Pewnego wieczoru, odpowiadając na pytania naszej „mopsiej społeczności” i spoglądając na mojego klopsa — wiernie mi towarzyszącego — wymamrotałam do siebie: „Ehh… szkoda, że nie ma kieszonkowego poradnika jak sobie z wami radzić”. I wpadł mi wtedy do głowy pomysł, że może by tak złożyć najczęstsze, najbardziej problematyczne zagadnienia w całość i na naszym przykładzie puścić w świat?
Jak pomyślałam, tak też zrobiłam. Ogromną inspiracją dla mnie były książki: „Mops w pigułce” K. Kwiatkowskiej oraz „Mopsokracja” M. Zubowicz, które pogłębiły moją miłość do mopsów — za co Dziękuję.
Książkę tę dedykuję mojemu psu — Jokerowi, ponieważ za jego to sprawą powstała. Dzięki niemu odkryłam pasję, o której wcześniej nie wiedziałam i inspirację do działań, których bym pewnie nie dokonała bez Jego pojawienia się w moim życiu.
Dziękuję też moim najbliższym współprzeżywającym ze mną tę przygodę, zwłaszcza moim Rodzicom i Siostrze. Bez Was i Waszego wsparcia w mych pomysłach, pewnie byłby to tylko pomysł.
Miłego czytania, Moi Mili!
Jak do tego doszło — Już Wam opowiem
Dawno, dawno temu… Tak powinien wyglądać idealny początek, pięknej opowieści. Nie było to jednak aż tak dawno i — jak to w życiu bywa — nie było idealnie. Jednak z całą pewnością — było wyjątkowo.
Będąc na wakacjach, w cudownym i gorącym San Marino, wychodząc z hotelowej windy mijałam kobietę, która na krótkiej smyczy prowadziła szalenie radosnego i do każdego nad wyraz przyjacielsko nastawionego mopsa. Mimo, iż pani ta wypowiedziała imię swego pupila, na przestrzeni lat kompletnie mi się ono zatarło. Pamiętam jednak, gdy odciągając psa ode mnie powiedziała: „Muszę trzymać go tak krótko na smyczy, bo do każdego podbiega i wylizuje” (na mopsi język to nic innego jak po prostu wita się dając buziaka). Było to prawdą oczywiście. Pamiętam zakręcony jak obwarzanek ogonek, merdający w przejawie radości i sympatii do człowieka. Tego też dnia powiedziałam sobie, że gdy sama będę chciała kupić psa — będzie to bezsprzecznie mops.
Lata mijały, a wraz z nimi moja sympatia do mopsów wzrastała. Po około trzech latach od tamtego zdarzenia moje życie wydawało się być na tyle poukładane i stabilne iż stwierdziłam, że nie ma na co czekać i to właśnie ten czas jest idealny na zakup upragnionego mopsika. Tego jednego, jedynego i przez tyle lat wyczekiwanego! Wcześniej byłam kociarą. Stąd też nic co psie — a tym bardziej mopsie — nie było mi znane.
Szykując się do zakupu wyśnionego psiaka nakupowałam książek i poradników wychowania szczeniaka, zapisałam się na wszystkie możliwe grupy internetowe, gdzie mogłam śledzić poczynania innych właścicieli mopsów oraz zapoznać się z rasą. Wtedy wydawało mi się to szczytem odpowiedzialności i dojrzałości. Teraz, po upływie lat, myślę sobie, że… NIC BARDZIEJ MYLNEGO! To trzeba po prostu przeżyć. To trochę tak jak z nauką opieki nad pierwszym dzieckiem — tak opiekun szczeniaka poznaje psi świat. Książki, które miałam, z czasem zaczęły mi być faktycznie przydatne i otwierały nowe klapki w głowie.
Kiedy już „pochłonęłam” wiedzę teoretyczną, uznałam że to już czas na wybranie odpowiedniej hodowli. Jestem przeciwna wszelkim pseudohodowlom, zatem już na wstępie brałam pod uwagę jedynie hodowle ze sprawdzonego (wydawałoby się) źródła. I — tadam! Tutaj otworzyły się kolejne wrota mojej niewiedzy, gdzie rozłożyłam ręce i kompletnie nie wiedziałam od czego mam zacząć. Nie byłam pewna jak sprawdzić pewne informacje; czy hodowca faktycznie jest rzetelny, czy może wybrany przeze mnie psiak okaże się przysłowiową „kupką nieszczęścia”, a ja nie będę wiedziała co dalej z tym począć. Te i różne inne pytania kłębiły mi się w głowie przez bardzo długi czas. Znajomość hodowli i umiejętność sprawdzenia jej w przypadku kiedy decydujesz się na psa z rodowodem wydaje mi się być dość istotną kwestią. Zdaję sobie też sprawę, że zakup szczeniaka z rodowodem nie daje nam żadnej gwarancji braku chorób, ani tego że pies będzie okazem wystawowym od maleńkości. Z pewnością jednak zmniejsza ryzyko nabycia genetycznie obciążonego psa, gdy wiesz kim są jego rodzice i posiadasz komplet badań od hodowcy.
W moim przypadku skorzystałam też trochę ze swoich doświadczeń z przeszłości. Jak już wspomniałam, wcześniej miałam kota — persa. Śmiem twierdzić, że miłość do płaskich pyszczków była we mnie już od dawna. Przez swoją nieznajomość tematu hodowli, zakupiłam kota z zupełnie nieznanego mi źródła i niestety z czasem okazało się, że był obciążony wadami genetycznymi nerek, przez co dość szybko odszedł z tego świata. Miałam ogromne wyrzuty sumienia i postanowiłam, że każde moje następne zwierzę będzie pochodziło ze sprawdzonego już przeze mnie źródła. Jest to moje osobiste podejście, z którym Ty nie musisz się w zupełności zgadzać. Świadoma jestem też, że nie zawsze podobna historia musi mieć smutny finał. Jednak moja psychika jest znacznie spokojniejsza, gdy działam w pewniejszy sposób.
Rodzina i znajomi mieli podzielone opinie na temat mojego pomysłu zakupu szczeniaka. Jedni uważali, że to super i taka zmiana wniesie coś do mego życia. Inni zaś, znając mój charakter i miłość do zwiedzania świata, gasili mój zapał. Wówczas wydawało mi się, że takiego małego mopsika to przecież wezmę pod pachę niczym chihuahua i razem będziemy zwiedzać świat. Obecnie — mój pies i jego bagaż zajmują więcej miejsca niż ja. Wszak wiedz o tym, że mops to jednak małe, a duże zwierzę. Mój osobnik myśli chyba, że jest lwem lub słoniem.
Oczywiście doceniałam każdą daną mi radę, natomiast ciężko znosiłam krytykowanie mego pomysłu. A czasami może warto zatrzymać się na moment i przemyśleć parę spraw? W moim przypadku akurat racji nie mieli. Jednak myślę, że niekiedy warto zastanowić się nad kwestią zakupu czworonoga. Szczególnie, jeśli jest to pomysł nieprzemyślany, decyzja podjęta pod wpływem chwili. U mnie dojrzewał on trochę ze mną, natomiast znane zapewne każdemu z nas są przypadki, kiedy to ludzie kupują pieska na prezent bądź pod wpływem emocji, a później ląduje on w najlepszym dla niego przypadku w schronisku.
Teraz o hodowli słów kilka…
W poradnikach, na forach internetowych, często też od znajomych, albo znajomych znajomych dowiesz się gdzie się udać, by znaleźć wymarzone szczenię. Jednak samej decyzji nikt nie podejmie za Ciebie. Mnie wydawało się, że hodowla którą wybrałam będzie idealna. Rozmowy z hodowcą były długie i w moim odczuciu na tamten czas bardzo rzeczowe, konkretne i pomocne. Czas pokazał jednak w jak dużym błędzie byłam. Zamówiłam szczeniaka po tych owocnych rozmowach, wpłaciłam kaucję i… czekałam, czekałam, czekałam. Wierzcie mi, wybrałam jedną z lepszych hodowli, o której również w internecie mogłam przeczytać zachwalające opinie. Jednak ciągle coś stawało na przeszkodzie w odbiorze szczeniaka, lub — jak hodowczyni twierdziła — suczka jednak nie zaciążyła, szczeniak urodził się już chory. Po drugim nieudanym odbiorze psiaka wydawało mi się to co najmniej dziwne. Aczkolwiek, z racji tychże właśnie dobrych opinii o hodowli nie drążyłam tematu, godząc się na warunki dyktowane przez hodowcę. Chociaż niepokój i wątpliwości co do całej owej sytuacji zwiększały się z dnia na dzień. Cierpliwie czekałam. Zajęłam się wyprawką dla psiego malucha i… nadal czekałam.
Musicie wiedzieć o mnie też to, że oprócz posiadania psa rasy mops — jestem zarazem mopsiarą. Taką typową mopsiarą gadżeciarą, która gdy zobaczy na mopsiej grupie kocyk w mopsy w Biedrze, to tego samego dnia stoi z nim przy kasie. Już lata wstecz, nim sprawa zakupu mojego psa weszła w życie zupełnie na poważnie, kolekcja moich mopsich gadżetów była całkiem pokaźna.
A piszę to tylko dlatego, że właśnie za sprawą owego gadżeciarstwa znalazłam w końcu swojego psa. Tak więc wieczoru pewnego, jak to już miałam w zwyczaju od dawien dawna, przeglądałam sobie ogłoszenia i aukcje internetowe. Błądząc wzrokiem po stronkach trafiłam na jedno ogłoszenie, na które nie mogłam pozostać obojętna. Na środku zdjęcia siedziała mała, włochata i grubiutka kulka. To był Joker. Aktualnie mój Joker.
Odbiór upragnionego pieska
Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie co sprawiło, że zadziałałam tak szybko. Anulowałam poprzednią transakcję u hodowcy, gdzie wybór trwał naprawdę długo. Uparcie dążyłam do tego, by ta właśnie kulka została ze mną. Sądzę, że to chyba tak, jak pisałam wcześniej — to trzeba poczuć. W tym przypadku było tak na 100% i nie żałuję swojej decyzji. Stawałam na głowie, by jak najszybciej zorganizować odbiór malucha i z uporem maniaka dążyłam do jak najszybszego naszego spotkania. Mieszkałam wtedy zagranicą, więc po odbiór szczeniaka musiałam przebyć ponad 1200 km. Nawet to nie było mnie w stanie powstrzymać.
Kto ma psa, ten zapewne wie z jakimi emocjami wiąże się odbiór szczenięcia, całe te przygotowania. Cieszysz się i ten emocjonalny zachwyt nie pozwala zmrużyć oka, a jednocześnie czujesz ten nerwowy ścisk w żołądku i przez głowę przebiega myśl „Czy ja sobie dam z tym radę?” Dasz radę. Te emocje to normalna sprawa, a cały strach rozpływa się w zapomnieniu, gdy nadchodzi właśnie TA chwila i pozostaje tylko radość z euforią.
Pamiętam, gdy przygotowana (w swoim mniemaniu) jechałam po Jokera. Imię to zostało mu nadane w hodowli i nie będę ukrywać, że od pierwszego momentu bardzo przypadło mi do gustu. Nie było dla mnie słodziutkie jak te, które sama wymyślałam typu Choco czy Tofik, ale miało to coś.
Właściwie to każdy mops z tym swoim wielkim uśmiechem przypomina trochę Jokera, czyż nie?
Po długiej, męczącej i naprawdę ciężkiej podróży, w końcu byłam już na miejscu. Ogarnęły mnie znów emocje paniki, lęku i chęć ucieczki stamtąd. Wszystko co do tej pory działo się w mojej głowie było realne, to się naprawdę działo! Należę jednak do osób, które gdy powiedzą A to lecą już do końca alfabetu. Zatem nie panikując już więcej niż to zrobiłam, szybko wyszłam z samochodu i równie szybkim krokiem podeszłam do drzwi, by jak najszybciej zadzwonić i mieć już wstęp za sobą. Po wejściu do domu właścicieli (a może powinnam napisać hodowców), zapoznaniu się z warunkami w jakich przebywają i żyją pieski (oczywiście wcześniej też wszystko widziałam, jednak z racji odległości odbywało się to online), oraz po całym wprowadzeniu do tematu mopsów, byłam pod ogromnym wrażeniem. Wszystkiego. Gdy część teorii była już za nami, małe klopsy zostały wpuszczone do salonu, gdzie rozbiegły się niczym piłeczki. Nie mogłam się doczekać Jokera. W końcu go zobaczyłam i już tylko czekałam aż go wyściskam. Jak się okazało — to tylko tak wyglądało z mojej strony. Bo Joker był wystraszony, przerażony i w ogóle nie wiedział co się dzieje i dlaczego właściwie ta obca osoba, z obcym zapachem go dotyka. Nijak miało się to do mojego dawnego odbioru kota. Zupełnie inaczej sobie to wyobrażałam i to było moje pierwsze zderzenie z rzeczywistością. Mały, uroczy klusek wcale nie cieszył się na mój widok, a tylko chował w nogach gospodyni domu.
Po wszystkich formalnościach, ogromnej ilości papierów do podpisania i przekazaniu mi wszystkich informacji niezbędnych do dalszego opiekowania się Jokerem, w końcu mogłam zabrać szczeniaczka do domu. W głowie już wtedy zadawałam sobie pytanie „Jak ja to ogarnę?”
Droga do domu była… tragiczna. Zapomniałam już nawet o wcześniejszym pytaniu w swojej głowie, bo na głos wypowiadałam miliony innych :
„Dlaczego on tak sapie?”
„Dlaczego tak głośno dyszy, może się dusi?”
„Co ile powinnam wyprowadzać w drodze szczeniaka?”
„Jak mu założyć te szelki?”
„Dlaczego nie chce siedzieć w transporterze?”
„Czemu ciągle piszczy?”
I wiele, wiele innych w międzyczasie. Masakra. W początkowej trasie mój strach narastał z minuty na minutę niczym jakiś koszmar. Przerażały i paraliżowały mnie moje własne myśli. Postanowiłam jednak się ogarnąć, bo przecież kto inny jak nie ja sama. Koniec końców wyciągnęłam szczeniaczka z transportera i nie mając zupełnie pojęcia jak się nim opiekować po prostu przytuliłam. Voila! Przestał piszczeć.
Teraz piszę o tym z uśmiechem na twarzy. Wtedy nie przypuszczałam jednak, że w ogóle przyjdzie mi pisać o tych perypetiach.
Witaj w domu, Joker!
Podróż ze szczeniaczkiem, tym bardziej tak długa podróż, była (najprawdopodobniej) dla nas obojga wyzwaniem. Jednak z każdą godziną wydawało mi się, iż dystans między mną a Jokerem się zmniejsza i powstaje jakaś głębsza więź.
Było to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie i nie będę ukrywać, że z każdą kolejną chwilą coraz bardziej wtapiałam swe uczucia w to prześmieszne stworzonko.
Kiedy w końcu szczęśliwie dojechaliśmy na miejsce, przed Joxem stanęło kolejne wyzwanie. Mianowicie… kot! W moim poprzednim mieszkaniu był sobie kot. Ciężko jest mi stwierdzić teraz, dla którego z futrzaków ich pierwsze spotkanie było większym zaskoczeniem. Sądzę jednak, że mogło być dla kota, bo to na jego terytorium wkroczyło małe, skaczące coś, z wielkimi oczyma i długim jęzorem. Ta dość spora kluska z zakręconym ogonkiem, o dziwo, z powodu kota ucieszyła się bardziej niż na mój widok poprzedniego dnia! Joker do czasu opuszczenia pierwszego domu wychowywał się jedynie z przedstawicielami swojej rasy, więc zaskoczona byłam jego ochoczą chęcią zabawy z kocurem. Z czasem zostali dobrymi kumplami, jednak w pierwszych tygodniach ich wspólnego obcowania można było wyczuć rywalizację o teren.