego Shermana. Dan zamknął właz i kazał Santiago wycofać się w rów. Czołg zjechał na bok. Schował się za naturalną osłoną.

— Santiago, ruszaj. Objedziemy je od boku.

— Tak jest.

— Jakieś odległości? — zapytał Liam.

— Czy ja wiem, może z 200 metrów — odpowiedział Dan. A ty, Willy, załaduj przeciwpancerny z czepcem. Może będą frontem do nas.

Tymczasem inne czołgi w pośpiechu i bałaganie wycofywały się, by zaatakować po przegrupowaniu. -Około 3 czołgów! — grzmiała radiostacja we wieży Easy Eighta.

— Wezwijcie wsparcie z powietrza! — ktoś inny odpowiadał.

Jedna z Panter wyjechała w pełni. Niemiecki czołg strzelił. Pocisk odbił się przedniego pancerza Pershinga. Wtedy Amerykańska załoga obróciła wieżę i trafiła Panterę. Niemiecki czołg stanął w powietrzu. Nikt się nie wydostał. Czołg Dana wyjechał za osłony. Pantera zauważyła amerykański czołg.

— Jedź! — krzyknął Dan do kierowcy. Niemiecki czołg powoli zaczął obracać wieżę. Za to amerykański przyspieszył. Ryzykowna taktyka. Pantera była bardzo blisko.

— 60 metrów i jak miało być! — zarządził Dan mówiąc do Liama i Williama.

— Czekam na zezwolenie! — mówił Liam.

— Zezwalam. Zamek działa cofnął się do tyłu, lufa podniosła. Długa łuska wypadła na podłogę czołgu pod nogi Williama. A Pantera została trafiona. Ale nadal obracała wieże.

— Jeszcze raz, jeszcze raz! — dowodził Dan.

Zgrana załoga szybko oddała kolejny strzał. Czołg przestał obracać wieżę. Z włazów wyczołgało się dwóch Niemców. Alex szybko otworzył właz chwytając za swą broń.

— Ręce do góry, Szwaby! — krzyknął do wrogich czołgistów.

Niemcy szybko ją odrzucili. Teraz i Willy otworzył właz. Wyciągnął niezawodnego Colta 1911 i ponaglił Niemców.

— Pojdę z nimi do reszty. Ktoś ich musi przypilnować.

— Dobrze — zgodził się dowódca.

Nikt nie miał powodów do obaw. W końcu to potężnie zbudowany były przestępca. Tak łatwo Niemcy sobie z nim nie poradzą. Easy eight wycofał się po własnych śladach. Gdy wrócili Tygrys też już płonął. Kryzys zażegnany i zasadzka odparta. Paru jeńców wzięto do niewoli. 3 czołgi płonęły przy małych stratach aliantów. Ale cała zasadzka wyraźnie mówi, że Niemcy nie odpuszczą drogi do Berlina bez walki. Będą się bronić do śmierci. Konwój wozów bojowych jechał dalej. Przy każdym domu trzeba było się zatrzymać i sprawdzić, czy nigdzie nie kryje się partyzant. Jak na razie jest spokojnie. Amerykanie zatrzymali się przy którym ze zwykłych budynków. Dan wraz z załogą wysiedli z czołgu. Zarządzono postój. Konwój był środkiem natarcia na sam Berlin. Złożony z najlepszych żołnierzy, którzy obrali za cel zabić wszystkich nazistów. Easy Eight stał przy starym domu w zaskakująco dobrym stanie. Wtedy czołg uderzył potężny pocisk z działa 88 mm. Przebił boczny pancerz i wysadził silnik. Czołg wybuchł. Był to duży szok dla Amerykanów. Alex pierwszy wydobył broń i rzucił się na ziemię. Pozostali poszli w jego ślady. Niemieckie działo strzelało nadal. Rozerwało kolejny czołg. Większość żołnierzy była poza maszynami. Ci nieliczni w środku ginęli w płomieniach. Działo prawdopodobnie stało w lesie. Wtedy z niego wybiegli niemieccy żołnierze.

— Na ziemię, na ziemię! — rozchodziły się głosy.

— Zostaliśmy zaatakowani! Znaczne siły wroga — mówił ktoś do radiostacji.

Niemcy w charakterystycznych „panterkach” rzucili się na ziemię. Działo strzelało nadal. Amerykanie, którzy byli jeszcze w niezniszczonych czołgach szybki z nich uciekali. Było pewne, że nie zniszczą działa na czas. Czy czegokolwiek co do nich strzelało. Któryś z Niemców trafił żołnierza obok Alexa. Doświadczony żołnierz upadł twarzą do ziemi z przestrzelonymi plecami. Alex spojrzał na towarzysza. Przewrócił go na plecy. Oczy były otwarte. Z klatki wyciekała krew. Alex delikatnie zamknął mu oczy i z szacunkiem położył ciało obok. Wziął jego broń. Samopowtarzalny karabin M1.

— Śpij dobrze przyjacielu — powiedział.

Dan złapał karabin M2 leżący zaraz. Rozłożył trójnóg i zaczął strzelać w kierunku lasu. Żółte smugi zaczęły ciąć drzewa. Alex przyłożył kolbę do ramienia i strzelił w kierunku młodego Niemca będącego najbliżej. Trafił go głowę. Uderzenie pocisku podniosło mu do góry głowę zalewając oczy gęstą krwią. Z tępym jękiem padł głową w błoto. Dan postanowił w całym zamieszaniu spróbować przynajmniej odnaleźć swoją załogę. Odłożył karabin maszynowy i zaczął się czołgać. Odnalazł Santiago i Williama. Byli cali. Nic im nie było. Przez lornetkę polaną gorącą krwią wypatrywali działa, by przy pomocy radiostacji naprowadzić lotnictwo.

— Tu jesteście! Jak dobrze — powiedział.

— Nic ci nie jest? — zapytał William.

— Nic. Widzieliście Aleksandra i Liama?

— Alex był tam za lewą ścianą. A Liama nie widziałem — odpowiedział Santiago.

Wkrótce Dan odnalazł Liama. Klęczał daleko z tyłu na otwartym polu wśród dymu i zapachu spalenizny.

— Co? Co ty tu robisz? Teraz dowódca zauważył, że Liam w lewej ręce trzyma krzyż, a w prawą ma wbity duży odłamek z pocisku. Liam powoli spojrzał na dowódcę czołgu.

— Modlę się. -Masz w rękę wbity ogromny szrapnel!

— Nie czuje bólu.

-Ale...ale ktoś to musi zobaczyć! Sanitariusza! Jest gdzieś ktoś taki?!

— Nic mi nie jest — mówił Liam i patrzył w błoto, w które zatapiał się.

Liam schował krzyż do kieszeni kurtki i powoli zaczął przechylać się w bok. Dan delikatnie podszedł. -Jak?! Przecież oni nas zabiją! -Wiem — mówił spokojnym głosem Liam. I dlatego się modlę o szybką śmierć. Wtedy upadł na ziemię z płaskiem błota. Dan nachylił się. Szrapnel przebił na wylot prawą dłoń. Nadleciały Typhoony. Zrzuciły bomby i wystrzeliły rakiety. Las zapłonął. Piechurzy, którzy z niego wyszli poddali się pod wpływem ataku lotnictwa. Przybiegli sanitariusze. Nieprzytomnego Liama położyli na noszach. Cały czas towarzyszyła mu jego załoga z czołgu.

— Nic ci nie będzie. Musi tak być — mówił Willy.

— Wyjdziesz z tego — wtórował Alex.

Liam nie reagował na bodźce. Stracił dużo krwi. Rana była poważna. Mózg spowodował odcięcie nerwów przez co nie czuł bólu. Nosze wniesiono na pakę ciężarówki z czerwonym krzyżem na dachu i odjechała do szpitala polowego. Do tego samego, co odjechała ciężarówka z Charlie’em. Później sprawdzono trupy Niemców. Większość to wehrmachtowcy. Słabo wyszkoleni i uzbrojeni. Oraz mały plutonik elitarnych spadochroniarzy — tych samych, którzy walczyli we Włoszech. Amerykanie szukali przede wszystkim lepszych papierosów. Ale jeszcze Lugerów jako pamiątki. Żołnierze amerykańscy wykopali prowizoryczny masowy grób i wrzucili tam ciała żołnierzy Wehrmachtu. Przede wszystkim młodych ledwo dorosłych chłopców. Oczywiście siłą wcieleni. W końcu wojna totalna… Trupy SS zostawiono jak leżały. Oni robili tak samo. Amerykanie wielokrotnie przekonali się o tym, że to nie jest wojsko, a organizacja paramilitarna z jasnym zbrodniczym przekazem. Jednemu młodemu Amerykaninowi, Mike’owi nie spodobało się to.

-Ale...co wy robicie? Tych ciał nie wrzucicie?

— Ci ludzie sprawili, że mój celowniczy zachowywał się jak obłąkany — twardo odpowiedział Dan.

— Ale to też ludzie — wtrącił się inny żołnierz, Carl. Carl miał 24 lata. Nie poznał jeszcze piekła prawdziwej wojny. Jego ojciec zginął w Pearl Harbour. Miał tradycje wojskowe. Sam był pilotem, ale w powietrzu obowiązywały inne zasady, a wojna też inaczej wyglądała…

— Nie, oni nie są ludźmi — włączył się do dyspozycji William.

— Jak to?! — lekko zdenerwował się Mike, 22 letni kierowca z 3 dywizji pancernej zwanej „szturmową”.

— Nic was nie uczyli na tych szkoleniach? — zapytał Alex, który podszedł do płytkiego dołu.

— No… elita wojsk niemieckich — zawahał się Carl.

— Zbrodniarze — jasno powiedział Dan.

-No...też....ale zginęli w walce — odpowiedział Mike. —

Zginęli na polu bitwy, należy im się szacunek! — krzyknął Carl. Teraz podszedł i Santiago.

— Żołnierzu, mówisz do starszych stopniem!

-Yyy...przepraszam — ciężko wydukał Carl.

Mike spuścił głowę. -Chodźcie, panowie — zwrócił się do załogi Dan. Odeszli. Alex odwrócił się. Widział jak dwóch młodych żołnierzy ciągnie do dołu zimne trupy wrogów.

— Z Charlie’em mamy spokój to teraz oni. Phi, honorowi ludzie — oburzał się Alex.

— Cały czas ich spotykamy — dopowiadał Santiago.

— Niedługo koniec wojny. Nie będzie już z nimi problemów — powiedział William. 8

— No tak… zaraz Berlin. Może się Niemcy wcześniej poddadzą… — rozmyślał Alex.

— A co potem? Co można robić mając takie wspomnienia? — pytał kolegów Santiago.

— Ja chciałbym zostać nauczycielem — odpowiedział Dan.

— Naprawdę? — pytał William.

— Naprawdę. Chciałbym uczuć historii. Sam przecież dużo widziałem…

— Ja chciałbym kupić dom i zamieszkać nad morzem — rozmarzyl się Santiago.

— A ja zacząć pracę w muzeum — poinformował William. Opowiadałbym o okropnościach tej wojny.

— Moje marzenie to kupić mało ranczo i codziennie siadać na werandzie oglądając ziemię… a o pracy nie myślałem — powiedział Alex.

Na takich rozmowach minął im czas oczekiwania na dalszą ofensywę i uzupełnienia. W tym czołgi. Jako jedna z bardziej zasłużonych zasług zaoferowano załodze Dana nowy czołg — M26 Pershing. Załoga po paru rozmowach przystała na propozycje. Nowy czołg był dużo lepiej uzbrojony, miał mocniejszy silnik, lepsze opancerzenie i większą siłę ognia. Później rozmawiali o przyszłości pijąc coca cole i zdobyczny alkohol. W końcu cola to trochę smaku ojczyzny. Ustanowiono nowy konwój i nacierano na jakieś malutkie miasteczko. Jak na wojnę było w bardzo dobrym stanie. Wysoki kościół królował nad szopami, stodołami i pojedynczymi domostwami. Z tego miasta cywile już uciekli. Z braku informacji o siłach niemieckich pozostało sprawdzić tylko każdy budynek. Teraz nie mieli celowniczego. Jego obowiązki mieli wypełniać na przemian William oraz Dan, aż Liam wróci z leczenia. Rozkazy były jasne, by do zmroku dotrzeć do miasta i rozbić ewentualne małe jednostki niemieckie. Nie było czasu, by czekać na nowego członka załogi. 4 z 5 członków załogi „Krwi narodu” (jak ostatnio przezwano czołg) wzięło broń i wyskoczyło z czołgów. Skierowali się budynków. Pozostałe załogi zrobiły to samo. William barkiem wyważył drzwi. Santiago wpadł pierwszy. Zaraz za nim Dan oraz Alex. William patrzył czy nikt nie uciekł na zewnątrz. W środku widok był co najmniej nieprzyjemny. Parunastu starszych, na pewno już trochę walczących Niemców z głowami na stole lub odchylonymi siedziało na krzesłach. Na stole stało paręnaście butelek alkoholu. Oczywiście pustych. Na mundurach widoczne były insygnia SS. Głowy mieli przestrzelone. W środku nadal tkwiły kule kalibru 9 mm. Na podłodze leżały pistolety, które posłużyły do samobójstw. Niektórzy strzelili sobie w skroń. Niektórzy włożyli pistolet do ust i pociągnęli za spust. Jeszcze inni mieli przestrzelone głowy na wylot poprzez przyłożenie pistoletu do boku głowy. W wielu miejscach krew gwałtownie wytrysnęła i oblała całą ścianę, przy której siedział samobójca oraz ciało już pewnie nie żyjącego kompana siedząco obok. W powietrzu unosił się odór rozkładających się powoli ciał i robactwa. Na suficie były wielkie plamy krwi, a na ziemi kawałki kości i mózgów. Alex wybiegł szybko i zwymiotował. Siedząc w stalowym kolosie widział z daleka upadających Niemców. Ale nie takich.

— Wiedzieli, że idziemy to się zabili — skwitował Dan.

— Cofnąć się nie mogli, a my byśmy ich pewnie łagodnie nie potraktowali — mówił William.

Wyszli z domu. To nie był przyjemny widok. W paru innych domach były podobne obrazy, ale nie na taką skalę jak ta w domostwie, do której udała się załoga Dana. Tymczasem ciężarówka GMC z czerwonym krzyżem na plandece pędziła przez otwarty teren. Nadleciał jakiś zbłąkany Focke Wolf. Zanurkował i otworzył ogień w kierunku ciężarówki. Ciężarówka wywróciła się na bok. Lotnik przestrzelili bak. Ze środka zaczęła wypływać benzyna. Niemieckiego pilota zaczął gonić Mustang. Kierowca ciężarówki nie żył. Sanitariusz, który przeżył wypadek i ostrzał powoli wydostawał się z noszami z przewróconej ciężarówki. Nie zdążył. Benzyna zapłonęła i wybuchła zabijając pozostałych żywych. Załoga Dana nadal znajdowała się w małej mieścinie. Czekali na dalsze rozkazy, bądź też kontratak Niemców. Liama nadal nie było. Nie było wieści ze szpitala polowego. Inni żołnierze czas spędzali w większości pijąc alkohol lub modyfikując własne czołgi, by w ciężkich czasach odetchnąć od całego piekła wojny. Któregoś dnia przyjechały posiłki. Jeszcze więcej żołnierzy. Szykowała się jakaś ofensywa większa. Przyjechał też nowy celowniczy — Tom. Tom Sunderland miał 29 lat. W dzieciństwie sportowiec, potem naukowiec. Skończył studia i został nauczycielem. Następnie spotkała go wojna. Odznaczony za walkę w Belgii i niesienie pomocy cywilom został odznaczony przez samego Roosevelta. Wcześniej miał marzenia. Na wojnie stracił chęć nawet marzyć. Od zawsze w czołgu. Szkolił się na zwykłych Shermanach. Pershing zachwycał go. Wcześniej kaemista. Teraz celowniczy. Podszedł blisko czołgu swych kompanów.

— Witajcie — powiedział i gorzko się uśmiechnął na widok pozostałej czwórki stojącej przy metalowym kolosie.

— Cześć — odpowiedział William.

— Witaj — przywitał się Santiago.

— Chodź, pokażę ci czołg — powiedział Alex. Alex wdrapał się na kadłub czołgu. Podał rękę Suderlandowi. Wspięli się na wieżę. William też.

— To twój właz — powiedział oschle do nowego towarzysza. William wszedł do czołgu. Usiadł na swym miejscu. Powoli Tom wślizgnął się do ciasnego wnętrza wieży. Tom rozejrzał się po wnętrzu czołgu. Po prawej stronie miał potężny zamek działa. Przed sobą peryskop oraz sterowanie działem.

— Duży zamek — powiedział rozglądając się.

— W końcu dziewięćdziesiątka — odpowiedział Dan, który nachylał się nad wieżą patrząc do środka. -Sherman był chyba ciaśniejszy — mówił Tom.

— Chyba tak — odpowiedział Alex.

Tom powoli aklimatyzował się w nowym oddziale, jak i integrował z nowymi kompanami. Kolejnego już dnia rano żołnierze wyruszyli wprost przed siebie w kierunku Berlina. Po drodze minęli małe zabudowania. Za nimi skręcili w ich kierunku. Tutaj też było spokojnie. Zaparkowali przed małym domem. Amerykanie wyszli z czołgów. Tom niepewnie chwycił M3 i stanął przed drzwiami uważnie patrząc w okno. Wyszli wszyscy. Santiago podszedł do drzwi. Jednym kopnięciem wyważył drzwi. Do środka wpadł Dan z Alexem.

— Czysto! — krzyknął Dan. -Tu też nie ma szkopów — powiedział Tom, który wszedł do innego pokoju. William wszedł do innego pokoju. Kiedyś to pewnie była kuchnia. Drzwi były otwarte. Sprawdził. Już miał wychodzić to drzwi przymknęły się, a za nimi wyskoczył Niemiec z jakimś starym garnkiem. Uderzył zaskoczonego Williama. Ten oszołomiony zdołał tylko krzyknąć „Niemiec!”. Upadł na podłogę. Reszta załogi zwróciła się ku drzwiom do kuchni. Wtedy za schodów zostały rzucone na podłogę dwa granaty. Dan jednego odrzucił, który spadł pod jego nogi. Wybuch urwał obrazy ze ścian. Drugi granat wybuchł. Dan, Alex, Santiago i Tom wypadli zbijając okna. Z góry zeszli Niemcy. Nie widząc nic w dymie strzelali na oślep. Do leżącego Williama podszedł Niemiec. Wyciągnął długi bagnet i chciał go już wbić w szyję Amerykanina, kiedy ten złapał zaskoczonego Niemca za rękę z bagnetem. William kopnął w nogę Niemca, przez co on upadł na Amerykanina. William zaczął siłować się z Niemcem. Lepszą pozycję miał Niemiec. Ale to Amerykanin okazał się silniejszy. Wyrwał nóż i próbował powstać. Wtedy William jednym ruchem odepchnął Niemca. Ten upadł i szybko wstał. Niemiec zamachnął się. William zrobił unik i złapał prawą ręką rękę Niemca. Upuścił nóż. Wtedy wymierzył mu siarczysty cios w podbródek. Niemiec zatoczył się i wpadł na ścianę. William zdecydowanym krokiem podszedł. Niemiec z trudem utrzymywał się, by nie paść na ziemię. William złapał jego głowę i uderzył o ścianę. Niemiec powoli zsunął się na podłogę. Stracił przytomność. William chwycił za swą broń. Usłyszał kroki. Otworzyły się drzwi. Do środka wpadł kolejny granat. William rzucił się do okna i wypadł przez nie na trawę. Szybko wyciągnął pistolet i wymierzył nad głowę do okna, pod którym podszedł. Niepewny powoli cofał się. Rzucił się do ucieczki. Do okna podeszli Niemcy, ale już go nie zauważyli. W tym samym czasie reszta załogi, lekko zdezorientowana próbowała się wycofać. Tom leżał obok i czekał na Niemców. Jeden z nich podbiegł do okna, a Tom strzelił. Niemiec skrył się ścianą. Santiago za pasa wyciągnął granat dymny i rzucił przed siebie nadal leżąc.

— Osłaniajcie! — krzyknął do towarzyszy. Alex uklęknął na jedno kolano i zaczął strzelać przez zasłonę dymną w kierunku okna. Santiago podbiegł do okna. Wziął w rękę zdobyczny niemiecki granat i wrzucił do środka. Następnie szybko uciekł i rzucił się na ziemię. Fala uderzeniowa zniszczyła resztki szyb. Dan podbiegł do drzwi. Nadbiegła reszta. Wpadli do środka, a tam już same trupy.

— Poszukam Lugera — oznajmił Tom.

Przyjechał goniec Quentin. Zawołał Dana.

— Pański działonowy nie żyje. Zmarł w drodze po ostrzelaniu przez samolot.

— Zawieź mnie tam — odpowiedział chłodno. Wrócił do domu.

— Liam nie żyje. Zabity przez Niemców. Jadę tam. Jedziecie ze mną?

— Tak — zgodnie odpowiedzieli.

— Wsiedli na Jeepa. Jechali w milczeniu. Dan z przodu obok Quentina. Inni załoganci z tyłu na nie regulaminowych miejscach. Minęli zakręt, jechali wiejską drogą. Dojechali na miejsce nadal bez słów. Kręciło się paru sanitariuszy z czerwonymi krzyżami na hełmach. Dan z surową twarzą podszedł do ciała wyciągniętego z ciężarówki. Było na wpół spalone. Za nim podeszła reszta.

— Niech panowie sprawdzą czy miał jakieś rzeczy osobiste — poradził goniec.

William zajrzał do przedniej kieszeni kurtki. Znalazł w niej tylko zdjęcie dziewczyny. Zostawił je tam w niepalnej kurtce. Z szyi zerwał nieśmiertelnik i podał jednemu żandarmowi. —

Spotkamy się tam, przyjacielu — szeptał do siebie. Santiago odwrócił się w kierunku lasu. Zakrył usta dłonią, a oczach pojawiły się niepewne łzy. Alex, choć znał się krótko to zaprzyjaźnił się z Liamem. Stał i patrzył bez ruchu na zwęglone zwłoki.

— Jedziemy — oznajmił Dan. Ponownie wsiedli na Jeepa.

— Zawieź nas do szpitala polowego — poinstruował Quentina dowódca. Tym razem też nikt się nie odezwał. Dojechali i weszli do baraku. Odnaleźli jeszcze niedawno ciężko rannego Charlie’go.

— Witaj — uśmiechnął się nieśmiało William.

— Cześć — również uśmiechnął się Charlie. Mieliście rację, to faktycznie nie są ludzie — zaśmiał się.

Alex również cicho się zaśmiał.

— Dobrze, że to już wiesz — powiedział William uśmiechając się.

— Przepraszam. Naraziłem wielu ludzi na niebezpieczeństwo przez swoje ideały. To był błąd — kontynuował Charlie.

— My straciliśmy działonowego. Skończymy tę wojnę i skończymy z tymi Niemcami — odpowiedział Dan.

— I to właśnie są Niemcy. Wróćcie na front kontynuować swą misję — stwierdził Charlie.

— Trzymaj się — odpowiedział Santiago.

— Mam nadzieję, że się zobaczymy! — krzyknął za wychodzącymi młody żołnierz.

Cała załoga wraz z nowym z celowniczym wsiedli na przeładowanego Jeepa. Quentin wrzucił bieg i odjechali. Gdy wrócili na miejsce wielu żołnierzy zajęło się swoimi zajęciami. Wielu usiadło obok swych maszyn śmiejąc się wraz z kolegami. Widząc to niemiecka partyzantka nie marnowała czasu. Amerykańscy czołgiści beztrosko siedzieli przy czołgach, gdy z lasu wyszli młodzi chłopcy. Wyciągnęli MP-40, Panzerfausty i STG-44. Zaczęli strzelać do przerażonych Amerykanów. Nikt się nie spodziewał ataku młodych zindoktrynowanych chłopców z tyłu frontu. Tak daleko za resztą sił. Dan, Tom, William, Santiago i Alex stali za swym czołgiem, który zasłaniał ich przed Niemcami. Usłyszeli huk i zobaczyli kompanów padających na ziemię. Szybko pojęli co się dzieje. Tom złapał za najbliższą broń, przeładował i wychylił się za czołg. Zobaczył Niemca celującego w bok. Tom popatrzył na niego. Niemiec też go zauważył. Na twarzy Niemca malował się strach. Tom powoli odpuścił ucisk na rękojeść karabinu. Wolno zaczął opuszczać z ramienia. Niemiec zrobił to samo. Usta Niemca niepewnie się poruszały. Jakby coś chciał powiedzieć. Też opuścił broń. Chwilę patrzyli na siebie. Wydawało się, że nie ma wojny. Nikt nie strzela, nic nie wybucha, nikt nikogo nie zabija. Nagle Niemiec został trafiony. Zachwiał się i upadł na plecy z kulą, która utkwiła w środku. Tom nie wiedział co zrobić. Nadal stał z opuszczoną bronią. Wtedy za pleców przeciwnika Toma wybiegł inny Niemiec. Zobaczył Toma i strzelił. Tom widział, jak ojczyznę. Widział, jak jedzie autobusem zameldować się do wojska. Widział wszędzie jasność wokół siebie. Szedł obok światła do domu. Widział rodziców i rodzeństwa. Rodzinny dom. Wszystko odbywało się w zwolnionym tempie. Przeżywał to samo, co wcześniej w dawnych latach. W dziwnej rzeczywistości usłyszał szept mówiący „jeszcze nie”. Wtedy poczuł Alexa pchającego go za ramię. Powoli budził się z dziwnej wizji.

— Jesteś ranny?! — krzyczał do niego Dan.

-Yy....nie wiem...noga mnie boli…

— Cholera, mocno krwawisz! — krzyknął William.

Noga była przestrzelona. Upadając uderzył się w głowę o kadłub czołgu i stracił przytomność. Strzały ucichły. Tom oprzytomniał. Załadowano go na nosze i wyruszył do szpitala. Wszędzie były trupy. Amerykanów i Niemców. Płonęły czołgi. Złapano jeńca. Ktoś się poddał. Podszedł Dan do niego. To był Zoomer…

— Ty! — zdołał wydobyć z siebie krzyk. Wyciągnął nóż.

— Jeszcze nie! — krzyknął Santiago i odciągnął dowódcę.

Zoomer znów był przestraszony. -Jak się czułeś dźgając Charlie’go? — zapytał go ze spokojem Alex. Niemiec spuścił głowę.

— Za wszystko — powiedział Dan. Wziął do ręki nóż i kilkakrotnie dźgnął go w szyje. Hans złapał się za szyję. Gorąca krew zaczęła tryskać z rany skwiercząc. Wyciągnął pistolet i strzelił mu głowę. Niemiec upadł na ziemię. Nikt nic nie powiedział. Usłyszeć można było tylko trzask czaszki, której kość przebiła ołowiana kula.

— Pora zniszczyć wszystkich złych Niemców — powiedział Dan.

— Za zwycięstwo! — krzyknął Santiago.

— Za Stany Zjednoczone Ameryki! — wtórował Alex.

— Za wolność wszystkich! — odpowiedział William.

2

Z ciemnej ulicy wybiegł mężczyzna w czarnym długim płaszczu. Biegł na oślep. Oczy się jeszcze nie przyzwyczaiły się do ciemności. Księżyc od dawna majaczył na niebie. Biegł z całych sił rozglądając się za siebie co krok. Minął dużą ceglaną kamienice i zobaczył ludzi z naprzeciwka. Delikatnie zaczął zwalniać i uspokajać oddech. Na głowę założył skórzaną czapkę i spuścił głowę, by nie było widać twarzy, gdy będzie mijał zbłąkanych przechodniów. Szedł już tak trochę. Na twarzy malował się lęk, tak dawno nie widziany u niego. Krótko przystrzyżone kruczoczarne włosy nie rzucały się spojrzeniom. Rysy twarzy miał niemieckie, choć stamtąd nie pochodził. Na brodzie miał dwudniowy zarost, jak większość niemieckich żołnierzy. Niebieskie, niemal aryjskie oczy świdrowały otoczenie za każdym razem, gdy spojrzał i odchylił głowę, które zwykle była spuszczona. Minął kolejne ciemne budynki skąpane w cieniu nocy. Za okien nieśmiało wychylały się śpiące twarze. Włożył ręce do kieszeni i wyszukał w dużej kieszeni dotyk zimnego zamka broni. To go uspokoiło. Lekko odwrócił się patrząc z pościgiem. Dziarskim krokiem wyglądającym naturalnie szedł po chodniku blisko kamienic, sklepów i barów, które nawet o tej porze były zamknięte. Teraz zwracał na siebie uwagę. W nocy, w długim płaszczu, z rękami w głębokich kieszeniach i czapce zakrywającej twarz. Wyglądał jak volksdeutsch lub też gestapowiec. Zwracał uwagę, ale dzięki temu ustrzegał się czepialskich ludzi, a Niemcy brali go za swojego. Ktoś z bliska dostrzegłby delikatne drżenie nóg. Przechodnie byli coraz bliżej. Popatrzył w ich kierunku. Spostrzegł, że to patrol żandarmów.Jeszcze bardziej zwolnił krok. Kiedy był 15 metrów od nich jeden z Niemców krzyknął do tajemniczego człowieka.

— Halt! Papiren!

Mężczyzna ubrany w płaszcz powoli się zatrzymał. Podniósł jedną rękę w górę. Drugą zachował w kieszeni.

— Dokumenty ma? Przepustka? — zapytał drugi Niemiec.

-Tak...mam… chwila.

Zaczął udawać, że gwałtownie szuka w kieszeni dokumentów.

— Yyyy, chwila.

Niemcy zaczęli się niecierpliwić.

— Masz czy nie?

Jeden z żandarmów zdjął z ramienia Mausera i przeładował. Pech dla niego chciał, że stał za blisko.

Polak chwycił za lufę i mocno przyciągnął Niemca. Ten zaskoczony nie zareagował i poleciał na mężczyznę. Ten wyciągnął drugą rękę i łokciem uderzył Niemca. Drugi Niemiec siłował się z kaburą, ale nie mógł wyciągnąć broni. Jego towarzysz leżał z rozstrzaskanym nosem na ziemi. Przestraszony żołnierz stał w miejscu nadal się siłując. Polak powoli podszedł do żandarma i uderzył kolbą Mausera w twarz. Niemiec przewrócił się. Polak uklęknął, odchylił mu głowę i ciosem w tył głowy pozbawił przytomności. Drugiego Niemca chwycił za szyję i zaczął dusić. Ten zaczął się wiercić. Polak przysiadł tak, by kolanem uderzyć Niemca w nos. Ten zaczął wyć. Gdy żandarm przestał się wyrywać przyciągnął go i jego kompana kawałek dalej do bramy do dużej kamienicy.

Polak wziął pistolet jednego z nich, schował do kieszeni i zaczął spokojnie iść. Niczym nie niepokojony dotarł do bramy wjazdowej do której starej wysokiej kamienicy. Dla zmylenia ewentualnych gapiów wszedł do innego wejścia, zaczekał, i po 15 minutach wyszedł i poszedł znów w drogę.


Skręcił w uliczkę rozświetloną słabą lampę i w jej cieniu powoli wszedł do środka. Obejrzał się ostatni raz za siebie. Nikogo nie zobaczył. Brama była pusta, a zasłoniętych oknach nie tliło się żadne światło.

Wszedł na drugie piętro i poszukał klucza. Cicho go wyciągnął, by nie hałasować. Wolno włożył go do zamka i przekręcił. Zasuwa odpuściła i z cichym jękiem starych drzwi wszedł do środka swego mieszkania.

Zapalił włącznik światła i skierował się do salonu. Chwycił komodę i spokojnie odsunął. Przesunął dywan i zobaczył małą skrytkę. Włożył do niej klucz i otworzył. W środku leżały kolejne dwa pistolety, oficesrki Luger i polski VIS, parę paszportów na różne nazwiska, parę magazynków oraz mała karteczka z numerem telefonu. Schował tam nową broń i ponownie zasunął komodę oraz dywan. Położył się na kanapie i szybko zasnął zmęczony ucieczką i emocjami związanymi z całym dniem. Zleceniem, wypadkiem i walką z Niemcami.

Koniec części pierwszej.

O 6 nad ranem zadzwonił telefon. Postawny Niemiec nie otwierając oczu odebrał.

— Franz Speer, słucham — powiedział groźnym głosem.

— Przepraszam, że dzwonię o tej porze, ale… znaleźliśmy dwóch nieprzytomnych żołnierzy i rannego oficera… — odezwał się głos w słuchawce.

Dzwonił Rudolf Heydrich. Jeden z niższej rangi oficerów stacjonujących w Warszawie.

— Jaki oficer? — zapytał już trochę rozbudzony Speer.

— Oskar Koppe…

— Zaraz będę. Jaki adres?

— Himmler Strasse.

Franz rozłączył się. Zadzwonił po samochód. Poszedł ubrać się w mundur, na ramię założył opaskę ze swastyką. Dwóch gestapowców podjechało niedługo później.

Wsiadł do tyłu, a agenci siedzieli z przodu. Kierował Joachim, a po prawej siedział Michael.

Jechali przez centrum. Przez okna mieszkańcy Warszawy rzucali groźne spojrzenia do wnętrza.

Gdy dojechali był tam Rudolf i paru innych ludzi. Granatowi policjanci, niemieccy oraz świadkowie chcący rozmawiać.

— Było tak. Ktoś lub paru podeszło stamtąd, gdy wracał z baru. Znali jego rozkład dnia.


Wskazał jedną z bram.


— Potem szli do mieszkania za nim. Zauwazył ich, a na klatce rzucili się na Oskara. Zrzucili go ze schodów, a następnie próbowali rozbić mu głowę o ścianę, by wyglądało na wypadek. Wtedy prawdopodobnie Oskar wyciągnął nóż i próbował się bronić. Oni zaczęli się siłować i pewnie przypadkiem go dźgnęli. Wtedy zaczął krzyczeć po niemiecku, a pod oknem szedł mniej pijany Niemiec. Wpadł do środka. Oni postrzelili go i uciekli. Obok Koppego leżała strzykawka. Najprawdopodobniejsze, że w ten sposób chcieli go zabić.


— A ten żołnierz? Co z nim? — zapytał Franz.


— Nic już się pan od niego nie dowie. Zmarł niedługo po postrzale — odpowiedział mu Rudolf.


— Koppe żyje?


— Żyje. W szpitalu dla Niemców jest.


— Ochrone dostał?


— Dostał. Dwóch gestapowców po cywilnemu i dwóch niemieckich policjantów.


— To dobrze.


Oskar Koppe znany był z tego, że prowadził podejrzane interesy z Polakami, a nad swoimi ofiarami lubił się znęcać podczas przesłuchań.


— Sprawdź czy wcześniej nie było podobnych zabójstw oficerów — polecił Speer.


— Oczywiście.


Franz podszedł do, na oko 16 letniego Polaka. Ten odziany był w kraciastą koszulę i szare spodnie. Tak jak każdy inny. Speer nie obiecywał sobie dużo po jego zeznaniach.


— Widziałeś coś? — zapytał.


— Tak, proszę pana. Mieszkam, o tutaj, naprzeciwko — młody Polak wskazał palcem budynek naprzeciw.


— Co widziałeś?


— Siedziałem przy oknie czytając i usłyszałem nierówny krok. Było to dla mnie dziwne, bo bar jest zamykany już wcześniej. No to wyglądam za okno i widzę pana Niemca w mundurze. Wchodzi do klatki. Wyglądał na dość pijanego. Wracam do czytania.


— I co było dalej?


— Czytam sobie i słyszę kroki. Na oko jednego człowieka. Wyglądam ponownie. Patrzę, jeden człowiek. Długi płaszcz do kolan, ręce na wierzchu bez rękawiczek. Tyle widziałem. Wchodzi do środka. Tam, gdzie wcześniej pan oficer.


— Coś jeszcze? Może twarz? Charakterystyczne cechy?


— Było ciemno i latarnie mało światła dawały to raczej nie…


— Na pewno?


— A nie, potem tylko kolejne kroki i zaraz krzyk. Ale spojrzeć to już się bałem.


— Możesz odejść. Uważaj na siebie. Ci ludzie są niebezpieczni.


Rudolf podszedł do Franza.


— Coś się pan dowiedział?


— Wiemy, że to jeden człowiek.


— Dałby radę?


— Możliwe. Dowiedz się, kto wcześniej trenował coś, jest wysoki czy dobrze zbudowany. Zobacz kto pasuje do opisu. Koło 1,90 m wzrostu i krótkie włosy i mieszka parę metrów stąd. Widać, że stąd był i wiedział, gdzie będzie ofiara.


Franz nie wiedział, jak mylny okaże się ten trop.


A w tym czasie za rogiem stał mężczyzna. Miał 31 lat. Palił papierosa i wyglądał dość naturalnie.

Obserwował całą sytuację. Oparty o mur z papierosem w dłoni wyglądał jak zwykły sklepikarz. I tak też oficjalnie było.


Mężczyzna odwrócił się na pięcie i poszedł do domu. Wokół widział ludzi. Dzień jak co dzień. Każdy wydawał się, jakby to był normalny dzień, a nie dzień po nieudanym zabójstwie niemieckiego oficera i pierwszym nieudanym zamachu. Szedł szybkim krokiem patrząc w dół. Na głowie znów miał czapkę, ale płaszcz zamienił na kurtkę stylizowaną na wojskową. Znów wtapiał się w tłum. Miał około 1,80 wzrostu i podobnie nie był atletycznej budowy. Nikt go jeszcze nie połączył ze starymi „wypadkami” ważnych Niemców na przestrzeni paru miesięcy.


Franz zawołał gestapowców, którzy towarzyszyli mu od początku drogi w tym śledztwie.


— Rudolf, chodź. Pojedziemy do szpitala — krzyknął.


Rudolf szybko podszedł do 4 drzwiowego Mercedesa i wsiadł z prawej strony.

Jechali w milczeniu.


— Mów mi Franz — powiedział do Rudolfa Speer. Będziemy razem pracować przy tym śledztwie.


Rudolf podał mu rękę.


Przyjechali parę ulic. Joachim i Michael czujnie patrzyli na otaczających ich i żywiących nienawiść Polaków.


— Co tak się rozglądacie? — zapytał Rudolf Joachima.


— No pan wie...niby nic nie powinno się stać, ale ostatnio Polacy nie boją już się niczego...jeszcze ten zamach wczorajszej nocy…


— No to prawda. Trzeba uważać. Ale nas czterech nie powinien nikt zaatakować. Jeszcze teraz, w dzień, w środku miasta.


— A ja powiem inaczej — wtrącił Franz. Jesteśmy w środku wrogiego miasta.


— Też prawda — przyznał rację Rudolf.


— Wystarczy strzelec w oknie któregoś mieszkania. Seria w dach… i koniec — odezwał się drugi gestapowiec Michael.


— Po prostu trzeba być czujnym. Ale prawda taka, że nie jesteśmy tak znani, by ktoś wydał na nas wyrok — mówił Rudolf.


— Oj nie wiemy tego… — powiedział Franz.


Dojechali do szpitala. Z budki strażniczej wyszedł żołnierz w pełnym umundurowaniu z MP-40 na ramieniu. Powoli podszedł do auta i zajrzał do środka.


— Mogę prosić panów o dokumenty? — zapytał.


Wszyscy czterej wyjęli legitymację wojskowe.


— Można zapytać w jakim celu panowie przyjeżdżają? — zapytał strażnik niepewnie.


— Chcemy przesłuchać kapitana Koppego. Ja i oficer Speer — wskazał Franza Rudolf. A panowie zostają pod w aucie.


— Dobrze. Przepraszam za kłopot — powiedział strażnik i machnął ręką do kolegi, by ten otworzył szlaban.


Kierowca spokojnie ruszył i przyjechali przez bramę szpitala. Podjechał pod wejście. Z samochodu, tak jak mieli wyszli Rudolf i Franz. Przeszli przez drzwi smutnego szarego budynku i napotkali lekarza.


— W czymś mogę panom pomóc? — zapytał.


— Szukamy oficera Koppego — odpowiedział Franz.


Wyjął legitymację służbową.


— A to mój kolega Rudolf Heydrich — kontynuował.


Ten również wyjął legitymację.


— Niech panowie pójdą na trzecie piętro i pokój pacjentów, nr 21. Pan Koppe leży tam sam. I mógłbym zapytać w jakim celu panowie idą do niego? Wiedzą panowie… kazali się pytać o takie rzeczy — powiedział lekarz.


— Prowadzimy śledztwo w sprawie zamachu — tym razem odpowiedział Heydrich.


— Dobrze. Rozumiem. Tylko proszę uważać, bo stracił dużo krwi i był nieprzytomny, gdy go znaleźliśmy.


— Będziemy uważać.


Skierowali się zgodnie z zaleceniami lekarza. Doszli na 3 piętro. Przy samym wejściu stał potężnie zbudowany gestapowiec w cywilu. Rudolf zauważył u niego Lugera za paskiem z przodu. Gdy agent gestapo zobaczył mundury o nic nie pytał. Ukłonił się lekko na co obaj oficerowie odpowiedzieli skinięciem głowy.

Przy drzwiach z obu stron stało po jednym policjancie.

Ci też się ukłonili. Jeden z nich otworzył drzwi i gestem ręki zaprosił do środka. Rudolf wszedł pierwszy.


— Dzień dobry. Życzymy szybkiego powrotu do zdrowia — zaczął.


— Dzień dobry — powiedział Franz.


— Dzień dobry. Dziękuję — odpowiedział Oskar.


— Przyszliśmy przesłuchać pana w sprawie zamachu na pańskie życie- mówił Speer. Jeśli można oczywiście.


— Można, można, oczywiście.


— Czy coś pan pamięta z tej nocy? — zapytał Rudolf.


— Ym… wracałem, wszedłem, byłem na piętrze, zobaczyłem kogoś, rzucił się na mnie. Potem… chwili nie pamiętam co było...ale potem wyjąłem nóż i próbowałem się bronić… wyglądało, jakby przypadkiem mnie dźgnął...ale byłem pijany i nie pamiętam tak dobrze.


— Czy napastnik na pewno był sam? Mówił coś? — zadał pytanie Speer.


— Chyba nic nie mówił… widziałem przynajmniej jednego. Wtedy zacząłem krzyczeć i przyszedł ten drugi żołnierz. A ten wyciągnął pistolet i strzelił w niego. I uciekł… Bardzo szybko. Nie sprawdził czy nie żyję, więc myślę, że był amatorem jednak.


— A jakieś szczegóły? — spytał Rudolf.


— Twarzy nie widziałem. Miał płaszcz. Tyle wiem. A ten żołnierz przeżył?


— Nie — odpowiedział Speer.


— Ohh…


— A co było potem? — zapytał Franz.


— Podczołgałem się do tego żołnierza. I tam znalazłem mikrofalówkę. I nacisnąłem… I…i… się obudziłem tutaj.


— Dziękuje panu bardzo. Jeszcze raz zdrowia — mówił Franz.


— I co sądzisz? — zadał pytanie Rudolf.


— Myślę, że to pewnie wyrok AK na nim chcieli wykonać.


— Możliwe. Prześwietlę tych ludzi niektórych — odpowiedział Rudolf, gdy szli korytarzem.


— A rozmawiałeś z tymi żandarmami? — zadał pytanie Franz.


— Tak. Nic nie pamiętają.


— Szkoda.


— Do domu proszę mnie odwieźć — poprosił gestapowców Speer.


— I mnie. To jeszcze wcześniej będzie — powiedział Heydrich.


— Oczywiście.


Mężczyzna zszedł na dół po schodach. Wyszedł na ulicę i skierował się w lewo. Szedł już kawałek drogi, kiedy skręcił w prawo. Wszedł do sklepu.


— Dzień dobry panie Janie! — uśmiechnęła się niemłoda już sklepikarka.


— Dzień dobry pani Mario — odpowiedział mężczyzna.


Mężczyzna poszedł na zaplecze. Umył ręce i wrócił.


— Jak na razie mało ludzi pewnie?


— Oj, mało, mało. Senny dziś dzień.


— Ma pani rację.


— Ludzie coś gadają na mieście, że zabić kto chciał któregoś dowódcę. Słyszał pan?


— A coś tam mi się obiło o uszy...ale pewnie prawdy się nie dowiemy.


— No, Niemcy nam prawdy nie powiedzą.


Rozmowy przerwała klientka. Otworzył drzwi i zadzwonił dzwonek nad nimi.


— Dzień dobry — odezwała się młoda kobieta.


— Dzień dobry — uśmiechnął się Jan. Co pani podać?


— Mam kartki na mięso. Zostało jeszcze?


— Jak pani widzi. Trochę jest.


— To poproszę.


Po pracy Jan poszedł do najbliższej budki telefonicznej. Wrzucił monetę i wykręcił numer z kartki.


— Halo — ktoś powiedział po drugiej stronie


— To ja — odpowiedział Jan.


— Skopałeś robotę.


— Wiem. Miałeś mi pomóc w takiej sytuacji.


— Ale miało tak nie być.


— Ale…


Ktoś odłożył słuchawkę po drugiej stronie.


Jan też odłożył. Wstał chwilę w budce. Zastanawiał się chwilę i ruszył do mieszkania.


Wziął kartkę z numerem i spalił ją w zlewie. Popiół wrzucił do kominka, by nie budzić podejrzeń. Odsunął komodę i powtórzył rytuał. Na dnie skrytki znalazł kolejną karteczkę z numerem telefonu. Wziął i od razu wyszedł. Skierował się do kolejnej, ale już innej budki, by ktoś nie powiązał tego ze sobą.


— Tak? — odezwał się młody głos mężczyzny.


— To ja — powiedział Jan.


— Co teraz?


— Potrzebuje pomocy. Zdobądź informacje o pobycie w szpitalu Koppego oraz wyrok śmierci za zdradę Polski.


— Zobacze co da się zrobić.


— Zadzwonię jutro. Zostaw mi kartkę na Monachium Strasse. Tam, gdzie zawsze.


— Jutro?! Tyle czasu mi nie wystarczy!


— Musi. Cześć.


Jan szedł w samotności po ulicy jak zwykle spuszczając głowę w ziemię. Myślał nad swoją sytuacją. Zleceniodawcy go zostawili na lodzie, a on sam musi dokończyć robotę co będzie niezmiernie trudne. Ale musi coś z tym zrobić liczy na swojego informatora w szpitalu.

Wrócił do mieszkania. Na dworze było już ciemno. Za niedługo będzie godzina policyjna. Wszedł do salonu i otworzył drzwi szafy. Przesunął ubrania i parę rzeczy. Pod palcami wymacał odpowiednie miejsce i pociągnął. Małe drzwi przysunęły się, a za nimi odnalazł kolejną skrytkę na broń i inne potrzebne rzeczy. Znalazł mundur oficera. Znów odsunął dywan. Ze skrytki wyjął legitymację służbową Xaviera Jeagera. Mundur schował pod łóżko i położył się.


Franz wstał o 7. Ubrał się i czekał na telefon od Rudolfa. Ten zadzwonił o 7:40.


— Mam parę tropów. Trochę pomogła nam Abwehra, a trochę pomoc jeńców… Do rzeczy. W okolicy mieszka Władysław Staszewski. Ma około 1,90 m wzrostu i trenował wschodnie sztuki walki.


— Adres?


— Germania Strasse 17/12.


— Będę za 15 minut.


Pod budynkiem mieszkalnym stał już Mercedes z agentami Gestapo.


— Dzień dobry.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.